Anastazya/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anastazya |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1903 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czerwone słońce sierpniowe spływało po niebie pogodnem za Niemen błękitny, za ciemny szlak boru, a tuż przy ostatnich domostwach Tuczyniec, na błoniu przez trzody wydeptanem, odbywało się igrzysko niedzielne. Trzody też cale stamtąd nie zniknęły, lecz tylko zabawie ludzkiej miejsca ustępując, obrzeżyny błonia usiały plamami pstremi, gdzie też i mali pastuszkowie klaskali z batów, albo nie wiedzieć po co, hukali tak rozgłośnie, że się to hukanie rozchodziło po polu szerokiem, za błoniem wielką szmatą żółtości rozciągniętem, i nad którem leciały dźwięki muzyki, skocznie przygrywającej do tańca.
Bo i czemuż ludzie poweselićby się nie mieli, skoro niwy są pożęte, stodoły pełne, a głowy, choć i nie całkowicie od wszelakiego frasunku wolne, wszakoż w rozum swój, że podołać mu potrafi, dufające. Dwaj Tuczynowie na skrzypcach grają, jeden wtóruje im na basetli, a Franek Glinda (brat tej Ewki, która to od dawna i nieszczęśliwie w Mrukowym synu się kocha), za bęben porwawszy, wali weń co siły do taktu basetli i skrzypcom. Taka się z tego utworzyła muzyka wesoła a huczna, że u obrzeżyn pola pastuszkowie porywają się za ręce i wśród pstrej trzody na bosych nogach kręcą się, jakby poszaleli, zaś słońcu to nieco tylko trza się przypatrzeć, aby ujrzeć, że na swej czerwonej twarzy ma ono usta szeroko od uśmiechu rozciągnięte i, zda się, tuż, tuż, z rozweselenia wielkiego zęby wyszczerzy.
Bo i kto mi to mówił, że na twarzy słonecznej maluje się zawsze albo wesołość, albo smętek, albo gniew, albo tęsknota? A! pamiętam! Mówiła mi o tem nieraz Anastazya z samotnej chaty, pod dzikiemi gruszami, wśród pola stojącej! Kiedy, bywało, żartem ją zapytam: »W jakim humorze jest dziś słońce?« — odpowiada: »Wesołe takie, że aż oczy mrużą się od jego blasku!« A przy słowach tych, szare oczy jej w oprawie podłużnej, same błyszczą jak kryształy, w którychby igrając łamały się promienie słoneczne, i wszystko w niej błyszczy i jaśnieje: policzki jak róże, włosy jak złoto, zęby jak perły, usta jak mak polny, szkarłatny i rosą zwilżony.
Ale innym razem, o humor słońca zapytana, cale inaczej odpowiada: »Tęskne dziś słońce — mówi; — takie tęskne i smętne, że choć pod ziemię wleźć!« I twarz jej własna cerą przypomina wówczas ziemię, oczy są przygasłe, a usta czerwoność i policzki świeżość swoją tracą.
Nie często pewnie się zdarza, aby ktokolwiek, pod wpływem uczuć różnych, tak mienił się na twarzy, jak ta Anastazya, i dlatego też trudno na pewno powiedzieć: czy ładną ona jest, czy nie ładną? Jak czasem, jak kiedy; w zależności, można rzec nawet, że w niewolnictwie, to zostaje u poruszeń duszy, którą ma ona w sobie nad inne dusze wyraźniejszą, dziwniejszą, zawilszą. Ale potem o tem; teraz ta znawczyni humorów słonecznych dlatego na myśl mi przyszła, że słońce wydawało się wesołem i bawiło się wybornie, pospołu z bawiącą się gromadą ludzką.
Błonie rozległe jest, a wszakoż gromada ta, jakby jej miejsca brakowało, jakby odziedziczonym po pradziadach nawykiem do szanowania ziemi powodowana, tak ściśliwie dokoła muzykantów się stłoczyła, że aż boki ścierają się o boki, łokcie w tańcu podstawiane uderzają się o inne łokcie, że od ciasności wielkiej piersiom tchu nie staje, chociaż powietrze niepokalanie czyste czerpią ze zbiornika tak wielkiego, jak jest naokół wielkim widnokrąg. Ale natłok, ciasność, duszność — to rzeczy zwyczajne, odpustowe i jarmarczne, w wieczory też zimowe doświadczane, bądź taneczne, bądź takie, gdy w świetlicach, szczelnie przed wichrem i mrozem zamkniętych, furczenia wrzecion okręcanych ścigają się i przeganiają z tonami śpiewanych pieśni.
Brzegiem ściśniętej gromady, pod rosochatemi wierzbami, lub na ściętych kłodach, które tu sobie ktoś zapewne w budowlanym celu jakimś przysposobił, zasiedli ludzie starsi, tańcom przypatrujący się tylko, gwarzący, w surdutach, kapotach, w obuwiu grubem, w czapkach zmiętych z daszkami, a gdzieniegdzie to i w wielkich baranich czapach, pośród których sporo też jest głów odkrytych, siwiejących, albo i cale już jako srebro lub mleko zbielałych. Sami to są Tuczynowie. Ze trzydziestu ich jest, albo i więcej, samych ojców i gospodarzy tylko, a co zapytać którego, jak się nazywa, to odpowiada: »Tuczyna«.
Kilku Glindów tylko zmieszało się tu jakoś, a i tym los nie posłużył dobrze, bo najubożsi są, najmniej znani, tak, że i dowiedziawszy się, iż są, rychle zapomnieć o tem można. A zresztą, sami Tuczynowie. Jakże się tu pomiędzy takiem mnóstwem jednakowo nazywających się ludzi rozpoznawać? Oto jak: przezwiska swoje mają — podczas od ojców i dziadów w puściźnie otrzymane, a podczas osobistą jakąś przywarą czy cnotą, albo cielesnym czy dusznym przymiotem nabyte.
Są tu tedy, pod wierzbami i na kłodach: Tuczyna Mruk, od ponurości twarzy i mrukliwego sposobu mówienia tak przezwany; Tuczyna Piszczałka, bo sam był, acz kościsty, od chudości przecie bardzo cienki, a głos miał jeszcze cieńszy i z pomiędzy długich, obwisłych wąsów wydobywający się tonami piskliwymi; Kwiczoł, że był człeczyną chyrlawym i mazgajowaty, a przy ośmiorgu dzieciach momentu odetchnienia i uspokojenia nigdy niemającym; człowieczek, malutki wzrostem, ale rozum podobno bystry i zwłaszcza osobliwą zdolność do procesowania się z sąsiadami objawiający; Żelazny, który przezwisko to odziedziczył po przeddziadku, co w pancerzu rycerskim połowę życia przechodził; Burak, którego ród od dawien dawna odznaczał się zbytnią na twarzy czerwonością; Nawróciciel, który miał swadę piękną i zawsze ludzi na dobre drogi naprowadzać usiłował, którego też zazwyczaj wszyscy z największą uwagą słuchali; — i wielu, a wielu jeszcze innych, w podobny sposób pomianowanych i poodznaczanych. Siedzą, stoją, gwarzą, miejscami to i takie rozprawy toczą, które tuż, tuż zamienić się mogą w kłótnie sąsiedzkie, podobne do rakiet, z wielkim trzaskiem wystrzeliwających, aby wprędce z małym dymkiem siarczanym zagasnąć. Powaga tu panuje, rozmysł, ale także przyczajona pod nimi popędliwość krwi i języków, które to wybuchają niekiedy rozgwarem głosów i rozmachem ramion, to znowu przycichają w napoły sennej, napoły leniwej zadumie.
Ale gromada, dokoła muzykantów cisnąca się, wielce daleką jest od senności i lenistwa, od rozpraw i od zadumy. Nieco zdala ma ona pozór pstrego i ogromnego kłębka, który kręci się i wiruje, a w którego środku gra, kipi, grzmi, huczy i piszczy. Tuczynowie rzną na skrzypcach tak, że aż piszczy, Glinda wali w bęben tak, że aż grzmi, basetlista grubo pohukuje, a wszyscy razem w sposób taki tną od ucha kadryla cale osobliwego, bo tańczącym mężczyznom wciąż się wydaje, że to mazur lub krakowiak, więc przytupują, hołubce wybijają i przyśpiewywać sobie do tańca próbują, a z dziewcząt znowu, to im wyżej i ciąglej która podskakuje, tem zgrabniejsza i lepiej rozumie się na tańcu.
Szafirowo, amarantowo, liliowo robi się w oczach od sukien dziewcząt, które, jak najmocniej wykrochmalone, w obrotach tanecznych szumią, chrzęszczą i szeleszczą; na płócienną odzież mężczyzn, szarą lub białą, kładną się czarne plamy tużurków, w które ubrali się eleganci. Błyszczy pot na zaczerwienionych od zmęczenia twarzach, błyszczą oczy, z za warg niedomkniętych, bo chwytających oddech, co ucieka, białością pereł połyskują zęby, w bujnych warkoczach więdną astry różowe, krwawią się szkarłatem jarzębinowe grona.
Gałązek się czepia...
Śmiech powszechny wybuchnął. Utrafiłże pan Ładysław, jak kulą w płot, przyśpiewką swoją w kontredans! Śpiewak skonfundowany umilkł, i hu! ha! kipi, skacze, przytupuje, balansuje dalej kontredans w kłębku pstrym i kręcącym się, jak kipiątek w zamkniętym garnku.
— Dzień dobry, pani!
— A! pan Apolinary Tuczyna! Pan nie tańczy?
— Zadziwia mię, że zapytanie to z ust pani słyszę...
— Dlaczego?
— Bom nie zwykł mieszać się do zabaw tak prostackich i jużbym nawet swoim humorem w tę ich wesołość utrafić nie zdołał.
— W tak złym pan dziś humorze?
— Nie wiadomem mi jest, czy widowisko głupoty ludzkiej może komukolwiek humor wesołym uczynić.
— I owszem, to się zdarza. Ale w czemże pan tu głupotę upatruje?
— A choćby w tem, że ludzie, tak, jak oni, nizko na świecie stojący, weselić się mogą. Bo i cóż do radości skłaniającego w życiu ich znaleźć można? Czy im niebo do stóp zstępuje, aby mieli przyczynę śmiać się i skakać? Mękę tylko, ugryzienie, a także i poniżenie ja w ich położeniu na tym świecie upatruję, nic inszego.
Dość osobliwie brzmiała ta pesymistyczna nuta na tem błoniu zielonem, kipiącem od skocznej muzyki i tańca, szeroko rozciągniętem pod jasnem okiem słońca. Ale i osoba pesymisty zostawała także z całem swem otoczeniem w sprzeczności uderzającej. Młody, zgrabny, po miejsku wystrojony, w błyszczącem obuwiu, czarnym tużurku i krawacie ognistej barwy, na fantastyczną kokardę związanym, miał na szyi binokle w rogowej oprawie, od których jedwabny sznurek ruchem niedbałym niekiedy dokoła palca okręcał. Z rysami, których delikatne linie ładnie uwypuklały się pod lekką śniadowością cery, z dużemi oczyma, w których jaśniał i płonął gorący szafir młodości, p. Apolinary Tuczyna byłby młodzieńcem zupełnie pięknym, gdyby postać jego, z natury kształtna, nie wykręcała się i nie wyginała co chwila w sposoby różne i osobliwe. To na dwóch nogach, bardzo starannie ustawionych, stał, to na jednej, drugą nie wiedzieć dlaczego wysoko podkurczając; to szyję z ognistego krawata wyciągał, półkoliste ruchy niewiedzieć po co nią wykonywując: to górną połowę ciała wykręcał w kierunek wcale przeciwny temu, w jakim się znajdowała niższa jego połowa. Było to właściwie przybieraniem poz rozmaitych: myślących, dumnych, niedbałych, eleganckich, najwięcej tych ostatnich.
— Więc w miejscu rodzinnem i pomiędzy swoimi tak źle jest panu i smutno?
— Zadziwia mię, że pytanie to z ust pani słyszę. Bo żeby, naprzykład, słowika pomiędzy koguty wpuścić, czy mógłby on w sercu swojem bardzo za to dziękować?
— To prawda, albo pawia pomiędzy indyki...
Zaśmiał się, ale oczy mu spochmurniały: znaczenie żartu zrozumiał. Po chwili jednak, z wielką pewnością siebie odpowiedział:
— Albo i pawia, w błyszczące pióra przybranego, pomiędzy indyki, ptaki pospolite i bez ozdób, ani przykrasek nijakich! A co już pewno, to, że kiedy człowiek, za jakąś pokutę, jak żaba urodzi się w błocie, to już w niem wiecznie siedzieć powinien i nie podlatywać wcale, lub raz podleciawszy, nigdy do niego nie powracać!
Przy tych słowach piękne swe szafirowe oczy, z marzącą zadumą, w kominie domostwa najbliższego utkwił.
— Wyleciałem ja był stąd, — mówił — jak ptak wolności żądający, daleko i wysoko. Dziesięć lat prawie mnie tu nie było. Świata widziałem wiele, a na nim różnych bogactw i piękności napatrzywszy się, oczy, pełne ich, tu z sobą przyniosłem, i trudno już, aby mogły one z upodobaniem na takie oto igrzyska spoglądać. Kiedy na Wołyniu u pana hrabiego Oresteckiego służyłem, nie raz, ale może i dwadzieścia razy, widziałem, jak panowie w pałacach tańcują.
— I cóż pan tam więcej na dalekim świecie widział?
— Com widział? Łatwiej przyszłoby wyliczyć to, czegom nie widział. Wszystko widziałem. Widziałem pałace i dwory wielkie, arystokracyę i inteligencyę, jak weselą się i jak pracują, jak na wysokie góry wspinają się, albo też z wysokich gór spadają. Panny hrabianki przy mnie z Paryża, gdzie na edukacyi były, do domu popowracały, starsza, Maryeta, wpierw, a młodsza, Henryeta, nieco później. Panna Maryeta niezbyt ładna jest, ale panna Henryeta cud piękności. Kiedy z Paryża powracała, jak raz my wszyscy oficyaliści u pana hrabiego na konferencyi byliśmy, więc widząc ją z karety wysiadającą, o małośmy szyb w oknach gabinetu pańskiego nie porozbijali, tyle pragnął każdy tej cudnie pięknej pannie się przypatrzyć. To już mi teraz po takich widokach, za tutejszemi pannami oczy nie gonią.
— Czemuż pan dłużej tam nie pozostał, gdzie tak dobrze było?
Zmarszczył czoło i binokle na nos zarzucił.
— Właściwością to jest człowieka, — rzekł — iż ciągle wyżej na górę chce wstępować. Dobrze mnie u pana hrabiego było, ale na świecie bywają położenia jeszcze lepsze. Po lepszość do wielkiego miasta się udałem...
— A tam czego?
— Był taki pan, który mię z sobą namówił. W fabryce pewnej miałem różne czynności pełnić...
— I cóż się stało?
— A nic: nie upodobałem się tam i mnie się tamtejsze porządki nie upodobały, więc pojechałem szczęścia szukać...
— Czy znalazł je pan?
— Nie. Czy wie pani, że nigdzie prawdziwego dobra nie znalazłem. Na całym świecie nie jest tak, jak być powinno.
— Czy ładne panienki kochać pana nie chciały?
Z marsem na czole, ręką gest wzgardliwy uczynił.
— O panienki bynajmniej! Tego dobra to i niechcący nabierzesz się tyle, że otrząść się z niego rady nie dasz.. Ale co to jest, to że wszędy a wszędy, czy to po miastach, czy to po wsiach, czy blizko stąd, czy daleko, jedni ludzie rozkazują i igrają, a drudzy słuchać i harować muszą...
— A według pana wszyscy powinni rozkazywać i igrać?
Krokiem w tył się cofnął.
— Zadziwia mię... — zaczął, ale poprawił się: — pani żartuje! Już i wpierw uważałem, że pani nie jeden raz zażartowała sobie ze mnie, ale za honor to sobie mam, bo kto z kim żartuje, ten go za równego sobie poczytuje. A co do tego, o czem mówienie było, to gdyby wszyscy ludzie na świecie rozkazywali, nie byłoby komu rozkazów słuchać, i gdyby wszyscy igrali, nie byłoby czego jeść. Ale w tem drzewie taki jest sęk, iż trza, aby rozkazywali tacy, którzy najwięcej rozumu mają, a słuchanie i harowanie pozostawione być powinno głupim i ciemnym, ot — takim!
Tu tańczącą gromadę wskazał i w taki sposób na nią patrzał, jakby dziwił się temu, że ona igra, nie zaś haruje po to, aby ci, którzy najwięcej rozumu mają, więc w pierwszym rzędzie i on sam, swobodnie igrać mogli.
Potem mówił dalej:
— I noga moja tutajby nie postała, gdyby nie to, że z ojcowizny nieco jeszcze pieniędzy od braci mi się należy, i że je odebrawszy, łatwiejszemi drogami pod górę pójdę. Ale widać, że na tym świecie nawet własność swoją z goryczą i smętkiem dobywać trzeba, bo oto już trzeci miesiąc tutaj siedzę, nic dotychczas wysiedzieć nie mogąc. »Czekaj do żniw« — mówią: a po żniwach: »Czekaj, aż wymłócimy«; a po wymłóceniu: »Czekaj, aż sprzedamy«. A tam tymczasem pan Rudner fabrykę już rozpoczął i pisze a pisze do mnie, abym co prędzej na pomoc mu przybywał.
— Jakąż to fabrykę p. Rudner rozpoczął?
— Korkownię założył, a lepiej mówiąc: ja i on na współkę-śmy ją założyli.
— Czy tylko przedsięwzięcie to jest pewne?
Zaśmiał się ironicznie.
— Pan Rudner do inteligencyi należy, naukę i doświadczenie ma, a ja przy nim jako równy obok równego stanąłem. W przyjaźni z sobą żyjemy i razem pod górę będziemy iść. A takie zamiary i widoki przed sobą mając, nie miód mi siedzieć tu tak długo i na robaczywe życie prostactwa tego patrzeć...
— Ludzie tu źli nie są...
— Co po dobroci, kiedy rozumu niema?
— Ależ oni i głupi nie są wcale...
— Dobroci serca pani zdanie to przypisuję, bo nie zdaje mi się to do prawdy podobnem, aby kret, wiecznie w ziemi siedzący, mógł ślepym nie zostać...
Spróbowałam innego sposobu pocieszania:
— Jaką prześliczną pogodę dziś mamy! Słońce tak wesoło za Niemen i bór zachodzi!
Skrzywił się pogardliwie i odrzekł:
— Słońce nie osobliwa rzecz: codzień świeci. A przytem, dla mnie to tak: kiedym sam wesół, to i słońce wesołe, a kiedym smutny, to i ono smutne.
I on więc tak, jak Anastazya z samotnej chaty, znał się na humorach słońca! O, biedna Naściu, pocóż to podobieństwo, w tego ładnego chłopca wcielone, na drodze twej stanęło?
— Czy jest tu w gronie tańczących panna Anastazya Tuczynówna?
Powiódł wzrokiem po pstrej gromadzie.
— Wątpliwość! Panna Anastazya do tańców i igrzysk tutejszych, zarówno jak i ja, nigdy nie należy.
Znowu tedy podobieństwo! Biedna Naściu, ze złotymi włosy i szaremi przezroczystemi, jak kryształ oczyma!
— Czy panna Anastazya jest krewną pana?
— Bardzo daleką. Ale my z sobą w przyjaźni żyjemy, ponieważ jedyna osoba to jest, z którą tu czasem miłą chwilę przepędzić można. Dziadunio jej, pan Cyryak, dużo rozumu ze świata z sobą przyniósł i bogaty też jest, najwięcej ze wszystkich tutejszych ludzi pieniędzy posiada. Z nimi też ja najczęstsze chwile tu przepędzam, więcej z nikim. A co się tycze pokrewieństwa, to prawdziwych krewnych ja tu wcale nie mam, oprócz dwóch braci, i to tylko przypadkowo.
— Jak to? Bracia pańscy przypadkowo tylko są pańskimi braćmi?
— Zadziwia mię, że pani od razu myśli mojej nie pojęła. Można, zdaje mi się, urodzić się czyimś bratem, a więcej jeszcze od obcych obcym dla niego zostawać. Przypadek to jest, od którego i wszystko insze na tym świecie zależy. Przypadek, mocarz wielki. On, nie kto inny, światem rządzi, i o tem, zdaje mi się, wątpienia być nie może...
— Ja wątpię o tem — rzekłam i... odeszłam.
Odeszłam ścieżkami, które jak białe wstążki wiły się w zielonych trawach od domostwa do domostwa tej dużej wsi szlacheckiej, filuterne, kapryśne, tu biegnąc pod rozłożystemi gałęziami śliwowych i wiśniowych sadów, tam skręcając za płot lub ścianę, owdzie wynurzając się z gęstych warzyw i okrążając podwórko od kwiatów jesiennych całe liliowe i białe, aby niezliczone jeszcze razy ukazywać się i ginąć, biedz ku Niemnowi, który z za drzew i domostw błękitem pobłyskuje, to ku drodze szerokiej, która szlakiem białym dąży poprzez pola żółte, od wsi, ku skłonowi nieba. Ścieżki takie na pozór tylko są nieme, a w istocie posiadają głos, raczej szept, równo z trawami płynący, którym do postępującego niemi człowieka wołają: »Pójdź za mną! pójdź za mną!« Dnia tego ścieżki przemawiały tu tem wyraźniej, że żadnych prawie głosów innych słychać nie było. Ludność wyległa na błonie, tu niekiedy zagdakały kury, spętany koń zarżał w sadzie, za ścianą niemowlę zapłakało, w krzakach zaświergotały wróble, a zresztą — cichość. W cichości, gdy ścieżka figlarka od płotu jednego domostwa skręcała za ścianę innego, wyraźnie doszły mię półgłosem i z żarliwością wielką wymawiane słowa psalmu:
...Ale od wieku litość Twoja słynie,
I pierwej świat zaginie,
Nim Ty wzgardzisz pokornym...
Przed domostwem porządnie wyglądającem i dość obszernem, na ganku z dwoma słupkami, wysoki i barczysty starzec w ciemnej kapocie, modlił się z rozłożonej na kolanach książki. Głowę nieco wyłysiałą i czoło wysokie, zmarszczkami zorane nad książką pochylał, a z pod brwi krzaczystych, od wytężonej uwagi ściągniętych, świeciły mu szkła okularów. To pan Cyryak Tuczyna, stryjeczny dziadunio Anastazyi, którego ona jakby najrodzeńszego miłuje. Przezwiska nie posiada on żadnego, tylko, że z wysokim wzrostem swym, wielkiem czołem i krzaczystemi brwiami wygląda poważnie, a z sąsiadami i krewnymi mało się poufali, do imienia jego tak dalece przyrósł tytuł: pan, że nikt, aż do najmniejszego dziecka, bez tego tytułu imienia jego nie wymawia. Nikt też nie wątpi, że jest to człek i rozumny i pieniężny, a wielu też o przeszłości jego, kędyś na dalekim świecie spędzonej, z wielkim szacunkiem mówi. Teraz, gdy wróble w gruszy nad samą głową mu ćwierkają, a promyk zachodzącego słońca czerwoną iskrą migoce po siwych włosach, pan Cyryak wielkie czoło na książką pochylając, z żarliwością, prawie głośno, językiem Kochanowskiego wymawia słowa psalmu:
Wielkie przed Tobą są występki moje,
Lecz miłosierdzie Twoje
Przewyższa wszystkie złości...
Wielkie miłosierdzie, pod postacią ciszy niezmąconej i ukośnych smug słonecznego światła, słało się po niedużym cmentarzu, o lesisty pagórek opartym. Zdala już widać, jak pośród sosen, pod smugami świateł i cieni, nakształt fal wodnych wzdyma się i opada trawa, a każda fala ma nad sobą krzyż wyższy, lub niższy, niekiedy szary kamień polny z napisem wyżłobionym ręką niewprawną. Cmentarz wieśniaczy, nieduży, na skłonie pagórka śpiący w ciszy wiekuistej, którą mącą tylko śpiewy skowronków, lub jęki puhaczów, szumy ulew letnich, lub grzmoty jesiennych wichrów.
W borku za cmentarzem, wówczas właśnie rdzewiały paprocie i wielkie chabry rozwijały w pełni swe rozczochrane korony. Znowu więc ścieżkami, dokoła mogił wydeptanemi, okrążając sosny wysmukłe, brzozy białe i krzaki róż dzikich, czerwoną rosą bujnych jagód pokropione, szłam ku borkowi, gdy pośród drzew i krzaków ujrzałam równie jak jagoda dzikiej róży czerwoną odzież kobiecą. Była to nie suknia cała, lecz tylko bluzka, której kolor jaskrawy łagodziło rozsypane po niej złoto włosów, długich do pasa, ciężkich, lśniących, prześlicznych.
W tem ubraniu i z tymi rozpuszczonymi włosami Anastazya siedziała na kamieniu grobowym, łokcie na kolanach, a twarz na obu dłoniach opierając w taki sposób, że widać było tylko oczy jej, srebrnemi i aż do dna przejrzystemi źrenicami kędyś daleko zapatrzone. Na czoło zaś, na ręce, na ramiona, opadały jej ciężkie, złote włosy. Była tak zamyślona, że choć kilka razy zawołałam na nią po imieniu, nie usłyszała, a gdy nakoniec usłyszała, tak przelękła się, że aż drgnęła.
— O, Jezu! Skądże się pani tu wzięła? Żywego ducha wprzód tu nie było!
Nie wydawała się wcale ucieszoną i uciechy nie udawała. Usta miała smutne i pręgę cienkiej zmarszczki na białem i kształtnem czole.
— I dobrze było? nieprawdaż? — zapytałam, tuż przy niej na kamieniu grobowym siadając.
Grzecznie usuwając się, abym wygodniej obok niej usiąść mogła, bez uśmiechu przecie odpowiedziała:
— Prawda! Milczącość tu panowała taka, że tylko duchy zmarłych z sobą szeptały...
I zaraz poprawiła się:
— Ja wiem, że to liście na drzewach szeleszczą, ale podczas wydaje mi się, że one różnymi głosami, różne słowa do siebie wymawiają... jakby duchy, z mogił wyleciawszy, w złotem powietrzu igrały...
Z plecami nieco przygarbionemi i rękoma leżącemi na kolanach, miała pozór nieco skurczony, zadumany i posępny.
— Czy dawno już tu siedzisz?
— Dawno; może już godzin ze trzy. Do babuni przyszłam, pomodliłam się, a potem już nijak odejść stąd nie mogłam. Niedziela dziś: to czy tu siedzieć, albo gdzieindziej, wszystko jedno.
— A tu lepiej, niż gdzieindziej?
— Lepiej.
— A tam, na igrzysku, bawią się, grają, tańczą...
— Niech bawią się i tańczą zdrowi. Ja wolę tu, przy babuni i w cichości.
— Nie możesz jeszcze o kochanej babuni swojej zapomnieć?
Oczy jej, w dal zapatrzone, łzami nabiegły.
— Nijak nie mogę. Dobrze pani powiedziała: kochanej! Tam na igrzysku huczność jest i wesołość, a tu miłowanie moje w cichości mogilnej śpi. Ja miłowania mało w życiu swojem poznałam, to i wolę choć na mogiłę po nie przychodzić, niż na igrzysko po wesołość.
— To możebyś wolała znowu tu sama zupełnie pozostać? Pójdę do borku po paprocie...
Schyliła się i bez uśmiechu, ale serdecznie, w rękę mię pocałowała.
— Niech pani ostanie — poprosiła; — ja z panią rozmawiać, i owszem, bardzo lubię.
— A towarzystwa innych ludzi nie lubisz?
Schmurzyła się więcej jeszcze, pręga zmarszczki na białem czole stała się wyraźniejszą.
— Nie lubię! — rzekła. — Wesołości ich zwłaszcza, hałasów i krzyków nie lubię.
Dość długo milczałyśmy obie, poczem łagodnie rzekłam:
— A Pan Jezus zabronił ludzi nie lubić.
Nizko pochyliła głowę.
— Ja to wiem — szepnęła i grzechu boję się... Ale serca zmusić nie mogę... Mnie tylko z dziaduniem czasem z panią, a najwięcej już samej jednej, miło i dobrze być może... Ja wiem, że tak nie trza, że Pan Jezus wszystkich miłować rozkazał, i to taka męka jest w grzechu czuć się, a za nic poprawy osiągnąć nad sobą nie módz...
Nizko pochyliła głowę i, obu rękoma włosów sobie na twarz nagarnąwszy, całą ją w nich ukryła. Po kilku minutach dopiero, twarzy nie odkrywając, mówiła znowu, ale tak cicho, że ledwie dosłyszeć ją mogłam:
— Osobliwie dni niektóre przychodzą na mnie takie, że milczącość mi najmilsza, i w głuche lasy szłabym, w puste pola, byle tylko sama jedna ostać, i byle mię nikt żadnym głosem, ani nawet pójrzeniem nie tykał... Wtenczas, jak tylko oczy zamknę, to widzę przed sobą drogi, daleko, daleko idące i gdzieściś przepadające za borami ciemnymi, za górami wysokiemi, za pałacami jakimiś, co dachy mają o same niebo oparte, za kościołami wysokimi, na których krzyże złotne, jako słońca w błękitnościach niebieskich gorzeją... Wtenczas też i słyszę takie rzeczy różne, których cale dokoła mnie niema: to deszczyki majowe, padając, cicho szemrzą, to kukawka gdzieściś daleko odzywa się: »Chodź! chodź! chodź! chodź!« to dzwony kościelne w powietrzu grają, tak tęskno grają, tak wołają, tak podczas narzekają i płaczą, że szłabym, szłabym, szłabym do tych kościołów wysokich, ze złotnymi jak słońca krzyżami, i cały świat opuściwszy, pozostawałabym w nich sama jedna, wśród białych jak śnieg ołtarzy, w cichości... i żeby tylko podczas organy się ozwały...
Słowa jej roztopiły się w szepcie, a potem umilkła, i wszystko dokoła nas milczało, tylko na sfałdowane trawy kładły się coraz dłuższe, ukośne smugi świateł i cieni, a wśród brzóz i sosen »duchy zmarłych, w złotnem powietrzu, igrały z cichym szelestem«.
Przerywając długie milczenie, ozwałam się:
— Idąc tu, widziałam twego dziadunia, siedzącego na ganku, i słyszałam jak modlił się głośno...
Odjęła od twarzy ręce i włosy.
— Dziaduńko mój złoty! Niedawno jeszcze nazwyczajenia takiego nabrał, że głośno modlitwy odmawia. A co odmawiał, kiedy pani tamtędy przechodziła?
— Ale od wieków litość Twoja słynie,
I pierwej świat zaginie,
Nim Ty wzgardzisz pokornym...
Wstrząsnęła potakująco głową.
— Wiem, wiem! Ja to już i na pamięć tę modlitwę umiem...
— Na pamięć?
— Pani nie wierzy? Dla jakiej przyczyny? My przecie z dziaduńkiem te wszystkie książki, które u niego są, niewiadomo ile razy poprzeczytywali. To on czyta głośno, to ja, częściej ja, niż on, bo oczy mu nie bardzo już służą, i nawet przez okulary długo czytać nie zdoła. To też podczas i nazywa mię dziaduńko: »Oczy moje!« Jak tylko chce, abym mu przeczytała, zaraz woła: »Oczy moje! a chodźcie-no tu, oczy moje!« Czytam mu też i cale nie zamierzając, niektórych rzeczy na pamięć się uczę. Niech pani posłucha!
Patrzaj, jako śnieg po górach się bieli,
Wiatry z północy wstają,
Jeziora się ścinają,
Żórawie, czując zimę, precz lecieli...
Po chwili wiosna przyjdzie,
Ten śnieg znienagła zyjdzie,
A ziemia, skoro słońce ją zagrzeje,
W rozliczne barwy znowu się odzieje.
Nic wiecznego na świecie,
Radość się z troską plecie...
Nie dziw, że wiersze dawnego mistrza powtarzała wiernie, czysto, bez skazy, gdyż powszednia mowa jej i jej blizkich, zachowała brzmienia i zwroty, którymi posługiwali się dawni przodkowie.
Ale tu, na krawędzi boru, pełnego już mroków i tajemniczych szelestów, w światłach pośród sosen i róż dzikich konających, piękne te dźwięki na rozczerwienionych ustach dziewczyny wydawały się śpiewem słowika, który z odległych krain przeszłości zleciał nad wiejskie mogiły.
— Późno już, Naściu. Możeby do domu?
— Ej nie. Ja tutaj długo jeszcze ostanę.
— Tak lubisz to miejsce?
— Bardzo lubię. Do babuni mię tu coś ciągnie, a jak przyjdę, to już odejść trudno. Nic dziwnego, że ciągnie. Jak ten ptak, co urodzi się w pustem gnieździe, ja rosłam, jak to drzewo, które chyba wiatr światem lecący, kiedy niekiedy pogłaszcze, i tylko dwoje tych stareńkich przy mnie było, od złych ludzi mnie broniło... całe miłowanie, jakie na tym świecie miałam, od nich tylko miałam... a od inszych samą tylko nienawiść i chęć ukrzywdzenia... Pani wie, jak to było...
— Wiem.
Odchodziłam, a Anastazya do bramki cmentarza mię odprowadzając, po chwili wahania się, zaczęła:
— Pani przypatrywała się igrzysku?
— Przypatrywałam się
— Dużo tam ludzi jest?
— Wszyscy tam są.
— I mężczyźni wszyscy?
Gdy pytania te zadawała, rumieniec to oblewał jej twarz, to znikał, to znowu powracał. Krążyła widocznie około pytania jakiegoś, które trudno jej było wymówić.
— Nie wiem, czy mężczyźni są tam wszyscy; może jaki jeden i drugi w domu pozostał...
— Ale z młodych, to pewno nikt w domu nie ostał...
— I ja tak myślę.
— Choć to niektórzy są nietańczący, to po co im iść na igrzysko?
Coraz więcej zbliżałyśmy się do ognia.
— Alboż tu u was jest ktokolwiek z młodych oprócz ciebie jednej, nietańczący?
— Jest! — szepnęła.
— A któż to taki?
Ogień.
— Pan Apolinary! — odszepnęła i od brzegu złotych włosów po obejmujący szyję brzeg czerwonej bluzki — ogniem zapłonęła.
— Pan Apolinary jest tam także.
— Może tańcuje? — zapytała, i znowu cieniutka pręga ukazała się jej na czole.
— Ani o tem myśli. Stoi na uboczu i uskarża się na świat i ludzi.
Wstrząsnęła głową.
— On pośród ludzi uciechy nie znajduje, bo jest od nich inszy...
— Jakiż on jest i dlaczego inszy?
Stałyśmy przy samej bramce cmentarza, pod rozłożystą topolą, w której o zapadającym zmroku wiatr szumieć począł. Anastazya z nizko schyloną twarzą mówić zaczęła szeptem, od cichego szumu drzewa cichszym.
— Cale inszy jest, taki polerowany, miły i górnie myślący... jego myśli, jak ptaki, wysoko lecą... on nie może tak, jak tutaj wszyscy, o tem jednem tylko myśleć, aby posiać, zżąć i zjeść, a na drugi rok znowu posiać, zżąć i zjeść... i tak ciągle aż do samej śmierci... On taki... taki...
Gęstwinę włosów obu rękoma na twarz zgarniając, więcej westchnęła, niż wyszeptała.
— Taki... śliczny!
Niemiec powiedziałby, że tu właśnie, przy ostatnim wyrazie, znajduje się miejsce, na którem »pies jest pogrzebany«. Śliczny! Było to prawdą. Pan Apolinary był bardzo ładnym chłopcem.
— Czy z dziaduniem mówiłaś o tem?
— Przed dziaduniem ja tajemnic nie mam nijakich.
— I cóż?
— Dziadunio wątpienie okazuje, czy on jest dobry... ale dziadunio... stareńki już... niedowidzi!
Tu nagłym ruchem rzuciła się ku mnie i, obu ramionami mię objąwszy, głowę do piersi mi tuląc, wybuchnęła płaczem rzewnym, namiętnym. Wśród łkań mówiła:
— Co ja uczynię? I cóż ja uczynię, kiedy na dolę czy niedolę swoją upodobałam go sobie nad życie... kiedy on dla mnie to samo co słońce... co dzień cudny... co śpiewanie słowika najpiękniejsze...
— Więc sama myślisz, że może na niedolę...
— A bo nie wiem i nijak dowiedzieć się nie mogę... czy... czy on mię miłuje...
O to więc tylko szło: czy miłuje? Tylko. Więcej o nic. O, duchy lotne, duchy czyste, wyobraźnią i tęsknotą po drogach w mgliste oddale biegnące, wśród ołtarzy jako śnieg białych błądzące, jakże podstępne a mocne więcierze zastawia na was ulepiona w kształt piękny materya!
Może i miłował; gdyż z cmentarza wracając, na ścieżce pośród łąki rozminęłam się z idącym ku cmentarzowi p. Apolinarym. Nie podobna było przypuszczać, aby doświadczał on chęci odwiedzania umarłych, musiał więc domyślać się, że kogoś z żyjących tam znajdzie. Z daleka już zobaczyłam ognik jego papierosa i poznałam go po zgrabnym chodzie. Sylwetka jego zarysowała się na tle zmroku w liniach zgrabnych i kształtnych. Gdy rozmijając się ze mną, oddawał mi grzeczny ukłon, ręka jego, podnosząc się do czapki, błysnęła białością, jakiej we wsi tej żadna inna ręka nie miała najpewniej.
— Pani nawiedzała umarłych, — odezwał się przystając — a i ja również nawiedzić ich idę...
— Pan Apolinary nie lęka się wśród ciemności na cmentarzu się znaleźć?
Zaśmiał się z uczuciem wyższości i lekceważenia.
— A czegobym miał się lękać? Ciemnota tylko mniemać może, iż umarli okazywać się, albo jakimkolwiek sposobem inszym objawiać się mogą. Dla mnie zaś od dawna jest wiadomem, że człowiek a pies to wszystko jedno: jak umrze, to zakopią go do ziemi, i tak, jak po psie, nic po nim nie ostanie.
— Czy pan Apolinary jest tego zupełnie pewny?
— Jestem tego tak cale pewny, jak własnego rozumu, który mi to powiedział.
— Rozum podczas prawdy umie nie widzieć i nieprawdę mówić!
— Zadziwia mię, że z ust pani...
Końca zdania nie usłyszałam, szybko oddalając się rośną pośród łąki ścieżką ku bielejącej zdala szerokiej drodze polnej.