Anastazya/Do Pana Antoniego Kamieńskiego
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anastazya |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1903 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Indeks stron |
Do Pana Antoniego Kamieńskiego!
Zdarza się często, że malarze czynią zaszczyt powieściopisarzom, ołówkiem lub pendzlem swym uświetniając utwory ich pióra, ale wypadek jest rzadki, aby powieściopisarz dzieło malarza piórem swem illustrował, że zaś właśnie wypadek ten zaszedł teraz pomiędzy mną a panem, więc pozwalam sobie opowiedzieć, jakim sposobem się to stało i jakie stąd wnioski nasunęły się mej myśli.
Dzień był jesienny, chmurny, błotny, nudny. Na niebie radości, na ziemi nadziei żadnej. W górze i w dole, w powietrzu i na ulicznym bruku, szarzyzna przewlekająca się po świecie leniwo i mętnie. Brak nawet chmur tych, które po niebieskich polach roznoszą rzeźby ponure, lecz fantastyczne; brak nawet wichrów tych, które po ziemskich błoniach grzmią gniewem i wyją bólem, ale na dnie duszy stają jeziorem melancholii, pełnem korali wspomnień i podzwonów pieśni. Spłowiałość powszechna, cichość martwa, nuda bezdenna; szczypce gaszące płomię wszelkie, gwóźdź przytwierdzający ku ziemi każde skrzydło.
Wtem, dzwonek u drzwi, kroki spieszne, poczta, dzienniki, a wśród tych ostatnich jeden od dawna kochany, z dużym rysunkiem na pierwszej stronicy, wyobrażającym dziewczynę w odzieży prostej i krótko nazwanym »Anastazya«. Nic nad to, nic więcej. Ani tła, ani ornamentyki, ani akcesoryów, któreby wyjaśniały: kto to i jaka historya? Jednak, od pierwszego rzutu oka widać, że ta dziewczyna jest kimś, a dokoła niej, po marginesach pięknego dziennika, krążą błyskawice i majaczą momenty jakiejś historyi. Twarz tej pięknej dziewczyny naznaczył pan grotem bólu, wystrzeliwającym z serca, i położył pan na niej chmurę, która zstąpiła z przerażonej myśli. Bije od niej dusza mocno czująca, gwałtownie przez twardą dłoń życia targnięta i narzędziami oczu zmartwionych patrząca w otchłań. Po marginesach dziennika błądzą cienie tych skrzydeł, na których dusza ta wzlatywała ku swemu niebu, i tych krzaków oszronionych, na które spadła. Są tam też krzywe dzioby ptaków drapieżnych, które, dobywając się z zarośli życia, wyświstują pytania: A co teraz będzie? Co poczniesz? Gdzie woda zapomnienia? Gdzie gałąź ratunku? Jak dalej żyć? Czem żyć? Wszystkie te rzeczy, i wiele innych jeszcze, w tym rysunku pana są — choć nie są — myślą artysty w postać tę wetchnięte, i oko widza, które myśl artysty zrozumieć jest zdolne, do siebie przykuwające.
Im dłużej trzymałam oko swe przykutem do postaci przez pana narysowanej, tem natarczywiej oblegały mię wspomnienia czegoś dawniej znanego, kogoś, niegdyś widywanego z blizka. Zdarza się, że z toni przeszłości, czemś z zewnątrz dotkniętej, nim wyłonią się głosy i rysy, wychodzą echa i mgły. Widma to są zjawisk, które czas potopił w morzu zapomnienia. Na dnie topieli przecież zjawiska nie pomarły, tylko śpią i, tknięciem z zewnątrz obudzone, powstają zrazu echem i mgłą, a potem głosem, kolorem, kształtem. Rysunek pana, pełen wnętrznych głębin, był tem tknięciem z zewnątrz, które zrazu z głębin moich wywołało widma. Do kogo podobna? Do kogoś dobrze mi niegdyś znanego podobna! Kędyś, u kogoś, widziałam takie same oczy, patrzące w otchłań, taką samą linię ust, przez bezbrzeżne zmartwienie wygiętą, włosy po ramionach i piersi tak samo spływające, ręce w zniechęceniu śmiertelnem na kolana opadłe. Kim ona była? Gdzie była? Jakby zboże złote na szerokich łanach zaszumiało! Jakby lipowy kwiat zapachniał! Śliwki czarnym gradem posypały się z drzewa! Zabrzęczała szklana muzyczka staroświeckiej tabakierki, wygrywającej poloneza! Och! tak, tak! Już wiem! Pamiętam! To ona... to było tam!
W dzień jesienny, chmurny, błotny, nudny, w pokoju, za którego ścianami przewlekała się po świecie szarzyzna leniwa i mętna, otoczyły, ogarnęły, objęły mnie wokół pola szerokie, pola kwieciste, kłosiste, pola ukochane, bukietami brzóz i sosen na pagórkach usypane, w drogi i ścieżki, jak w białe wstążki ustrojone, pod sklepieniem turkusowem i wielkiem okiem słońca rozciągnięte nakształt kobierca złotego, wyhaftowanego we wzory i kolory kwieciste, kłosiste. Wśród spłowiałości powszechnej, uderzyła mię w oczy pstra fala domostw, sadów, ubiorów ludzkich, podwórzy liliowych i białych, od rozkwitłych stokroci i ślazów. W cichości martwej, usłyszałam gwary, toczące w sobie mowę praojców naszych, piękną, choć teraz już dziwną, krótką i dobitną, obrazową. Bezbrzeżne morze nudy zaległ i okrył tłum postaci, z pośród którego wystąpiła i wyosobniła się — ona, ta dziewczyna prosta — i nie prosta — którą pan, nie znając, odgadł, nie widząc, narysował. Przedziwne jasnowidzenie artysty, któremu nie stawią zapór ani powierzchnie ciał, ani rozłogi przestrzeni! Tak, to jest ona, z rysami swymi i ze swoją duszą. Tylko, gdy ją znałam, miała już lat dwadzieścia i włosy daleko dłuższe...
Ja również tworzyłam niegdyś zamiar opisania jej rysów, losów, duszy, razem z tłem, na którem poruszała się i była, ale życie, strumień wartki, porwał ją i uniósł w krainę niepamięci. Teraz, usłyszałam szmer strumienia powracającego, który mi ją odnosił, ubraną w korale wspomnień i w srebrne dzwonki pieśni.
Pieśni bywają różne. Ptak wszelki śpiewa podług przyrodzenia swego: potężnie lub z cicha, z szumem płomienia, lub ze słodyczą miodowej patoki. Ale gdyby śpiewaków drobnych, polnych, cicho dzwoniących zabrakło, w wielkim chórze pocieszycieli świata powstałaby pustka, w harfie, która ludziom przygrywa do życia, pękłaby struna, po której zapłakaliby drobni, polni, cisi...
O polnej, prostej — choć i nie prostej — dziewczynie, popłynęła pieśń odpowiednia przyrodzeniu jej i memu, ale, że pan sprawił, iż popłynęła, o tem panu oznajmiam, a że rozjęły się szczypce gaszące płomię ducha i odjął się gwóźdź przybijający do ziemi jego skrzydło — za to panu dziękuję.
Wnioski zaś z wydarzenia tego takie: nikt, czyniąc dzieło swoje, nie wie gdzie, kiedy, u kogo, uderzy z dzieła tego grom i blask. Twórca powiada sobie niekiedy: »Biada mi! Oto czyniąc wciąż, nie uczyniłem nic. Ścigając ideał sztuki mej, zaledwie część drogi ku niemu ubiegłem! Linią, czy barwą, czy słowem, śpiewem, a »któż jest na ziemi, ktoby serce chciał cieszyć pieśniami mojemi?« Zwątpienie i zniechęcenie, to dwaj katowie, którzy twórcę wiodą na Golgotę. A tymczasem przez niego do życia wywołane i w pieśń zaklęte słowo, czy linia, czy barwa, czy kształt, lecą światem i sypią skry, z których wiele na nizinach jałowych, lub jadowitem zielskiem porosłych, marnie zginąć musi, ale i ta i owa dotknie po drodze ziarna, które zakiełkuje, krzaku, który zakwitnie, westchnienia, które przemieni się w uśmiech, upadania, które podźwignie się do lotu. Rozpylona woda kryniczna i rozpylone wino wytryskują na szerokie obszary ludzkości z pod nielicznych rąk twórców, którzy ani wiedzą, ani zgadują, kędy padnie ta rosa i co sprawi. Męka to jest dla nich, bo prawie nigdy nie podnoszą do ust tego dojrzałego owocu szczęścia, który daje pewna świadomość własnych siejb i żniw; rozkazem to jest dla nich, bo niwom spragnionym, kwiatom więdnącym, sercom mdlejącym, piersiom, które wzdychają, skrzydłom, które opadają, wody krynicznej i wina odmawiać im nie wolno, w imię braterstwa ludzkiego i Boga.
Za kroplę tej rosy, która w postaci »Anastazyi« na mnie spadła, dziękując, dzieło to ołówka pana piórem swojem illustruję.
El. Orzeszkowa.