<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Anastazya
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ANASTAZYA


ANASTAZYA


I.

Czerwone słońce sierpniowe spływało po niebie pogodnem za Niemen błękitny, za ciemny szlak boru, a tuż przy ostatnich domostwach Tuczyniec, na błoniu przez trzody wydeptanem, odbywało się igrzysko niedzielne. Trzody też cale stamtąd nie zniknęły, lecz tylko zabawie ludzkiej miejsca ustępując, obrzeżyny błonia usiały plamami pstremi, gdzie też i mali pastuszkowie klaskali z batów, albo nie wiedzieć po co, hukali tak rozgłośnie, że się to hukanie rozchodziło po polu szerokiem, za błoniem wielką szmatą żółtości rozciągniętem, i nad którem leciały dźwięki muzyki, skocznie przygrywającej do tańca.
Bo i czemuż ludzie poweselićby się nie mieli, skoro niwy są pożęte, stodoły pełne, a głowy, choć i nie całkowicie od wszelakiego frasunku wolne, wszakoż w rozum swój, że podołać mu potrafi, dufające. Dwaj Tuczynowie na skrzypcach grają, jeden wtóruje im na basetli, a Franek Glinda (brat tej Ewki, która to od dawna i nieszczęśliwie w Mrukowym synu się kocha), za bęben porwawszy, wali weń co siły do taktu basetli i skrzypcom. Taka się z tego utworzyła muzyka wesoła a huczna, że u obrzeżyn pola pastuszkowie porywają się za ręce i wśród pstrej trzody na bosych nogach kręcą się, jakby poszaleli, zaś słońcu to nieco tylko trza się przypatrzeć, aby ujrzeć, że na swej czerwonej twarzy ma ono usta szeroko od uśmiechu rozciągnięte i, zda się, tuż, tuż, z rozweselenia wielkiego zęby wyszczerzy.
Bo i kto mi to mówił, że na twarzy słonecznej maluje się zawsze albo wesołość, albo smętek, albo gniew, albo tęsknota? A! pamiętam! Mówiła mi o tem nieraz Anastazya z samotnej chaty, pod dzikiemi gruszami, wśród pola stojącej! Kiedy, bywało, żartem ją zapytam: »W jakim humorze jest dziś słońce?« — odpowiada: »Wesołe takie, że aż oczy mrużą się od jego blasku!« A przy słowach tych, szare oczy jej w oprawie podłużnej, same błyszczą jak kryształy, w którychby igrając łamały się promienie słoneczne, i wszystko w niej błyszczy i jaśnieje: policzki jak róże, włosy jak złoto, zęby jak perły, usta jak mak polny, szkarłatny i rosą zwilżony.
Ale innym razem, o humor słońca zapytana, cale inaczej odpowiada: »Tęskne dziś słońce — mówi; — takie tęskne i smętne, że choć pod ziemię wleźć!« I twarz jej własna cerą przypomina wówczas ziemię, oczy są przygasłe, a usta czerwoność i policzki świeżość swoją tracą.
Nie często pewnie się zdarza, aby ktokolwiek, pod wpływem uczuć różnych, tak mienił się na twarzy, jak ta Anastazya, i dlatego też trudno na pewno powiedzieć: czy ładną ona jest, czy nie ładną? Jak czasem, jak kiedy; w zależności, można rzec nawet, że w niewolnictwie, to zostaje u poruszeń duszy, którą ma ona w sobie nad inne dusze wyraźniejszą, dziwniejszą, zawilszą. Ale potem o tem; teraz ta znawczyni humorów słonecznych dlatego na myśl mi przyszła, że słońce wydawało się wesołem i bawiło się wybornie, pospołu z bawiącą się gromadą ludzką.
Błonie rozległe jest, a wszakoż gromada ta, jakby jej miejsca brakowało, jakby odziedziczonym po pradziadach nawykiem do szanowania ziemi powodowana, tak ściśliwie dokoła muzykantów się stłoczyła, że aż boki ścierają się o boki, łokcie w tańcu podstawiane uderzają się o inne łokcie, że od ciasności wielkiej piersiom tchu nie staje, chociaż powietrze niepokalanie czyste czerpią ze zbiornika tak wielkiego, jak jest naokół wielkim widnokrąg. Ale natłok, ciasność, duszność — to rzeczy zwyczajne, odpustowe i jarmarczne, w wieczory też zimowe doświadczane, bądź taneczne, bądź takie, gdy w świetlicach, szczelnie przed wichrem i mrozem zamkniętych, furczenia wrzecion okręcanych ścigają się i przeganiają z tonami śpiewanych pieśni.
Brzegiem ściśniętej gromady, pod rosochatemi wierzbami, lub na ściętych kłodach, które tu sobie ktoś zapewne w budowlanym celu jakimś przysposobił, zasiedli ludzie starsi, tańcom przypatrujący się tylko, gwarzący, w surdutach, kapotach, w obuwiu grubem, w czapkach zmiętych z daszkami, a gdzieniegdzie to i w wielkich baranich czapach, pośród których sporo też jest głów odkrytych, siwiejących, albo i cale już jako srebro lub mleko zbielałych. Sami to są Tuczynowie. Ze trzydziestu ich jest, albo i więcej, samych ojców i gospodarzy tylko, a co zapytać którego, jak się nazywa, to odpowiada: »Tuczyna«.
Kilku Glindów tylko zmieszało się tu jakoś, a i tym los nie posłużył dobrze, bo najubożsi są, najmniej znani, tak, że i dowiedziawszy się, iż są, rychle zapomnieć o tem można. A zresztą, sami Tuczynowie. Jakże się tu pomiędzy takiem mnóstwem jednakowo nazywających się ludzi rozpoznawać? Oto jak: przezwiska swoje mają — podczas od ojców i dziadów w puściźnie otrzymane, a podczas osobistą jakąś przywarą czy cnotą, albo cielesnym czy dusznym przymiotem nabyte.
Są tu tedy, pod wierzbami i na kłodach: Tuczyna Mruk, od ponurości twarzy i mrukliwego sposobu mówienia tak przezwany; Tuczyna Piszczałka, bo sam był, acz kościsty, od chudości przecie bardzo cienki, a głos miał jeszcze cieńszy i z pomiędzy długich, obwisłych wąsów wydobywający się tonami piskliwymi; Kwiczoł, że był człeczyną chyrlawym i mazgajowaty, a przy ośmiorgu dzieciach momentu odetchnienia i uspokojenia nigdy niemającym; człowieczek, malutki wzrostem, ale rozum podobno bystry i zwłaszcza osobliwą zdolność do procesowania się z sąsiadami objawiający; Żelazny, który przezwisko to odziedziczył po przeddziadku, co w pancerzu rycerskim połowę życia przechodził; Burak, którego ród od dawien dawna odznaczał się zbytnią na twarzy czerwonością; Nawróciciel, który miał swadę piękną i zawsze ludzi na dobre drogi naprowadzać usiłował, którego też zazwyczaj wszyscy z największą uwagą słuchali; — i wielu, a wielu jeszcze innych, w podobny sposób pomianowanych i poodznaczanych. Siedzą, stoją, gwarzą, miejscami to i takie rozprawy toczą, które tuż, tuż zamienić się mogą w kłótnie sąsiedzkie, podobne do rakiet, z wielkim trzaskiem wystrzeliwających, aby wprędce z małym dymkiem siarczanym zagasnąć. Powaga tu panuje, rozmysł, ale także przyczajona pod nimi popędliwość krwi i języków, które to wybuchają niekiedy rozgwarem głosów i rozmachem ramion, to znowu przycichają w napoły sennej, napoły leniwej zadumie.
Ale gromada, dokoła muzykantów cisnąca się, wielce daleką jest od senności i lenistwa, od rozpraw i od zadumy. Nieco zdala ma ona pozór pstrego i ogromnego kłębka, który kręci się i wiruje, a w którego środku gra, kipi, grzmi, huczy i piszczy. Tuczynowie rzną na skrzypcach tak, że aż piszczy, Glinda wali w bęben tak, że aż grzmi, basetlista grubo pohukuje, a wszyscy razem w sposób taki tną od ucha kadryla cale osobliwego, bo tańczącym mężczyznom wciąż się wydaje, że to mazur lub krakowiak, więc przytupują, hołubce wybijają i przyśpiewywać sobie do tańca próbują, a z dziewcząt znowu, to im wyżej i ciąglej która podskakuje, tem zgrabniejsza i lepiej rozumie się na tańcu.
Szafirowo, amarantowo, liliowo robi się w oczach od sukien dziewcząt, które, jak najmocniej wykrochmalone, w obrotach tanecznych szumią, chrzęszczą i szeleszczą; na płócienną odzież mężczyzn, szarą lub białą, kładną się czarne plamy tużurków, w które ubrali się eleganci. Błyszczy pot na zaczerwienionych od zmęczenia twarzach, błyszczą oczy, z za warg niedomkniętych, bo chwytających oddech, co ucieka, białością pereł połyskują zęby, w bujnych warkoczach więdną astry różowe, krwawią się szkarłatem jarzębinowe grona.

Krąży słowik w szumnym lesie,
Gałązek się czepia...

Śmiech powszechny wybuchnął. Utrafiłże pan Ładysław, jak kulą w płot, przyśpiewką swoją w kontredans! Śpiewak skonfundowany umilkł, i hu! ha! kipi, skacze, przytupuje, balansuje dalej kontredans w kłębku pstrym i kręcącym się, jak kipiątek w zamkniętym garnku.
— Dzień dobry, pani!
— A! pan Apolinary Tuczyna! Pan nie tańczy?
— Zadziwia mię, że zapytanie to z ust pani słyszę...
— Dlaczego?
— Bom nie zwykł mieszać się do zabaw tak prostackich i jużbym nawet swoim humorem w tę ich wesołość utrafić nie zdołał.
— W tak złym pan dziś humorze?
— Nie wiadomem mi jest, czy widowisko głupoty ludzkiej może komukolwiek humor wesołym uczynić.
— I owszem, to się zdarza. Ale w czemże pan tu głupotę upatruje?
— A choćby w tem, że ludzie, tak, jak oni, nizko na świecie stojący, weselić się mogą. Bo i cóż do radości skłaniającego w życiu ich znaleźć można? Czy im niebo do stóp zstępuje, aby mieli przyczynę śmiać się i skakać? Mękę tylko, ugryzienie, a także i poniżenie ja w ich położeniu na tym świecie upatruję, nic inszego.
Dość osobliwie brzmiała ta pesymistyczna nuta na tem błoniu zielonem, kipiącem od skocznej muzyki i tańca, szeroko rozciągniętem pod jasnem okiem słońca. Ale i osoba pesymisty zostawała także z całem swem otoczeniem w sprzeczności uderzającej. Młody, zgrabny, po miejsku wystrojony, w błyszczącem obuwiu, czarnym tużurku i krawacie ognistej barwy, na fantastyczną kokardę związanym, miał na szyi binokle w rogowej oprawie, od których jedwabny sznurek ruchem niedbałym niekiedy dokoła palca okręcał. Z rysami, których delikatne linie ładnie uwypuklały się pod lekką śniadowością cery, z dużemi oczyma, w których jaśniał i płonął gorący szafir młodości, p. Apolinary Tuczyna byłby młodzieńcem zupełnie pięknym, gdyby postać jego, z natury kształtna, nie wykręcała się i nie wyginała co chwila w sposoby różne i osobliwe. To na dwóch nogach, bardzo starannie ustawionych, stał, to na jednej, drugą nie wiedzieć dlaczego wysoko podkurczając; to szyję z ognistego krawata wyciągał, półkoliste ruchy niewiedzieć po co nią wykonywując: to górną połowę ciała wykręcał w kierunek wcale przeciwny temu, w jakim się znajdowała niższa jego połowa. Było to właściwie przybieraniem poz rozmaitych: myślących, dumnych, niedbałych, eleganckich, najwięcej tych ostatnich.
— Więc w miejscu rodzinnem i pomiędzy swoimi tak źle jest panu i smutno?
— Zadziwia mię, że pytanie to z ust pani słyszę. Bo żeby, naprzykład, słowika pomiędzy koguty wpuścić, czy mógłby on w sercu swojem bardzo za to dziękować?
— To prawda, albo pawia pomiędzy indyki...
Zaśmiał się, ale oczy mu spochmurniały: znaczenie żartu zrozumiał. Po chwili jednak, z wielką pewnością siebie odpowiedział:
— Albo i pawia, w błyszczące pióra przybranego, pomiędzy indyki, ptaki pospolite i bez ozdób, ani przykrasek nijakich! A co już pewno, to, że kiedy człowiek, za jakąś pokutę, jak żaba urodzi się w błocie, to już w niem wiecznie siedzieć powinien i nie podlatywać wcale, lub raz podleciawszy, nigdy do niego nie powracać!
Przy tych słowach piękne swe szafirowe oczy, z marzącą zadumą, w kominie domostwa najbliższego utkwił.
— Wyleciałem ja był stąd, — mówił — jak ptak wolności żądający, daleko i wysoko. Dziesięć lat prawie mnie tu nie było. Świata widziałem wiele, a na nim różnych bogactw i piękności napatrzywszy się, oczy, pełne ich, tu z sobą przyniosłem, i trudno już, aby mogły one z upodobaniem na takie oto igrzyska spoglądać. Kiedy na Wołyniu u pana hrabiego Oresteckiego służyłem, nie raz, ale może i dwadzieścia razy, widziałem, jak panowie w pałacach tańcują.
— I cóż pan tam więcej na dalekim świecie widział?
— Com widział? Łatwiej przyszłoby wyliczyć to, czegom nie widział. Wszystko widziałem. Widziałem pałace i dwory wielkie, arystokracyę i inteligencyę, jak weselą się i jak pracują, jak na wysokie góry wspinają się, albo też z wysokich gór spadają. Panny hrabianki przy mnie z Paryża, gdzie na edukacyi były, do domu popowracały, starsza, Maryeta, wpierw, a młodsza, Henryeta, nieco później. Panna Maryeta niezbyt ładna jest, ale panna Henryeta cud piękności. Kiedy z Paryża powracała, jak raz my wszyscy oficyaliści u pana hrabiego na konferencyi byliśmy, więc widząc ją z karety wysiadającą, o małośmy szyb w oknach gabinetu pańskiego nie porozbijali, tyle pragnął każdy tej cudnie pięknej pannie się przypatrzyć. To już mi teraz po takich widokach, za tutejszemi pannami oczy nie gonią.
— Czemuż pan dłużej tam nie pozostał, gdzie tak dobrze było?
Zmarszczył czoło i binokle na nos zarzucił.
— Właściwością to jest człowieka, — rzekł — iż ciągle wyżej na górę chce wstępować. Dobrze mnie u pana hrabiego było, ale na świecie bywają położenia jeszcze lepsze. Po lepszość do wielkiego miasta się udałem...
— A tam czego?
— Był taki pan, który mię z sobą namówił. W fabryce pewnej miałem różne czynności pełnić...
— I cóż się stało?
— A nic: nie upodobałem się tam i mnie się tamtejsze porządki nie upodobały, więc pojechałem szczęścia szukać...
— Czy znalazł je pan?
— Nie. Czy wie pani, że nigdzie prawdziwego dobra nie znalazłem. Na całym świecie nie jest tak, jak być powinno.
— Czy ładne panienki kochać pana nie chciały?
Z marsem na czole, ręką gest wzgardliwy uczynił.
— O panienki bynajmniej! Tego dobra to i niechcący nabierzesz się tyle, że otrząść się z niego rady nie dasz.. Ale co to jest, to że wszędy a wszędy, czy to po miastach, czy to po wsiach, czy blizko stąd, czy daleko, jedni ludzie rozkazują i igrają, a drudzy słuchać i harować muszą...
— A według pana wszyscy powinni rozkazywać i igrać?
Krokiem w tył się cofnął.
— Zadziwia mię... — zaczął, ale poprawił się: — pani żartuje! Już i wpierw uważałem, że pani nie jeden raz zażartowała sobie ze mnie, ale za honor to sobie mam, bo kto z kim żartuje, ten go za równego sobie poczytuje. A co do tego, o czem mówienie było, to gdyby wszyscy ludzie na świecie rozkazywali, nie byłoby komu rozkazów słuchać, i gdyby wszyscy igrali, nie byłoby czego jeść. Ale w tem drzewie taki jest sęk, iż trza, aby rozkazywali tacy, którzy najwięcej rozumu mają, a słuchanie i harowanie pozostawione być powinno głupim i ciemnym, ot — takim!
Tu tańczącą gromadę wskazał i w taki sposób na nią patrzał, jakby dziwił się temu, że ona igra, nie zaś haruje po to, aby ci, którzy najwięcej rozumu mają, więc w pierwszym rzędzie i on sam, swobodnie igrać mogli.
Potem mówił dalej:
— I noga moja tutajby nie postała, gdyby nie to, że z ojcowizny nieco jeszcze pieniędzy od braci mi się należy, i że je odebrawszy, łatwiejszemi drogami pod górę pójdę. Ale widać, że na tym świecie nawet własność swoją z goryczą i smętkiem dobywać trzeba, bo oto już trzeci miesiąc tutaj siedzę, nic dotychczas wysiedzieć nie mogąc. »Czekaj do żniw« — mówią: a po żniwach: »Czekaj, aż wymłócimy«; a po wymłóceniu: »Czekaj, aż sprzedamy«. A tam tymczasem pan Rudner fabrykę już rozpoczął i pisze a pisze do mnie, abym co prędzej na pomoc mu przybywał.
— Jakąż to fabrykę p. Rudner rozpoczął?
— Korkownię założył, a lepiej mówiąc: ja i on na współkę-śmy ją założyli.
— Czy tylko przedsięwzięcie to jest pewne?
Zaśmiał się ironicznie.
— Pan Rudner do inteligencyi należy, naukę i doświadczenie ma, a ja przy nim jako równy obok równego stanąłem. W przyjaźni z sobą żyjemy i razem pod górę będziemy iść. A takie zamiary i widoki przed sobą mając, nie miód mi siedzieć tu tak długo i na robaczywe życie prostactwa tego patrzeć...
— Ludzie tu źli nie są...
— Co po dobroci, kiedy rozumu niema?
— Ależ oni i głupi nie są wcale...
— Dobroci serca pani zdanie to przypisuję, bo nie zdaje mi się to do prawdy podobnem, aby kret, wiecznie w ziemi siedzący, mógł ślepym nie zostać...
Spróbowałam innego sposobu pocieszania:
— Jaką prześliczną pogodę dziś mamy! Słońce tak wesoło za Niemen i bór zachodzi!
Skrzywił się pogardliwie i odrzekł:
— Słońce nie osobliwa rzecz: codzień świeci. A przytem, dla mnie to tak: kiedym sam wesół, to i słońce wesołe, a kiedym smutny, to i ono smutne.
I on więc tak, jak Anastazya z samotnej chaty, znał się na humorach słońca! O, biedna Naściu, pocóż to podobieństwo, w tego ładnego chłopca wcielone, na drodze twej stanęło?
— Czy jest tu w gronie tańczących panna Anastazya Tuczynówna?
Powiódł wzrokiem po pstrej gromadzie.
— Wątpliwość! Panna Anastazya do tańców i igrzysk tutejszych, zarówno jak i ja, nigdy nie należy.
Znowu tedy podobieństwo! Biedna Naściu, ze złotymi włosy i szaremi przezroczystemi, jak kryształ oczyma!
— Czy panna Anastazya jest krewną pana?
— Bardzo daleką. Ale my z sobą w przyjaźni żyjemy, ponieważ jedyna osoba to jest, z którą tu czasem miłą chwilę przepędzić można. Dziadunio jej, pan Cyryak, dużo rozumu ze świata z sobą przyniósł i bogaty też jest, najwięcej ze wszystkich tutejszych ludzi pieniędzy posiada. Z nimi też ja najczęstsze chwile tu przepędzam, więcej z nikim. A co się tycze pokrewieństwa, to prawdziwych krewnych ja tu wcale nie mam, oprócz dwóch braci, i to tylko przypadkowo.
— Jak to? Bracia pańscy przypadkowo tylko są pańskimi braćmi?
— Zadziwia mię, że pani od razu myśli mojej nie pojęła. Można, zdaje mi się, urodzić się czyimś bratem, a więcej jeszcze od obcych obcym dla niego zostawać. Przypadek to jest, od którego i wszystko insze na tym świecie zależy. Przypadek, mocarz wielki. On, nie kto inny, światem rządzi, i o tem, zdaje mi się, wątpienia być nie może...
— Ja wątpię o tem — rzekłam i... odeszłam.
Odeszłam ścieżkami, które jak białe wstążki wiły się w zielonych trawach od domostwa do domostwa tej dużej wsi szlacheckiej, filuterne, kapryśne, tu biegnąc pod rozłożystemi gałęziami śliwowych i wiśniowych sadów, tam skręcając za płot lub ścianę, owdzie wynurzając się z gęstych warzyw i okrążając podwórko od kwiatów jesiennych całe liliowe i białe, aby niezliczone jeszcze razy ukazywać się i ginąć, biedz ku Niemnowi, który z za drzew i domostw błękitem pobłyskuje, to ku drodze szerokiej, która szlakiem białym dąży poprzez pola żółte, od wsi, ku skłonowi nieba. Ścieżki takie na pozór tylko są nieme, a w istocie posiadają głos, raczej szept, równo z trawami płynący, którym do postępującego niemi człowieka wołają: »Pójdź za mną! pójdź za mną!« Dnia tego ścieżki przemawiały tu tem wyraźniej, że żadnych prawie głosów innych słychać nie było. Ludność wyległa na błonie, tu niekiedy zagdakały kury, spętany koń zarżał w sadzie, za ścianą niemowlę zapłakało, w krzakach zaświergotały wróble, a zresztą — cichość. W cichości, gdy ścieżka figlarka od płotu jednego domostwa skręcała za ścianę innego, wyraźnie doszły mię półgłosem i z żarliwością wielką wymawiane słowa psalmu:

...Ale od wieku litość Twoja słynie,
I pierwej świat zaginie,
Nim Ty wzgardzisz pokornym...

Przed domostwem porządnie wyglądającem i dość obszernem, na ganku z dwoma słupkami, wysoki i barczysty starzec w ciemnej kapocie, modlił się z rozłożonej na kolanach książki. Głowę nieco wyłysiałą i czoło wysokie, zmarszczkami zorane nad książką pochylał, a z pod brwi krzaczystych, od wytężonej uwagi ściągniętych, świeciły mu szkła okularów. To pan Cyryak Tuczyna, stryjeczny dziadunio Anastazyi, którego ona jakby najrodzeńszego miłuje. Przezwiska nie posiada on żadnego, tylko, że z wysokim wzrostem swym, wielkiem czołem i krzaczystemi brwiami wygląda poważnie, a z sąsiadami i krewnymi mało się poufali, do imienia jego tak dalece przyrósł tytuł: pan, że nikt, aż do najmniejszego dziecka, bez tego tytułu imienia jego nie wymawia. Nikt też nie wątpi, że jest to człek i rozumny i pieniężny, a wielu też o przeszłości jego, kędyś na dalekim świecie spędzonej, z wielkim szacunkiem mówi. Teraz, gdy wróble w gruszy nad samą głową mu ćwierkają, a promyk zachodzącego słońca czerwoną iskrą migoce po siwych włosach, pan Cyryak wielkie czoło na książką pochylając, z żarliwością, prawie głośno, językiem Kochanowskiego wymawia słowa psalmu:

Wielkie przed Tobą są występki moje,
Lecz miłosierdzie Twoje
Przewyższa wszystkie złości...


Wielkie miłosierdzie, pod postacią ciszy niezmąconej i ukośnych smug słonecznego światła, słało się po niedużym cmentarzu, o lesisty pagórek opartym. Zdala już widać, jak pośród sosen, pod smugami świateł i cieni, nakształt fal wodnych wzdyma się i opada trawa, a każda fala ma nad sobą krzyż wyższy, lub niższy, niekiedy szary kamień polny z napisem wyżłobionym ręką niewprawną. Cmentarz wieśniaczy, nieduży, na skłonie pagórka śpiący w ciszy wiekuistej, którą mącą tylko śpiewy skowronków, lub jęki puhaczów, szumy ulew letnich, lub grzmoty jesiennych wichrów.

W borku za cmentarzem, wówczas właśnie rdzewiały paprocie i wielkie chabry rozwijały w pełni swe rozczochrane korony. Znowu więc ścieżkami, dokoła mogił wydeptanemi, okrążając sosny wysmukłe, brzozy białe i krzaki róż dzikich, czerwoną rosą bujnych jagód pokropione, szłam ku borkowi, gdy pośród drzew i krzaków ujrzałam równie jak jagoda dzikiej róży czerwoną odzież kobiecą. Była to nie suknia cała, lecz tylko bluzka, której kolor jaskrawy łagodziło rozsypane po niej złoto włosów, długich do pasa, ciężkich, lśniących, prześlicznych.
W tem ubraniu i z tymi rozpuszczonymi włosami Anastazya siedziała na kamieniu grobowym, łokcie na kolanach, a twarz na obu dłoniach opierając w taki sposób, że widać było tylko oczy jej, srebrnemi i aż do dna przejrzystemi źrenicami kędyś daleko zapatrzone. Na czoło zaś, na ręce, na ramiona, opadały jej ciężkie, złote włosy. Była tak zamyślona, że choć kilka razy zawołałam na nią po imieniu, nie usłyszała, a gdy nakoniec usłyszała, tak przelękła się, że aż drgnęła.
— O, Jezu! Skądże się pani tu wzięła? Żywego ducha wprzód tu nie było!
Nie wydawała się wcale ucieszoną i uciechy nie udawała. Usta miała smutne i pręgę cienkiej zmarszczki na białem i kształtnem czole.
— I dobrze było? nieprawdaż? — zapytałam, tuż przy niej na kamieniu grobowym siadając.
Grzecznie usuwając się, abym wygodniej obok niej usiąść mogła, bez uśmiechu przecie odpowiedziała:
— Prawda! Milczącość tu panowała taka, że tylko duchy zmarłych z sobą szeptały...
I zaraz poprawiła się:
— Ja wiem, że to liście na drzewach szeleszczą, ale podczas wydaje mi się, że one różnymi głosami, różne słowa do siebie wymawiają... jakby duchy, z mogił wyleciawszy, w złotem powietrzu igrały...
Z plecami nieco przygarbionemi i rękoma leżącemi na kolanach, miała pozór nieco skurczony, zadumany i posępny.
— Czy dawno już tu siedzisz?
— Dawno; może już godzin ze trzy. Do babuni przyszłam, pomodliłam się, a potem już nijak odejść stąd nie mogłam. Niedziela dziś: to czy tu siedzieć, albo gdzieindziej, wszystko jedno.
— A tu lepiej, niż gdzieindziej?
— Lepiej.
— A tam, na igrzysku, bawią się, grają, tańczą...
— Niech bawią się i tańczą zdrowi. Ja wolę tu, przy babuni i w cichości.
— Nie możesz jeszcze o kochanej babuni swojej zapomnieć?
Oczy jej, w dal zapatrzone, łzami nabiegły.
— Nijak nie mogę. Dobrze pani powiedziała: kochanej! Tam na igrzysku huczność jest i wesołość, a tu miłowanie moje w cichości mogilnej śpi. Ja miłowania mało w życiu swojem poznałam, to i wolę choć na mogiłę po nie przychodzić, niż na igrzysko po wesołość.
— To możebyś wolała znowu tu sama zupełnie pozostać? Pójdę do borku po paprocie...
Schyliła się i bez uśmiechu, ale serdecznie, w rękę mię pocałowała.
— Niech pani ostanie — poprosiła; — ja z panią rozmawiać, i owszem, bardzo lubię.
— A towarzystwa innych ludzi nie lubisz?
Schmurzyła się więcej jeszcze, pręga zmarszczki na białem czole stała się wyraźniejszą.
— Nie lubię! — rzekła. — Wesołości ich zwłaszcza, hałasów i krzyków nie lubię.
Dość długo milczałyśmy obie, poczem łagodnie rzekłam:
— A Pan Jezus zabronił ludzi nie lubić.
Nizko pochyliła głowę.
— Ja to wiem — szepnęła i grzechu boję się... Ale serca zmusić nie mogę... Mnie tylko z dziaduniem czasem z panią, a najwięcej już samej jednej, miło i dobrze być może... Ja wiem, że tak nie trza, że Pan Jezus wszystkich miłować rozkazał, i to taka męka jest w grzechu czuć się, a za nic poprawy osiągnąć nad sobą nie módz...
Nizko pochyliła głowę i, obu rękoma włosów sobie na twarz nagarnąwszy, całą ją w nich ukryła. Po kilku minutach dopiero, twarzy nie odkrywając, mówiła znowu, ale tak cicho, że ledwie dosłyszeć ją mogłam:
— Osobliwie dni niektóre przychodzą na mnie takie, że milczącość mi najmilsza, i w głuche lasy szłabym, w puste pola, byle tylko sama jedna ostać, i byle mię nikt żadnym głosem, ani nawet pójrzeniem nie tykał... Wtenczas, jak tylko oczy zamknę, to widzę przed sobą drogi, daleko, daleko idące i gdzieściś przepadające za borami ciemnymi, za górami wysokiemi, za pałacami jakimiś, co dachy mają o same niebo oparte, za kościołami wysokimi, na których krzyże złotne, jako słońca w błękitnościach niebieskich gorzeją... Wtenczas też i słyszę takie rzeczy różne, których cale dokoła mnie niema: to deszczyki majowe, padając, cicho szemrzą, to kukawka gdzieściś daleko odzywa się: »Chodź! chodź! chodź! chodź!« to dzwony kościelne w powietrzu grają, tak tęskno grają, tak wołają, tak podczas narzekają i płaczą, że szłabym, szłabym, szłabym do tych kościołów wysokich, ze złotnymi jak słońca krzyżami, i cały świat opuściwszy, pozostawałabym w nich sama jedna, wśród białych jak śnieg ołtarzy, w cichości... i żeby tylko podczas organy się ozwały...
Słowa jej roztopiły się w szepcie, a potem umilkła, i wszystko dokoła nas milczało, tylko na sfałdowane trawy kładły się coraz dłuższe, ukośne smugi świateł i cieni, a wśród brzóz i sosen »duchy zmarłych, w złotnem powietrzu, igrały z cichym szelestem«.
Przerywając długie milczenie, ozwałam się:
— Idąc tu, widziałam twego dziadunia, siedzącego na ganku, i słyszałam jak modlił się głośno...
Odjęła od twarzy ręce i włosy.
— Dziaduńko mój złoty! Niedawno jeszcze nazwyczajenia takiego nabrał, że głośno modlitwy odmawia. A co odmawiał, kiedy pani tamtędy przechodziła?

— Ale od wieków litość Twoja słynie,
I pierwej świat zaginie,
Nim Ty wzgardzisz pokornym...

Wstrząsnęła potakująco głową.
— Wiem, wiem! Ja to już i na pamięć tę modlitwę umiem...
— Na pamięć?
— Pani nie wierzy? Dla jakiej przyczyny? My przecie z dziaduńkiem te wszystkie książki, które u niego są, niewiadomo ile razy poprzeczytywali. To on czyta głośno, to ja, częściej ja, niż on, bo oczy mu nie bardzo już służą, i nawet przez okulary długo czytać nie zdoła. To też podczas i nazywa mię dziaduńko: »Oczy moje!« Jak tylko chce, abym mu przeczytała, zaraz woła: »Oczy moje! a chodźcie-no tu, oczy moje!« Czytam mu też i cale nie zamierzając, niektórych rzeczy na pamięć się uczę. Niech pani posłucha!

Ożywiła się, oczy jej srebrnie rozbłysły i z rękoma na kolanach, z włosami opływającymi ramiona, szyję i policzki, zwolna mówić zaczęła:

Patrzaj, jako śnieg po górach się bieli,
Wiatry z północy wstają,
Jeziora się ścinają,
Żórawie, czując zimę, precz lecieli...
Po chwili wiosna przyjdzie,
Ten śnieg znienagła zyjdzie,
A ziemia, skoro słońce ją zagrzeje,
W rozliczne barwy znowu się odzieje.
Nic wiecznego na świecie,
Radość się z troską plecie...

Nie dziw, że wiersze dawnego mistrza powtarzała wiernie, czysto, bez skazy, gdyż powszednia mowa jej i jej blizkich, zachowała brzmienia i zwroty, którymi posługiwali się dawni przodkowie.
Ale tu, na krawędzi boru, pełnego już mroków i tajemniczych szelestów, w światłach pośród sosen i róż dzikich konających, piękne te dźwięki na rozczerwienionych ustach dziewczyny wydawały się śpiewem słowika, który z odległych krain przeszłości zleciał nad wiejskie mogiły.
— Późno już, Naściu. Możeby do domu?
— Ej nie. Ja tutaj długo jeszcze ostanę.
— Tak lubisz to miejsce?
— Bardzo lubię. Do babuni mię tu coś ciągnie, a jak przyjdę, to już odejść trudno. Nic dziwnego, że ciągnie. Jak ten ptak, co urodzi się w pustem gnieździe, ja rosłam, jak to drzewo, które chyba wiatr światem lecący, kiedy niekiedy pogłaszcze, i tylko dwoje tych stareńkich przy mnie było, od złych ludzi mnie broniło... całe miłowanie, jakie na tym świecie miałam, od nich tylko miałam... a od inszych samą tylko nienawiść i chęć ukrzywdzenia... Pani wie, jak to było...
— Wiem.
Odchodziłam, a Anastazya do bramki cmentarza mię odprowadzając, po chwili wahania się, zaczęła:
— Pani przypatrywała się igrzysku?
— Przypatrywałam się
— Dużo tam ludzi jest?
— Wszyscy tam są.
— I mężczyźni wszyscy?
Gdy pytania te zadawała, rumieniec to oblewał jej twarz, to znikał, to znowu powracał. Krążyła widocznie około pytania jakiegoś, które trudno jej było wymówić.
— Nie wiem, czy mężczyźni są tam wszyscy; może jaki jeden i drugi w domu pozostał...
— Ale z młodych, to pewno nikt w domu nie ostał...
— I ja tak myślę.
— Choć to niektórzy są nietańczący, to po co im iść na igrzysko?
Coraz więcej zbliżałyśmy się do ognia.
— Alboż tu u was jest ktokolwiek z młodych oprócz ciebie jednej, nietańczący?
— Jest! — szepnęła.
— A któż to taki?
Ogień.
— Pan Apolinary! — odszepnęła i od brzegu złotych włosów po obejmujący szyję brzeg czerwonej bluzki — ogniem zapłonęła.
— Pan Apolinary jest tam także.
— Może tańcuje? — zapytała, i znowu cieniutka pręga ukazała się jej na czole.
— Ani o tem myśli. Stoi na uboczu i uskarża się na świat i ludzi.
Wstrząsnęła głową.
— On pośród ludzi uciechy nie znajduje, bo jest od nich inszy...
— Jakiż on jest i dlaczego inszy?
Stałyśmy przy samej bramce cmentarza, pod rozłożystą topolą, w której o zapadającym zmroku wiatr szumieć począł. Anastazya z nizko schyloną twarzą mówić zaczęła szeptem, od cichego szumu drzewa cichszym.
— Cale inszy jest, taki polerowany, miły i górnie myślący... jego myśli, jak ptaki, wysoko lecą... on nie może tak, jak tutaj wszyscy, o tem jednem tylko myśleć, aby posiać, zżąć i zjeść, a na drugi rok znowu posiać, zżąć i zjeść... i tak ciągle aż do samej śmierci... On taki... taki...
Gęstwinę włosów obu rękoma na twarz zgarniając, więcej westchnęła, niż wyszeptała.
— Taki... śliczny!
Niemiec powiedziałby, że tu właśnie, przy ostatnim wyrazie, znajduje się miejsce, na którem »pies jest pogrzebany«. Śliczny! Było to prawdą. Pan Apolinary był bardzo ładnym chłopcem.
— Czy z dziaduniem mówiłaś o tem?
— Przed dziaduniem ja tajemnic nie mam nijakich.
— I cóż?
— Dziadunio wątpienie okazuje, czy on jest dobry... ale dziadunio... stareńki już... niedowidzi!
Tu nagłym ruchem rzuciła się ku mnie i, obu ramionami mię objąwszy, głowę do piersi mi tuląc, wybuchnęła płaczem rzewnym, namiętnym. Wśród łkań mówiła:
— Co ja uczynię? I cóż ja uczynię, kiedy na dolę czy niedolę swoją upodobałam go sobie nad życie... kiedy on dla mnie to samo co słońce... co dzień cudny... co śpiewanie słowika najpiękniejsze...
— Więc sama myślisz, że może na niedolę...
— A bo nie wiem i nijak dowiedzieć się nie mogę... czy... czy on mię miłuje...
O to więc tylko szło: czy miłuje? Tylko. Więcej o nic. O, duchy lotne, duchy czyste, wyobraźnią i tęsknotą po drogach w mgliste oddale biegnące, wśród ołtarzy jako śnieg białych błądzące, jakże podstępne a mocne więcierze zastawia na was ulepiona w kształt piękny materya!
Może i miłował; gdyż z cmentarza wracając, na ścieżce pośród łąki rozminęłam się z idącym ku cmentarzowi p. Apolinarym. Nie podobna było przypuszczać, aby doświadczał on chęci odwiedzania umarłych, musiał więc domyślać się, że kogoś z żyjących tam znajdzie. Z daleka już zobaczyłam ognik jego papierosa i poznałam go po zgrabnym chodzie. Sylwetka jego zarysowała się na tle zmroku w liniach zgrabnych i kształtnych. Gdy rozmijając się ze mną, oddawał mi grzeczny ukłon, ręka jego, podnosząc się do czapki, błysnęła białością, jakiej we wsi tej żadna inna ręka nie miała najpewniej.
— Pani nawiedzała umarłych, — odezwał się przystając — a i ja również nawiedzić ich idę...
— Pan Apolinary nie lęka się wśród ciemności na cmentarzu się znaleźć?
Zaśmiał się z uczuciem wyższości i lekceważenia.
— A czegobym miał się lękać? Ciemnota tylko mniemać może, iż umarli okazywać się, albo jakimkolwiek sposobem inszym objawiać się mogą. Dla mnie zaś od dawna jest wiadomem, że człowiek a pies to wszystko jedno: jak umrze, to zakopią go do ziemi, i tak, jak po psie, nic po nim nie ostanie.
— Czy pan Apolinary jest tego zupełnie pewny?
— Jestem tego tak cale pewny, jak własnego rozumu, który mi to powiedział.
— Rozum podczas prawdy umie nie widzieć i nieprawdę mówić!
— Zadziwia mię, że z ust pani...
Końca zdania nie usłyszałam, szybko oddalając się rośną pośród łąki ścieżką ku bielejącej zdala szerokiej drodze polnej.



II.

Był to domek niewielki, niedawno zbudowany, więc ze ścianami jeszcze żółtawemi i z jasnemi szybami w oknach. Przed oknami i gankiem, na dwóch słupach opartym, kwitły floksy, astry, wielkie malwy, georginie. Podobne, lub zupełnie takie same okna, ganki i kwiaty, posiadały prawie wszystkie domostwa tej okolicy szlacheckiej, a domek Anastazyi tem się tylko wyróżniał, że stał zdala od okolicy, na uboczu, w samotności zupełnej, prawie w nagiem polu. Prawie, gdyż ten, kto go budował, skorzystał z rosnących w tem miejscu dwu rozłożystych grusz dzikich i z gęstego półkola berberysowych zarośli. Grusze zarzucały na dach domku gałęzie w tej porze roku obficie drobnym owocem osypane, a berberysy, w zielony półokrąg podwórko obejmując, stały całe w gradach czerwonych jagód. Dokoła pole było, samo tylko pole zżęte lub świeżo zorane, a przez nie, do wsi tak oddalonej, że rzadki odgłos mógł tu od niej dolecieć, szła droga wązka i z pod berberysów wywijało się kilka ścieżyn. Domku tego, jako też żyznej ziemi, która go otaczała, Anastazya była jedyną właścicielką i dziedziczką. Była »aktorką«, czyli posiadaczką aktów, zapewniających jej prawo własności do pozostałego po ojcu dziedzictwa, była bogatą panną, najlepszą w całej okolicy partyą. Ale wszystkie dobra te i zaszczyty z łatwością jej nie przyszły, stoczyła o nie przed kilku laty walkę, w którejby pewnie zwyciężoną była, gdyby z pomocą jej nie przybył pan Cyryak.
Zaczęło się od tego, że matkę Anastazya utraciła w godzinie przyjścia swego na świat, a w kilka lat potem i ojciec jej zmarł także. Wówczas to, wnet po wyniesieniu z chaty zwłok zmarłego, wniósł się do niej z całą rodziną i ze wszystkimi gratami swymi jeden z jej stryjów, Waleryan, dla gniewliwości i ponurości charakteru swego Mrukiem przezwany. Nie dziw może, iż był ponury, bo pomimo pracowitości gorliwej i braku wszelkich nałogów, czy upodobań dla majątku szkodliwych, nie wiodło mu się w życiu; gospodarstwo miał liche, długów nieco, i domek ciasny, okopcony, rozwalający się niemal od starości. To też do obszernego i dostatniego domostwa, po zmarłym bracie pozostałego, przenosił się z pośpiechem nadzwyczajnym, z gwałtem do szaleństwa wielce podobnym, krzykiem i przykładem znaglając żonę i dzieci, aby w godzinę, w minutę, w jeden mig, wszystko, co trzeba, przenieśli i przewieźli.
Zaledwie wszakoż przenosiny te były uskutecznione, do świetlicy, w której nowi mieszkańcy jeszcze około ustawiania gratów się krzątali, wpadł drugi stryj Anastazyi, Dominik, z powodu kościstej i wysokiej figury swej, a więcej jeszcze lamentów, nieustannie cienkim głosem wypowiadanych, przezwisko Piszczałki noszący. Z krzykiem tem przeraźliwszym, że miało brzmienie najcieńszych tonów fletu lub pastuszej dudki, Piszczałka jął bratu pośpiech jego wyrzucać, dowodząc, że on to właśnie, jako najstarszy, a zwłaszcza najuboższy z braci, dom po zmarłym dziedziczyć ma prawo, że polem i gospodarstwem podzielą się kiedyś, ale dom, ze wszystkiem, co w nim się znajduje, on natychmiast posiąść powinien, jakoż i posiądzie, a zbyt pośpiesznego Waleryana wygna z niego razem z żonką i dzieciakami, które to ostatnie w dodatku obije, graty ich na drobne drzazgi pokruszywszy. Tak w niebogłosy piszczał, wąsy konopiaste i obwisłe targając, albo pięściami zaciśniętemi bratu grożąc Tuczyna Piszczałka, ale Tuczyna Mruk też obstawać przy swojem umiał, nigdy nikomu w ubligach dłużnym nie ostawał, cóż dopiero teraz, kiedy szło o rzeczy tak niesłychanie ważne, o cały, rzec można, los jego i jego dzieci! Więc na cienkie piszczenie brata grubym basem odpowiadał, że wprzód skona, aniżeli stąd ustąpi, że na progu tej chaty razem z całem plemieniem swem legnie, i kto inny chyba po trupach ich do niej wejdzie, że brat Dominik ubogim jest dlatego, że do pracy skorym nigdy nie bywał, a on, który pracą a troską ręce sobie guzami i serce krwawemi ranami okrył, próżnującym leniwcom do dziedzictwa nieboszczykowego wstępować nie pozwoli i polem, ani gospodarstwem nawet dzielić się nie myśli, tylko tyle, ile i kiedy mu się będzie podobało i według własnego jedynie postanowienia i zarządzenia. Jak to? Polem i gospodarstwem nawet krzywdziciel ten dzielić się natychmiast nie zamierza! Tego było już za wiele! Usłyszawszy to, do sprawy wmieszały się i kobiety, a gdy tylko one się wmieszały, dwaj bracia ku czuprynom swym ręce podnieśli, przyczem Tuczyna Mruk, barczysty i w sobie skupiony, nad długim i cienkim bratem zwycięstwo odnosił, Tuczyna Piszczałka piszczał i skwierczał jak tysiące na raz duszonych szczurów, a tęga w ciele i rumiana na twarzy Piszczałkowa z tyłu szwagra zaszedłszy, miotłą po plecach go waliła, w zapalczywości swej ani bacząc, że Mrukowa względem męża jej czyni to samo, za pomocą łopaty, naprędce wychwyconej z pieca. Na odgłos tych pisków, krzyków i stuków, kilku sąsiadów najbliższych przybiegło i jęło strony w złości zapamiętałe perswazyami upamiętywać i strzymywać, co przecie skutku nie odnosiło najmniejszego, aż pokąd głos donośny nie zawołał:
— A fiksaty! A grzechu nie bojący i ludzi nie wstydzący się psombraty! O co się wy kłócicie i bijecie? O dziedzictwo? Walnijcież się pięściami w mózgi i przypomnijcie sobie: toż dziecko po nieboszczyku ostało! Toż córka rodzoniuteńka żywie i jej przynależne jest dziedzictwo! Ona aktorką jest, do niej dobro nieboszczykowe z przyrodzenia i prawa należy, nie do was, którzy pewno nie temu, co przed Bogiem już stoi, ale chyba psom braty jesteście!
Słowa te, podniesionym głosem wypowiedział rodzony stryj trzech Tuczynów, imieniem Cyryak, który niewiele przedtem właśnie po długoletniej nieobecności powrócił był z podróży, wśród której podobno wiele cierpiał i znosił, wiele nauczył się, w stronach, na końcu świata kędyś znajdujących się wiele pracował i pieniędzy zebrał. I wówczas już młodym nie był, ale wysoki i silny, z brwiami krzaczastemi, z czołem wielkiem i spojrzeniem mądrem, często smutnem, poważnie wyglądał, szacunek powszechny dla siebie obudzając.
Przez tłumik ludzi u progu stojący do świetlicy wszedł, a gdy wszyscy rozstąpili się przed nim, kłócących się i bijących Tuczynów zgromił słowami, od których ręce ich, jakby kijami uderzone, w dół opadły i głosy pozamierały w gardłach. Prawda! Słusznie p. Cyryak rzekł: po nieboszczyku dziecko ostało! Zapomnieli o tem. Czy kto urok na nich rzucił, czy z żalu po nieboszczyku od przytomności odeszli, że o rzeczy tak widocznej i aktualnej zapomnieli? Od przytomności istotnie byli odeszli, ale sprawił to nie tyle żal po nieboszczyku, któremu zawsze lepszego, niż było ich własne, powodzenia potrosze zazdrościli, ile widok tych dóbr wszelakich, a nad wyrażenie wszelkie ponętnych, które nieboszczyk po sobie ostawiał. Że zaś w dodatku i dziecina drobna po nim ostawała, z głowy to im wyleciało. Bo i jakże to było pamiętać, jak się nawet z tem pogodzić, że drobiazg taki z rzeczą tak wielką, jak dziedzictwo, przyrodzenie i prawo węzłem niepodobnym do rozwiązania zjednoczyło. Wszakoż — zjednoczyło, i rady przeciwko temu nijakiej znaleźć nie można. Córka po ojcu dziedziczyć musi, wiedzieli o tem dobrze. Co tu począć? W świetlicy uczyniło się cicho, jak makiem posiał, a wśród ciszy tej ozwał się po niejakim czasie, oburkliwy i popędliwy, gruby głos Mruka.
— To i co, że dziecko ostało? Dlatego właśnie, że ostało, ja z tej chaty nie wyjdę i od naruszenia, albo zniszczenia wszelkiego dobra sieroty strzedz będę. Opiekunem jej i sumienie i prawo mi być nakazuje.
— A ja — najcieńszym głosem swym wykrzyknął Piszczałka — ja, najstarszy z braci! Właśnie, że nie pan Waleryan, ale ja pojadę do miasta, udam się do sądu i opiekuństwo nad małoletnią przyznać sobie rozkażę!
— Rozkaże! Pan Dominik jest tedy tak zuchwały i w rozum swój dufający, że samym nawet sądom rozkazy wydawać zamierza! Właśnie, że nie pan Dominik, ale ja, Waleryan, któremu każdy człowiek na umyśle przytomny pierwszeństwo w rozsądku przyznać musi, pana Dominika, zwykle we wszystkiem ospałego, uprzedzę, do miasta pojadę i przed sądem całą sprawę wyłożywszy...
Tu znowu do rozprawy wmieszały się kobiety.
— Na co sądy? Przed sądami sprawiedliwość nie jeden raz przegrywa! Niechaj sam Pan Bóg przez niewinne usteczka dziecinne przemówi. Postawić dziecko naprzeciwko dwóch stryjów, i na którego palcem wskaże, ten niech jedzie do miasta, o opiekuństwo starania czynić, a drugi niechaj przed tym wyrokiem ukorzy się i ustąpi. Tak i kłótnia wszelka ukończoną będzie, i sierota otrzyma opiekuna takiego, jakiego sama zażądała!...
Cudem jakimś w wypowiadaniu wniosku tego jednomyślnie, dwie Tuczynowe zjadały się przecież oczyma.
— Chybaby ślepotę Pan Bóg na nią zesłał, gdyby mego nie obrała!
— Nad sierotą Bóg strażnikiem głównym i nie pozwoli, aby niewinne dziecko samochcąc oddawało się w ręce takiego, jak pan Waleryan, krzywdziciela i zbójcy!
Rzecz była w tem, że obie wierzyły głęboko i mocno w to, iż przez usta dziecka ozwie się niezawodnie sprawiedliwy wyrok Boży, a że sprawiedliwość po stronie jej i jej małżonka leży, każda z nich znowu święcie przekonaną była. Na sąd Boży tedy sprawę zdały i obie z oczyma od złości rozpłomienionemi, od stoczonej walki rozczochrane i w odzieży roztarganej, rzuciły się ku temu kątowi izby, w którym, obu piąstkami z całej siły za spódnicę starej babki się trzymając, stała sześcio- czy może siedmioletnia Naścia. Przez cały czas wrzącej w świetlicy kłótni i bójki, stała ona przy siedzącej na ławie babce i z oczyma szeroko rozwartemi patrzała, słuchała. Kilka razy zaczynała po cichu płakać, ale za każdym razem babka kładła jej na głowie rękę zwiędłą, ciemną, i pochylając ku niej twarz zmarszczoną, szeptała:
— Cicho, Naściu, cicho! Bóg nad sierotą! A ja ci potem smacznego pierożka dam! zobaczysz, że dam, smacznego!
Słowami temi jakby zaklęte, powieki dziewczynki z łez osychały i rozwierały się szeroko, a oczy szare, błyszczące, roztropne, ścigały ruchy postaci, miotających się po izbie i o dobro tego, którego tylko co z izby tej wyniesiono, staczające zapamiętałą walkę. Te oczy dziecięce, z uwagą i wytężeniem patrzące, rozmyślały, oburzały się, sądziły. Gdy nad krzykami zapanował i po świetlicy rozległ się głos p. Cyryaka, o jej istnieniu na świecie przypominający, po drobnych wargach dziecinnych, rzecz dziwna! przemknął uśmiech szyderstwa i tryumfu. Podniosła wzrok ku babce i zobaczyła, że jej wązkie usta uśmiechają się tak samo. Gdy pośród walczących rozlegały się krzyki o udanie się po wyrok do sądów, w kącie izby, starość późna i wczesne dzieciństwo składały milczący sąd na walki, złość i chciwość dojrzałego wieku.
Teraz, gdy obie Tuczynowe z rozpostartemi ramionami rzuciły się ku małej Naści, ona obu piąstkami chwyciła się za spódnicę babki, a cała jej drobna postać przybrała wyraz oporu i niechęci. Ale Mrukowa porwała ją z ziemi i kościstymi palcami mocno ją w pasie ściskając na środku izby postawiła. Tu nad złotowłosą głową dziewczynki pochyliły się z dwóch stron dwie twarze kobiece: jedna tłusta i jak ogień rozczerwieniona, druga koścista, od złości zzieleniała, i dwie pary oczu rozpłomienionych w jej oczy się wpiły. Ręce ich, drobne jej plecy głaszczące, spotykały się z sobą i nawzajem odrzucały się ruchami porywczymi, głosy zaś, pieszczotliwie wycienione, przemawiały:
— Stryjka Waleryana żądasz na opiekuna? prawda, rybko? Prawda, kurczątko? Pokaż paluszkiem na stryjka Waleryana! Pokaż rybko, aniołku, kurczątko!
— A żeby cię febra zatrzęsła z kurczątkiem twojem! Tu nijakiego kurczątka niema! Twoje własne dzieci to gęsięta podle płotu wzrastające, a tu dziewczynka jest grzeczna, rozumna, która wie dobrze, kto lepszy i pod czyjem opiekuństwem będzie jej lepiej!... Pokaż paluszkiem na stryja Dominika, pokaż! Cukierków z miasta stryjek ci przywiezie!
— Czemuż nie gadasz, Nastka?...
— No, robaczku, nie lękaj się niczego! gadaj! Pokazuj! którego stryjka wolisz?
Sąsiedzi, u drzwi stojący, śmieli się do rozpuku. Naścia zaś, tchu prawie z siebie nie wydając, jak piskorz gibko wywijała się z usiłujących obejmować ją i wzajem się odtrącających ramion stryjenek, a przytem oczy jej przesuwały się po twarzach dwu stryjów i błyszczały, dziwiły się i oburzały, skarżyły, aż łzami nabiegły i, chwytając w ręce pasma złotych swych włosów, na świetlicę, na cały dom wybuchnęła płaczem i krzykiem:
— Ja nie chcę!... Nie chcę... nie chcę!...
Po raz pierwszy wówczas uczuła, że nie chce ludzi: ani tych, ani tamtych, ani nijakich ludzi nie chce! Jednocześnie, ręce czyjeś, szczupłe, ciemne, do łokci obnażone, dwie Tuczynowe roztrąciły i, dziecko dźwignąwszy z ziemi, przytuliły je do piersi, szorstkim kaftanem okrytej. W siwych włosach opuszczonych na pomarszczone czoło, z brwiami nasępionemi i jak grób milcząca, stara matka Tuczynów, z dzieckiem w ramionach wychodziła ze świetlicy, ale na drodze swej wysoką postać pana Cyryaka napotkawszy, przystanęła i, oczyma dziecko mu wskazując, rzekła:
— Jaka do Franka podobna! Prawda?
Sznurek łez popłynął z pod spuszczonej uwiędłej powieki, a pan Cyryak nie rzekł nic, tylko dużą i silną ręką bardzo delikatnie i pieszczotliwie po włosach dziecka powiódł. Potem babka z wnuczką zniknęły za drzwiami izdebki sąsiedniej, a pan Cyryak, gniewnie mruknąwszy: »Psom braty!« — trzasnął drzwiami i wyszedł. Sąsiedzi, śmiejąc się i drwiąc, porozchodzili się w różne strony, a Mruk i Piszczałka, z domu wypadłszy, każdy na podwórku swojem konie do wozów zaprzęgać poczęli. Do miasta śpieszyli o opiekuństwo nad Naścią starania czynić.
Rzutniejszy, roztropniejszy, lepszą opinię od brata mający, Mruk zwyciężył i prawnym opiekunem sieroty zamianowany, w poojcowskim jej domu zamieszkał, rolę do tego domu przynależącą uprawiając i wszelkie pożytki z niej ciągnąc. Przez pewien czas ani do głowy mu nie przychodziło, aby kiedykolwiek mogło być inaczej, jednak, przyjść musiało, bo dziewczynka rosła, na podlotka wyrosła, i ludzie, zazwyczaj długą pamięć, gdy o zaszkodzenie komu idzie, mający, szeroko gadać o tem poczęli, że córka, po nieboszczyku Franciszku Tuczynie pozostała, aktorką jest i rychle pewno za mąż wyjdzie. Schwycą, oho! aktorkę, choćby i niezupełnie dorosłą jeszcze, za mąż schwycą, bo w dodatku jest też ona i nieszpetna! Choćby zresztą i szpetną była, ziemia człowiekowi każdemu, z dziadów i przeddziadów na roli siedzącemu, tak pożądana i umiłowana! A no, racya! Tuczyna Mruk to miłowanie tak rozumiał i sam w sercu swojem tak mocno utwierdzonem miał, że ta, która pięknego kawałka tej umiłowanej ziemi prawowitą właścicielką była, jemu cale niemiłą być nie mogła. Gdyby ziemi nie posiadała nie lubiłby pewnie dziewczyny, która mu na drodze do świetnego losu stanęła, a za ponurą milczącość, często ją ogarniającą, srogoby może karał. Ale że ziemia od niej pachniała, więc miłując, czy nie miłując, posiadaczkę jej szanować musiał i wszystkim domowym szacunek dla niej nakazał. Syta powinna zawsze być, przystojnie odziana i, pospołu z innymi pracując, nigdy pracą zbyteczną nie obarczana.
Zdaje się, cóż lepszego spotkać może sierotę nad byt taki? A wszakoż, milczącą i obojętną, podczas nawet i niechętliwą, być ona nie przestawała. Czuła widać, że to, czego doświadcza, nie miłowaniem jest, lecz tylko szanowaniem, a szanowaniem nie jej samej, lecz ziemi, której dziedziczką była, okazywanem. Niechby tam zresztą gadała z ludźmi, czy nie gadała, lubiła ich, czy nie lubiła, Mruk pewnie takiemi babskiemi bzdurstwami głowyby sobie nie nadwerężał. Ale najgorszość leżała po tej stronie, że jak amen w pacierzu za mąż pójdzie, i to niebawem, a co za tem idzie, od Mruka ziemię swoją odbierze i z chaty go wygna. Do chaty tej tak już przywykł, że gdyby mu wychodzić z niej przyszło, chybaby serce wyjął z siebie i krwawiące się do ściany przybił na wieczne ciemięzców swych pohańbienie. Swoją własną chatę, starą i opuszczoną, dawno już był rozebrał i w piecu spalił. Idźże tedy, człowiecze-tułaczu, z żoną i dziećmi na cztery wiatry i albo nową chatę za pięć palców, a szóstą dłoń sobie buduj, albo w dniu weselnym, pod oknami państwa młodych, jako podarunek weselny, sam siebie na drzewie obwieś!
Chodził tedy Mruk frasobliwy i dumający nad tem, jakby nieprzezpieczeństwo, które groziło mu, ominąć, gdy stuknęło mu raz do mózgu pomyślenie takie, że aż na zagonie, po którym z pługiem szedł, jak wryty stanął i ze spuszczoną głową całe pół godziny przestał, o pilnej potrzebie orania zapominając. Ano synów miał trzech. Dwaj błazenkowie, trawy niedostałe, ale trzeci, Adaś, od lat kilku już pod wąsem; z Ewką Glindzianką wzajemne to miłowanie się zaprowadził, na które on, Mruk, ile że dziewczyna okrom lichej sukienczyny na grzbiecie nic nie posiada, póki żyw się nie zgodzi. Niechże Adaś tę Ewkę swoją z głowy sobie wybije, a z Nastką się ożeni, to i ziemia Nastkowa w rodzie jego ostanie, i on sam w chacie tej, tak umiłowanej, wieku swego dokona. Wszakoż, zamiar ten do skutku przyprowadzić nie było łatwo. U tego kija były dwa końce. Strzecznym pobierać się z sobą Kościół święty zabrania, i wiadomo, że małżeństwa takie zawsze nieszczęściami różnemi trapione bywają. Wzgląd to był dla Tuczyny Mruka nader poważny, z którym też długo mocować się musiał, po nocach nie sypiając, ustawicznem myśleniem głowę sobie nadwerężając, a nic pewnego przez czas długi wydobyć z niej nie mogąc. Wydobył przecie: błysnęła mu w głowie myśl, że Kościół zabraniający może być także Kościołem pozwalającym, i że on sam wie o kilku wypadkach takich, w których strzeczni i cioteczni od samego Ojca świętego pozwolenie na pobranie się otrzymywali. A kiedy Ojciec święty pozwala, to już i grzechu niema.
Baby wprawdzie gadają, że i pomimo tego pozwolenia, ustawiczne jakieś niebłogosławieństwo pary takie ściga, ale u bab wiadomo: włosy długie, rozum krótki, i każda z nich wór, zabobonami i postrachami wypchany, przez całe życie na plecach dźwiga. Swoją babę to już on rychle przekonać potrafi, z Adasiem trudniej pójdzie, bo mu Ewka ta utrapiona z głowy nijak wyleźć nie chce. Ale musi, kiedy o ziemię idzie. Ewka Adasiowi z głowy wyleźć musi. Chłopak nie głupi jest i sam pozna, po której stronie szczęście jego leży. Wszystko to myśląc, Mruk około swego zamiaru pracować począł, i stało się tak, jak przewidywał. Żonę, która od razu, na wspomnienie, o możności pobrania się strzecznych, z przestrachu aż krzyknęła, rychło przekonał, że kiedy Ojciec Św. i t. d., tak, że po stronie zamiaru mocno stanęła. Z Adasiem wszakoż poszło trudniej, i dość długo chłopcu, wciąż o Ewce swej gadającemu, rady dać nie mógł. I tego przecie myśl o pięknem dziedzictwie Naści nakoniec zmogła, tak, że pokryjomu i z rzadka z Ewką się jeszcze schodząc, konkury do Naści sprawiać począł, jak cień, gdziekolwiek się obróciła, za nią chodząc i przysługami, komplementami, czułemi pojrzeniami od rana do nocy ją ścigając.
Wówczas to dla Naści rozpoczął się czas w całem życiu jej najcięższy i najprzykrzejszy. Zrazu, czułościami i pieszczotami, które ją od całej familii Mruków spotykały, zadziwiona, wprędce wszystko do dna przejrzała i aż wstrząsnęła się od obrzydzenia, które dla fałszywości i chciwości takiej uczuła. Jakby ją robactwo ślizgie od stóp do głowy oblazło!
A zwłaszcza to kryjome schodzenie się Adasia z Ewką i potem zaraz okazywane jej przez niego miłowanie, do gardła jej podchodziło gniewem, żalem i niezbitą chęcią ucieczki, oddalenia się od tych ludzi, którzy ją za cel obłudy i fałszywości swojej obrali. Zwłaszcza, że Ewka przybiegła do niej dnia pewnego i, na szyi jej uwisłszy, płakała a prosiła: »Nie gub ty mnie, Naściu, i samej sobie kamienia do szyi nie uwięzuj! On ciebie nie miłuje i tylko z nakazania rodzicielskiego miłowanie objawia, a ja, nieszczęśliwa, świata za nim nie widzę i żyć bez niego gorzej mi, aniżeli umrzeć!«
Wieczór był zimowy, śniegiem usłany i zimnymi wiatrami szumiący, kiedy pan Cyryak Tuczyna, w świetlicy szczelnie przed chłodem zamkniętej, sam jeden siedząc i przy świetle lampy przez wielkie okulary książkę czytając, usłyszał otwierające się drzwi od sieni, a obejrzawszy się, ujrzał wchodzącą Naścię. Cicho drzwi otworzyła, cicho za sobą je zamknęła i, szybko świetlicę przebywszy, słowa nie mówiąc, przed panem Cyryakiem uklękła. Od śniegu padającego narzuciła się cała chustką która, gdy zsunęła się jej z głowy, wnet włosy, jak roztopione złoto, rozpłynęły się jej po plecach i po kolanach dziadka, którego rękę gorętszemi niż zwykle usty długo całowała.
— A no — uśmiechając się, rzekł p. Cyryak — czegożeś dziś taka pokorna i zamiast na stołku siadać, przede mną uklękłaś? Kiedyś na czytanie przyszła, to siadaj, książkę przed siebie bierz i czytaj głośno, bo też i oczy moje odpoczynku zapotrzebowały...
— Na czytanie, dziaduńku — odpowiedziała — ja od młodych lat swoich do ciebie przychodziłam i ty mi dobrodziejstwo to wyświadczyłeś, że dusza moja różnym wysokościom świata tego obcą nie jest. Ale dziś po dobrodziejstwo insze, do łaski i obrony twej, dziaduniu, z prośbą ja przyszłam, a od spełnienia jej całe wybawienie moje zależy.
Przy słowach tych głos jej drżał od łez, które tłumiąc w sobie i o kolana dziadka wsparta, z oczyma błagalnie ku niemu podniesionemi, mówiła dalej:
— Zbuduj ty mnie, dziaduńku, domek pośrodku mego własnego pola, abym ja do niego co prędzej z domu stryja przenieść się mogła i sama jedna w nim zamieszkać. I rolę moją poojcowską odebrać od nich mi dopomóż, abym miała z czego żyć i na czem pracować. Sama ja tego, o swoich tylko siłach, uczynić nie zdołam i po Bogu, od ciebie jednego, dziaduńku, spodziewam się pomocy i obrony!
Znowu całowała go w rękę, na której uczuł te gorące krople, które z oczu jej padały, a że zamiary Mrukostwa sam już przeniknął był i sieci, które oni dokoła sieroty obmotywali, dostrzegł, więc z uśmiechem nieco filuternym rzekł:
— Dziw mię zdejmuje, że od czułości i przypochlebiania się, jakby od rózeg lub kijów umknąć zażądałaś! Czy ci Adaś taki jest wstrętliwy?
Naścia wyprostowała się i, już nie płacząc, ale wciąż jeszcze u kolan dziadka klęcząc, samą siebie tłómaczyć mu poczęła:
— Jako strzeczny, Adaś cale wstrętliwy mi nie jest, i owszem, gdyby z Ewką żenił się, tobym mu, jako uboższemu ode mnie, czem tylko mogła, ku pomocy stanęła. Ale odkąd zaczął przypochlebiać się mnie, wszędy za mną łazić, a piękność moją wychwalać i przewróconemi oczyma na mnie poglądać, to we wzgardę go wzięłam, jako kłamcę i obłudnika, boć przecie wiem, że Ewkę miłuje i tu o moje dziedzictwo tym sposobem starania czyni, a za godzinę z nią gdzieściś pokryjomu się zszedłszy, na los swój wyrzeka. To mnie łgarstwo i niepoczciwość taka, jakby robaki, pod gardło podchodzą, srogie ckliwości mi sprawiając, tak, że podczas nieżyćbym już wolała, niż znosić je a milczeć.
— A no, to grochowy wianek upleć łgarzowi temu — odparł pan Cyryak — i ani oglądaj się na niego. Co on przecie tobie uczynić może, skoro go nie chcesz?
— Oni wszyscy nic przeciwko mnie uczynić nie mogą, ale ja też z nimi żyć w jednym domu nie mogę. Dopóki obojętnie postępowali, nic nie udając, to mi o nich było bynajmniej! Kiedy tęskność po lepszem sercu ludzkiem ogarnęła, ku babuni przysunęłam się, albo do ciebie, dziaduńku, biegłam i tylko Bogu dziękowałam, że matki i ojca, braci i sióstr mię pozbawiwszy, was dwoje, najdroższych mi, dał. Ale teraz, gdy zaczęli w oczy mi czule zaglądać, a we wszystkiem z wolą moją się zgadzać, a wychwalać mię, obejmować, głaskać, tobym już od nich na koniec świata, nie oglądając się, uciekała, byleby tylko faryzeuszostwa tego i udawania nie widzieć. Stryj i stryjenka, wieku swego nawet nie pomnąc, ledwie że nie skaczą przede mną, a gdybym rzekła: »Skaczcie!« toby skakali. A przecie ja dobrze wiem, dlaczego to oni, prawdę na plecy sobie rzuciwszy, tak przede mną dudkują...
— Bo dudkowie są! — śmiejąc się, wtrącił pan Cyryak.
Ale Anastazya nie śmiała się. Smutnemi usty i z okiem rozbłysłem dalej mówiła:
— Dudkowie oni cale nie są; rozum mają, a podczas też i pychę wielką. Ale że aktorką jestem i aby im ziemi mojej kto nie odebrał, a z poojcowego domu mego wyjść nie rozkazał... Niechby mi z otwartością powiedzieli: »Tak i tak, Naściu, nie gub ty nas, dopomóż!» — tobym im z chęcią choć połowę tego, co do mnie należy, oddała i darowała. Ale przy tych kłamliwych czułościach i pieszczotach, to samą tylko mękę czuję i okrutne żądanie oddalenia się od nich i — od ludzi.
— Czemuż zaraz i od ludzi? Mruk i jego familia, to przecież nie wszyscy ludzie! — z niezadowoleniem upomniał wnuczkę pan Cyryak.
A ona ze smutkiem, ale też i z uporem niejakim odpowiedziała:
— Ja do ludzi, oprócz babuni i ciebie, dziaduńku, nijakiej dufności nie mam, ani w kompaniach ich i rozmowach nijakiej uciechy nie znajduję. W swojej własnej chacie zamieszkać pragnę, osobnej, wśród cichego pola, pod okiem Boga tylko stojącej...
Znowu płakać zaczęła, co widząc pan Cyryak, brwi jak dwa gęste krzaki nad oczyma najeżył, a głowę jej w obie ręce wziąwszy, do szorstkiej kapoty miękko ją przytulił, mówiąc i przyrzekając, że wszystko, o co prosiła, spełni, z Mrukiem rozmówi się i do oddania jej ziemi poojcowskiej po woli czy po niewoli go nakłoni. Tylko, na co jej domek nowy budować? Niechaj go Mruk dla siebie zbuduje, a z tego, który prawem dziedzictwem jej jest, ustąpi. Ale Naścia, płakać przestając, zaprzeczająco głową potrząsać zaczęła.
— Nie, dziaduńku, nie, nie! Łez ich ja nie chcę na sobie mieć i zadawanie im frasunku, abo męki jakiej, wstrętliwe dla mnie. Niech zdrowi ostają tam, gdzie się już osiedzieli, i oprócz roli, niech im nic odjętem nie zostanie. Nijakich rachunków za lata ubiegłe ty, dziaduńku, od nich nie żądaj i nijakich kłótni z nimi nie zaprowadzaj...
— A psombraty dochody z twojej ziemi przez tyle lat brali...
— Ani pytaj ty ich, dziaduńku, o te dochody, ani z dziedzicznego domu mego ich nie wyganiaj, ani im niczego z gospodarstwa nie odbieraj, tylko mi chatynkę pośród pola mego wybuduj, w której, jeśli z początku i brakować czego będzie, to lepiej obejdę się, zniosę, niżbym im i ich dzieciom cokolwiek do życia wydzierać miała...
Pan Cyryak nachylił się i w czoło ją pocałował.
— Słusznie mówisz — rzekł. — Pan Jezus zabronił krzywd swoich z zawziętością dochodzić. Uczynię, jako żądasz.
Przyrzeczenie takie uczyniwszy, rozkazał jej przy stole usiąść i głośno czytać żywoty świętych, nad którymi go znalazła. Dla niej rozkaz ten był miłym i spełniła go z ochotą. Czytała trochę powoli, ale wyraźnie, poprawnie, ani jąkając się, ani słów nie przekręcając, owszem, każdemu głosem nadając znaczenie takie, jakie mieć było powinno; dziadunio Cyryak czytać tak ją nauczył.
A tę książkę, którą teraz czytali, otrzymał on w podarunku od tego pana, z którym razem na wojnę był wyszedł, a potem lata dość długie krainę osobliwą, daleką i białą, zamieszkiwał. Więc często gęsto przypominały mu się dzieje różne, z posiadaniem tej książki związane, które też wnuczce opowiadał. O wypadkach różnych, których świadkiem był i razem aktorem, o ludziach pomarłych, a niegdyś nad życie mu milszych, o stronach odległych i wszystkiem, co śród nich zaznał, nauczył się, zapracował, mówił dziewczęciu zasłuchanemu, które łokciami o stół wsparte i obie ręce w gęstwinie włosów zatapiając, wpatrywało się w niego oczyma roztropnemi, uważnemi, w świetle lampy jaśniejącemi, jak srebrem nalane, głębokie i do dna przejrzyste kryształy. Na pierwszej stronicy książki dużemi literami wypisane było imię i nazwisko: Piotr Skarga.
— A wiesz ty, mała, kto to był?...
Za oknami luty wicher zimowy szumiał, hulał, śniegiem na świat sypał, a oni we dwoje: dziadek w długiej kapocie i wnuczka dużą chustką od zimna ogarnięta, zwolna, ze skupieniem, czytali »Żywoty Świętych« Skargi, każde słowo rozumiejąc, własna bowiem ich mowa do jego mowy przez tak długie wieki nie przestała być podobną. Raz, czytanie przerywając, Naścia twarz z nad książki podniosła i zapytała:
— Dziaduńku, a będziesz ty do mojego domku przychodził?
— A no — odpowiedział — jak się trafi! Może kiedy i z rok albo i ze dwa ani razu nie przyjdę.
Z trwogą zrazu spojrzała na niego, ale potem zaśmiała się głośno:
— E! dziaduńko nie prawdę mówi i tylko tak mię straszy! Jużby pewnie dziaduńkowi życie beze mnie miłe nie było, tak jak i mnie bez dziaduńka.
A stary śmiał się.
— Kiedy wiesz, to nie zapytuj — odpowiedział. — A teraz, czytaj dalej, abyśmy dziś ten żywot, który czytamy, ukończyli.
Czytała dalej, ale niebawem znowu czytanie przerwała:
— Jedna rzecz mnie trapi bardzo: jak ja z babunią się rozłączę.
— To i nie rozłączaj się. Niechaj z tobą w nowym domku twoim zamieszka.
— Nie zechce! pewno nie zechce! A i stryj nie pozwoliłby na to, aby matka od niego odchodziła...
Co i jak pan Cyryak czynił i mówił, aby opiekun prawny małoletniej Anastazyi nie opierał się jej żądaniu, on jeden tylko dokładnie o tem mógł wiedzieć; dość, że Mruk po długich sprzeczkach, pogróżkach, targach, ustąpił i na wszystko się zgodził, wprzód przecie, oprócz domu z całem obejściem i gospodarstwem, wytargowawszy dla siebie i cząstkę należącej do Anastazyi roli. Tej pan Cyryak za nic oddać mu nie chciał, ale Naścia, całując go po ręku, prosić zaczęła:
— Oddajcie, dziaduńku, tę szmatkę ziemi, której stryj tak jest żądny! Mnie i bez niej tyle jeszcze ostanie, że bogatszą od nich będę!
Stary po namyśle w czoło ją pocałował i rzekł:
— Ano, niech już tam będzie po twojemu! Może zresztą i słusznie mówisz. Pan Jezus rozkazał dzielić się z uboższymi.
A pod dwoma krzakami nastroszonych wąsów mruknął:
— Chociaż i z psombratami!
Główną jednak przyczyną, dla której Mruk nie przedłużał walki z synowicą i stryjem, była sława pieniężności pana Cyryaka. W odległych krainach, które przez znaczną część życia zamieszkiwał, z natury czynnym i bystrego umysłu będąc, przemysłem jakimś się trudnił i moc grosza podobno na nim zebrał. Bezżenny i na ładnym kawałku ziemi siedzący, Bóg też wie, ile później jeszcze mógł przyzbierać. Tedy ze stryjem, który tak znacznem mieniem rozporządzić się mógł wedle woli, w trwałą sprzeczkę zachodzić mogło być szkodliwe i niebezpieczne — i o co osobliwie? — o złą i sfiksowaną dziewkę, która i tak rychło razem ze swoją ziemią do cudzej familii pójdzie, ponieważ o Adasiu ani słuchać nie chce. Niech tedy stanie się podług jej fiksacyjnego postanowienia, a on, Mruk, ostanie wszakoż przy upodobanem domostwie, całem obejściu i jakiej takiej w dodatku szmatce urodzajnej ziemi, od jej dziedzictwa oderwanej. Ze stryjem zaś nie poróżni się do ostatka, bo, że wielkiej łaski u niego nie posiadał, o tem i wpierw już wiadomem mu było.
Gdy zaś w jesieni najbliższej, nowy, nieduży domek zaświecił w polu ścianami źółtemi, o dwie grusze dzikie i o półkole berberysowych zarośli opartemi, a Naścia, gotując się do przenosin, odzież swą w skrzyniach układała, do świetlicy, w której cała rodzina Mrukowa zgromadzoną była, weszła matka Mruka i bez nijakich wstępów rzekła, że ona z Naścią pójdzie i u niej do końca dni swoich zamieszka.
— Niechaj dziewczyna — mówiła — w czarnej samotności nie słucha tych wiatrów, co o jej ściany zimową porą tłuc się będą i niechaj ludzie dobrej sławy jej na językach nie roznoszą, że to, młodziuchną będąc, sama jedna i bez nijakiej opieki życie pędzi. Takem zresztą już przywiązała się do niej i tak na mnie przez jej oczy nieboszczyk Franek mój pogląda, że jużbym bez niej i wyżyć nie zdołała.
Wielką to było osobliwością, że stara Tuczynowa tyle na raz słów wypowiedziała, bo od dość już dawnego czasu żyła z ustami zamkniętemi, bardzo rzadko wyraz jakiś wymawiając, a tylko z pod chmurnego czoła i brwi zsuniętych ludziom i ich postępkom tak się przypatrując, jakby wiecznie w sercu swem tajemne wyroki na nich wydawała. Z Naścią tylko lubiła szeptać po kątach, jej jednej pewnie wszystko, co się w zasklepionem sercu nagromadziło, powierzając. Ta skrytość, milczącość i wnętrzna srogość starej kobiety miłą nikomu być nie mogła, a okrom tego nie posiadała już ona nijakiego mienia, bo wszystko, co kiedykolwiek do niej należało, oprócz szmat do odzieży służących, od dawna już synom porozdawała. Więc zamiar, teraz przez nią wyjawiony, nie spotkał się u Mrukostwa z oporem najmniejszym i tylko sam Mruk, nieco kolnięty, gniewliwie zamruczał:
— Czy to mamie w synowskiej chacie źle było? Może jeść czego nie miała? Może ubligi jakie znosiła? A no, jeśli już taka niełaska na nas spadła, to co czynić?!...
I ciszej dodał:
— Baba z wozu, koniom lżej!
A Naścia, słowa babki usłyszawszy, jak długa do nóg jej padła i, kolana jej obejmując, dziękowała:
— Aż jaśniej słonko w oczach mi zaświeciło, że my z tobą, babuńko, razem żyć będziemy!
Zaczęły żyć razem w samotnie śród pola stojącym domku, naprzód we dwie, a potem z podeszłą w wieku chłopką Łucyą, którą Anastazya do pomocy sobie i babce przyjęła. Bo roboty z początku miała moc nadspodziewaną. Sadzik z wiśniowem i śliwowem zagajeniem, ogród warzywny i wiele jeszcze innych niezbędności gospodarskich dokoła nowego domu powstało: dziedziczka młodziusieńka uwijała się po dziedzictwie swem jak wiewiórka, gdy orzechy i żołędzie na zimę do gniazda znosi, najemni zaś ludzie rękoma, a dziadek i babka radami jej dopomagali. Gadanie po okolicy szło, że pan Cyryak w nowe gospodarstwo wnuczki nie same tylko rady, ale także i spore pieniądze wkładał, po miasteczkach i jarmarkach różne dostatki i upiększenia dla nowej jej chaty skupując; ale co pewna, to że szlachcic ten stary, ale jeszcze krzepki, codziennie kawał pola, wieś od samotnego siedliska Naści dzielący, krokiem powolnym przebywał i jego to nogi najwięcej wydeptały snującą się z pod berberysów ścieżynę, chociaż przez rok jeden i jeszcze część drugiego wydeptywało ją też wiele nóg inszych. Były we wsi dziewczęta, rówieśnice Naści, które przyjaźń z aktorką utrzymywać żądały, byli chłopcy, którym dniami i nocami roiły się konkury i swaty do niej i do jej dziedzictwa. Ale u końca drugiego roku prawie wszyscy uczęszczać do samotnego domostwa zaprzestali, ani uciechy, ani nadziei powodzenia dla zamiarów swych w niej nie znajdując.
Jedni mówili, że w babkę wrodziwszy się, Anastazya skryta jest i srogo we wnętrzu swem ludzi sądząca, insi, że z przyczyny aktorstwa swego zbytnio już samej sobie dufa, z nikim myślami dzielić się nie chcąc, a insi jeszcze, że nikomu sercem nie przychylna, do niczyjego serca przypaść też nie może. A o konkurentach swych ona sama cale nie tajnie wypowiadała zdania, że jeden wichrowaty jest i nierozgarnięty, drugi nie polerowny, trzeci grzechu nie bojący się i przez interesowność tylko miłowanie jej okazujący i t. d. Tedy poobrażali się na nią młodzi Tuczynowie i zaprzysięgli, że pomimo dziedzictwa swego i nieszpetności swojej, panna Anastazya rutkę posieje i kiedyściś, w staropanieńskim stanie, na zbytnią za młodu pychę i zadufałość swą wyrzekać będzie. I w domku pod rozłożystemi gruszami uczyniło się samotnie, cicho; pan Cyryak tylko codzień a codzień do niego chodził i podczas ktoś z Piszczałków, zawsze przez ciężkie potrzeby gniecionych, o pomoc zabiegał, nigdy z próżnemi rękoma nie odchodząc.
Zabiegała też tam często Ewka Glindzianka, wdzięczna Naści, że losu jej przez wyjście za Mrukowego syna do reszty nie zepsuła i lubiąca zwierzać się przed nią ze swych rzadkich nadziei, a desperacyi ciągłych. Oprócz zaś tych niewielu wymienionych osób, do nowego domku Anastazyi, w trzecim roku jej tam zamieszkania, przyszła śmierć i — babkę jej zabrała, poczem stało się koło niej jeszcze samotniej i ciszej, niż przedtem, a tylko codziennie drzwi otwierane odzywały się skrzypnięciem i na tle wieczornego mroku zarysowywała się w świetlicy wysoka postać p. Cyryaka, który najpierw lampkę zapalać rozkazywał, a potem do szerokiego rękawa kapoty sięgnąwszy, wydobywał z niego zawsze coś takiego, co rozżaloną i rozpłakaną dziewczynę by na moment zająć i pocieszyć mogło. Bywała to niekiedy z miasteczka przywieziona błyskotka, do stroju niewieściego przydatna, pomarańcza do złotego jabłka z bajek podobna, książka, której Naścia dotychczas jeszcze nie widziała i nie czytała.
Razu pewnego, z za rękawa pana Cyryaka ukazało się pudełeczko nie duże, czarne, z pozoru na tabakierkę wyglądające, które przecie pan Cyryak, jak zegarek, kluczykiem małym nakręcać począł. To nakręcanie zaciekawiło Naścię.
— Co to, dziaduńku?
— Sama wnet poznasz, co to, a tymczasem szklankę tu przynieś!
Spełniła rozkaz i gdy pan Cyryak pudełeczko czarne z wierzchem ładnie wyrzeźbionym, na szklance umieścił, po świetlicy rozeszła się muzyczka dziwna, mała, lecz wdzięczna, z tonami, które zdawały się rozsypywać w powietrzu, jak srebrne i szklane paciorki. Nad stołem i pudełeczkiem grającem znieruchomiała Naścia, z oczyma rozbłysłemi i uśmiechem rozwierającym drobne usta, cała zamieniła się w zachwycenie. Posągiem też zachwycenia i zdumienia stanęła pod piecem stara Łucya, ze skrzyżowanemi na grubym kaftanie rękoma; pan Cyryak, w poręczowem krześle siedzący, wielkie czoło swe tryumfująco podniósł i pod krzaczystymi wąsami uśmiechał się z zadowoleniem, a tony perliste, przeczyste, szklane, srebrne, ulatywały z pudełeczka i melodyą poloneza, poważną a tkliwą, napełniały świetlicę, za której ścianami gęsta śnieżyca sypała się w ciemność i luty wiatr, o węgły domku uderzając, szumiał i gwizdał. Oprócz poloneza, tabakierka dziaduniowa umiała jeszcze odegrywać trzy walce, a gdy wszystko, co umiała, już po kolei odegrała i umilkła, rozpoczęło się długie i szerokie opowiadanie p. Cyryaka, skąd tabakierkę tę ma, od kogo, kiedy, śród jakich okoliczności ją otrzymał, przyczem na usta występowało mu wiele imion i zdarzeń, w czasie dość odległym przeminionych i umilkłych, które wszakoż razem z tabakierką opiewało wiernie serce jego, a serce Naści uczyło się opiewać...
Innym razem pan Cyryak w czarodziejskim rękawie swej kapoty przyniósł niedużą książkę z wierszami.
— A no — rzekł — oczy moje, czytajcie mi nieco tych wierszy, bo druk taki tu drobny, że sam nijak już poradzić z nim sobie nie mogę.
— A od którego miejsca zacząć? — biorąc z rąk dziadka książkę, zapytała Naścia.
— Ot, na trafunek otwórz, i na co oczy padną, to i czytaj!
Zabawiła ją ta gra w trafunek, oczy zmrużyła i, uśmiechając się, delikatnie końcem palca otworzywszy książkę, rozwarła ją i czytać zaczęła:

— Nie wierz fortunie, co siedzisz wysoko!
Miej na poślednie koło pilne oko:
Bo to niestała pani z przyrodzenia,
Często więc rada sprawy swe odmienia,
Nie dufaj w złoto i w żadne podkłady...

Kilka strof przeczytała i do ostatniej doszła.

— Cnota skarb wieczny, cnota klejnot drogi,
Tegoć nie wydrze nieprzyjaciel srogi,
Nie spali ogień, nie zabierze woda,
Nad wszystkiem innem panuje przygoda.

Skończyła, podniosła z nad książki oczy, wpatrzyła się w twarz dziadka.
— Dziaduńku! — rzekła — to cudne wiersze są!
Przez dość długi szereg wieczorów zimowych, po pół godziny, lub po godzinie całej codziennie te cudowne wiersze czytywali. W okolicy, młodzież płci obojej, w jednej z najobszerniejszych świetlic zgromadzona, przy muzyce skrzypiec tańczyła, albo i bez muzyki wesołemi rozmowami i zalecankami długie wieczory zimowe skracała sobie i rozweselała. W domostwie pod dzikiemi gruszami pan Cyryak wnuczkę zapytywał:
— Możebyś, Naściu, poszła zabawić się, potańczyć, lub nieco pośmiać się ze wszystkimi?
Błagalne oczy na dziadka podnosząc, Naścia odpowiadała:
— Nie chce mi się dziaduńku! Oj, tak mi się nie chce! Nijakiej ochoty do tego nie mam, ani uciechy nijakiej w zabawach tych znaleźć nie zdołam!
— A no, jak chcesz! Jak chcesz! Ostawaj sobie w cichości, jeżeli do tego wola lepsza!
Ostawali oboje w cichości; czasem też Ewka zapłakana, że świeżo ją rodzice Adasiowi złem słowem obrazili, z szyciem jakiemś między nimi zasiadła. Jej, smutnej i ukrzywdzonej, też nie do zabawy było; ku Naści garnęła się, jak ku przyjaciółce, zdradzić nie mogącej, a często pomocniczej. Naścia zaś dziaduńka, Ewkę, Łucyę i siebie samą wieczerzą nakarmiwszy, przy lampie siadała, łokcie na stole, a głowę na utopionych we włosach rękach opierając, powoli, wyraźnie, ze skupieniem cudne wiersze poczynała czytać:

— Próżno płakać — podobno drudzy rzeczecie.
Cóż przez Bóg żywy nie jest próżno na świecie?
Wszystko próżno; macamy, gdzie miękcej w rzeczy,
A ona wszędy ciśnie. Błąd wiek człowieczy.

Tu Naścia zamyślone oczy na twarz dziadka podniosła i pytającym głosem wymówiła:
— Dziaduńku! Błąd — wiek człowieczy?
Pan Cyryak po chwili milczenia odpowiedział:
— Tak jest: człowiek wszelki, choćby i najmądrzejszy, omylnym musi być. Czysta prawda tylko — u Boga.
Inszym razem »w cudnych wierszach« coś takiego się nawinęło, że Naścia zapytała:
— Dziaduńku! Dobroć ludzka omylna jest i niestała?
A pan Cyryak, pomyślawszy nieco, odrzekł:
— Tak jest: człowiek choćby najlepszy, zawżdy w czemś skrewić musi. Dobroć najpewniejsza i największa tylko — u Boga.



III.

Wszakoż z tem wszystkiem, pomimo to wszystko...
W gęstych berberysach, które półokręgiem obejmowały zielone podwórko, szeleściły szybkie kroki męskie i niebawem, w zagajniku śliwowym, luźne przestrzenie pomiędzy drzewami, zgrabnym i elastycznym krokiem swym przebywać począł p. Apolinary. Chyłkiem nieco szedł przez berberysy, dlatego może, aby go sąsiedzi, pracujący w polu, nie postrzegli, ale tu wyprostował się, laseczkę w powietrzu okręcać począł i trochę sobie nawet pogwizdywać. Ubrany był tak, jak zwykle, świeżo i elegancko, w czarnym tużurku i barwnym krawacie, z dodatkiem jeszcze zgrabnej laseczki w ręku.
Anastazya, która, gospodarską robotę jakąś przed chwilą ukończywszy, stała przed młodą śliwą, z podniesioną głową, owoców na gałęziach upatrując, nie postrzegła zrazu nadchodzącego, ale gdy tylko postrzegła, zarumieniła się gorąco, i najpiękniejszy uśmiech młodej radości ukazał jej z za warg koralowych zęby perłom podobne. Z czerwoną gałązką berberysu, w złotym warkoczu, w czerwonej bluzce ładnym paskiem u stanu obciśniętej, z rumieńcem na twarzy, wyglądała, jak kwiat o barwie ognistej, wyrastający śród młodych śliw i agrestowych krzaków. Podali sobie ręce i tak je mocno uścisnęli, aż niemi kilka razy zatrzęśli, a potem, przechadzając się pomiędzy drzewami, jęli wspólnie owoców na nich upatrywać. Śliwki węgierki nie były jeszcze dojrzałe, ale śliwki lubaszkami zwane już czarnemi centkami gęsto osypywały drzewka; więc gdy p. Apolinary jednem z tych drzewek potrząsł, owoce czarnym gradem posypały się na trawę i im obojgu na plecy i głowy. Po zagajniku i podwórku rozebrzmiały dwie głośne kaskady śmiechu męskiego i kobiecego. Można było długo znać Anastazyę i ani podejrzywać, aby tak serdecznie i świeżo śmiać się umiała, a p. Apolinary również, gdy wesoło trząsł drzewem, nachylał się nad trawą i w podskokach od tłukących go po głowie i plecach owoców uciekał, wydawał się naturalniejszym, milszym i jeszcze ładniejszym, niż zwykle. Wkrótce, z rękoma i ustami pełnemi lubaszek, wesoło rozmawiając, zaszli kędyś za berberysy, za dom, za dzikie grusze i zwolna poszli w pole.
Wkrótce potem, po małym lesie, który wzgórze cmentarne obrastał, przechadzając się, usłyszałam kroki ludzkie, stąpające po mchach suchych i uschłych gałązkach, zobaczyłam też śród gęstych jałowców posuwające się powietrzem dwa wielkie krzaki paproci, różnemi ziołami leśnemi przeplecione. Paprocie były przez jesień pomalowane na gorące barwy bronzowe, cieliste i krwiste, odrzynały śród nich jaskrawo wielkie dzwonki liliowe i skabiozy białe. Olbrzymie bukiety te oburącz niosła para ludzi, całkowicie sobie nimi górne połowy ciała zasłaniając, i nie bez trudności przebijając się przez kolczastą i czarnymi paciorkami jagód osypaną gęstwinę jałowców.
Anastazya i pan Apolinary powitali mię uprzejmymi ukłonami. W jej oczach spostrzegłam blask niezwykły i wyraz szczęśliwego rozmarzenia; on, przeciwnie, zdawał się być na mój widok zmieszanym, czy zawstydzonym. Dziewczyna z żywością nadzwyczajną, z cale niezwykłą u niej szybkością mowy, zaszczebiotała:
— Calusieńki lasek obeszliśmy, bukiety te zbierając. Jeden na mogile babuni położę, a drugim sobie świetlicę przyozdobię. Słońce dziś tak wesoło świeci, że od tego blasku, nawet i w lesie, aż się oczy mrużą.
Pan Apolinary zaś rzekł:
— Panna Anastazya bukiety na mogiłę babuni i ku przyozdobieniu bawialnianego pokoju swego zbierała, a ja przy zatrudnieniu tem przypadkiem ją znalazłem, z pożegnaniem do tego lasku przyszedłszy...
Zdawać się mogło, że obecność tu swoją usprawiedliwić pragnął, nieco nią zakłopotany, czy zawstydzony.
— Jakto z pożegnaniem? Czy pan odjeżdża?
— A już mi bracia za dni kilka pieniądze oddać obiecują i pan Rudner w listach bardzo o rychły przyjazd mię nagli.
Twarzy Anastazyi nie widziałam w tej chwili, bo ukrywała ją za cielistymi i krwistymi krzakami paprociowych liści, ale tego samego jeszcze wieczoru spotkałam na przechadzce pana Apolinarego. Można było przypuszczać, że umyślnie zaszedł mi drogę, coś ważnego do powiedzenia mając. Jakoż po krótkich i obojętnych uwagach o tegorocznych pogodach i urodzajach, rzekł:
— Tym to urodzajom zawdzięczam, że z próżnemi rękoma stąd nie odjadę, i że bracia część znaczną należności mojej mnie uiścili. Już też i pilno mi jest samotnoście tutejsze opuścić.
— Jakież to samotnoście! Okolica pełną jest ludzi...
Wzniósł oczy w górę, a cała twarz jego, ściągła i ładna, okryła się wcale też ładnym wyrazem zadumy i tęsknoty.
— Pani lepiej jeszcze ode mnie wiadomem być musi, że pomiędzy ludźmi będąc, człowiek nie jeden raz znajduje się jak na pustyni.
— To się zdarza istotnie, ale ja pana Apolinarego widywałam tu nieraz w usposobieniu wcale wesołem.
Jakby na to dalekie napomknienie oczekiwał tylko, z pośpiechem zaczął:
— Pani pewnie na myśli ma te momenty, kiedym się w towarzystwie panny Anastazyi Tuczynówny znajdował, a ja też uczuwam wielką chęć całą zagadkę tę jasną przed panią uczynić...
— Jakaż to zagadka, że Naścia panu się podobała?
— Zadziwia mię, że z ust pani słowa te słyszę, bo nikomu to tajnem nie jest, iż w sercu ludzkiem mieszczą się często zagadki, których ono nijakim sposobem rozstrzygnąć sobie nie potrafia. Również i ja, takie myśli i zamiary, o jakich pani wie, w głowie nosząc, mogęż sercu swobodę przyznawać i zbytnim ciężarem przedwcześnie kark sobie obarczać, a drogę tamować?
Ze spuszczoną głową milczał chwilę, idąc zwolna i laseczką wierzchołki traw przy drodze rosnących potrącając.
Potem dalej mówić począł:
— Co się tyczy panny Anastazyi, to najpierw, powinowata mi jest i od dziecinnych lat swych znajoma, a z tego i podufałość między nami łatwo wyrodzić się mogła. Po drugie, ze wszystkich tutejszych panien ona jedna może być dla mnie najmniej nieodpowiadającem towarzystwem...
— Czy dlatego, że jest dziedziczką?
— To jedno — potwierdził — a drugie, że pan Cyryak, który wiele rozumu na szerokim świecie nabył, jej też nieco ciemnoty tutejszej odjął. Cale też ja nie zaprzeczam, że panna to jest zaletna, bo i rozgarnięcie większe, niż u inszych, ma, i rozmowę często przyjemną uczynić potrafi. Nieszpetna też jest, nawet można powiedzieć, że cale ładna bywa, zwłaszcza, gdy wesołego humoru nabierze i rumieńców na twarzy dostanie. Wszystkiemu temu ja nie zaprzeczam i nie lękam się nawet z otwartością wypowiedzieć, że czuję dla niej w sercu taką przychylność, jakiej dla żadnej panny do tego czasu nigdy nie czułem...
— A więc nic innego nie pozostaje, tylko pannę Anastazyę do ołtarza ślubnego zaprowadzić i w ten sposób całą zagadkę rozstrzygnąć...
Szedł, w ziemię ciągle patrząc, smutny i smutnym też głosem po chwili mówić zaczął:
— Żebym ja był nigdy tej okolicy nie opuszczał i na świat inszy oczu nie otwierał, toby mnie inszej gwiazdy, jak panna Anastazya, nie trzeba było, i pewno stałoby się tak, jak pani tylko co powiedziała. Ale na swoje szczęście czy nieszczęście, po świecie chodząc, napatrzyłem się ja na panny, które nad panną Anastazyą tak górują, jak gwiazdy, na niebie świecące, nad najładniejszą choćby świeczką na ziemi zapaloną...
— Hrabianka Henryeta... — napomknęłam.
Z błyskiem lekkiej urazy w oczach spojrzał na mnie.
— Rozumiem dobrze, że o tej cudnej osobie wspominając, pani zażartować ze mnie chciała! Za poufałość taką i za honor, który ona mi czyni, bardzo dziękuję. Są insze gwiazdy, nie na takich już niedościgłych dla mnie wysokościach, jak panna hrabianka, świecące, a po które mnie tylko rękę wyciągnąć trza, aby je sobie wziąć.
W krótkich słowach opowiedział, że gdyby tylko zdobył się na decyzyę, mógłbym dziś choćby ożenić się z panną Eugenią Rudnerówną, rodzoną siostrą tego pana Rudnera, który uniwersytet skończył, do inteligencyi należy i, fabrykę zakładając, jego na spólnika swego powołał.
— Szwagrem jego zostawszy, w tym samym świecie, który on zamieszkuje, żyłbym, tak jak i on do inteligencyibym należał, łatwym krokiem pod górę szedłbym... Panna zaś elegancka jest i w tym stroju nikomu przewyższyć się nie dająca. Na pensyi była, na fortepianie gra, brat też pewnie i posagu, choć niedużego, jej nie odmówi... Rok się już zaraz skończy, odkąd byłem tak szczęśliwy, że przychylność jej sobie zjednałem...
Że owa elegancka i w tym stroju niedościgniona panna z którejkolwiek strony istoty swej musiała mieć feler znaczny, skoro gotową była zaślubić pana Apolinarego, a on przed związkiem tym wahania się doświadczał, to zdawało się nie ulegać wątpliwości najmniejszej.
— Czy panna Eugenia jest nieładną? — zapytałam.
Po chwili wahania odpowiedział:
— Widać ze wszystkiego, że kiedyściś była i bardzo może ładna, a i teraz jeszcze... bo nie może być, aby kobieta edukowana i elegancka cale nie ładną była, choćby i nie wiedzieć jak w lata zaszła.
— Więc starą panną jest! — zawołałam, ale tu nagle roztrąciła nas i na długo rozdzieliła ogromna trzoda bydła, z pastwiska do domu wracająca, i która całą chmurę kurzawy podniosła, że trzeba było przed nią kryć się i uciekać.
W kilka dni potem, wieczorem, w świetlicy Anastazyi wesoło paliła się na stole spora lampa, a pan Apolinary, przed siedzącym w poręczowem krześle p. Cyryakiem na jednej nodze stojąc, sznurek od binokli na palec zakręcał i staremu o rzeczach i stronach widzianych szeroko i długo rozpowiadał.
Nie brakowało mu ani sprytu spostrzegawczego, ani pamięci, ani słów, któremi rzeczy spostrzeżone i zapamiętane dość zajmująco i niekiedy nawet malowniczo lub złośliwie opisywać umiał. Są na świecie umysły, z jednej strony głupie, a z drugiej strony mądre, i pan Apolinary właśnie do nich należał. Tylko co opowiedział był o przecudnej katedrze wileńskiej i odprawiających się w niej wspaniałych celebrach biskupich, a teraz mowę swą sprowadził na ruch i natłok ludzki nadzwyczajny, który na kolejach żelaznych panuje i w drwiący sposób opisywał niektóre z osób, które w dość licznych podróżach swych był spotykał. Pan Cyryak z rękoma na kolanach i głową nieco spuszczoną obfitej mowy gościa słuchał obojętnie, nawet trochę pochmurnie; znać było, że gość zbytnią łaską jego się nie cieszył. Ewka Glindzianka w zamian od ciekawości i podziwu, aż dwoma łokciami na stole się oparła i na dwu dłoniach brodę położyła, a prawie pośrodku świetlicy nieco w cieniu dużego pieca, Anastazya stała tak, jakby stopy jej w sosnową podłogę powrastały. Przedtem nieco krzątała się żwawo po izbie, stół czerwoną serwetą nakrywała i stawiała na nim naczynia rozmaite, ale wśród zajęć tych, nagle, płomię drogę jej zaszło, ogarnęło ją i do miejsca przykuło.
Pan Apolinary opowiadał właśnie o tem, jak pociąg drogi żelaznej raptem do tunelu wjeżdża, a wybiegłszy z jego ciemności, śród cudnych łąk i wzgórzy, pod chmurami, burzą błyskającemi, sam jak piorun szybki lecieć zaczyna, gdy Anastazya, w drodze do kuchenki będąca, stanęła, twarz ze spuszczonemi powiekami nieco odwróciła i obie ręce jej na jasną suknię opadły. Po tej odwróconej i nieco opuszczonej twarzy, po czole, jak marmur gładkiem, po ustach zaledwie widocznym uśmiechem rozwartych i całej postaci nieruchomej, rozlewała się niewymowna i bardzo dziewicza słodycz. Trudno byłoby powiedzieć, czy słowa mówiącego uszu jej dochodziły, czy wsłuchiwała się tylko w dźwięk jego głosu, bo podobną była do malowanych niekiedy na obrazach istot czystych, w muzykę, z górnych stref dolatującą, wsłuchanych z pokorą i zachwyceniem. Wysmuklejszą, niż zwykle, wydawała się w tej chwili, bielszą, przeobrażoną w ducha zachwytu i zadumy. Pan Apolinary tę postawę jej spostrzedz musiał, i to również, że nadawała jej ona pozór niezwykły, bo wciąż przed panem Cyryakiem, to na jednej, to na dwu nogach stojąc, wciąż też rzucał ku niej oczyma, które przytem silnie błyskały, i trwało to czas dość długi, aż do świetlicy weszła Łucya, i rapsod pana Apolinarego, zarówno jak ekstazę Anastazyi, przerwała wieczerza, którą w dwóch białych i parą buchających miskach na stole umieściła.
Ewka Glindzianka, wcale ładna, bladawa brunetka, z czarnemi oczyma, w których miłość nieszczęśliwa smętkiem się osiedliła, ale też i z wargami czerwonemi, które na przekór smętkowi, skłonności do gadania i śmiechu nie traciły, jako podufała przyjaciółka Naści, wnet po wieczerzy wyjęła z komody tabakierkę dziaduniową, nakręciła ją i dla lepszego rezonansu, na szklance postawiła, poczem zaraz instrumencik poloneza swego wygrywać począł.
Wieczór wrześniowy patrzał w okna świetlicy wielkiem okiem zimnego księżyca. Na stole, obok lampy, plastr miodu ociekał w misie patoką, jak roztopiony karmel przeźroczystą. Od okna zalatywała woń lewkonii kwitnącej w wazoniku i łączyła się z zapachem miodu. Kiedy zaś, w te wonie i w zimne, ale jasne światło niebieskiego oka, tabakierka dziaduniowa po ukończeniu poloneza posypała szklane dźwięki niby sentymentalnego, a niby skocznego walczyka, pan Apolinary, ni ztąd z owąd, ruchem obcesowym obok Anastazyi usiadł.
Pierwszy to raz instrumencik ten widział on i słyszał, a na koncerty, o których często opowiadał, niepomny, ogromnie się nim zaciekawił i zachwycił.
— Zadziwia mię — mówił — że taką delikatną i milutką muzyczkę w Tuczyńcach usłyszeć mogę!
Trochę obcesowo przy Anastazyi usiadłszy, szafirowe oczy swe przez chwilę w twarz jej wlepiał, aż znowu ruchem nieco nagłym z miejsca się porwał i z ukłonem poprosił, aby choć trochę potańczyć z nim chciała.
— Niechże ja z tą pamiątką strony tutejsze opuszczę, że panna Anastazya, z nikim nigdy nie tańcząca, mnie jednemu honor ten uczyniła!
Gdy mówił to, oczy jego, płonące jak żarzewia, na twarzy dziewczyny gorący rumieniec zapaliły. Chciała tłómaczyć się, odmawiać, ale mocy wzroku jego ulegając, powstała, a on ramieniem ją otoczywszy, zakręcił się z nią po świetlicy. Okazało się, że nie z przyczyny nieumiejętności w tańcach, w igrzyskach udziału nie brali, bo tańczyli zgrabnie, lekko, zaledwie ziemi końcami palców dotykając, przyczem perkalowa jej suknia powiewała, jak ciche, jasne skrzydło, a jego włosy podlatywały mu nad głową, jak ciemna i gęsta grzywa. We drzwiach bokówki stara Łucya stała z rękoma po łokcie obnażonemi i szerokim uśmiechem na bezzębnych ustach, pan Cyryak, wodząc za młodą parą oczyma, szeroką ręką raz po raz głaskał sobie siwe włosy, a wyraz ukontentowania rozsunął i wygładził mu zjeżone zazwyczaj krzaki brwi i wąsów, Ewka zaś, z ukontentowania aż podskakując na siedzeniu, w samo ucho mi szeptała:
— Że z tego wyniknie coś, to wyniknie, a ja to pewnie najmniej dziwować się temu będę!
— Cóż, kiedy pan Apolinary w tych dniach już odjeżdża!
— Oj, odjeżdża on, odjeżdża i odjechać nie może. Już najmniej tydzień minął, jak mu bracia pieniądze wypłacili, a wszakoż nie pojechał jeszcze...
— Kochanie trzyma!
— Aha! Kogo ono pod panowanie swoje weźmie, to już i trzyma! Ja temu najmniej zaprzeczać będę.
Potem uczyniła cicho kilka uwag nad tańczącą parą. Pan Apolinary był, według zdania jej, mężczyzną pięknym, polerownym i górnie myślącym, a Anastazya od wszystkich panien w Tuczyńcach jakąś inszą...
W kilka dni potem, pewnego ranka tak wczesnego, że mieszkańcy okolicy jeszcze spali, pan Apolinary Tuczyńce opuścił.
— Bez pożegnania się z Naścią wyjechał — ze zdziwieniem wielkiem opowiadała Ewka. — Jeszcze wczoraj caluteńki wieczór u niej przesiedział, o odjeździe ani wspominając, a dziś Salka Piszczałkówna do Naści przyleciała i odrazu we drzwiach krzyknęła: «Już pan Apolinary za dziewięciu górami i siedmiu mostami się znajduje! Już godzin z pięć będzie, jak go brat swoim koniem do kolei żelaznej powiózł!»
— Cóż Naścia na to?
— A nic. Żeby pani ją wtenczas widziała, toby tak jak ja zdziwioną była. Jak z głazu, jak z marmuru. Blada zrobiła się, jak ten papier, ale okiem nie mrugnęła, głosu z siebie nie wydała i nawet z tego snopka lnu, który w ręku trzymała, żadne ździebełko nie wypadło. Wiedziała dobrze, po co to i na co Salka przyleciała, aby nowinę tę jej zwiastować, tedy wymijając ją, rzekła tylko: «Niechaj mu Pan Bóg szczęśliwą podróż daje!» Salka zaś wnet z drwiącą miną: «Czy już po zaręczynach?...» A ona bez nijakiego gniewu i bez żartobliwości ręce jej swoje pokazuje: »Widzisz, że zaręczynowego pierścienia na ręku nie mam!» I jakby się cale nic nie zdarzyło, dalej sobie snopki lnu przed dom, na słońce wystawia. Piszczałkówna jak zmyta poszła, bo miała nadzieję łzy obaczyć, lub skargi usłyszeć i po całej okolicy na języku je roznieść. Pani może nie wie o tem, że Piszczałkowie sobie, a Mrukowie sobie, ile tylko sił mają, to za pana Apolinarego Naściną sławę drą i szarpią.
Nigdy jej oni darować tego nie mogli, że na świat przyszła, tedy okoliczność dobrą tera do pomsty znalazłszy, po całej okolicy roznoszą, że to romans jest, nieprzystojność, bezbożeństwo, grzech jawny!... Jak na Hamana, tak krzyczą na nią, a są tacy, którzy, wysłuchawszy ich, wierzą i też napadają...
— A Naścia wie o tem?
— Oj! oj! i jak wie! Sama jej dla przestrogi i aby ostrożną była, opowiadałam!
— I cóż?
— Wstyd ją wielki ogarnia, że na widowisko takie przed ludźmi stanęła. Nie wyrzeka przecież na nikogo i żadnych klątew przeciw nikomu nie wymawia; raz tylko zapłakała przede mną: «Przez to ja im zawiniłam, mówi, że na świat przyszłam. Ach, jakżebym żądała z oczu ludziom zejść i żeby mię Pan Bóg przed nimi skrzydłem swem osłonił! Tylko nie wiem, jakim sposobem dokonaćby tego można!»
— Ja jej na to: «Jak za pana Apolinarego wyjdziesz, to miłym stryjkom z oczu zejdziesz, a mąż cię cale do inszych ludzi zawiezie!» Ona zaś z niecierpliwością: «Ja nijakich ludzi nie chcę!» Wtenczas śmiech mię ogarnął i mówię do niej: «A no, z jednym człowiekiem, to już pewnie całe życie przebywaćbyś chciała!» A ona, tak odwracając się ode mnie, że ledwiem jej twarz postrzedz mogła, cichuteńko: «Cale nie wiem, czy onby żądanie to podzielał, gdybym je miała!»
Ewka mówiła prawdę. Pan Apolinary nic pewnego Naści nie powiedział, bez pożegnania się z nią odjechał, a ona to obojętności jego dla niej przypisała. W tygodni parę potem ją zobaczywszy, aż dziwiłam się — tak była zmienioną. Trudno byłoby uwierzyć, że to ta sama wesoła Naścia, która z panem Apolinarym lubaszki z drzewa otrząsała i przy muzyce dziaduniowej tabakierki walczyka tańczyła. Zmizerniała, pożółkła, w oczach przygasła, na ustach pobladła, przez czoło szła jej znowu pręga cieniutkiej zmarszczki. Znać było, że ból w nią ugodził i że tając się z nim, jak z grzechem, serce własne, jak skryty sztylet, w sobie nosiła.
Jesień już była nadeszła późna i posępna; ciemne chmury nakształt tucznych zwierząt pełzały po obłokach białawych i mętnych, które kiedy niekiedy otwierały się nieco na błękit niebieski, jakby dla obudzenia tem większej tęsknoty do słońca i do pogody. Pole oddychało chłodnym i zwolna szumiącym wiaterkiem, który resztę uschłych liści strącał ze starych grusz na grzędy, sterczące wysokiemi łodygami malw i georginii, a ostatnie kwiaty z łodyg tych opadłe, od przymrozków poczerniałe, tarzały się po wilgotnej ziemi. Osypywały też chwilami liście uschłe, jak rzadki, bujny deszcz, deski do budowy jakiejś przysposobione, na których, niby na zboczu pagórka z żółtych drewien ułożonego, siedziała Anastazya. Skurczona, przygarbiona, plecy i głowę okrywała długą chustą tak szczelnie, że widać było tylko oczy jej zapatrzone w daleką przestrzeń z zadumą, od której źrenice nabierały wielkiej głębokości i smutnych świateł na dnie.
Kiedy usiadłam przy niej, uprzejmie, ale w milczeniu mię powitała i po chwili dopiero rzekła, że o dziadunia bardzo jest niespokojna, ponieważ słabym czuł się wczoraj, a i dziś, przeciw zwyczajowi swemu, coraz sobie potrosze przylegiwa. Już też i biegała dziś do niego razy ze trzy, a gdy ściemnieje, pobiegnie znowu, aby wieczór z nim przepędzić, albo i na noc, dla usłużenia mu w razie potrzeby, przy nim pozostać. Gdy mówiła to, łzy do oczu jej nabiegały i staczały się na szarą chustkę, którą sobie część twarzy zasłaniała.
— Już tak modlę się, tak z całej siły modlę się, aby Ojciec niebieski dziaduńka mi zachował. Strach aż do kości mię przemraża, gdy pomyślę, że z nim to samo stać się może, co się stało z babuńką. Sama jedna jestem na świecie, jak ten kłos na zżętej niwie, i on tylko jeden ma dla mnie serce miłujące. Ja go też nad życie, nad wszystko miłuję, i gdybym go utraciła, to już i nie wiem, jakbym żyć zdołała na tym zimnym, wrogim i takim zmiennym, zmiennym, niczego niepewnym świecie!
Strach i smutek istotnie przemrażać ją musiał aż do kości, bo w dużej chuście swej drżeć zaczęła i otulać się nią, jakby przed mrozem, chociaż pomimo chmur i wilgotności w powietrzu rozlanej zimno nie było cale.
— Dlaczego w domu nie siedzisz? Tam cieplej...
— Tam ciemniej jeszcze, niż tutaj. A roboty nijakiej dziś jąć nie mogę, bo ręce mam jak z drewna i serce jak nieżywe...
— Smętno dziś tobie słońce świeci?
— Słońca dziś cale niema. Sama tylko pochmurność jest na niebie i na ziemi.
Potem, z za chustki, którą się otulała, z cicha mówić i skarżyć się zaczęła.
— Dzień dniu nierówny... tygodnie i godziny niejednakie... słońce różnie świeci, to wesoło, to smętnie, a podczas to i cale przed oczyma się ukrywa — i serce tak samo, to ku szczęśliwości rajskiej podlatuje, to w ciemność smętków okropnych upada... Czemu to Pan Bóg tak świat stworzył, że wszystko na nim jest jako mgła rozwiewająca się, jako wiatr przelatujący?...
Oczy jej nabrały wyrazu osłupiałości i zakołysała się w strony obie. Niby wiew otchłani niezgłębionej, pochwiała nią w ten sposób myśl o wiekuistej nietrwałości i zmienności rzeczy tego świata.
Słusznie dziadunio mówi, że wczoraj palcem nie zatrzymasz, że dzięcioł jest pstry, ale życie ludzkie pstrzejsze...

— A przypomnij sobie, Naściu, te wiersze, które pewnie na pamięć umiesz, tyleś razy dziaduniowi je czytała:

Morze nie stoi nigdy, zawżdy płynie,
Teraz kędzieże ustrzępi, w godzinie
Dnem wzgórę stanie, a ogromne wały
Wysokich będą obłoków sięgały...

Co tam potem następuje? nie pamiętasz?
Gdy to mówiłam, lekki wiatr szemrał w gruszy i strząsnął z niej garść liści, które rozproszyły się po deskach i u samych stóp naszych szły czas jakiś, z suchym szelestem drżąc i podskakując. Razem z szeleszczącymi u stóp jej liśćmi, Naścia zaszeptała:

Nic wiecznego na świecie,
Radość się z troską plecie,
A kiedy jedna weźmie moc najwiętszą,
Wtenczas masz ujrzeć odmianę najprędszą...

— A widzisz! Odmianę! W tem smętek, ale też w tem i pocieszenie się ukrywa. I tobie, po dniu pochmurnym, nie jeden raz jeszcze słońce wesoło zaświeci...
Z jej oczu bujne krople padały przy tych słowach na szarą chustkę.
— Żeby tylko dziaduńko wyzdrowiał! — szepnęła — żeby tylko on wyzdrowiał! jużbym wszystko insze na samym spodzie serca pogrzebała i mogiłkę tę z pokorą nosiła przez całe życie...
Ostatnie słowa wymawiając, wyprostowała się tak nagle, że aż chustka z głowy jej opadła, i z uwagą nadzwyczajną przypatrywać się jęła drodze polnej, która z za opadłych z liścia berberysów wyraźnie stąd widzieć się dawała. Aż wyprężyła się cała nakształt struny, wzrok do ostatka wytężony w drogę tę wlepiając. Z pozoru wszakoż nic się osobliwego na drodze tej nie działo. Wytoczył tylko się na nią z za lasku wóz w jednego konia zaprzężony, a na nim oprócz woźnicy w chłopskich sukniach, siedziała kobieta po miejsku ubrana, w czerni cała, w czarnej chusteczce pod brodę związanej na czepku, który białem obrzeżeniem twarz jej zasłaniał.
Kiedy wóz tak blizko berberysów się znalazł, że wyraźnie dostrzedz było można czarną chusteczkę na głowie jadącej kobiety i dobywający się z pod niej rąbek białego czepka, Anastazya rękoma splasnęła i z nadzwyczajnym wybuchem głosu zawołała:
— Józefa! Józefa jedzie!
Porwała się z desek i jak strzała ku bramie podwórka, a za nią, ku drodze, którą się wóz toczył, pobiegła, szarą chustę na deskach ostawiając i w czerwonej bluzce swej tak szybko biegnąc, że się aż włosy jej, jak złote skrzydła za nią rozwiewały, gdy zaś tak biegła, niedaleko za bramą spotkała się z idącym ku jej domostwu panem Cyryakiem. W ciepłą kapotę ubrał się pan Cyryak i dużą czapę baranią na głowie miał, ale choć na twarzy zmieniony był nieco, szedł i plecy wyprostowywał krzepko.
— Dziaduńko zdrów! — z radością krzyknęła i do rąk mu przypadła.
— Jako rydz w lesie, albo szczupak w Niemnie — śmiejąc się, odpowiedział. — Tylkom sobie dziś jeszcze poleżał trochę i wnet na siłach się poczułem, aby do ciebie pójść...
— Chwała Bogu! Chwała Bogu!
Miłośnie patrząc mu w twarz, śpiesznie mówiła:
— Niechże dziaduńko będzie łaskaw co prędzej do domu wejdzie, aby się nie zaziębić, a ja polecę Józefę do nas zaprosić, aby jej przypadkiem kto inny nie porwał.
W starym na dźwięk imienia, przez wnuczkę wymienionego, zmiana zaszła. Ucieszył się widocznie, krzakami brwi zakołysał i w kierunek przez Naścię ukazywany spoglądając, zawołał:
— Jedzie! Słusznie mówisz! To ona! Leć-że co żywo! Zaproś, a przyprowadź!
Naścia też daleko już była, ku toczącemu się zwolna wozowi co tchu biegnąc i wołając:
— Poczekajcie! stańcie na minutkę! poczekajcie!
A pan Cyryak obrócił ku mnie twarz, którą zaduma dziwna, bo jasna bardzo, przyoblekła, i głos drżał mu trochę, gdy mówić począł:
— Znowuż tedy błogosławieństwo Boskie razem z nią na okolicę naszą spływa! Bo jako Magdalena, na puszczy pokutująca, tak ona świętą jest, i jako celnikowi temu, który ze skruchą w piersi bił się, grzech popełniony, chociaż i ciężki, dawno już pewnie Bóg miłosierny odpuścić jej raczył...
— Grzech? — powtórzyłam. — Ona wygląda tak niewinnie i słodko, żem nigdy w to gadanie ludzkie o jej grzechu uwierzyć nie mogła.
Pan Cyryak na to uśmiechnął się tylko pod krzaczastymi wąsami, głową wstrząsnął i z cicha wymówił:
— Bóg jeden ludzkich serc i losów świadom! Bóg jeden wie wszystko! A tego, co ja o tej świętej wiem, mówić mi się nie godzi!
Tymczasem, pośród drogi, rozegrywać się poczęła scena tłumna, a z pod bramy obejścia Anastazyi we wszystkich szczegółach swych widzialna. Nie sama tylko Anastazya wóz z siedzącą na nim kobietą dostrzegła, lecz dostrzegło go również z daleka wielu wsi tej mieszkańców, którzy też, z podwórek i ogrodów, z za stodół i płotów wyskoczywszy, tak samo, jak ona, tylko z przeciwnej strony biedz zaczęli.
Kobiety i mężczyźni, podrostki i drobne dzieci, sporym tłumikiem wóz otoczyli i rozległ się tam pogwar głosów, które wszakoż jakie słowa wymawiały, nie słychać tu było, a tylko ze wszystkiego miarkować się dawało, że kobieta przybywająca gościem tu była pożądanym i czczonym niezmiernie, że też ją każda ze zbiegowiska tego osoba, z naleganiem i prośbami, do siebie zapraszać i ciągnąć usiłowała. Już nawet z tej przyczyny powstawać poczynały współzawodnictwa zazdrosne i sprzeczki; głosy, kobiece zwłaszcza, na sile wzmagały się i zaostrzały; mężczyzna jakiś, rozgniewaną snadź pięścią popchnięty, z tłumu, jak z procy wypadł i tak się zatoczył, że mu aż czapka z głowy na świeżo zorany zagon upadła.
Trwało tak minut z kilka, gdy nagle zbiegowisko zachwiało się, nieco rozpierzchło, z pstrego zaś wnętrza jego dobył się najpierw łeb koński, a potem cała postać kasztanowatego konika z grzywą konopiastą, którego Anastazya, za uzdę trzymając, z szerokiej drogi polnej na dróżkę ku domostwu jej wiodącą, skierowała. Teraz posępności, ani chłodu, ani strachu snadź nie czuła. Od walki, którą we wnętrzu zbiegowiska stoczyć musiała, rumieńce ogniste na policzkach jej osiadły, oczy błyszczały, jak brylanty, a kibić wyprostowana, głowa podniesiona i ruch ręki, z jakim konika prowadziła za sobą, objawiały niezwyczajną energię i tryumf.
Ona i konik dość daleko jeszcze od domostwa się znajdowali, kiedy pan Cyryak czapkę baranią zdjął i z siwymi tylko włosami na odkrytej głowie, a z czapką w ręku, w postawie uszanowanie głębokie objawiającej, u bramy na gościa oczekiwał. Po chwili gość ten wjeżdżał już w bramę. Za dziewczyną w czerwonej bluzce i złotych włosach, rozpromienioną i tryumfującą, za kasztankiem z konopiastą grzywą, za woźnicą w szarą siermięgę ubranym, przez bramę i podwórko, po tle zmroku, którego pierwszy woal na świat zapadać poczynał, przesunął się profil kobiety, jeszcze dość młodej, białym obrąbkiem czepka otoczony, przywiędły, blady i tak delikatny, jakby go ktoś piórkiem z anielskiego skrzydła wyjętem narysował. Oczy miała duże, ciemne, nalane ogniem i miodem, a na pobladłym koralu ust jej spoczywał uśmiech, który do myśli przywodził rany głęboko we wnętrzu człowieka bolące i zarazem te maście cudowne, co do gojenia ran wszelakich służą.



IV.

Przed kilku laty, dawno już! — może przed ośmiu czy dziewięciu laty — zaszedł był w Tuczyńcach wypadek pamiętny i ważny. W tej porze roku, która latem już być przestaje, a jesienią jeszcze nie jest, kiedy pola są już nagie, a stodoły pełne, u samego wjazdu do okolicy, przed pierwszem jej domostwem stanął wóz, który wkrótce po ukazaniu się otoczyła znaczna liczba ludzi.
Na wozie znajdowała się kobieta w czarnej odzieży, w czarnej chustce, związanej pod brodą, a z pod której dobył się rąbek białego czepka. Brunetka z cerą bladawą i dużemi, ciemnemi oczyma, stojący na wozie kuferek sporej wielkości otworzywszy, mnóstwo rzeczy rozmaitych wyjmować z niego, ludziom ukazywać i sprzedawać, a uboższym lub niedoroslym to i wprost w podarunku rozdawać poczęła. Im dłużej wóz stał, tem więcej dokoła niego zbierało się ludzi wszelkich: kobiet, mężczyzn, pacholąt i dzieci. Niejeden, uwiadomiony o tem, kto to przyjechał i po co, pług albo bronę na dalekim zagonie porzucał i przychodził, kobiety zaś prawie wszystkie przybiegły z tem, co która w ręku przy pracy trzymała, tedy z miotłą czy warząchwią, z łopatą do sadzenia w piec chleba służącą, z nożem do oskrobywania kartofli, z nożycami do krajania płótna, czy sukna. I jak zwykle na targowiskach wszelkich bywa, podniosła się tam wrzawa zapytań, żądań, wykrzykników, sprzeczek pomiędzy tymi, którym się jeden i ten sam przedmiot był upodobał. Różne głosy mówiły, wołały:
— »Złoty Ołtarzyk!« O, Jezu! jak ładnie oprawny! Z krzyżykiem złoconym na wierzchu!...
— »Cicha Łza« ze złotnymi brzegami... taka maluśka, zgrabna!
— Za »Naśladowanie Pana Jezusa« ile chcecie?
— Elementarzyki też są! Widzisz Józik, jakie litery piękne. Kupić ci elementarzyk? a?
— A na spodzie co się takiego najduje? Wiersze! To ja sobie, dla pocieszenia serca, o wiersze te upraszam!
— »Kropla wody!« »Ziarnko soli!« »Sad przy chacie!« Ciekawość! ciekawość!
— Mamo! czy mama widzi: »Stara Baśń!» Jak jabym tej książeczki żądała! jakbym żądała!
— Spytaj się, czy ociec kupić pozwoli?
— A no, kupcie sobie, kupcie tę »Baśń«, bo i powiedzianem jest nawet, że bajki babom!
Dzieci zaś i młode dziewczęta na wyścigi wykrzykiwały:
— Aj! aj! medaliki srybrne! krzyżyki! obrazki! Najświętsza Panna Ostrobramska! Najświętsza Panna Częstochowska! Święty Józef z leliją! Święta Jadwiga w kwiecie różanym! Święta Cecylia przy organach!
Wśród pogwaru i hałasiku tego, kobieta stała na wozie i to pochylała nad skrzynią, to wyprostowywała i ku ludziom otaczającym w jedną stronę i w drugą nakłaniała postać delikatną, a tak zgrabną, jakby każde poruszenie jej nie poruszeniem ciała ludzkiego było, lecz tonem, dobywającym się z muzycznego akordu, zaś twarz jej, gładkiemi pasmami czarnych włosów i białym rąbkiem czepka otoczona, w blasku jesiennego słońca tak wyglądała, jakby była z opłatka wykrojoną; usta jej były jak blade korale, a w ciemnych oczach paliły się dwie jasno gorejące świece.
Słońce jesienne, z czystego błękitu niebieskiego nad ziemią świecąc, łagodną złocistość rozlewało na pola szerokie, na domostwa, rozrzucone w ogrodach i wstęgi dymów posyłające ku błękitnemu niebu, na pstrą gromadę ludzi, zgromadzonych dokoła wozu z gniadym koniem chłopskim, i na kobietę, która w czarnej odzieży, na wozie stojąc, nad gwarliwą i ruchliwą gromadą tą górowała. Jak to słońce jesienne ogrzewało, ale nie parzyło, oświecało, ale nie oślepiało, tak też i ona ogrzewała nie parząc i nie oślepiając jaśniała, chociaż i trudno byłoby powiedzieć, na czem ciepło i jasność bijące od niej zależały. Mało jeszcze znając tych ludzi, do których przybyła, rzadko i z potrzeby tylko przemawiała do nich, ale ile razy tylko otworzyła usta, w sam raz zawsze utrafiała do sposobu mówienia i szlacheckiego wogóle, i w szczególności tego człowieka, ku któremu mowę swą obracała. Możnaby pomyśleć, że w głowy ludzkie spogląda i widzi, jakie tam powstają wyrazy i w jaki szyk się układają, że też serca ludzkie przenikając, wie czego każda z nich potrzebuje: powagi czy żartu, pobożnego westchnienia czy rozweselającego, lub też litościwego uśmiechu. Podobała się też od razu wszystkim i wszystkie oczy do niej lgnęły.
Wszakoż, ktoś z pośród zgromadzonych, zdaje się Człowieczek, wielce zawsze o prawność wszelaką dbający, a z przyczyny wiecznie toczonych procesów w trwożliwość i podejrzliwość wprawiony, zapytał ją: kto jest taka? czy przypadkiem bytność jej w Tuczyńcach kłopotów i biedy ludziom nie sprawi? Wtenczas ona pokazała paszport swój, bardzo regularnie napisany i potwierdzony, jako też i pozwolenie cale takie, jakiem być powinno, na sprzedawanie po wsiach i miasteczkach książek do nabożeństwa, medalików i krzyżyków poświęconych, obrazków świętych, różańców, szkaplerzy.
W paszporcie stało nazwisko, które wszystkim nieco dziwnem się wydało, bo brzmienie miało cudzoziemskie. Tedy spytali się jej, jaką wiarę wyznaje, a gdy rzekła, że tę samą co i oni, milczeli chwilę dumając, i nad sprzecznością jakąś, którą postrzegli, głowami kiwając. Dlatego też, Nawróciciel, człek w całej okolicy największej powagi używający i bystre oko trzymający zawsze na wszystkich jej sprawach, znowuż zapytał: Kto ona taka? Jakiego stanu i zatrudnienia jest? I dla jakiej przyczyny, nazwisko takie mając, spólną z nimi wiarę i mowę posiada? Ona, zapytań tych słuchając, zarumieniła się, jak obłok na zachodzie, ze spuszczonemi oczyma stała przez moment nieporuszona, a na całej jej twarzy odmalował się smętek niewymowny. Potem przecież podniosła głowę i ani hardo ani pokornie, tonem zwyczajnym, a tylko z uprzejmym uśmiechem rzekła:
— Sługą Boską i ludzką jestem. Służyć żądam duszom waszym, aby modlitwę i naukę ułatwioną miały, a przytem, jako majątku pozbawiona, zarobku w tem sobie szukam.
Nic tedy wyraźnego na zapytania nie odpowiedziała, ale że serca i oczy ludzkie, jak mucha do miodu lub pszczoła do kwiatu, do niej lgnęły, tedy nikt już więcej o nic jej nie zapytywał, a Nawróciciel, czapkę z głowy zdjąwszy, z uszanowaniem ją do domu swego, na wieczerzę i nocleg zaprosił.
W sam też czas, bo po ukończonych już robotach rolnych, szafarka ta niespodziewana tu przybyła i w sam czas, bo przed długą i ciemną zimą, roznieciła nad Tuczyńcami swoją pochodnię.
Radzi byli ludzie niewypowiedzianie temu co przywiozła, a ku niej samej uszanowanie uczuwali, bo pomimo odzieży prawie ubogiej i mowy w sam raz w ich mowę utrafiającej, pomimo, też, że w jadle ich zdawała się smakować, a siedliska ich niebogate upodobanie i jakąściś nawet cichą radość w niej obudzały, wydawała się im wciąż osobą z wyższego stanu pochodzącą i edukowaną. Ręce miała, chociaż i ogorzałe, ale drobne, cienkie w palcach i z delikatną skórą, a przy każdem poruszeniu wielką układność i gracyę, które tylko niewiasty z wyższych rodów znamionować zwykły. Było w niej przytem, czy to dla szczupłości kibici, czy dla rumieńców częstych, czy dla słodyczy głosu i spojrzenia, coś tak panieńskiego, że lubo nie wiedząc czy zamężną jest, albo niezamężną, Tuczynowie panną Józefą, lub po prostu panienką, nazywać ją poczęli. Jej zaś te tytuły za każdym razem rumieńcami bladą twarz oblewały, aż nie wytrzymała i poprosiła:
— Nie nazywajcie mię, proszę, panną Józefą, ani panienką ale tylko wprost Józefą. Jestem sługą Boską i ludzką, nazywam się Józefa, i oto już wszystkie godności moje i tytuły.
Zagroziła nawet, że jeśli tej prośby jej nie spełnią, nigdy już do Tuczyniec nie przyjedzie. Chcąc nie chcąc tedy, musieli nazywać ją Józefą i mówić jej »ty«, co zresztą trudności wielkiej nie sprawiło, bo krom delikatnej postaci i tej muzyki jakiejś, która z poruszeń jej dobywać się zdawała, wielmożności nijakiej czuć w niej nie było. Korzyści zaś z tej najpierwszej bytności jej w Tuczyńcach okazały się znaczne. W domu Nawróciciela ze trzy doby przepędziwszy, żonę jego białymi proszkami wyleczyła od febry i dwóch sąsiadów, w kłótni z sobą będących, pogodziła. Bo nie tylko tych proszków białych i inszych nieco woziła z sobą, ale też rozum przenikliwy, wymowę znaczną i wiadomość dobrą tego, na co Boskie i ludzkie prawa pozwalają lub nie pozwalają. Tedy jak zaczęła sąsiadom zwaśnionym przekładać: co godzi się i co nie godzi, w czem krzywda jest, a w czem jej niema, że choćby krzywda i była, darować ją należy, jakie gorzkie skutki wynikają z kłótni ustawnych, a jaki owoc słodki rodzi zgoda braterska, to niewiadomo było, czy to ksiądz mówi, czy mędrzec jaki dla nawracania ludzi z nieba przysłany, czy anioł, który z dzbanem oliwy i miodu pełnym na ten świat zleciał, ale kamienne chyba serce miałby, ktoby przekonywaniom tym, z ust takich wychodzącym, nie uwierzył i ich nie usłuchał. Niektórzy, to nawet mówienia jej bez płaczu słuchać nie mogli.
Kiedy po trzech dniach odjeżdżała, wszyscy daleko za wieś ją przeprowadzali i prosili, aby znowu jak najrychlej nawiedziła Tuczyńce. Z ukontentowaniem przyrzekła, że nawiedzi, ale aż za rok.
— Przez kilka miesięcy — rzekła — jeździć będę po różnych wioskach i okolicach, tak jakem do was przyjechała, potem, w miasteczku tem, w którem stałe siedlisko sobie obrałam, potrzebną będę, a potem, gdy z łaską Bożą zdejmiecie z pola, a czasu i pieniędzy brakować po wsiach nie będzie, znowuż jeździć zacznę i do was przyjadę.
Gdy ostatecznie już na wóz siadać miała, niektórzy, kobiety i dzieci osobliwie, rzuciły się w ręce ją całować. Ale ona za nic się temu nie dała, i jakby temi oznakami cześci do wyznania przymuszona, rzekła:
— Nie okazujcie mi czci takiej, bom jej niegodna: grzesznicą pokutującą jestem. Grzech srogi w pierwszej młodości swej popełniłam, a mówię to wam dlatego, abyście nie poczytywali mnie za taką, jaką nie jestem. Służyć wam żądam, a tem służeniem przebłagać Boga i tę spólną ziemię naszą, którą obraziłam srodze. Ostawajcie zdrowi! Żyjcie z Bogiem i po Bożemu! Za rok, jeżeli żyć będę, przyjadę znowu.
Nawróciciel odwiózł ją sam parokonną bryczką do Jaśmontów, okolicy o małą milę od Tuczyniec oddalonej, a potem to już na cały rok wszelka wieść o niej przepadła. Tylko gdy długie wieczory zimowe nastały i ludziom pamiątki przez nią ostawione często przed oczy nasuwać się poczęły, wspominali ją nieraz z lubością wielką, niby anioła, który przeleciał, szary pomrok życia powszedniego smugą świetlistą przerznął — i zniknął.
Baby to nawet i zaczęły już były prawić a przepowiadać, że tu nigdy już nie przyjedzie, bo żadną Józefą, niewiastą z ciałem i kośćmi po świecie chodzącą, nie była, lecz świętą jakąś, przez łzy i męczarnie ludzi biednych u Boga ubłaganą i z nieba zeszłą. I gdyby Józefa, zmarłszy lub drogę życia odmieniwszy, istotnie nigdy już potem do Tuczyniec nie przyjechała, ani chybi uformowałaby się legenda o objawieniu się w Tuczyńcach i różnych wsiach innych świętej Pańskiej, ze srebrnym rąbkiem aureoli nad twarzą, jakby z poświęconego opłatka wykrojoną.
Przyjechała przecież, w jesieni następnej, i wtedy to spotkała się z panem Cyryakiem, który za pierwszą jej tu bytnością podróż niedaleką za interesem odbywając, w okolicy nieobecnym był i jej nie widział. Spotkali się z sobą w domu Nawróciciela, u którego znowu gościła, a do którego pan Cyryak przyszedł umyślnie, aby ją obaczyć, a obaczywszy, stanął jak w ziemię wryty, z taką miną jakby oczom własnym wierzyć nie chciał. Ona też, spojrzawszy na niego, swoim zwyczajem zarumieniła się na twarzy i parę kroków ku drzwiom uczyniła jakby przed nim zapragnęła skryć się, ale wprędce rozmyśliwszy się, postąpiła naprzeciw niego i rzekła:
— My z panem, panie Tuczyna, dawni znajomi...
On ręce jej schwycił i, chociaż broniła się, długo je całował, trzęsącym się głosem mówiąc:
— Nad wszelkie spodziewanie swoje ja tu panią obaczyłem! Jakim sposobem? Dla jakiej przyczyny?...
Poprosiła go, aby z nią do bokówki udał się, bo jako staremu znajomemu, chce mu wiele rzeczy opowiedzieć, a kiedy po tej rozmowie sam na sam, dość długiej, z bokówki razem wyszli, jej twarz okazała się zapłakaną, a ręce pana Cyryaka, acz duże i silne, od jakiegoś wnętrznego wzruszenia jako liście przez wiatr miotane latały. Ludzie w pierwszym momencie sposobnym szturm do pana Cyryaka przypuścili, tego, co on wiedział dowiedzieć się usiłując.
Żaden ukamienowany męczennik tylu kamieniami ugodzony nie był, ile go wtenczas zapytań osypało. Wszakoż nic mówić nie chciał i po czasie dość długim tyle tylko powiedział, że u ojca Józefy, bogatego obywatela, dość długo na obowiązku będąc, znał ją panną młodziuchną i śliczną, wysoko edukowaną i posażną, że potem z oczu cale ją stracił i teraz dopiero dowiedział się od niej samej wielu rzeczy, których rozpowiadać nie ma prawa, ani ochoty. To tylko potwierdzić może, o czem ona sama ludziom mówiła, że grzech ciężki popełniwszy, za pokutę sobie naznaczyła wędrówki tak uciążliwe znosić, a w nich ziemi rodzonej i ludziom ubogim służyć...
— Przez srogie i bardzo bolące ciosy Pan Bóg oczy jej na prawdę, a serce na skruchę otworzył — dodał jeszcze pan Cyryak i więcej nic już cale mówić o Józefie nie chciał.
Ale ludzie niektórzy, nie w ciemię bici, sami domyślali się, jaki to był grzech przez Józefę w pierwszej młodości popełniony, i potrząsali głowami z podziwieniem, nad tem po pierwsze: jak ona go dopuścić się mogła? i nad tem powtóre: jak dopuściwszy się, zdołała potem taką anielską stać się? Nawróciciel raz rzekł, że o tem minionem przewinieniu Józefy ani myśleć, ani tembardziej wspominać nie należy, bo po pierwsze, co było a nie jest nie pisze się w rejestr; powtóre: z największymi świętymi bywało tak, że z okrutnych grzeszników obracali się w świętych; a po trzecie: są na świecie takie interesy, o których każdy roztropny człowiek lubi język swój za zębami trzymać. Tuczynowie prawie zawsze za radą Nawróciciela szli, i tym razem poszli, z początku mówić, a potem i myśleć o tem przestali coraz więcej, każdemu przybywaniu do nich Józefy radzi i w coraz podufalszą znajomość z nią wchodząc.
Bo też niby żywa woda źródlana wytryskiwała z każdych jej nawiedzin na ich życie zacichłe i głuche. Po każdym jej odjeździe czyniło się tak, jakby kto na Tuczyńce rzucił garść rosy i kwiatów. Jak złotna i srebrna rosa świeciły na piersiach dziecinnych medaliki z łaskawem obliczem Najświętszej Panny, co w Częstochowskiej kaplicy jaśnieje, albo Tej, co nad Ostrą Bramą cudami słynie, a w rękach dziewcząt, rozwijały się kielichy róż, lilii, narcyzów, bratków, z malowanego papieru cudnie uczynione, a z każdego kielicha, jakby też cudem, ukazywali się święci i święte, z koronami na głowach, z palmami w ręku, ze strzałami w piersiach, a z twarzami oblanemi taką niebieską słodyczą i miłością, że tylko patrząc na nie, człowiek stawał się pocieszonym i lepszym. W zimowe wieczory zaś, kiedy to sąsiedzi zwykli są zbierać się po świetlicach na pogawędki, opowiadania i różne zabawki, do których podczas i czytanie też należy... Ale o tem dłużej już opowiadać nie trza.
Pewnego roku Józefa wraz po przybyciu swem, z woza jeszcze nie zsiadłszy, życzenie objawiła, aby u Anastazyi zamieszkać. Było to w kilka miesięcy potem, jak Anastazya babkę swą, jedyną samotności swej towarzyszkę utraciła. Dziewczyna wyglądała wtenczas mizernie i żałośnie, tedy Józefa popatrzywszy na nią, a o nieszczęściu jej usłyszawszy, zaraz powiedziała, że do nikogo inszego, tylko do Anastazyi zajedzie i u niej kilka dni przepędzi. Znać też domostwo Anastazyi do serca jej przypadło, bo na rok następny znowu w niem zamieszkała, a teraz Anastazya sama niemal przemocą zabrała ją do siebie. A no, jedni zazdrościli jej, że świętą w domostwie swem posiadać będzie, ale drugich znowu radowało to, że pan Bóg sierotę klejnotem takim przyozdobił i ucieszył.
Od Anastazyi też biła serdeczna, pogodna uciecha.
— Gościa wielkiego mam — oznajmiała: — calutkie trzy dni Józefa u mnie zabawić przyrzekła, a kiedy ona u mnie bawi, to zdaje się, że niczego więcej na świecie mi nie potrzeba.
— Słońce wesoło dziś świeci, Naściu?
Wzrokiem ku górze rzuciła, zaśmiała się, ale potem z namysłem rzekła:
— Nietyle ono wesołe jest, ale pogodne, pogoda cudną jest...
Cudną nie będąc, pogoda, jak na dzień październikowy, była istotnie ładną; blady blask słońca lał się z czystego nieba na procesyę ludzi, nieustannie drogą i ścieżkami ku samotnemu w polu domostwu dążących. Cisza, zazwyczaj domek napełniająca, przemieniła się w gwar jarmarczny.
Świetlicę napełniali ludzie, z których jedni pochylali się nad rozwartym na podłodze kuferkiem Józefy, drudzy obsiadywali dokoła ścian ławki i stołki, zatopieni w rozpatrywaniu przedmiotów, które nabyli już, lub nabyć zamierzali. Nawróciciel przyniósł Józefie w podarunku kosz pięknych rumianych jabłek ze swego ogrodu, a Kwiczołowa przybiegła ze świeżo upieczonym pierogiem, którego powłoka świeciła bronzem pozłacanym, obok czerwonych jabłek. Anastazya zaś śliwki węgierki w koszyku roznosiła pomiędzy gośćmi, podając i zapraszając:
— Jedzcie, bądźcie łaskawi! Kosztujcie, bardzo proszę! Sama te węgierki w sadziku swym wyhodowałam...
I zaraz śpiesznie się poprawiła:
— Z pomocą dziaduńka je wyhodowałam... Spore już drzewka, w tym roku obrodziły... Jedzcie, bądźcie łaskawi, bardzo proszę!
W najpiękniejszej swej sukience z jasnego perkalu, pałała w złotym warkoczu pelargonią, z wazonu uszczkniętą, i usta też miała tak, jak pelargonia, szkarłatem płonące. Żwawo krzątając się, wybiegła do sionki, skąd niebawem wróciła z plastrem miodu na misie, którą obok czerwonych jabłek i bronzowego pieroga postawiła, a znowu wybiegłszy, znowu wróciła, niosąc w jednej ręce biały kubek gliniany, a w drugiej dzbanek napełniony mlekiem. Z kubkiem i dzbankiem znowu krążyć pomiędzy gośćmi zaczęła.
— Może mleka chcecie? Pijcie, bądźcie łaskawi! Świeżuteńkie! od Łyski tej, co to dziaduńko na jarmarku przeszłej jesieni mi kupił.
Gościnną była, uprzejmą i wyglądała jak tylko co rozwinięty kwiat dzikiej róży. Wszakoż były momenty, że zamyślała się i, o gościach zapominając, takie spojrzenia na okno rzucała, jakby coś lub kogoś smętną i tęskliwą myślą goniła po szerokim świecie. Wnet przecież, ku Józefie oczy obracając, oblewała się słodyczą i pogodą.
Józefa siedziała u okna, mleko z białego kubka potrosze pijąc, a gdy światło z podwórza wprost na głowę jej padało, w pasmach czarnych włosów, spokojnie pod białym rąbkiem czepka leżących, ukazywały się gdzieniegdzie nici srebrne. Insze też nitki, zmarszczki cieniutkie, szły po bladawem czole, nie przez wiek późny wyżłobione, lecz może przez te głębokie zadumy, które ukazywały się na jej twarzy wtenczas nawet, gdy uprzejmie, z rozwagą, podczas z żartobliwością przemawiała do ludzi, otaczających ją ciasnem kołem. O kolana jej powspierały się i prawie pokładły się na nich dzieci wzrostów różnych, z uciechą wielką obrazki i medaliki rozglądając, a ona, włosy ich jasne, jak kądziele lniane, lub ciemne, jak dojrzałe owoce kasztanów, głaskała swą podłużną i cienką w palcach ręką. Chwilami, gdy wzrokiem po twarzach otaczających wiodła, gdy się w szmer rozmów życzliwych wsłuchiwała, szczęście tęskliwe nieco, ale niewymowne, świeciło w ciemnych jej źrenicach.
Trwało tak do południa i nieco nawet dłużej, poczem ludzie, zatrudnienia swe mający i uprzykrzonymi też okazać się nie chcąc, nacieszywszy się gościem miłym, nowości się napatrzywszy, to i owo za pieniądze nieduże na własność sobie kupiwszy, rozchodzić się poczęli. Kiedy niekiedy jeszcze, w godzinach popołudniowych, ktoś pojedyńczy przybył, porozmawiał nieco z Józefą, to lub owo z towarów jej kupił — i poszedł sobie, a tymczasem wczesny wieczór jesienny nadchodził, nadszedł, gwiazdami nad ciemną ziemią zaświecił, a w ciemności, nakształt gwiazd ziemskich, zaświeciły na samotnem polu okna domostwa Anastazyi.
Północ zbliżała się, a w oknach tych, przeciw zwyczajowi powszechnie tu panującemu, światła jeszcze nie gasły. Już p. Cyryak o baraniej czapie, z domu wnuczki wyszedłszy, kijem drogę przed sobą ubezpieczając, przesunął się przez ciemności pole zalegające i pośród domostw okolicy zniknął; już i koguty parę razy po północy, na całym szlaku wsi, od placówki do placówki, wartownicze hasła swoje odśpiewały, a okna te błyszczały jeszcze za odartemi z liści gałęźmi grusz i berberysów, do iskier żółtych, na czarną oponę nocy rzuconych podobne. Co tam, za iskrami temi, dwie kobiety tak długo czuwające, czyniły lub mówiły, trudno wiedzieć, ale pewnem się zdaje, że jedna z nich, młodziuchna i niedoświadczona, u starszej i w jakichś losach srogich zmężniałej, czerpała pocieszenie i może tę moc, która istotom malutkim z pozoru udziela przecież skrzydeł szerokich i silnych.
Nazajutrz, Józefa, wedle zwyczaju swego, z samego już rana poszła znajomych swoich w okolicy nawiedzić, a wychodząc, spory worek z towarem i torebkę z lekami z sobą zabrała. Nie dziwnem też było, że do późna nie wracała, wszakoż przed wieczorem, Anastazya tęsknić już po niej i raz w raz na ganek wybiegać poczęła, a pan Cyryak często w okno spoglądał, czy nie przychodzi.
— Podczas straszno mi nieco, aby jej kto nieprzyjemności nijakiej nie wyrządził — do wnuczki mówił. — Delikatne to takie i do grubijaństwa nijakiego nie nawykłe!
Anastazya od zdziwienia aż w dłonie uderzyła.
— Dziaduńku! — zawołała — a czyż taki człowiek żyje na świecie, któryby odważył się grubijaństwo jakie jej wyrządzić?
Stary pod krzakami siwych wąsów nieco szydersko się uśmiechnął.
— Na świecie — rzekł — różne psombraty są, a i w okolicy naszej ich nie brakuje!
Anastazya u kolan dziadka na ziemi przysiadła.
— Dziaduńku, Józefa za młodu bardzo piękną być musiała?
— Była piękną — odpowiedział stary.
— I edukowaną, bogatą?...
— Edukowaną była, jak każde dziecko pańskie, a bogatą to nie tak już niezmiernie, aby aż miliony miała, ale jedynaczka u ojca, majątku cale znacznego była dziedziczką.
— No i co jej na drodze stanęło?
Pan Cyryak milczał chwilę, a potem niechętnie trochę rzekł:
— Kochanie.
Anastazya, ręką twarz podpierając, dumała chwilę.
— To prawda — rzekła z cicha: — w kochaniu zawsze szczęście się mieści, podczas i sroga niedola...
— Kochanie bywa różne, — zaczął dziadek — szczęście, abo nieszczęście przynoszące, niewinne abo grzeszne...
Anastazya, z oczyma ku twarzy jego podniesionemi, z żywością przerwała:
— Czy kochanie Józefy grzeszne było?
Ale tym razem pan Cyryak wstrząsnął się jak oparzony i tak gniewnie, jak prawie nigdy do tej wnuczki swojej nie przemawiał, ofuknął:
— A dajże ty mi pokój z zapytaniami temi! Za język mię ciągniesz i o cudze grzechy wypytujesz! Nie bądź taka ciekawa, bo postarzejesz rychło, a Józefę, i nie wiedząc o niej wszystkiego, czcij jako tę, która się przed Bogiem i ludźmi upokorzywszy, twardą służbę, dobrowolnie na siebie włożoną, pełni! Kto tam wiedzieć może, jaki grzech komu odpuszczonym, abo nieodpuszczonym zostać może? Kto w górze bywał?
Zaledwie pan Cyryak słów dokończył, otwarły się drzwi, i Józefa do świetlicy weszła. Anastazya zerwała się z ziemi i zawołała:
— Że też ja was przez podwórko idącej nie postrzegłam! A tak ciągle, zdaje mi się, baczenie dawałam na okna!
Józefa, głową na powitanie skłoniwszy, nic nie mówiąc, na ławie pod ścianą usiadła, ręce wedle zwyczaju swego na czarnej sukni spokojnie położyła, ale z twarzy jej można było poznać, że nurtowała ją niespokojność jakaś, a nawet boleść. Po minucie dopiero mówić zaczęła:
— Ze złą nowiną przychodzę do was, moi drodzy, a prawdę mówiąc, to i z wymówką także. U Piszczałków, którym nigdy nie działo się dobrze, przez ten rok nędza czarna zapanowała, bo nie tylko zubożeli do reszty, ale jeszcze i straszna choroba po całej familii ich poszła. Z suchot wymierać poczęli...
Anastazya, że ciemno w izbie czynić się już poczynało, lampę na stole zapaliła i, naprzeciw Józefy usiadłszy, nic nie odpowiadając, wpatrzyła się w nią oczyma do głębi zaniepokojonemi. Usta jej ułożyły się przytem w wyraz niezadowolenia i przykrości. Józefa zaś, jakby myśl o Piszczałkach tak w niej wezbrała, że co prędzej chciała ją z siebie wyrzucić, mówiła dalej:
— Chata do reszty zestarzała im i zgniła, przez ściany wiatry wieją i swobodnie sobie po izbach latają; zimno też tam takie panuje, że aż mię trzęsło, a do jedzenia mają niewiele, bo w polu im źle urodziło, a i tego co urodziło z przyczyny choroby nie było zebrać komu...
Tu pan Cyryak poruszył się niecierpliwie na krześle i, pomimo uszanowania, które zawsze Józefie okazywał, z żywością przerwał:
— Ta bieda, w której Piszczałkowie pogrążeni są, bez przyczyny z ich strony pochodzącej nie jest. Nie rusza się trzcina bez wiatru...
Teraz Józefa, z czołem więcej jeszcze niż wpierw zmarszczonem, przerwała:
— Ja nie sędzia, i cale mi nie trza dochodzić, od jakiego wiatru ta trzcina zgięta; to tylko widzę, że zgięta jest aż do samej ziemi. Suchoty po nich poszły: dwoje najstarszych dzieci już na nie zmarło, dwoje choruje i tylko dwoje jeszcze jest zdrowych.
— A bo — znowu mowę jej przebił pan Cyryak — Piszczałka za młodu już próżnującym leniwcem był, na cudze tylko chciwym i takim na zawsze pozostał. Dlatego też bieda u nich wieczna. Co się zaś tycze suchot, to przez chciwość i sknerstwo z jednych dzieci na insze je przeprowadzają. Po pierwszym synie, który na nie zmarł, trza było odzież i insze tam rzeczy spalić. Tak doradzaliśmy wszyscy i sami im to w roku przeszłym mówiliśmy. Nie! Skusiło ich używać tego, co śmiercią zakażone było, a śmierć nie siostra; kto ją do ciała przytuli, tego nie pocałuje pewnie, tylko poźrze...
— Nawpół nagimi są oni już od dawna, — zaczęła znów Józefa — a nagiego człowieka zimno i podczas jeszcze wstyd udręcza, tedy skusili się na zarażoną odzież... Nie widzę ja, aby z tego wynikało, że litować się nad nimi nie trza.
Tu Anastazya, która w czasie rozmowy tej coraz więcej posępniała i na czole dostawała cienkiej pręgi zmarszczki, posępnie też nieco ozwała się:
— Oni także litości nijakiej nie mają, kiedy sławę niewinnych ludzi szarpią i na ostrych językach potwarze nim roznoszą..
Józefa, która dotychczas głównie z panem Cyryakiem rozmawiała, obróciła się cała do Anastazyi:
— Ja też przed tobą dlatego i opowiadam o ich ciężkiej biedzie, że oni ciebie ciężko krzywdzili; gdyby nie to, poszłabym do inszych ludzi o pomoc dla nich prosić, ale czyniąc tak, srożej jeszcze od nich ciebiebym skrzywdziła, bo do pięknego uczynku i wielkiej szczęśliwości dusznej odjęłabym ci sposobność...
Anastazya, z oczyma spuszczonemi, wydętemi usty zaszeptała:
— Oni mię od dzieciństwa nienawidzili, za to jedno tylko, że na świat przyszłam, i srożej jeszcze niż Mrukowie przeciwko mnie się rozjadali. Tak samo i teraz, gdyby tylko mogli, chętnie odarliby mię ze wszystkiego, a nawet ze świata zgładzili...
— A ty, skoro możesz, przyodziej ich za to i od przedwczesnego zejścia ze świata uratuj! — zawołała Józefa, i czarne brwi jej ściągnęły się nad oczyma, które zagorzały, i teraz dopiero poznać można było, że ta bledziuchna kobieta ma w sobie ogień namiętności, który tylko przytłumia zazwyczaj i na służenie Bogu i ludziom przerabia.
Ale i Anastazji ognia tego cale nie brakowało. Ze zmarszczonemi też brwiami i cała w rumieńcu, porywczo rzekła:
— Ja im też dobrodziejstw nijakich świadczyć nie będę!... wstrętliwość tylko i gniew we mnie obudzają.
Pan Cyryak, z rękoma na poręczach krzesła rozłożonemi, głośno sapał. Zawsze tak sapał, gdy czuł się mocno zaalterowanym.
— Naścia słusznie mówi — rzekł po chwili. — Nikt jej tak, jak oni, nie dokuczył, i dla nikogo też ja sam mniejszego szacunku nie wyznaję. Mrukowie jeszcze to choć pracują siarczyście i dzieci po Bożemu wychowują, ale ci drudzy, to już cale, cale są — psombraty!
Po tem przemówieniu pana Cyryaka, w izbie przez kilka minut cisza zupełna panowała, poczem Józefa, zwyczajnym już głosem, jakby nic cale nie zaszło, o różnych rzeczach, tyczących się dzisiejszej wędrówki po okolicy, rozpowiadać jęła. Tych znalazła zdrowych, tamtych chorych, u Nawróciciela obiad jadła, Żelaznemu, że reumatyzm go dręczy, maści aptecznej nieco dała, Człowieczkowi znów perswadowała wytoczenie nowego procesu, ale wyperswadować nie mogąc, na jutro odłożyła robotę około tego mózgu zapalczywego, ale dobrego i poczciwego serca. Tu, zwrotem nieznacznym, znowuż w mowie swej na Piszczałków wjechała. Kiedy pan Cyryak śmiał się z tego, co opowiadała o Człowieczku, a Anastazya, brwi rozmarszczywszy, znowu wpatrywała się w nią jak w święty obraz, mówić poczęła o tem, jako przychodząc dziś do Piszczałków, zaraz już w sieni zobaczyła ich średnią córkę, Martkę, więcej do cienia niż do człowieka podobną, aż słaniającą się od słabości, a od chłodu i wilgoci, które tam panują, aż zsiniałą...
Anastazya głowę pochyliła i zapytała z cicha:
— To Martce tak już źle, że aż się słania?
A Józefa łagodnym tonem rzekła:
— Widać nigdy nie nawiedzasz ich, skoro o tem nie wiedziałaś.
— Co mam nawiedzać, — znowu zachmurzona Naścia odrzekła — kiedy oni na mnie, jak Żydzi na Hamana nastają? Salka sama tu przybiega, ile razy okazyę, aby dokuczyć mi, wynajdzie, ale Martki to już może lat ze dwa nie widziałam, a ona wszakoż daleko lepsza jest od Salki... Cicha taka zawsze była...
— Cieniem z tamtego świata zdaje się być teraz więcej, aniżeli człowiekiem po tym świecie chodzącym. Oczy jej tylko zawsze pięknym szafirem świecą, a włosy takie same, jak u ciebie, złotem płyną około policzków, na których gorączka pieczęcie ognistych rumieńców wypaliła ...
— O, Jezu! — westchnęła Anastazya.
A Józefa mówiła dalej:
— Syn, Stefek, gdy wchodziłam, za piec schował się przedemną, bo przyodziewku nie ma takiego, w którymby mógł przystojnie oczom ludzkim się pokazać, za piecem zaś, w którym nic ani warzyło się, ani piekło, kaszlał tak, że słuchającego bóle zdjąć mogły...
— O, Jezu! — jęknęła znowu Anastazya, a pan Cyryak z posępnością w głosie wyrzekł:
— Dzieci niewinne za grzechy rodziców pokutują.
— Otóż to — potwierdziła Józefa: — niewinne. Dzieci niewinne. Ale i rodzicom niktby doli pozazdrościć nie mógł. Jak z krzyża zdjęci oboje, a sama Piszczałkowa, to choć otyłości pozbyć się nie może, przecież jakby spuchła, jakby żółcią nalana wygląda, i przy każdem wspomnieniu o zmarłych dzieciach płacze, a te, co żyją jeszcze, za ręce, albo za odzież porywa, jakby je od spadnięcia z tej ziemi strzymywać chciała.
— O, Jezu! — wykrzyknęła Anastazya i oczy sobie dłonią przetarła, jakby ze snu przykrego obudzić się pragnąc.
Wtedy Józefa, nie głośno i bez gniewu, przecież z czołem, jakby przez pług w brózdy zoranem, rzekła:
— Imię Pana Jezusa wspominasz, a czy przykazania Jego pełnisz?
Wlepione w nią oczy Anastazyi poczęły zaniepokajać się i mglić wilgocią. Głowę nizko pochyliła i jęła swoją ładną, perkalową sukienkę końcami palców skubać. Zaniepokoił się też pan Cyryak; krzaczyste jego brwi i wąsy poruszać się zaczęły. Józefa zaś nie patrząc cale na nich, jakby do samej siebie mówiła:
— Dziw mię zdejmuje, kiedy widzę, jak człowiek, pomiędzy ludźmi żyjący, w największych męczarniach cielesnych albo dusznych zginąć może, tak zupełnie, jakby żył pomiędzy zwierzętami, lub na pustyni. Może ktoś z głodu cielesnego albo dusznego umrzeć, a nikt nie przyjdzie zapytać, co go boli, i powstrzymać od upadnięcia w otchłań. Twardość serca w tem jest, ale więcej jeszcze myślenia każdego o sobie samym, albo też zawziętości w urazach...
Tu gestem zdziwienia blade ręce rozłożyła i dodała:
— A wszakoż wszyscy nazywają się chrześcijanami i usty naukę Pana Jezusa wyznają!
Zdziwienie i boleść, z jakiemi to mówiła, były zupełnie szczere i dlatego nadawały słowom jej akcent przejmujący, taki, że trzeba było koniecznie zastanowić się nad niem i zasmucić się zawartą w nich prawdą. To też na twarz Anastazyi padł wyraz niepokoju i zawstydzenia. Z pręgą zmarszczki na czole i trwożliwością w wejrzeniu, szepnęła:
— To prawda! prawda!
Pochyliła głowę i zamyśliła się głęboko. Pan Cyryak zaś, po krótkiej chwili, przyciszonym głosem za wnuczką powtórzył:
— To prawda! Napatrzyłem się ja przez wiek swój długi tej nielitości i nieubłagalności ludzkiej, aj! napatrzyłem... Deptanych i depcących, łaknących i ucztujących, pychą wydętych i upokorzonych — widziałem dosyć i nie jeden raz myślałem sobie: jakże to? A nauka Chrystusa Pana, którą wszyscy usty wyznajemy? Nieuczonym jest i nie wiem, jak tam w starych wiekach się działo, ale były takie wypadki i widoki, które we mnie może i grzeszną myśl obudzały, że i u pogan zapewne nienawiści i zawiści wszelakiej, a dla cudzej biedy obojętności więcej nie było, aniżeli jest pomiędzy nami...
Józefa po chwili na to wyrzekanie pana Cyryaka odrzekła:
— Wielu z drogi zmyla dlatego, że z zamkniętemi oczyma po świecie chodzi, ale kto tak, jak wy, oczy otwarte ma, a błądzi — to co?
Nikt nie odpowiedział, i wszyscy dość długo milczeli, a tylko za oknami wiatr w wieczornych mrokach, to szumiąc, to przycichając, zdawał się naśladować westchnienia te, które mroki niedoli ludzkich napełniają. Anastazya pierwsza z cicha mówić zaczęła:
— Ciężko to widać sercu ludzkiemu rozstawać się z odrazą i gniewem, równie może ciężko, jak z kochaniem. Teraz dopiero to poznaję, kiedy wypada mi zbliżyć się do ludzi, od których wiecznie oddaloną pozostaćbym pragnęła. Modlić się będę i was, Józefo, proszę o modlitwę, aby Pan Bóg dopomógł mi serce odmienić i polubić tych, którzy bez nijakiej winy mojej mię znienawidzili, a we wszystkiem wstrętliwi mi są i przeciwni. Ale prawdą to jest, że oni nieszczęśliwi, i że Martka albo Stefek sami w niczem przeciwko mnie nie wykroczyli, że Pan Jezus wybaczać nieprzyjaciołom rozkazał, że...
Głos jej przycichł, upadł, niżej jeszcze niż przedtem pochyliła głowę; snadź walczyła ciężko z samą sobą, i po kilku minutach dopiero, wilgotne oczy na Józefę podnosząc, z cicha zapytała:
— Co tedy każecie mi dla Piszczałków uczynić?
Józefa po krótkim namyśle odpowiedziała:
— Najpierw, moja Naściu, o tem masz wiedzieć, że nie ja tu rozkazy wydaję, lecz spólny Stwórca nas wszystkich, który żąda, abyśmy braciom swym, choćby najgorszym, w nieszczęściu ratunek przynosili. A potem, rady czyjekolwiek na nic tu są. Zbliż się ku nieszczęśliwym, w życie i serca ich wejrzyj, a potem z własnej duszy swej wyjm tę perłę, którą złożyć masz na ołtarzu miłości boskiej i ludzkiej. Ja tylko pokazałam tobie, gdzie jest ta perła, i że ty przyozdobić się nią możesz, a reszta niech z własnego rozumu twego i z własnej woli twojej pochodzi.
Anastazya, z uwagą słów tych wysłuchawszy, ze stołka powstała, pocałowała Józefę w rękę, z cicha mówiąc:
— Dziękuję! dziękuję!
Potem szybko, ku panu Cyryakowi obróciwszy się, zapytała:
— Czy można dziaduńku?
Panu Cyryakowi krzaczyste brwi aż na same powieki opadły, a srogie wąsy drgały i trzęsły się razem z wargami. Objął wnuczkę ramieniem, w gruby rękaw kapoty okrytem, ku piersi ją sobie przyciągnął i w złotych jej włosach do szorstkiej odzieży przytulonych, chwilę jakąś usta zatapiał, a potem zlekka ją od siebie usuwając, z gestem ręki i głowy niejaką dumę oznaczającym, dodał:
— Wystarczy nam dwojgu na siakie takie zreparowanie tej rozwaliny, jaką jest byt Piszczałków. Na północy, hen! dalekiej tam ziemi, konopiem zasiewał i sznury z nich z kilku kolegami pospołu ukręcał, a Bóg pracy naszej błogosławił. Nie zbraknie też mnie, ani dziedziczce mojej chleba z okrasą, choćbyśmy i do gruntu toń tę znurtowali, w której Piszczałkowie po szyje już są zatopieni! A że nie osobliwie zacni to ludzie, owszem, cale...
Tu schmurzył się znowu i z najeżonymi wąsami z cicha wtrącił:
— Cale nawet psombraty...
Poczem raźnie znowu dokończył:
— To niech ich tam Pan Bóg sądzi! Może i odpuści?... Kto w górze bywał? A tera, Naściu, wieczerzać dawaj i co prędzej, bom głodny jak wilk!
— O, jak to dobrze! — śmiejąc się, zawołała Józefa — bom ja też głód uczuła i chętniebym co zjadła!
Naścia strzałą skoczyła do kuchenki, wołając:
— Łucyo! duszko! mileńka! Wieczerzać dawajcie! Jeszcześ nie ukończyła wszystkiego? No, to ot rękawy zawijam i do pomocy ci staję! W mig wszystko gotowe będzie!
Wieczerzę jedli wszystko troje z wesołością niezwykłą, a osobliwie po twarzy Józefy rozlewał się wyraz głębokiego i słodkiego ukojenia.
Wprędce przecież ukojenie to w niepokój się zmieniło.
Godzina była późna, pan Cyryak od dość dawna już do domostwa swego odszedł, w bokówce, izdebce schludnej, sypialnią Anastazyi będącej, paliła się lampka z zielonym daszkiem, w której księżycowem świetle Józefa wydawała się zdjęta niezwykłym w niej niepokojem. Ani na łóżku, starannie dla niej przez Anastazyę usłanem, ani na żadnem ze znajdujących się tu sprzętów nie siadając, chodziła po izdebce, różnych przedmiotów bez potrzeby dotykała, wazonikom na oknie, w których rezeda i pelargonia kwitły, niby przyglądała się, ale w gruncie rzeczy z myślami i uczuciami jakiemiś potajemnie mocowała się i walczyła. Nakoniec, do Anastazyi zwróciła się z prośbą, aby rzeczy, które miała z sobą, w izdebce, przeciwnikiem zwanej i z drugiej strony domku znajdującej się, rozłożone, w skrzyniach jej ułożyła.
— Jutro trza mi koniecznie stąd odjechać, a nie czuję w sobie siły do pochylania się nad kuframi. Dopomóż mi w tem, Naściu, a wiesz dobrze, jak i gdzie co położyć, boś nieraz już to czyniła.
Dziewczyna odeszła śpiesznie, a Józefa natychmiast żywym ruchem przy mnie usiadła i, jak najbliżej przysuwając się, szybko mówić zaczęła:
— Sumienie mam niespokojne, a ponieważ pani okazuje mi zawsze życzliwość i sympatyę, i dziś jeszcze tyle słów pochlebnych i pięknych mi powiedziała, więc proszę o radę. Bywają czasem w sercu człowieka uczucia tak sprzeczne, ponęty w tak przeciwne strony pociągające, że zawikłania te o własnych siłach rozstrzygnąć trudno, i bardzo — o! jak bardzo — rada rozumna a przyjazna jest nam potrzebna.
Wzruszona była, prawie drżąca; mówiła zaś językiem kobiety wykształconej, a w nieśmiałej jej postawie był zwykły jej zresztą wdzięk i delikatność.
— Nim jednak opowiem wątpliwości i walki swoje, powinnam odkryć przed panią całą swą duszę i przeszłość... Długich słów zresztą, nie trzeba. Niech pani ten jeden wyraz przeczyta...
Rozwinęła papier urzędowy, na mocy którego wędrówki swe odbywała, i pokazała mi wypisane w nim nazwisko swoje, którego brzmienie i przedtem było mi znane, ale teraz dopiero, gdy rzuciwszy na nie okiem, w twarz jej spojrzałam, do dna zrozumiałam i jedną szybką myślą objęłam historyę kobiety tej i jej duszę. A ona ledwie dosłyszanym szeptem mówiła:
— Namiętność porwała mię jako wicher i od domu rodzinnego odniosła, bez błogosławieństwa ojca, owszem, ze złorzeczeniem i taką boleścią jego, które mu potem nie dały już żyć długo. Imienia mego nie wspominając i wspominać przed sobą nie pozwalając, przedwcześnie umarł, a ja, w dalekich stronach dowiedziawszy się o tem, od razu powiedziałam sobie: Ojca zabiłam!
Z pod spuszczonych jej powiek zaczęły powoli, po jednej, wypływać łzy.
— Było to pierwsze uderzenie w serce, którem Bóg obudził je z pijanego snu. Potem zaraz przybywać zaczęły smutek i tęsknota po wszystkiem porzuconem, utraconem, aż poczułam, że to, co przedtem wydawało się niczem, było mi tak kochane, że aż po pewnym czasie uczyniło się świętem. Wtenczas czołem uderzyłam przed Majestatem przeze mnie obrażonym, i była to już — rozpacz!
— A on? — zapytałam.
— Jego serce odwróciło się ode mnie wnet potem, gdy stałam się smutną. Są ludzie tak weseli i wesołością tylko żyjący, że smutku żadnego znieść obok siebie nie mogą, i gdy tylko jaki się zjawi, wydzielają go z życia, jak kroplę trucizny z napoju. Z ochotą na rozwód przystał; inną, weselszą, już kochał. Mnie została odrobina majątku, którą ojciec mój, pomimo wszystko, przyszłość moją ubezpieczył, i samo jedno w sercu, ale silne pragnienie pokuty... A żeby nie wiedzieć, jak wielką była ta pokuta, zbyt małą wydaćby mi się musiała, bo przecież... przecież... rzecz świętą znieważyłam i... i... zabiłam ojca...
Tu wezbrał w niej płacz tak gwałtowny, że zdawało się, iż piersi jej rozerwie, z twarzą w dłoniach załkała głośnie, ale wkrótce przemogła się, uspokoiła i znowu zaczęła mówić:
— Przez czas pewien, nie przyzwyczajonej do trudów i prostego życia, uciążliwie było mi prowadzić życie takie, jakie obrałam... Ale teraz, owszem, zahartowało ono ciało, poprawiło zdrowie i dało takie szczęście duchowe, że może w żadnem położeniu innem więcej nie mogłabym go doświadczać. Wszędzie, gdzie tylko przybywam, czczona, kochana, pieszczona, na widok tej miłości i różnych skutków pracy swojej takiej czasem radości doświadczam, że zapytuję siebie: cóż to za taka pokuta jest? Gdzie są cierpienia, któremi niby to chciałam winę moją przed Bogiem i przed...
Nie dokończyła i po chwili dopiero wyszeptała jeszcze:
— Trzeba mi widać inną jakąś wynaleźć drogę... coś takiego uczynić... ale jaką? co?... Nie mam u kogo rady wezwać! Największem nieszczęściem ludzi jest to, że ani rozumieją, ani pragną zrozumieć jedni drugich, wtedy zwłaszcza, gdy dusza czyjaś nieco różną jest od wszystkich innych...
Istotnie była to dusza różna od innych, dziwna!
Anastazya, nie dość zapewne wprawna, długo układała rzeczy w skrzyniach Józefy; długo też sam na sam rozmawiałyśmy w bokówce, przy dogorywającem pod zielonym daszkiem świetle małej lampy. A nazajutrz w południe nie było już Józefy w Tuczyńcach.



V.

W parę dni potem rozeszła się po Tuczyńcach wieść, która jednych zadziwiła, innych rozśmieszyła, a innych nawet oburzyła, że Anastazya, w nagłe jakieś miłowanie względem Piszczałków wpadłszy, córkę ich Martkę, jawne suchoty mającą, najpierw do lekarza zawiózłszy, do siebie na dopatrzenie wzięła i jedną z kilku krów swoich im na własność oddała, aby Stefek, już też chorzeć poczynający, codziennie mógł mleko pijać. Pan Cyryak podobnież nie rzadko teraz do Piszczałków zachodził, i z rąk jego, równie jak z rąk Anastazyi, do tego domu, z całej okolicy najnędzniejszego, różne ulgi i pociechy, choć skromne, ale dla nich ważne i niespodziewane, ściekać poczęły.
Nikomu takie pogodzenie się nieprzyjaciół w głowie pomieścić się nie mogło. Jeden tylko Wincenty Tuczyna, Nawrócicielem zwany, wtenczas właśnie do domostwa Anastazyi zaglądać kiedy niekiedy począł, i raz, w niedzielę jakąś, najstarszego syna swego, Bolka, do niej przyprowadził. Ten zaś Bolko, ze złotym wąsikiem nad czerwonemi usty, czy tylko nie był najlepszą partyą w całej okolicy? i czy tylko już wpierw nie czuł do Anastazyi upodobania, które wszyscy postrzegli, dziwiąc się, że ona jedna postrzegać go nie chciała? Rozmiłowała się potem w panu Apolinarym, i Bolko cale, jak się zdawało, patrzeć na nią przestał, a teraz z ojcem przyszedł, przez cały wieczór rozmawiał z nią, żartował, i kto wie, co z tego wyniknąć może? Gdyby nie to, że aktorką była, niktby nawet nie pojął, że człek tak rozumny, jak Nawróciciel, pobłażliwie spogląda na afekty syna względem takiej, jak ona, fiksatki; bo ażeby dobro swoje oddawać takim nicponiom wogóle, a swoim wrogom osobliwie, jak Piszczałkowie, na to potrzeba być fiksatką; nieinaczej: tylko fiksatką.
Ewka Glindzianka, z czarnemi oczyma aż latającemi od zdziwienia, głosem od zapału aż zdyszanym, mówiła:
— Bo do czego to jest podobne? Oni na nią góry-mury walą, a ona na nich, jak przyjaciół najlepszych, łaskami różnemi sypie! I pana Cyryaka namówiła też, aby im świadczył. Martkę zabrała do siebie i chodzi koło niej, jak matka koło dziecka swego najmilszego. Bokówkę, że to najcieplejsza izba jest, jej ustąpiła, a sama na zimny przeciwek się przeniosła; odzież ciepłą jej sprawiła, lekarstwa różne daje, a podczas to i w nocy nawet wstanie, aby obaczyć, czy jej czego nie potrzeba... Piszczałkowie też kupą całą tera u niej przesiadują. Niby to dla obaczenia się z Martką przychodzą, a na całe dni albo wieczory ostają sobie w domostwie ciepłem i wszystkiego dobra pełnem. Ona zaś karmi ich, poi, poswary i kłótnie znosi...
— Jakie kłótnie?
— A bo to taka familia jest, że kłóci się z sobą, jak najęta: ojciec z matką, dzieci z rodzicami i pomiędzy sobą... Piszczałka, jak się rozkrzyczy, to jakby kto we trzy flety od razu dmuchał, i wtenczas tylko uspokoi się, kiedy Piszczałkowa z Salką, jak wilki na owce, na niego wpadną, a potem znowu z sobą, albo z młodszymi chłopcami kłócić się poczną. Martka, widząc to, gorzej chorzeć zaczyna, płacze i kaszle, a Naścia, zamiast wygnać ich ze swego domu, jakby to każdy inszy człowiek uczynił, perswaduje, prosi, Pana Boga przypomina, aż gdy wytrzymać już nie może, Martkę ze sobą zabrawszy, na przeciwek ucieka i drzwi za sobą zaryglowuje, co Piszczałkom i na rękę, bo gdy ona, zamknąwszy się przed nimi z Martką, jak w więzieniu siedzi, oni do spiżarni i kuchni idą, wszystko, co tam jest wywlekają, warzą, smarzą i jeszcze czasem narzekają, że Naścia skąpa, to i owo mając, im przecie nie dawała...
— To w Naścinym domu piekło teraz?
— I jakie!
— I cichość, w której ona takie upodobanie ma, przepadła?
— Tak przepadła, że i mnie tam chodzić już niemiło. Do Naści też serce tracić zaczęłam. Bo do czego to podobne? Z nieprzyjaciółmi swymi tak postępuje, a ja dla niej, jakbym nie żyła na tym świecie. Im wszystko, a mnie nic!
— Jak to nic? A te piękne korale, które nie dawno ci podarowała?
— Co tam korale! Miała je po swojej nieboszcze matce, to i podarowała. Nic jej nie kosztowały. Żeby oboje z panem Cyryakiem to, co ich teraz Piszczałkowie kosztują, mnie oddali, tobym los i szczęście ustalone miała. Ale Naścia woli wrogom swoim darować; głupia jest i niesprawiedliwa. Ja też rzadko kiedy już do niej chodzę, a i pan Cyryak także...
— I pan Cyryak także?
— Bardzo słusznie. On z początku nauczał Naścię, aby temu tatarskiemu najściu Piszczałków woli nie dawała, bo ją okradną, objedzą i zdrowia pozbawią, a razu jednego, zniecierpliwiwszy się, rzekł: »Tylko ty zgódź się na to, Naściu, a ja psombratów tych, chocia i stary jestem, kijem stąd poprzepędzam«. A ona na to, ręce jak do pacierza złożywszy: »Nie może to być dziaduńku, nie może to być, bo Martka od zmartwienia gorzejby się rozchorowała!«
Tedy pan Cyryak ręką machnął i codzień do niej przychodzić przestał. Do Nawróciciela raz rzekł, że ciągłego widoku Piszczałków znieść nie może i od niego choruje, tedy, miłując wnuczkę tak, jak wpierw miłował, rzadko kiedy do niej chodzi.
Tak tedy piekło w domu miała, przyjaciółkę najmilszą utraciła i dziadunio najukochańszy nawiedzać ją przestał. Józefa powiadała: »Dobądź z duszy tę perłę i złóż ją na ołtarzu miłości Boskiej i ludzkiej!« Usłuchała, perłę z duszy dobyła, na ołtarzu ją złożyła — i miała zapłatę!
W chmurny, ale łagodny wieczór zimowy, Naścia wychodziła z domu pana Cyryaka na ten sam ganek, na którym on w lecie prawie głośno odczytywał z książki psalm Kochanowskiego. Cale inaczej niż wtedy świat wyglądał; niebo i ziemię okrywała biel obłoków i śniegu, czysta, ale smętna. Na całem niebie i na całej ziemi leżał smętek i śpiewał pieśń cichości. Gdziekolwiek było spojrzeć: na pola dalekie, czy na ogrody, sady, dachy domostw — wszystko było białe, białe. W ogrodach badyle suche, w sadach drzewa z nagiemi gałęźmi, nad dachami kominy martwo sterczały i wszędy martwość obejmowała się z cichością. O ludziach, we wnętrzach domostw ukrytych, mówiły tylko ścieżyny wązkie, w śniegu wydeptane, które po całej wsi kręciły się i biegały, ale ludzi samych w tej chwili na nich nie było. Gdzieniegdzie tylko psy, węsząc, od płota do płota łaziły, wrona podskakiwała, kot, z pod świrna wyjrzawszy, chyłkiem śmignął ku stodole, albo w koronkach gałęzi nagich zafruwały i zaćwierkotały wróble.
Anastazya w szarej chustce, od chłodu zarzuconej, z domu pana Cyryaka wyszła i na ganku przystanęła, wahając się, czy odejść ma, lub pozostać. Przywitawszy się, rzekła:
— Dziaduńka nawiedzić przyszłam i, w domu go nie znalazłszy, sama nie wiem, czy zaczekać na niego, czy iść sobie. Sługa mówi, że na moment tylko do Nawróciciela poszedł. Może zaczekam. Ale jeżeli zagadają się tam zbyt długo, Martka sama jedna ostawiona smęcić się będzie...
Przez kilka ostatnich miesięcy zeszczuplała i przybladła. Szare oczy jej, jak zwykle kryształowo przezroczyste i głębokie, tak wyglądały, jakby w nich przejrzała się i obraz swój pozostawiła cierpliwość. Dużo przez czas ten cierpieć i na cierpliwość zdobywać się musiała, bo i w linii jej ust malowało się to samo, co w oczach, to jest: w cichości znoszone cierpienie.
— Zaczekam — z postanowieniem rzekła — tyle prawie dziaduńka widuję teraz, ile sama go nawiedzę. Tęskno mi do niego.
— U ciebie, Naściu, ludno teraz w domu i gwarno.
Ze spuszczonemi oczyma odrzekła:
— Ludno i gwarno, a dziaduńko tego nie lubi.
A ona sama czy to lubiła? Czy może być, aby skarga na usta jej wybiedz nie chciała?
— Podobno Piszczałkowie cię obsiedli i przykrości różne wyrządzają?
— A skąd to wiadome? A no i zapytywać o to nie trza. Ludzie gadają. Zdaje się, że o nikim tyle, co o mnie, okolica cała nie gada. Ale w gadaniu ludzkiem, jeżeli i jest prawda, to zawżdy z którejkolwiek strony krzywa, tedy i wierzyć jej nie warto.
Czy chciała skarga na usta jej wybiedz, czy nie chciała, nie wybiegła.
— Doktorem stałaś się, Naściu. Martkę z gorliwością leczysz!
Zaśmiała się.
— Oho! do doktorstwa mi daleko! Ale że dałabym wiele za to, aby zdrowie Martce przywrócić, to jest pewne. Tylko, że nic nie pomaga: ani lekarstwa, ani wygody i ciepłość, w których teraz żyje, nie pomagają; gorzej jej ciągle a gorzej. Mnie zaś serce boli, bom się już do niej bardzo przywiązała. Dobra jest i miła... a tchu w niej tyle, co może i na kilka miesięcy nie wystarczy.
Z oczyma w daleki, biały śnieg zapatrzonemi, z cicha dodała:
— Co miłe, to ginie! Co miłe, to oddala się i ginie!
Słowa te wymawiając, nie o Martce tylko myśleć musiała. Ktoś inszy jeszcze, miły jej, oddalił się, zginął. Mizerną twarz jej oblała tęsknica niewymowna. Nagle przecież roztęsknione oczy błysnęły radością, z ust perłowym uśmiechem rozwartych wypadł okrzyk: »Dziaduńko!« — i z trzech schodków ganku od razu zeskoczywszy, na spotkanie nadchodzącego pana Cyryaka pobiegła.
W baranim kożuchu, czarnem suknem powleczonym, i w wielkiej baraniej czapie, pan Cyryak, idąc, drogę przed sobą grubym kijem ubezpieczał, aby na rowek jaki śniegiem napełniony, lub zbyt gruby nasyp śniegowy nie natrafić. On także przez tę zimę zmienił się nieco, uwiądł i nic dziwnego, bo starość to była głęboka; wszakoż trzymał się jeszcze prosto, a z wysokim wzrostem swym, szerokiemi ramionami i wielkiem czołem wyglądał poważnie i silnie. Anastazya, szeroko ramiona otworzywszy, mocno go niemi objęła, i cała przytulając się do niego, mówiła, że tęskno jej za nim, że podczas to już i wytrzymać bez niego trudno, że przybiegła i, w domu go nie znalazłszy, czekała, a doczekawszy się, już nie puści go tak rychle i na cały wieczór do siebie zabierze. Chustkę, która w czasie powitania tego z pleców jej opadła, ze śniegu podnosząc, zapraszała:
— Chodźcie państwo do mojej chaty, bądźcie łaskawi, na cały wieczór chodźcie! Tabakierkę dziaduniową nakręcimy i grać nam będzie, pogadamy sobie, może »Trenów«, albo »Żywotów Świętych« nieco poczytamy!
— A no! — z zakłopotaniem czapki baraniej dotykając, mówił p. Cyryak — poszedłbym! chętliwiebym poszedł! tylko, że teraz u ciebie te psom...
Śmiejąc się, ręką usta mu zakryła.
— Nie wygadujcie, dziaduńku, nie wyrzekajcie i nie bójcie się! Dziś u mnie cicho jest, jak makiem posiał. Stryj Dominik na jarmark pojechał, stryjenka z Salką Kwiczołowej w przędzeniu pomagają, jako że wesele córki ich wprędce już odbyć się ma, tedy przędziwo do farbierza trza im najrychlej oddać. U mnie Marteczka biedna sama tylko ostała i jeszcze chłopak ich, Stefuś, w kuchence cicho sobie leży a kaszle...
— Jużeś i tego przybrała sobie? — zapytał pan Cyryak.
— A no, kiedy chorzeje wciąż, a u mnie cieplej mu i wygoda większa.
Potem znowu zapraszać poczęła:
— Chodźcie! bądźcie łaskawi! Herbaty na takie święto zgotuję i serek wyborny wczoraj zrobiłam...
— Dziw to wielki, że tego serka jeszcze ci wilkowie i dudkowie nie pożarli — mruknął pan Cyryak.
— Cicho dziaduńko! Nie oskarżajcie i nie wymawiajcie, jeno chodźcie!
Przed gośćmi do świetlicy swej wbiegając, wołała:
— Marteczka! Martuś! Smętno ci było samej jednej? Obacz: gości przywiodłam!
Z bokówki wyszła dziewczyna młodziuteńka, bo może 17 lat jeszcze w zupełności nie mająca, z włosami, jako u Naści były, blado złotymi i chudą twarzą, wśród której oczy, jak dwa sine płomyki, w zapadlinach głębokich płonęły. Prawdą też było, co mówiła Józefa, że na policzkach jej przeświecających się, jak alabaster, »gorączka okrągłe pieczęcie rumieńców wypalała». Wysoka, a od wychudnięcia i słabości, nakształt trzciny cienka i wiotka, podeszła zaraz do Naści, pytając:
— Gości przywiodłaś? Może co zrobić? do kuchni pójść? ze śpiżarki przynieść?
Naścia żartobliwie za długą kosę złotą, którą na plecy spuszczoną miała, ją ujmując, odpowiedziała:
— Nic inszego czynić nie masz, jeno grzecznie usięść i nie kaszleć. To jedno do ciebie przynależy, abyś nie kaszlała i kontenta sobie była. Dziaduńku, czy Martka byle trochę lepiej teraz wygląda? Mnie się wydaje napoły już prawie uzdrowioną. Proszę popatrzeć i powiedzieć!
Pan Cyryak na dziecko biedne patrzał i po wielkiem jego czole zmarszczki przewalały się, jak wzdęte fale. Raźnie przecież zawołał:
— A no, zuch dziewczyna! Wyglądasz, Martka tak, jakbyś wprędce ozdrowieć miała. Jeszcze i ja na weselu twojem nogi do tańca poruszę!
Radość promieńmi strzeliła z twarzy dziewczyny, która też wnet pogarnęła się do Naści i ręce na szyję jej zarzucając mówiła:
— Zbawicielko ty moja! Aniele, na ratunek mi z nieba przysłany! Jeżeli żywa ostanę, to ty mię, jak druga matka, światu przywrócisz!
Naści łzy zakręciły się w oczach, a pan Cyryak głośno sapać począł, że zaś ciemnieć już poczynało, przemówił:
— Naściu! Kiedyś przyrzeczenie dała, to i dotrzymaj, światło zapal i poczytaj chwilę, bom się już do czytania twego tęsknił, sam prawie nie mogąc liter rozpoznawać, z przyczyny okularów, które się zepsowały. Muszę też do miasta pojechać, aby nowe kupić!
Naścia, plecami do dziadka obrócona, smutnie się uśmiechnęła, szepcąc:
— Nijakie okulary już nie pomogą! Wiek i oczy tu zawiniają, nie okulary!
Westchnęła i, w ciężki smutek na moment zapadłszy, przez okno, na ciemny już wieczór patrzała, a Martka owszem, rozweselona tem, że ją za zdrowiejącą ludzie poczytywali, ku komódce podbiegła i stojącą na niej lampę poczęła zapalać rękoma tak przeźroczystemi, że światło, jak przez alabaster przez nie przeświecało. Potem obie z Naścią, dla przysposobienia wieczerzy do kuchenki wyszły.
— Zaraz poczytam dziaduńkowi, a tylko wpierw samowarek nastawię, bo Łucyi dziś ku pomocy nie mam. Do córki, na chrzciny wnuka poszła.
Zaledwie wyszły, pan Cyryak ciężar, który mu duszę uciskał, opowiadać począł. O los wnuczki frasował się srodze. Nie rodzoną mu jest, ale gdyby i aniołem zeszłym z nieba była, więcej światłości na starość jego rzucićby nie mogła. Młodość przeszła mu w przygodach rozmaitych, ożenić się i gniazda sobie uwić ani nie chciał, ani mógł. U skłonu dnia swego na zagon przeddziadowski powrócił i byłby samotnie, jak pustelnik wśród skał twardych i piasków suchych, wieczór swój spędzał, gdyby mu Bóg litościwy dziewczyny tej nie zesłał.
— Ociec jej, z tych trzech synowców moich, najzacniejszy był... gdzie! i porównania niema! jego też, jak syna umiłowałem, a gdy Bóg zabrał go z tej ziemi, sierota jego w serce mi wsiąknęła, jako w spragniony grunt kropla wody. Nadzieję roiłem sobie, że dobrą będąc, rozgarniętą, żadną szpetnością osobliwą oczu ludzkich nie rażącą, a przytem piękne dziedzictwo mając, szczęśliwa będzie, gładką drogą pomiędzy kwiatami pójdzie... Aż tu nie! gdzie tam! Inszą od wszystkich urodziła się, i w tem właśnie bieda jest utkwiona, bo nikomu, kto światu przypatrywał się, nie tajno, że człowiek inszy, żeby nie wiedzieć jaki dobry, szczęśliwym nie może być; owszem, im lepszy jest, tem nieszczęśliwszy być musi. Górne myśli go gubią, a więcej jeszcze serce, które potrawami zwyczajnemi nasycić się nie może... Ot i teraz: frasobliwym jest, frasobliwym o to przybliżenie się do niej Piszczałków. Pókim żyw, nic złego jej się nie stanie, ale jak oczy zamknę, co jako w sobie uczuwam, rychle nastąpić musi, lękam się, aby psombra...
Nie dokończył, ręką machnął, krzaki brwi zsunęły się mu aż na powieki; nasępiony, ze zmarszczkami jak ze wzdętemi falami na wysokiem czole, chwilę siedział milcząc. A potem znowu mówić zaczął, że najgorętszem żądaniem jego jest i ostatnią do Boga modlitwą, aby Naścię przed śmiercią zamężną mógł obaczyć! Żeby za mąż wyszła, opiekuna i obronicielaby miała. Cóż, kiedy nie chce. Już czego lepszego każdej dziewczynieby trzeba, niż ten Bolko, syn Nawróciciela? Rozmiłowany w niej, ojca po ręku całuje, a prosi: »Dopomóżcie, tatusiu, abym ją dostał!« A ona — nie! Ani mówić jej o tem! Jednego upodobała sobie i z tęsknoty za nim usycha! A no, chocia to i nie człek taki, jakiegobym dla niej żądał, niechby już... niechby już ten... zawszeć lepiej niż samej jednej na świecie ostać... Ale on znów jak pojechał, tak pojechał, i o Naści, chocia upodobanie w niej widocznie okazywał, pewnie już zapomniał... A tak we frasunku o nią i w żałości schodzą ostatnie dni moje, a Bogu tylko dufam, że sieroty tej, z młoda już udręczonej, nie opuści...
Tu wywnętrzanie się starego przerwało wejście Naści, z progu kuchenki wołającej:
— Jużeśmy z Martusią samowarek nastawiły i wszystko co trzeba przysposobiły do wieczerzy, a teraz dziaduńkowi może poczytać chwilę?
W parę godzin później po wieczerzy już było i po czytaniu; p. Cyryak, na ławie siedząc, z głową opartą zadrzemał. Często go teraz, śród dnia nawet, drzemka ogarniała, w czem niektórzy upatrywali staczający się coraz niżej skłon jego żywota. Martka tabakierkę dziaduniową nakręciła, i ciepłą odzieżą owinięta, zdala od wszystkich, w cieniu pieca dużego usiadła. Nikt nic nie mówił. Za oknami na czarnej firance nocy mrugały złote gwiazdy, a po świetlicy, w zielonawej jasności lampy, tony cichej muzyczki rozsypywały się jak szklane i srebrne paciorki. Anastazya szepnęła:
— Jakeśmy to u końca lata przy tej samej muzyczce wesoło sobie tańczyli!...
I nizko spuszczając głowę, dodała:
— Dzień dniu nie równy!...
Martka w tej chwili zaniosła się suchym kaszlem, a jakby echo odpowiedział jej z kuchenki kaszel spoczywającego tam Stefka.
— Naściu, czy ty nie lękasz się przejąć od nich tej choroby? Wiesz przecie, że zaraźliwą jest!
Z ogromnem zdziwieniem popatrzała na mnie i, wzruszając ramionami, odpowiedziała:
— Jeżeli Pan Bóg nie zechce, nie przejmę; to pierwsze...
Po chwili zaś milczenia dokończyła:
— A drugie, że gdybym i przejęła, to co? Dopóki dziaduńko na tym świecie... owszem... ale potem... A no! Nie miłowana ja i nie miłująca... Siać, żąć, aby zjeść, a na drugi rok znowuż siać, żąć, aby zjeść...
Splotła ręce jak do modlitwy.
— Żeby to Martka ozdrowiała, a ja na jej miejsce... razem z dziaduńkiem... kiedy ten straszny moment nadejdzie...
Martka nie ozdrowiała. Słońce marcowe lało jasne i ciepłe światło na ziemię od świeżo stajałych śniegów jeszcze chłodną i wilgotną, po lasach sasanki rozkwitać zaczynały, a na skrajach pól majaczyły po błękitnem niebie ciemne sylwetki pługów i oraczów, gdy gromada ludzi od cmentarza do wsi powracała. Nawróciciel szedł pierwszy, i krzyż duży w ręku podnosząc, pieśń nabożną głębokim basem śpiewał.
W postępującej za przewodnikiem gromadce, mężczyźni prawie wszyscy mieli w ręku otwarte książki do nabożeństwa i, pilnie w nie patrząc, pieśni przez niego śpiewanej różnymi tonami wtórzyli. Kobiety zaś, z rękoma nabożnie złożonemi, szły milcząc, lub z szybkiemi poruszeniami warg odmawiając ostatnie pacierze. Wszyscy zresztą szli prędko, prawie biegli, aby krokom Nawróciciela, któremu do pługa pilno było, sprostać; czarny krzyż nad głowami ich szybko przesuwał się po tle błękitnego nieba, a żałosne pienia, przez wiaterki marcowe wznoszone, leciały po chłodnem polu aż ku tym jego krawędziom, któremi sunęły zwolna ciemne sylwetki oraczów. Droga była niedługa; mały orszak rychło wsunął się pomiędzy domostwa okolicy i tylko pomiędzy okolicą a znacznie odrzuconym od niej domem Anastazyi pozostało kilka kobiet w ciasną kupkę zbitych i gwarzących.
Gwarzyły o tem, że chociaż Piszczałkowa kobietą języczliwą jest i przykrą, wszakoż po córce zmarłej tak bez upamiętania nijakiego desperuje, że aż serce kraje się na nią patrząc. Nie dziw też może, iż w gadzinę jadowitą się przemieniła, z takim niedołęgą i razem impetykiem, jakim Piszczałka jest, wiek swój przeżywszy. Bo kiedy kto niedołęgą jest, to niechże choć pokorę i cichość łagodną w sobie ma, abo kiedy impetyk, to mu w pracy zarówno, jak w gniewie, niech moc i płomień tkwi. Ale takie dwa grzyby w barszczu mając, otruć się nim nietrudno, i nie dziw, że u Piszczałkowej żyły napełniły się smołą gorącą. Z człowiekiem tym żyjąc, wszystko znosić musiała: głód, chłód, długi, poniewierkę mężowską, a teraz jeszcze choroba okrutna miarę niedoli jej do samego wierzchu dosypała, dzieci jedno po drugiem w przedwczesne mogiły wpychając. Po żadnem wszakoż tak jeszcze nie desperowała, jak po tej Martce, na żółtej mogiłce jak wąż się wiła i ryczała z płaczu, jako ta krowa, której cielątko od wymion oderzną. Pozostała też tam, chocia wszyscy odeszli; szczęściem tylko nie sama jedna, bo z Salką i ze Stefkiem.
A ta Naścia, to także dziewczyna jest niesłychana i niewidziana, że córki nieprzyjaciołów swoich tak żałuje. Białą sukienkę jej do trumny sprawiła, pogrzeb sprawiła taki, jak lepszego nikomu nie trza, i złotne widać serce ma, kiedy takiej pomsty na nieprzyjaciołach swoich szuka. Ile Piszczałkowie kosztują jej tej zimy, a ile frasunków około nich i przez nich ponosi, tego nikt przeliczyćby nie zdołał, a teraz łzami rzęsistemi zalewa się po tej Martce. Pójśćby może i nawiedzić sierotę w zasmęceniu będącą, bo podobno i ten dziadunio jej najukochańszy, pan Cyryak, niedomaga, tak, że ani na pogrzebie być nie mógł, ani jej w tę godzinę żałosną, która po wyniesieniu z domu trupa zawżdy następuje, kompanii dotrzymać nie może. Czasu wszakoż do nawiedzin mało miały, ile że dzień był powszedni. Więc kilka z nich do domów swych poszło, a trzy czy cztery zwolna posunęły się drogą, ku Naścinemu domostwu wiodącą.
Naścia siedziała na ganku sama jedna, co moment chustką łzy z oczu ocierając. Miała na sobie kaftanik watowany i na złotych włosach czarną chusteczkę pod brodę zawiązaną; ręce jej od chłodu poczerwieniały nieco, a mizerna twarz bladością od czarnej chusteczki odbijała.
Kobiety ku gankowi zbliżające się obaczywszy, powstała i z grzecznem przywitaniem poprosiła, aby do świetlicy weszły. Ale one odrzekły, że czasu na długie nawiedziny nie mają, i jedne na ławeczce gankowej przysiadły, insze się tylko o słupki plecami powspierały i poczęły jej różne pocieszenia mówić, z których największe to im się zdawało, że Naścia z krewnymi i nieboszczką Martką nie po ludzku, lecz po anielsku się obeszła, że tedy nagroda niebieska ominąć jej nie może. Ale jej oczy ciągle łzami nabiegały, i jedno tylko wymówić zdołała, że nagroda jej się nijaka nie należy, bo do Martki przywiązała się i co czyniła dla niej, to z serca i duszy czyniła, bo Martka dobra była, miła...
— Ale co miłe, to odchodzi i znika! — dodała, wracając do tej, wiecznie prześladującej ją myśli o doczesności i przemijaniu wszystkiego, co ziemskie.
Wtem jedna z gości, ku bramie podwórka poglądając, wykrzykła:
— Piszczałkowa leci!
— Aha! — potwierdziła druga — z Salką we dwie lecą!
— Pędem lecą!
— Zdaje się jakoby skrzydła miały!
Istotnie, zdawać się mogło, że na skrzydłach leciały, tak prędko biegły, i tak się im od prędkiego biegnięcia i od wiatru, chusty na plecach zarzucone we wsze strony rozmiotywały. Piszczałkowa zaś wyglądała strasznie.
Z przyrodzenia snadź była tłustą, bo ani frasunki, ani biedy, ani niedojadanie, ani odumieranie dzieci odmienić w niej tego nie zdołały, a że i wzrost przytem miała wysoki i głos gruby, tedy niektórzy podobieństwo w niej upatrywali do tego Heroda, który to niemowlęta niewinne zarzynać rozkazywał. Każdy też rys i każdy ruch tej wielkiej twarzy i postaci wydatniejszym stawał się niż u ludzi inszych, a kiedy gniewliwym był i groźnym, to gniewliwszym i groźniejszym. Teraz zaś, od pierwszego wejrzenia poznać można było, że niosła ją tu popędliwość nieukrócona i zastanowienia nijakiego nie znająca.
Policzki miała od płaczu i alteracyi aż posiniałe, a tak spuchłe, że pomiędzy nimi oczy, jak z dwu wązkich szczelin, ogniem buchały. Czoło jej niedole różne, a teraz żałość po córce takimi ciężkimi pługami zorały, że na przewleczenie najcieńszej niteczki gładkiego miejsca na niem nie było; na czoło to opadały włosy siwiejące i rozczochrane, a usta zsiniałe trzęsły się jako liście, którymi wiatr miota.
Salka, dziewczyna z rysami nieszpetnymi, choć grubymi, nieco już starzejąca się, tak samo jak matka duża i tęga, ile tchu stawało za matką biegnąc, za kaftan ją co moment porywała, w chęci mitygowania może, abo nauczania jakiego, bo wiadome było, że nad rodzicami przewodzić i różne nauki im dawać lubiła, z czego też pomiędzy nimi wynikały kłótnie i krzyki ustawiczne. Tak we dwie pod sam ganek przybiegły, i Piszczałkowa, nie witając się z nikim, zaraz krzykła:
— Po odzież Martki przyszłam! Oddaj odzież tę, co po dziecięciu mojem ostała!
A widząc, że Naścia, z ławki powstawszy, przestraszonemi oczyma na nią patrzy, nic nie odpowiadając, za rękaw kaftana ją targnęła i powtórzyła:
— Odzież Martki oddaj! czy słyszysz? Czegóż stoisz jak słup w ziemię wryty? Czy ogłuchłaś?
Wtedy Naścia łagodnie, choć i wyraźnym głosem, rzekła:
— Ja wam, stryjenko, tej odzieży nie oddam, bo gdybym to uczyniła, dalibyście ją do noszenia Salce i Marylce, a oneby od niej tej choroby nabrały, jak to raz było już u was, po śmierci Michałka i Rozalki...
Piszczałkowej na te słowa złość aż oddech zatamowała, ale pohamowawszy się nieco, perswadującym niby tonem zaczęła znowu:
— To jakże będzie? Tyle wszystkiego miała! Sukienki, pościółka, przyodziewki ciepłe, czy to wszystko u ciebie ma pozostać?
— Upamiętajcież się, pani Dominikowo! Co wygadujecie i czego żądacie? Toż to wszystko za Naścine pieniądze sprawione było! Ona sama jej wszystko to podarowała! — ozwało się kilka głosów śród kobiet na ganku siedzących i stojących.
— A kiedy podarowała, to niechajże nie odbiera! — wtrąceniem się tem do reszty rozwagi pozbawiona wrzasnęła Piszczałkowa i do Naści obrócona krzyczała dalej: — Czy ty w te szmaty przyoblekać się sama będziesz? Bogaczko ty, w dostatki opływająca! Wstydu chyba w oczach, a Boga w sumieniu ci zabrakło!
— Słusznie mama mówi — zawtórzyła Salka: — czy ciebie, Naściu, Pan Bóg z wilczem gardłem stworzył, że tyle już z naszą krzywdą sobie zabrawszy, jeszcze i teraz na to co nasze chciwą jesteś!
— Z jaką krzywdą? Czem ona was ukrzywdziła? Tem chyba, że dzieckiem rodziców swoich na świat przyszła? — z oburzeniem zawołała jedna z kobiet.
A Naścię jakby wciąż warem oblewało, tak w obrzeżeniu czarnej chusteczki twarz jej to rumieniła się, to bladła.
— Ależ ja tej odzieży, ani jakich rzeczy po Martce sobie nie zabieram! — zawołała. — Spalę je, aby przepadły i nikomu żyjącemu nieszczęścia nie zrządziły!
— Aby przepadły! — wrzasnęła Piszczałkowa. — A sama ty giń i przepadaj! Niedoczekanie twoje, aby tyle dobra, co mi się jako matce po dziecięciu mojem należy, w twoich nienasyconych rękach przepadało...
— Stryjenko! — zawołała Naścia — w czem ja nienasycone ręce okazałam?
Ale mowę Salka jej przerwała:
— Oddaj co nie twoje i będzie po wszystkiem...
— Nie oddam! bo nosić tę odzież będziecie i poumieracie wszyscy!
— A tobie co do tego, że poumieramy? Kto ciebie opiekunką nad nami ustanowił? Zechcemy, to i poumieramy, a ty nijakiego prawa nie masz do niewoli nas zabierać!
— Na sumieniubym miała — odparła Naścia. — Kto w błędzie po świecie chodzi, temu przebaczone być może, ale ja oczy na to niebezpieczeństwo mam otwarte i zgrzeszyłabym, gdybym ze strachu przed waszemi napaściami, na zgubienie was oddała.
Powiedziała to tak stanowczo, że widać było, iż najpewniej uczyni jako rzekła. Piszczałkową ta stanowczość cale już od rozumu odwiodła.
— Sumienie! — krzyczała: — abo ty masz sumienie, krzywdzicielko, bogaczko, ludojadko, faryzeuszko, przed ludźmi dobroć udająca, a dyabła mająca za skórą! Faryzeuszowską była ta twoja dobroć dla dziecięcia mego, które pod twoim dachem gorzej chorzeć zaczęło i pod twoją opieką, coś nią ludziom, jak złotem, przed oczyma świeciła, jad i śmierć dla siebie nalazło!
Tu zaniosła się płaczem do ryku podobnym, bo desperacki żal po dziecku mieszał się w niej ze wściekłą złością przeciwko tej, którą nienawidziła tem więcej, że biedą przymuszona dobrodziejstwa jej przyjmować musiała.
Coraz bliżej na Naścię następując, ledwie zrozumiale bełkotała:
— Nie dopilnowałaś ty dziecięcia mego, nie dojrzałaś jak należało, do pracy zbytecznej przymuszałaś, na chłód i przeziębienie się śmiertelne naraziłaś...
Naścia, coraz bledsza, przed następującą nad nią kobietą cofać się zaczęła i, oczy osłupiałe w nią wlepiając, a rękę ku czołu i piersi niosąc, zdławionym głosem mówiła:
— W imię Ojca i Syna i Ducha Ś-go... Idźcie stąd, stryjenko, idźcie sobie, idźcie...
A tu Salka, przyskakując, swoje prawić poczęła:
— Słusznie mama mówi, słusznie! Żebyś była jeszcze raz po doktora posłała, możeby uratował. Żebyś jej strzegła, aby na dwór w zimne dni nie wylatywała, toby żyła! Ale u ciebie dobroć tylko na okaz jest, a gdy nikt nie widział, dbałaś o nią tyle, co pies o piątą nogę. Teraz zaś sukcesyę chcesz jeszcze po niej otrzymać i łachmany, którymiś niby to ją obdarowała, na własnej figurce zawieszać...
Naścia cofała się wciąż, twarz jak płótno pobladłą ku Salce teraz obróciła i, znowu żegnając się, zdławionym głosem zaszeptała:
— W imię Ojca i Syna i Ducha Ś-go... Idź ty stąd, Salka... idź sobie, idź...
— Oddaj co nasze, to i pójdziemy sobie! — razem obie krzyknęły, a Piszczałkowa córkę odpychając i przekrzykując, wrzeszczała dalej:
— Od pierwszego dnia życia swego tyś krzywdzicielką naszą już była! Żeby ciebie na świecie nie było, dzieci moje w dostatkuby żyły i mnie na wczesnych ich mogiłach nie przyszłoby łez gorzkich wylewać! Ale dyabeł cię na świat przysłał, i bogactwo wielkie w ręce swe ułapiłaś, a my, jako i pierwej, w nędzy po uszy grzęźli...
— Jezus, Marya! — w progu domostwa już jęknęła Naścia, a Piszczałkowa krzyczała dalej:
— Jak królewna żyć sobie będziesz, we wszystko opływając, i romansować z kawalerami, jakoś z tym Apolinarym romansowała, a w tym samym czasie Martusia moja w grobie zimnym w proch i zgniliznę się obróci...
— Jezus, Marya! — ozwał się za progiem już przeszywający wykrzyk Naści, i ona sama w sionce domu zniknęła.
Jednocześnie rozległ się potężny męski okrzyk:
— Precz! precz! precz stąd, niewdzięcznice! gałganice! psombratki!
I na ganku stanęła wysoka, barczysta postać pana Cyryaka, z kijem nad plecami Piszczałkowej i Salki podniesionym. Ten sam to kij był, gruby i węzłowaty, którym pan Cyryak zawsze sobie w chodzeniu dopomagał, i już, już, ręka jego zwiędła, ale jeszcze silna, spuścić go miała na dwie kobiety, gdy nagle zatrzymała się w powietrzu. Niewiasty, choćby i takie, bićby miał! Za wiele na to w żyłach jego płynęło starej krwi szlacheckiej! Więc tylko raz jeszcze głosem herkulesowym krzyknął:
— Precz mi stąd zaraz, Herodki, dziecko niewinne napastujące!
I za odzież je pochwyciwszy, Piszczałkową naprzód, a Salkę potem, jak piłki z ganku zrzucił; potem z żyłami jak sznury na wielkiem czole nabrzmiałemi, trzęsącemi się usty wyrzucać począł obecnym kobietom, że Naści nie broniły. One tłómaczyły się, że zrazu bronić chciały, ale potem, złość i niesprawiedliwość tak niezmierzoną obaczywszy, same od przytomności niemal odeszły. Wnet też jęły Piszczałkową otaczać i z Salką za bramę obejścia wyprowadzać. Pan Cyryak zaś, sapiąc głośno i na trzęsących się od poruszenia nogach ledwo iść mogąc, do świetlicy Naścinej wszedł. Tu, zaraz przy progu, Naścia u stołka drewnianego na ziemi klęczała i, twarz w ręku ukrywając, jednostajnym, przyciszonym głosem powtarzała:
— O Jezu! Jezu! Jezu!
Pan Cyryak stanął nad nią i pochyloną głowę wnuczki długo wzrokiem posępnym ogarniał. Po czole zmarszczki przewalały mu się jak chmury grube, abo fale wzdęte, a brwi i wąsy wydawały się cierniowymi krzakami, które śnieg przyprószył i pobielił. Po chwili mówić zaczął:
— Masz tobie, Naściu, poczciwość i krzywd wybaczenie! Masz tobie wdzięczność ludzką! Masz cukierki, co je życie takim, jak ty, praży i smarzy!
Gdy tak mówił, z pod powiek nabrzmiałych i zaczerwienionych dwie łzy wypłynęły, po sfałdowanych policzkach się potoczyły i na śnieżnych krzakach wąsów zawisły, nakształt kropel tającego szronu. Ona, głos dziadka usłyszawszy, głowę podniosła, z klęczek powstała i, nic nie mówiąc, ale ręce na szyję mu zarzuciwszy, przylgnęła do jego piersi.
— Słabym nieco był dziś i myślałem, że z domu cale nie wyjdę, ale jakby przeczucie mię kolnęło, aby do ciebie iść... Zmogłem się na siły, przyszedłem i na ostatek już komedyi tej trafiłem. Oj, komedye to są, na które patrząc i umierające oczy podczas zapłakać muszą...
Dłonią głaskał złote jej włosy, z których zsunęła się chusteczka, aż po chwili, jakby pieszczotą tą ukojona i do życia powrócona, oderwała twarz od jego piersi i, ku niemu ją wznosząc, blademi usty wyszeptała:
— U Boga tylko dobroć? prawda, dziaduniu?
— Tak, rybko moja, u Boga! — odpowiedziały z pośród ośnieżonych krzaków zwiędłe i do niej uśmiechające się usta.
— I sprawiedliwość? — szepnęła znowu.
— I sprawiedliwość — powtórzył pan Cyryak.
— I szczęście? — zaszeptała tak już cicho, że może nie dosłyszał, bo nie odpowiedział nic, ale że nogi pod nim dygotały, na sprzęcie najbliższym usiadł i powiedział, aby herbaty mu przyrządziła, bo niedomagającym się czuje i słabym... Irytacya, której doświadczył, podcięła go jak kosa trawę, która, nie upadając jeszcze, chwieje się i wierzchołkiem ku ziemi się kłoni.
Niewdzięczność i niesprawiedliwość ludzka mocno w serce Naści ugodziły, ale z przestrzeni niewidzialnej, bezgranicznej, tajemnicami napełnionej, szła ku niej mara inna i ku sercu temu celowała strzałą sto razy ostrzejszą.
Kilka miesięcy od śmierci Martki upłynęło, gdy razu pewnego, w same żniwa, Naścia o zachodzie słońca, z sierpem na ramieniu zawieszonym i z trzema najemnicami do domu powracając, ujrzała biegnącego naprzeciw niej sługę pana Cyryaka. Sługę tego ujrzawszy, takiego uczucia doznała, jakby kto końcem ostrego żelaza w serce jej tknął, a był to właśnie koniec tej strzały, którą celowała ku niej mara, wylęgająca się z przestrzeni niewidzialnej, niepojętej. Wnet też sierp z ramienia zdjąwszy, biedz poczęła ku wyrostkowi w białej koszuli, który, zagony przeskakując i rękoma ku niej wymachując ile tylko siły miał, wołał:
— Idźcie, zmiłujcie się, idźcie do niego co prędzej! Znagła na ziemię padł, prawie że oniemiały, i to tylko przemówić do mnie zdołał, abym po was duchem leciał!



VI.

Mara to jest, która po Bożym świecie kręci się na wsze strony, tak chyżo a pośpiesznie, że to tu, to tam, to ten człowiek, to inszy, śmiertelną strzałą jej przeszyty, upada, głuchnie, ślepnie, tężeje i zimnym marmurem chwilę przed oczyma ludzkiemi przeleżawszy, na wieki z przed oka słonecznego znika.
Zimnym i białym marmurem leżał pan Cyryak pośrodku małej świetlicy, w pięknie na czerwono pomalowanej trumnie, która nizko nad podłogą stała na deskach, wzorzystym kilimkiem okrytych. Nie każdy umarły ma taką białość, jaka na niego wnet po ostatniem odetchnięciu padła, niby płótno, na zaświeciu jakiemś rękoma aniołów nieskazitelnych utkane. Pod białością tą, czoło, na którem za życia zmarszczki przewalały się często jak chmury czy fale, spokojnem i jasnem uczyniło się na podobieństwo zwierciadła, odbijającego w sobie toń wody spokojnej i jasnej. Powieki, które wpierw były nabrzmiałe i zaczerwienione, wygładziły się i zbielałe spokojnie osłaniały oczy, nad któremi stały brwi do dwóch krzaków ośnieżonego ciernia podobne. I tylko usta pomiędzy dwoma krzakami wąsów zachowały nieco srogości czy smętku, tak, że prawie spodziewać się było można, iż wnet, wnet otworzą się i gniewliwie wyrzucą z siebie słowo: »Psombraty!« lub z tęskną zadumą wymówią: »Kto w górze bywał?«.

Kilka świec kościelnych, grubych i wysokich, paliło się mu dokoła głowy, a czarna odzież, w którą czyściuchno był przyobleczony, tu i owdzie ledwo ukazywała się z pod gęstwiny rzuconych na nią bławatków, kąkolów, maków szkarłatnych, chryzantem białych, dojrzałych kłosów pszenicznych i żytnich.
Prawdziwie jako rolnik, lub jako kłos z roli wyrosły, leżał wśród roślin polnych i z pomiędzy nich wydobywał ręce marmurowe, bo tak białe i twarde jak marmur, ze sterczącym w palcach obrazkiem świętym. Dokoła, w świetlicy niedużej, sprzętów jako u człowieka bezżennego nie było wiele: stołów i stołków nieco, jedno krzesło z poręczami, komódka, na której kilka książek leżało i stało kilka fotografii poblakłych w ramkach starych; na ścianie Matka Boska z Dzieciątkiem na ręku i wizerunek sławnego wodza z gałązką cierniową po jednej stronie, a pękiem święconych wianuszków po drugiej; naprzeciw zaś dwa nieduże okna otwarte na podwórko zielone i stojącą wśród niego lipę rozłożystą, z ławką drewnianą u dołu, a gniazdem bocianiem na szczycie.
Ludzi w świetlicy prawie nie było, bo praca około żniw, od których życie zależy, odchyliła ich od dramatu śmierci. Ledwie niekiedy ktoś wchodził, przyklękał, odmawiał krótki pacierz i do roboty pilnej powracał; w bokówce za to, za drzwiami zamkniętemi, słychać było głosy męskie, z pośród których wyróżniał się podczas gruby i zapędliwy bas Mruka, a podczas cienki i ochrypły dyszkant Piszczałki.
Bratankowie tam, z kilku sąsiadami, przebywali, w oczekiwaniu na wielki akt, na dreszczami nadziei i strachu przenikający ich akt — otworzenia i przeczytania testamentu nieboszczyka.
A testament ten, jak wszyscy powszechnie o tem wiedzieli, znajdował się w odpisie jednym u pewnego adwokata sławnego w mieście, a w odpisie drugim — u Wincentego Tuczyny, Nawrócicielem zwanego. Wolą było zmarłego, aby ten drugi odpis, wnet po jego skonie i przed pogrzebem jeszcze, sukcesorom, w obecności świadków był przeczytany.
Anastazya, w zmiętej sukni i z roztarganą kosą na plecach, siedziała u nóg trumny na nizkiej ławce, otwartą książkę do nabożeństwa na kolanach miała, ale oczy wlepione w białą twarz ze spokojnem czołem, która pod chwiejącymi się płomykami świec kościelnych nakształt rzeźby marmurowej leżała na pościeli z kwiatów i kłosów. Tę pościel barwistą ona mu sama o wschodzie słońca dziś przyniosła, błyszczącą od rosy obfitej, woniejącą miodem, rumiankiem i mokremi trawy. Teraz rosa już oschła na kwiatach i w spłakanych oczach dziewczyny chwilami nie było łez. Skurczona, jakby zdumiewała się wciąż nad czemś, jakby wnętrznie mówiła do siebie:
— Ot i przyszło już! ot i przyszło!
To, czego lękała się najwięcej, przyszło. Zawsze to, czego człowiek najwięcej się lęka, wcześniej czy później przychodzi. Ale ona, u początku życia będąc, jeszcze tego pojąć nie mogła.
Jako cienie błędne, przesuwają się ludzie przez świat i znikają! Jako mgły rozwiewające się, jako wiatry lecące, rozwiewają się, przelatują ukochani!
Babunia rozwiała się, zniknęła, Martka tak samo, a teraz on... najdroższy.
Zaczynała drżeć na całem ciele i tak płakać, że zdawało się, klatka piersiowa od tego płaczu pęknąć musi, ale potem cichła znowu, na ręku wsparta w twarz marmurową jak w tęczę patrzała, i ile tylko w mowie człowieczej jest słów pieściwych, tkliwych, wdzięcznych, żałosnych, tyle ich wymawiały do tej twarzy oczy jej i drgające usta.
Oprócz niej, w świetlicy przebywały stale trzy tylko osoby: dwie bardzo stare, ubogie niewiasty, które kędyściś za trumną pacierze szeptały, i młody syn Nawróciciela, Bolko, który jak stanął przed godziną plecami do ściany przyparty, i jak wlepił oczy w Naścię, tak stał i wlepiał do tego czasu, jak zaczarowany, czy jak zabity.
Bo smętny był okrutnie i razem jakby gniewliwy.
Może na Naścię gniewał się, że płakaniem piękne oczy sobie psuje, a może na śmierć, że do płakania ją przymusza. Pięknym nie był chłopak ten, bo rysy miał grube i postawę przysadzistą, ale na twarzy malowała się mu poczciwość, czoło było białe, wąsik złoty, a w oczach błękitnych miłowanie nieodwzajemnione tęsknicą i żalem osiadło.
W bokówce gwar głosów wzmagał się. Bratankowie nieboszczykowi, na otworzenie testamentu oczekujący, niecierpliwili się i pohukiwać zaczynali. Dwa razy młodzi synowie Mruka i Piszczałki, ledwo dorośli, wypadali stamtąd, pędem przebiegając izbę, przed trumną przyklękiwali, jakby muchy opędzając żegnali się i wybiegali z domu. Posły to były od zgromadzonych w bokówce, do Nawróciciela wysyłane.
Ludzi też trochę nadchodzić zaczęło, czegoś tu ciekawych, jak z min i szeptów poznać można było, ale którzy do familii nie należąc, nieco nieśmiele u drzwi stawali, lub nawet zatrzymywali się w ciemnawej sionce, która też wprędce od przytłumionych rozmów ulowi pszczelnemu podobną stawać się poczęła.
Wtem, z za szarych i białych surdutów i siermiężek wyłonił się i we drzwiach od sionki stanął najpiękniejszy w świecie tużurek czarny, cienki, elegancko skrojony, pomiędzy którego klapami kołysały się dwa szkiełka w rogowej oprawie. Pan Apolinary! On sam, ze swoją kształtną, chociaż i teraz wykrygowaną nieco figurą i ze swoją twarzą ładnie i delikatnie przez naturę wykrojoną, a dużemi oczyma i ciemnymi wąsikami przyozdobioną ślicznie. Zgrabną czapeczkę w ręku trzymał, a na czole miał niedużego, ale do okoliczności dobrze zastosowanego marsa.
Tuż przy nim, cudem jakby, znalazła się Ewka Glindzianka. Cud nie cud, bo razem z innymi, ciekawością wiedziona, z pola przybiegła, tak jako żęła w różowy kaftan luźny ubrana, od skwaru rozczerwieniona, z sierpem za pas wetkniętym i na kraciastej spódnicy pobłyskującym. Oczyma też, błyszczącemi jak czarne brylanty, Naścię panu Apolinaremu ukazywała. On ją i sam już widział, i dwa kroki uczyniwszy, z marsem na czole, czapeczką w ręku i kołyszącemi się u piersi szkiełkami, przed nią stanął. Ona podniosła wzrok, spojrzała i krzyknęła:
— Pan tutaj!
Ale, gdy on rękę ku niej wyciągnął, nagle z ławeczki zsunęła się i, twarzą na naroże trumny upadając, z cichym wybuchem zawołała:
— Nie, nie, nie! Ja z tobą, dziaduńku! Ja z tobą, mileńki mój, stareńki, złocisty, najdroższy.
Pan Apolinary cofnął się i, dziewczynę od łkań drgającą wskazując, do Ewki, która też do płaczu twarz wykrzywiała, rzekł:
— Widzę ja, że pannę Anastazyę desperacya okropna po dziaduńku ogarnia, i niemało mię to zadziwia, bo starym już będąc, umrzeć musiał. Czy to mało ludzi na świecie umiera? Czytałem w książce jednej, że każdej a każdej sekundy śmierć na kuli ziemskiej jednego człowieka porywa.
Gdy słowa ostatnie wymawiał, Ewka przestała twarz do płaczu wykrzywiać i, czarne swe oczy szeroko od zdumienia rozwarłszy, w niego się wpatrywała. Na twarzy jej wyraźnie malowała się pełna podziwu myśl: »Ależ mądry! no, mądry! Wie nawet, ilu ludzi codzień na świecie umiera!« Bolko Tuczyna zaś, który wnet po wejściu do świetlicy p. Apolinarego, jak mak polny na twarzy poczerwieniał, oderwał plecy od ściany i, kilku szerokimi krokami z domostwa wypadłszy, przez podwórko, za oknami otwartemi szybko przebieżał. I tego też desperacya ogarnęła. Szczęśliwy rywal nagle, jakoby z nieba, spadł!
Ale w sionce ruch i tupot nóg teraz powstał, ludzie przed kimś się rozstępowali, do świetlicy wszedł Wincenty Tuczyna, którego Nawrócicielem przezwano dlatego, iż złości, ani nieuczciwości ludzkiej nie folgował nigdy i surowo napominał za nie każdego, czy kobietę, czy mężczyznę, czy chłopa, szlachcica lub nawet i pana. Było bowiem i takich wypadków kilka, że języka w gębie strzymać nie mogąc, panom w sąsiedztwie Tuczyniec żyjącym podawał na nim potrawę, co to gorzką i zarazem zdrową jest, a nazywa się prawdą.
Człek to był niewysoki, w ramionach tęgi, krępawy, niezbyt już młody, ale z twarzą czerstwą i czarnemi oczyma, które z pod wypukłego czoła patrzały na świat bystro i ogniście. Surdut miał na sobie z samodziału szarego gruby, ale przystojnie skrojony i w czarne taśmy zdobny, brodę szpakowatą, krótko ostrzyżoną, a gdy przed wejściem do świetlicy czapkę z głowy zdjął, odsłonił czuprynę też szpakowatą i tak nadmiar gęstą, że nakształt strzechy wysoko nad głową mu się podnosiła.
Przed trumną nieboszczyka przykląkł, i kiedy żegnając się westchnął, to od tego westchnienia aż płatki kwiatów błękitne i białe w górę podleciały. Z klęczek powstawszy, ku bokówce się skierował, a gdy miał już do niej wejść, bratankowie nieboszczykowi drzwi za nim zamknąć chcieli, ale on sprzeciwił się temu, głośno powiadając, że wolą pana Cyryaka było, aby jak największa liczba świadków przy czytaniu testamentu jego była obecna.
Tedy ludzie od drzwi świetlicy pogarnęli się w tamtą stronę i przed drzwiami bokówki uformowali tłumik spory, złożony z surdutów białych i szarych, pomiędzy którymi pstrzyło się nieco kolorowych kaftanów kobiecych, że to czasu żniw zawsze kobiety szlacheckie ubierają się w taką odzież z jaskrawych perkalów. W tłumiku tym i pomiędzy osobami bokówkę zapełniającemi uczyniła się cichość taka, że kiedy Nawróciciel z kieszeni surduta kopertę niewielką i znajdujące się na niej pieczęcie łamać począł, muchaby nawet nieposłyszenie przelecieć nie mogła, i nic inszego słychać nie było, tylko suche trzeszczenie przełamywanego laku. Za tym, który pieczęcie łamał, krępy Mruk i wysoki a cienki Piszczałka stali z szyjami powyciąganemi, z nad ramion jego na palce mu patrząc, a żony i dzieci ich, pod ścianami stojąc, oczy w łamiące się pieczęcie wlepiały, a rękoma, nogami, czyniły takie ruchy rozmaite, że zdawało się jakby członkami ich wewnętrzny wicher jakiś miotał. Kiedy nakoniec Nawróciciel wyjął z koperty duży arkusz papieru we czworo złożony, ale nie rozkładając go jeszcze, oczyma czegoś dokoła wodził, Mruk, w osobliwy jakiś sposób stopami po podłodze zadeptawszy, zawołał:
— A czytajcież, panie Wincenty! Czegóż jeszcze czekacie?
Piszczałka zaś, wąsiska swe długie i konopiaste w dół targając, jak smyczek po strunach przeciągany, zapiszczał:
— A czytajcież choć raz, panie Wincenty! Bójcie się Boga, duszy z ciała nie wydzierajcie!
On wszakoż, cale na przynaglenie to nie zważając, wciąż kogoś pomiędzy ludźmi upatrywał, upatrzyć nie mogąc. A przecie tym jego bystrym i ognistym oczom, któremi na świat patrzał, okulary bynajmniej potrzebne nie były. Tedy po chwili daremnego upatrywania, głosem tak silnym, aby wszyscy obecni słyszeć go mogli, przemówił:
— Dwóch bratanków nieboszczyka widzę tu obecnych, ale po trzecim bratanku jego, Franciszku Tuczynie, jest żyjąca córka, Anastazya, której nie widzę. A w jej nieobecności testamentu nijak czytać mi nie wolno, bo ona z panem Waleryanem i Dominikiem Tuczynami równem prawem po nieboszczyku dziedziczy i do posłyszenia ostatniej woli jego równe z nimi prawo posiada.
A do dwóch wymienionych Tuczynów obracając się, rzekł:
— Myślałem, że wszystkich sukcesorów razem zebranych tu najdę. Ale postrzegam, że kiedy o sprawiedliwość idzie, pamięć macie krótką.
Nie mylił się: gdy o ziemię i insze dostatki szło, dwaj bracia tak się zawdy zapamiętywali, że najwiadomsze rzeczy z głów im wylatywały, jak ptaki stukami cepów z gumien wystraszane. Już po raz drugi w życiu o istnieniu na świecie córki po trzecim bracie zapominali, chocia przedtem i bali się okrutnie, aby pan Cyryak zbytnio na jej stronę nie przechylił testamentu, tem się przecie w dobrej nadziei utwierdzając, że krwi i nazwiska swego skrzywdzić nie zechce. Teraz nawzajem po sobie, a później na żony swe spojrzeli.
— A gdzież Nastka?
— A Bóg święty wiedzieć to raczy! Z kawalerami może gdziekolwiek siedzi...
— Abo na pole swoje żąć poleciała...
Tu Ewka Glindzianka, w tłumiku, który u drzwi bokówki stał, sierpem u pasa zwieszonym pobłyskując, cienkim głosem krzykła:
— Nadaremnie języków sobie na niej nie wyostrzajcie! Tu jest ona, przy trumnie, z żałości umierająca i o sukcesyi bynajmniej tak, jak wy, nie myśląca! ot co!
I ku Naści poskoczywszy, twarz rozognioną ku niej pochyliła, a za rękaw sukni pociągać ją zaczęła.
— A idźże, Naścia, testamentu słuchać! Nawróciciel woła cię i stryjaszki z ciekawości ledwo że nie umierają!
Dziewczyna twarz spłakaną odjęła od naroża trumny i na Ewkę patrzała oczyma, które widocznie objawiały, że nic z tego, co działo się koło niej, ani widziała, ani słyszała, Ewki też słów odrazu zrozumieć nie mogła. Dusza jej utonęła cała w rozmowie z drugą duszą, która z martwego ciała tego uleciała i nie wiedzieć gdzie była, ale ona pewnie dufając w to, że była, zrywała się do lotu za nią... za nią... Sam Mruk przed Naścią stanął.
— A chodźże ty, utrapiona! Czy my z twojej przyczyny do wieczora z rozdziawionemi gębami przestoim?
Wstała i poszła za Mrukiem, bynajmniej nie wiedząc ani dokąd idzie, ani po co, a do bokówki przez Mruka wepchnięta, stanęła przed Nawrócicielem, który arkusz papieru rozpostarty trzymał w ręku. Oczy miała wilgotną mgłą przesłonione i głęboką pręgę boleści serdecznej pośród czoła, na które włosy złote w nieładzie spadały. Nawróciciel zaś, ujrzawszy ją, głośno, dobitnie i powoli czytać począł.
Pismo było dość długie, bo wszystkie dobra ruchome i nieruchome, które nieboszczyka własnością były, ze szczegółami wyliczało, ale treść jego, sam ten sens, od którego skóra poruszała się na twarzach i karkach domniemanych sukcesorów, w tem się zawierał, że grunt posiadany i stojące na nim budynki nieboszczyk dwom bratankom pozostawił, ponieważ, jak z tego się tłómaczył, prawo nie pozwalało mu inak postąpić, ale wszystko, cokolwiek ruchomego na tym gruncie było, inwentarz żywy albo nieżywy stanowiąc, jako też kapitał w gotówce, dziesięć tysięcy wynoszący, a w mieście na banku ulokowany, zapisywał, darowywał, na wieczną i niepodzielną własność oddawał córce po trzecim bratanku swym Franciszku Tuczynie, a swojej wnuczce najmilszej, Anastazyi Tuczynównie, pannie.
I jedną tylko w zamian prośbę do niej zanosił, aby o nim, który ją za córkę najukochańszą sobie obrał, chowała do śmierci pamięć życzliwą, a za zbawienie duszy jego każdego roku mszę św. fundowała.
Tu następowało mianowanie Wincentego Tuczyny na egzekutora woli zmarłego i jednobrzmiące podpisy świadków, co wszystko Wincenty Tuczyna, czyli Nawróciciel, skrupulatnie co do słowa przeczytawszy, arkusz papieru znowu we czworo złożył i, do kieszeni surduta go chowając, dobitnie i głośno mówić zaczął:
— Jeżeliby ktokolwiek przez jakoweś zaprzeczanie i wytaczanie procesów tę ostatnią wolę pana Cyryaka Tuczyny pochwiać zamierzał, to ostrzegam, aby nie ponosił fatygi nadaremnej, bo testament ten jest przed prawem ważny i mocny, a wszystko, co prawo zachowywać nakazuje, zachowane w nim jest. Pan Cyryak w ciemię bity nie był, do miasta jeździł i ostatnią wolę swoją napisał pod przewodnictwem adwokata dobrze w rzemiośle swojem wyuczonego. Ja zaś, Wincenty Tuczyna, egzekutorem woli tej zamianowany, jak oka w głowie strzedz jej będę i na nijakie pogwałcenie jej — tak mi Panie Boże Święty dopomóż! — nie pozwolę. A teraz, gdym już wszystko, co trzeba było, przeczytał i wypowiedział, całej kompanii pięknie kłaniam i żegnam, gdyż chmury nadciągają i wóz do zwożenia snopków zaprzężony na mnie oczekuje. Zdrowi wszyscy ostawajcie!... Bolko! Bolko!
Daremnie na syna wołał, bo i śladu go już tu nie pozostało, więc nieco rozgniewany mruknął: »Młodość głupość!« — i w sionce na czuprynę ogromną czapkę z daszkiem osadziwszy, domostwo opuścił. Gdy wychodził, ludzie z uszanowaniem rozstępowali się, drogę przed nim czyniąc, a potem wszyscy, bratanków nieboszczykowych i ich familii nie wyłączając, stali chwilę jako słupy, czy jako głąby, w oniemieniu i nieruchomości, do nijakiego poruszenia lub słowa niezdolni. Wszyscy od razu przeniknęli się przekonaniem, że pan Cyryak nie w ciemię bity rzecz tę cale jak należało wykonał, i że przytem, gdy Nawróciciel, człek jak łza czysty, a jak żelazo w postanowieniach swoich twardy, na straży jej stać poprzysiągł, to klamka już zapadła, to już amen, to i Święty Boże nie pomoże, a nadzieja wszelka z woza spadła i przepadła.
Ta ostateczność i nieodwołalność nie przeszkadzały cale krwi burzyć się, oczom gorzkiemi łzami się oblewać, a złości i nienawiści płomieniem po żyłach przepływać i wichrem w głowach szumieć. Piszczałka, pierwszy tym wewnętrznym ogniom i wichrom folgę czyniąc, cienkim swym głosem, w którym teraz coś świstało, chrypiało i stękało, zawołał:
— A to my raz drugi już od święcie nam przynależącej się sukcesyi jak dudkowie z kwitkiem odprawieni się widzimy! Bo co się tycze tej ziemi, którą nas nie dobroć stryjaszka, lecz sprawiedliwość prawa obdarzyła, to pomiędzy dwóch rozdzielona i z inwentarza wszelkiego ogołocona...
Tu rozległ się krzyk Mruka, nietyle głośny, ile od poruszeń rękoma, a nawet i nogami czynionych, mocy nabierający:
— Kpem byłbym, gdybym ten łachman przyjął, co mi go nieboszczyk jak psu kość ogryzioną rzucił! Niech go ta sama osoba bierze, która przypochlebstwami wszystko dla siebie zagarnąć potrafiła, i niech krzywda moja i dzieci moich na głowę jej padnie! U Pana Boga pomsta dla niej się najdzie, a wprzód jeszcze u tego, co bogactwu jej wierność u ołtarza przysięgnie, a na nią samą, jak na sukę nogą nastąpi...
— A! bo trza nam było tak samo, jak ona, nieboszczykowi do nóżek upadać i łaskę jego przypochlebnem języcznictwem sobie wylizywać...
— Wszystkim nam przyjdzie tera podle płota zdychać, gdy jedyna już nadzieja nasza do tej ludożerki na służbę poszła!
— Patrzajcie, jakie to niewiniątko z wejrzenia jest, a za skórą caluteńki faryzeusz siedzi, a serce ma, jak loch ciemny zasklepione...
— Oho! kto mądrym urodzi się, ten i gęsią orać potrafi!
— Szelmom fortuna sprzyja!
— Czy ziela takiego od wiedźmy dostała, że szczęście do siebie pociąga?
Tak wszyscy razem mówili i krzyczeli, coraz więcej do Naści się przybliżając i różnymi ubligami w twarz jej plując. Ona zaś, ze ścisku wydobyć się nie mogąc i może nawet o wydobywaniu się nie myśląc, oniemiała, ogłuszona, z sercem rozdartem tylko co usłyszanemi, ostatniemi słowami na wszystko umiłowanego dziadka, stała z twarzą jak płótno białą, po której, jak dwa sznurki pereł, na nić znizane, biegły, ani na moment nie przerywające się łzy.
Niektórzy z obecnych ku rozszalałym familiom Mruków i Piszczałków sykali: »Cicho! a cichocie! A dość już tego! Grzech śmiertelny!« Insi na trumnę z nieboszczykiem oglądali się niemal trwożliwie, szepcąc, że nie godzi się przy zwłokach tak hałasować, że to nieprzystojne jest i przez Kościół Ś-ty zabronione. Ale nikt do tych interesów familijnych mieszać się, ani na zwarcie się z takimi ludźmi, jak Mruk i Piszczałka, narażać się nie chciał; i nikt też nie odchodził, bo wszystkim ciekawość, jak też skończy się ta komedya, do ziemi nogi przykleiła. Wtem, przez szare i białe surduty męskie i kolorowe kaftany kobiece przeciskać się począł czarny tużurek elegancki, szafirowym krawatem okraszony, i p. Apolinary Tuczyna, w całym blasku swym z gminnej szarzyzny wypłynąwszy, obok Anastazyi stanął. Dlatego, aby obok niej stanąć, musiał wprzód Mrukową i Salkę Piszczałkównę z drogi sobie usunąć, czego też dokonał w sposób taki, że się aż na inszych ludzi zatoczyły, a uczyniwszy to, z czupryną od irytacyi rozrzuconą, z marsem na czole i oczyma ogniem buchającemi wyrzekł:
— Zadziwia mię prostactwo i grubijaństwo postępowania państwa z panną Anastazyą, i dłużej już znosić go nie mogąc, jako krewny jej proszę, aby we mnie obrońcę swego przeciw tym uciemiężeniom obaczyła.
To wyrzekłszy, ruchem, nie jak u niego zazwyczaj bywało, wykrygowanym i nadmiar już delikatnym, ale owszem szorstkim i nagłym, za rękę ją porwał i razem z nią przez tłumik u drzwi stojący przebijać się począł.
— Niech panna Anastazya nie ociąga się i nie ogląda — mówił — lecz co prędzej razem ze mną stąd uchodzi. Za sobą śmierć pani ostawia, a przed sobą życie i wszystkie jego wesołości postrzedz może, jeżeli tylko rozumem rządzić się będzie.
Ona wszakoż, nie mogąc w tej chwili rządzić się rozumem, oglądała się na trumnę i twarz marmurową, leżącą śród pościeli z bławatków i kłosów, której ujrzeć nie miała już nigdy. Oglądała się, ale za przewodnikiem swym szła i wyszła, a w bokówce rozległy się wykrzyki zdziwienia:
— Skąd on się tu wziął, ten obieżyświat, arystokrat, alegancik?
— Nos ma widać dobry, skoro z tak daleka pismo nieboszczykowe nim zwąchał!
— Tego też i przyjechał pewno, aby razem z nią pieniądze zcapić!
Ktoś z tłumu rzekł:
— Po to przyjechał, aby resztę należności swojej od braci odebrać.
— Po jeden swój grosz przyjechał, a sto naszych uwiezie! — huknął Mruk.
— Szelmom fortuna sprzyja! — dokończył Piszczałka, za czapkę porwał i, pędem na długich nogach świetlicę przeleciawszy, ku polu się puścił, aby tam Nawróciciela, snopy do gumna zwożącego, wyrzutami obsypać. Jego to była jentryga, że nieboszczyk w sposób taki dobrem swem rozporządził. Syna swego z Nastką ożenić zamierzył i dla przyszłej synowej o wielką fortunę się wystarał. Piszczałkę zadławiłyby chyba te myśli, gdyby ich nakształt garnka z pomyjami na głowę Nawróciciela nie wylał. To też na poblizkiem polu krzyki niebawem słyszeć się dały, ale trwały krótko, bo z Nawrócicielem długich sporów nie można było zaprowadzać. Z początku zawsze cierpiał i do perswazyi się udawał, ale postrzegłszy, że ona nie pomaga, jak huknął swoim głosem niesłychanym, a ramieniem w powietrzu zamachnął, to żeby tam nie wiedzieć kto i z jakim językiem był, na ubocz schodzić musiał. Kark miał gruby człowiek ten, głos za lasy i góry sięgający, a siłę w pięści taką, że gdyby nią wołu w łeb grzmotnął, toby go pewno nieżywym na ziemię powalił. W jednem sumieniu jego tylko delikatność taka zasiadła, że najmniejszy grzech był mu tak wstrętliwy, jak niewiastom bywa podczas pająk lub glista.
A pan Apolinary z pod ulewy lżywych słów i nienawidzących spojrzeń Anastazyę uprowadziwszy, towarzyszył jej do samego domu, wciąż sobie od irytacyi czuprynę nad głową burząc. Nic do siebie nie mówili, ale dziewczyna, przez świeże powietrze i cichość na polu panującą do przytomności doprowadzona, uczuła dla towarzysza taką wdzięczność i czułość, że zdawało się jej, jakby w piersiach, przedtem żarem palonych i piołunem nalewanych, rozlewała się miodna patoka. Jeżeli i wpierw już człowiek ten był jej miły, a jakaś moc wnętrzna, której sama nie pojmowała, ku niemu ją silnie ciągnęła, to cóż teraz, gdy z pomiędzy ludzi wszystkich on jeden za nią się ujął i gdy śmierć nielitościwa z jedynego na świecie umiłowania serce jej opustoszyła?
Gdy tedy znaleźli się już oboje na małym ganku jej domostwa, chciała mu podziękować i coś miłego powiedzieć, ale nie mogła, bo słowa, których w głowie miała niemało, więzły w gardle, rumieńce tylko na policzki jej rzucając. Tedy różanym kolorem jutrzenki opłyniona, kryształowe oczy swe, od łez jeszcze mokre, na twarz mu podniosła i nieśmiele trochę rękę do niego wyciągnęła. Czy taką poranną i wdzięczną wydała się mu wtedy, czy ogarnęła go taka czułość dla losu sieroty, lub upodobanie, które zawsze w niej miał, wzrosło od tego, że była już teraz osobliwie i co się nazywa bogatą, dość, że nieśmiele wyciągającą się rękę jej obu swojemi porwawszy, gorącemi ustami ją ucałował i rzekł:
— Jako krewny ja panią z tego piekła prostactwa wyprowadziłem, ale gdyby mi pozwolone to było, wolałbym pewnie swoje prawo do tego na inszem słowie wesprzeć.
Mówiąc to, rękę jej coraz mocniej ściskał i w twarzy jej szafirowe swe a ogniem buchające oczy zatopił. Ona zaś, z odchyloną nieco twarzą w ziemię patrząc, szepnęła:
— Jakież to jest słowo?
— A gdybym ja pragnął, aby słowo to było: »narzeczona«, to co?
Wtedy z Anastazyą stało się coś dziwnego. Uczuła dla człowieka tego takie miłowanie, że aż pchało ją ono ku niemu, aż ją warem gorącym i słodyczą nad wszystkie miody milszą napełniało, ale po sekundzie z tego waru i miodu wybuchnęła fala gorzka i gryząca, która na sobie niosła i przed oczy jej postawiła twarz dziadunia, zastygłą w marmur biały i niemy. Tedy podnosząc na pana Apolinarego oczy smętne i błagające, poprosiła:
— Nie teraz! oj, nie teraz jeszcze! później...
— Niech będzie później! — prostując się i rękę jej z dłoni swych wypuszczając, odpowiedział.
Poczem mówił dalej:
— Chociaż ja nic przeciwnego upatrzyć w tem nie mogę, aby umarli swoją drogą do grobów swoich szli, a żyjący swoją drogą o szczęściu swojem myśleli, to przecież, jeżeli pannie Anastazyi ta rzecz cale naturalna wstydliwą się wydaje, to na odpowiedź zaczekam i sam się tu po nią zgłoszę. Czy dobrze?
— Dobrze! — odrzekła z cicha.
Ale on jeszcze nie odchodził.
— Za ileż dni przyjść mam? Za dwa czy można?
Przecząco wstrząsnęła głową.
— A za trzy?
Naleganie jego było dla niej tak słodkie, że niepewny, jakby słońca wstydzący się uśmiech na usta jej wybiegł. Wszakoż znowu głową zatrzęsła na znak, że trzy dni to czas jest zbyt krótki. Panu Apolinaremu czoło marszczyć się zaczynało.
— A za tydzień? — zapytał. — Może i całego tygodnia zbyt mało będzie, aby w sercu pani człowiek żyjący mógł umarłego człowieka zasłonić? Czy choć za tydzień będę mógł umarłego człowieka zasłonić? Czy choć za tydzień będę mógł przyjść po to słówko, które z ust pani posłyszeć żądam?
W głosie jego było coś, co zdawało się objawiać, że jeżeli i za tydzień przyjść mu dozwolone nie będzie, to nie przyjdzie nigdy. Ambicyę miał i znał wartość osoby swojej. Serce Anastazyi zatrzepotało, jak ptak strwożony. Zlękła się, że obraziła go; zlękła się, że go utraci.
— Dobrze! Za tydzień! — odpowiedziała.
On ręki już jej nie podał, tylko ładnie ukłoniwszy się i raz jeszcze głęboko w oczy jej spojrzawszy, odszedł. Ach, jak ona lubiła ten ukłon jego, w którym, gdy czapeczkę nad głowę podnosił, kędziorki ciemnych włosów opadały na czoło kształtne, śniadawe! Za zgrabną postacią jego, która teraz z bramy podwórka wychodziła, szłaby na koniec świata, bez końca, byleby chociaż trochę zbliżyć się do niej, a gdy tak, jak przed chwilą, spojrzenie swoje, w którem skry złote na szafirowej toni migotały, w oczach jej zatopił, czuła obejmującą ją od stóp do głowy, a nad wszelkie wina i miody słodszą niemoc omdlenia...



VII.

Szepty, pogwary, domysły, przekąsy rozeszły się po okolicy o tem, że bogaczka Anastazya jest już z Apolinarym Tuczyną po słowie i po zaręczynach. Zaręczyny odbyły się w domu Nawróciciela, do którego sierota, srodze z familią swoją poróżniona, przyszła z prośbą, aby on i żona jego w okoliczności tak ważnej byli przybranymi jej rodzicami. Słysząc o tem, niektórzy litowali się i mówili:
— Zdarzenie rzadkie, aby kto, tak, jak ona, cale już nikogo swojego na świecie nie miał! Bogaczką jest, to prawda, a wszakoż i jakiem zarazem niebożątkiem!
Dziewczęta znowu, którym piękność, a zwłaszcza polerowność pana Apolinarego do gustu przypadała, utrzymywały, że litować się nad Naścią nijakiej przyczyny niema, gdyż za mąż wyszedłszy, przyjaciela dozgonnego i jakiego jeszcze, posiędzie. Ale na to inni głowami kiwali, wątpienie okazując, czy pan Apolinary, jej samej, albo też jej pieniądzom przyjaźń swą zaofiarował, bo dlaczegóż nie żenił się z nią w ten czas, gdy tajnych myśli i zamiarów pana Cyryaka nikt nie był świadom? Jakoż córki Nawróciciela i Ewka Glindzianka każdemu, kto słuchać chciał, opowiadały, że i tera już, przed ślubem, narzeczeni sprzeczki pomiędzy sobą zawodzą, a potem przez czas jakiś sępem na siebie patrzą.
Było tak: kiedy z prośbą Naściną oboje do świetlicy Nawróciciela przyszli, zdawało się, że słońce majowe, wietrzyki wonne i róże najpiękniej rozwite razem z nimi tam weszły. Jak promienie od słońca majowego i jak kolory od kwiatów, tak radość i szczęście od nich obojga biły. Nikomu ani śniło się, aby Naścia mogła kiedykolwiek wydawać się taką śliczną, jako wtedy się wydawała. Od czarnej sukienki, którą na żałobę po dziadku przywdziała, twarz jej, która w ostatnich czasach zmizerniała i przybladła, odbijała, jak biała leleja, oczy miała świecące, jak brylanty, a z ust, poczerwieniałych jak korale, co moment zęby, jak perły, błysną, taki uśmiech szczęśliwości do nich przyrósł. Przysiadła się wnet do Ewki i, obejmując ją, po cichu wyznawała, że jest nadmiar szczęśliwa, a tylko wstyd w niej mieszka, który podczas i nawet często szczęście jej zatruwa.
— A czegóżbyś ty wstydzić się miała? — zapytała Ewka. — Przecie twój luby przystojnie i po bożemu do ołtarza ślubnego cię prowadzi! Ot, mnie to bieda gorzka i wstyd wieczny, bo Adasia żoną nigdy podobno nie zostanę.
I jak zwykle pomiędzy przyjaciółkami bywa, Ewka, zamiast wysłuchać tego, co Naścia powierzyć jej chciała, sama przed nią na swój los poczęła wyrzekać; tedy i niewiadomem ostało, z czegoby pochodził ów wstyd ten, który szczęśliwej narzeczonej najmilsze momenty podczas zatruwał. Ale pan Apolinary dobrze wiedział o wstydzie tym i przyczynie jego, nie tylko pojąć ich nie mogąc, lecz srodze je za winę, albo głupotę poczytując. Tego samego też wieczoru wyszło to na jaw.
Z początku prowadziła się w świetlicy Nawróciciela rozmowa grzeczna i wesoła, do której nawet należał Bolko, ambicyę swą mający i grochowego wianuszka z rąk Naści wziętego nie chcący na widok publiczny okazywać, a wszyscy dobrze to postrzegali, że pan Apolinary oczu swych od narzeczonej oderwać nie mógł i że nie tylko w jej pieniądzach, ale też i w niej samej był zakochany. Wtem, ni z tego ni z owego, na błękitnem niebie, które nad głowami narzeczonych zdawało się rozciągniętem, pokazała się chmura i wykryła, że i oni, tak nadmiar wcześnie, na burze i niepogody wystawieni być mogą.
— Kiedyż ślub się odbędzie? — zapytał Nawróciciel, który, jako przybrany opiekun Naści, o wszystkiem, co małżeństwa jej dotykało, wiedzieć potrzebował.
Pan Apolinary odpowiedział, że życzy sobie, aby ślub odbywał się nie później, niż za sześć tygodni, co słysząc Anastazya, ręce załamała.
— W sześć tygodni po śmierci dziaduńka! Półrocza żałoby nawet nie przenosiwszy po nim!
Łzy do oczu jej nabiegły i cała zaczerwieniona to jeszcze dodała, że i tak już wstyd ją okrutny ogarnia, iż tak rychle po utracie najdroższego dobrodzieja i przyjaciela swego takich rzeczy, jak szczęśliwość i weselenie się, doznawać może.
— Samą siebie w obrzydzeniebym wzięła, gdyby nie jedno to, że już i wpierw panu Apolinaremu życzliwą byłam — mówiła z płaczem prawie, a Nawróciciel, postrzegając, iż słowa jej panu Apolinaremu wielce do gustu nie przypadają, zatamował je żartobliwem przemówieniem:
— Ludzka to rzecz jest, że starzy umierać, a młodzi miłować się muszą. Naścia niech sobie te wstydzenie się wyperswaduje, bo do niego słusznej przyczyny niema, a pan Apolinary, jako człek polerowny i grzeczny, niechaj żądanie narzeczonej wyrozumie i nieco mu pofolguje. Życia przed sobą taką moc wielką macie, że gdy szczęśliwi będziecie, to długo, i gdy nieszczęśliwi, to też długo; po co tedy galopem takim do ślubu bieżeć?
Na to pan Apolinary, uspokojony nieco, odpowiedział:
— Projekty swoje mam; do fabryki, którąśmy z panem Rudnerem założyli, nijak już teraz powracać mi nie wypada. Zamierzam więc na św. Michał folwark tu jeden w sąsiedztwie będący w dzierżawę wziąć, ale że duży i w gruntach dobrych, tedy mi pieniędzy własnych nie wystarczy...
— A dla jakiejże przyczyny do tej fabryki powrócić nie możecie? Pomyślnie ona, jak słychać idzie... — zapytała pani Wincentowa.
— Pomyślnie — odrzekł pan Apolinary — ale mnie do niej powrócić już nie podobna.
Pomyślność też tę, którą tam osiągnąłem, i tę większą jeszcze, którą w czasie mógłbym osiągnąć, na ołtarzu przyjaźni mojej dla panny Anastazyi ofiaruję, bo korzystać z niej już mi nie wolno.
Gdy słowa te wypowiadał, wszyscy poczuli, że tajemnicę jakąś w sobie krył, jako też i to, że ofiarę jakąś narzeczonej wymawiał i nikomu, ani jedno ani drugie, się nie podobało. Naścia przecie, rozmiłowanem okiem na niego patrząc, niczego nie poczuła, ani postrzegła.
— A no — ozwała się — jeżeli panu Apolinaremu pieniędzy na wzięcie folwarku w dzierżawę nie staje, to przecież moje są, te, które od dziaduńka mego najukochańszego otrzymałam. Można je wziąć i za dzierżawę zapłacić, a ja do ołtarza mego ślubnego przystępując, niechaj choć o pół roku od swego wielkiego nieszczęścia się oddalę.
Pan Apolinary, hardo wąsa podkręcając, odrzekł:
— Ja przed ślubem z dobra panny Anastazyi korzystać nie zamierzam. Po ślubie, to co inszego: w małżeństwie wszystko spólne.
Tu Nawróciciel się odezwał:
— Jabym też ledwo zezwolił na to, aby Naścia dobro swoje komukolwiek przed ślubem oddawała. Zaręczyny — pajęczyny, a broń Boże zmiana jaka nastąpi, szpetnie byłoby potem o pieniądze się prawować.
— To niech pan Apolinary nie na św. Michał, ale na św. Jerzy dzierżawę weźmie, a ja tymczasem dziaduńkowi tę wdzięczność i to uszanowanie okażę, aby choć pół roku żałobę przenosić i podczas w samotności łzę po nim uronić.
Pan Apolinary, z marsem na czole, odparł:
— Żeby panna Anastazya mężczyzną, świat znającym, nie zaś panną nijakiego doświadczenia nie mającą, była, toby wiedziała, że folwarki, zwłaszcza dobre, na dokończenie nijakich żałób nie czekają. Żałoby po umarłych sobie, a interesy ludzi żyjących sobie i zadziwia mię, że panna Anastazya zalicza siebie do takich, którzy dla głupich zabobonów życie sobie i inszym zatruwają.
Nawróciciel znowu się w to wtrącił, mówiąc, że i on także, chociaż mężczyzną jest i świat niezgorzej zna, noszenia żałoby po zacnych i blizkich osobach cale nie poczytuje za zabobon.
— Nieboszczyk dobroczyńcą Naścinym był, ojca jej zastępował, od złych ludzi ją bronił, naukę poczciwą do głowy jej wkładał, a na ostatek, dobro swoje, jak na szlachecki stan nasz, bardzo wielkie, testamentem jej zapisał. Nic tedy złego, ani dziwnego upatrzyć w tem nie można, że Naścia pamięci dobrodzieja swego uszanowanie chce okazać, a co się tyczy brania folwarku w dzierżawę, to ucieknie jeden, nadbieży drugi. Byle pieniądze, a chęć do roboty była!
— Roboty! otóż to, roboty! — zawołał pan Apolinary, cale już nadąsany i najeżony. — A co ja przez te półrocze, które pannie Anastazyi na noszenie żałoby i na ronienie łez samotnych podoba się obrócić, robić będę? Dla mnie czas drogi! Ja zamierzyłem na górę wysoką wspinać się i samego wierzchołka jej dosięgnąć, tedy na półrocze ręce bezczynnie zakładać i męką mi być musi i stratą wielką.
Racya. Ale co przeciwko temu poradzić, kiedy wszyscy czuli, że i jej żądanie było słuszne? Gniewem narzeczonego zmartwiona, błagające oczy ku niemu wzniosła i ręce, jak do pacierza składając, prosiła:
— Niech będzie za pół roku!
Ale on nieubłaganym się okazał, a w dodatku, jak pokrzywa piekącym.
— A cóż mnie panna Anastazya przez te pół roku czynić rozkaże? Może mam na dziaduniowej mogile położyć się i tam poczekać, aż panna Anastazya nauczy się żywym nad umarłymi pierwszeństwo przyznawać?
Naścia, chustkę z kieszeni dobywszy, do oczu ją przycisnęła, co widząc pani Wincentowa, która życzliwą jej jest, zwykłym sobie sposobem, bardzo pomału słowa wymawiając, odezwała się:
— To niech pan przez ten czas u braci posiedzi i w gospodarstwie im dopomaga. Tak i w blizkości narzeczonej pan ostanie i próżniactwem nie zgrzeszy. A braciom rodzonym dopomagać, to podczas nawet pięknym postępkiem być może.
Ale panu Apolinaremu było widać o piękne postępki bynajmniej, bo rozgniewał się okrutnie. Tak niziutko kłaniając się pani Wincentowej, że połowa włosów na czoło mu upadła, mówić zaczął:
— Bardzo ślicznie ja za tę radę, którąm posłyszał, dziękuję i to tylko mię zadziwia, że zdarzyło mi się ją posłyszeć. Bo zdaje się, dość byłoby spojrzeć na mnie, aby odgadnąć, że ja do takiego życia, jak tutejsze, stworzony nie jestem, i że abym takie życie przez sześć miesięcy wytrzymywał, niczyje kaprysy lub zabobony przymusić mię nie zdołają. Dobranoc wszystkim państwu! A pannie Anastazyi tak samo dobrej nocy i w dodatku dobrego namysłu życzę!
Za czapkę porwał i, wszystkim ukłoniwszy się, z domu wybiegł.
Oto i masz, Naściu, już po wesołości twojej! ot tobie i po pięknem twojem wyglądaniu! Zasmęciła się, pociemniała na twarzy, ale nie chcąc przed wszystkimi zmartwienia swego wydawać, siedziała sobie spokojnie i nawet nieco rozmawiała. Dopiero gdy mężczyźni kędyś się porozchodzili, a pani Wincentowa, zbliżywszy się, z macierzyńską rzewliwością po włosach ją głaskać poczęła, przygarnęła się do niej i zapłakała.
— Jeszcze i zwłoki jego dobrze w mogile nie zastygły — ze łzami mówiła — jeszcze mnie droga twarz jego od rana do wieczora przed oczyma stoi, nie rzadko i czyjąś inszą zasłaniając, a już mnie w ślubną suknię przyoblekać się nakazują i wprost od trumny jego do swojej szczęśliwości uchodzić! Mnie i bez tego męka ogarnia, gdy pomyślę, że i miłowani przemijają i miłowanie tak prędko od nich na ubocz schodzi, i wszystko jest, jako mgła rozwiewająca się, jako wiatr przelatujący...
Prawdę mówiąc, nie było tam nikogo, ktoby to myślenie jej i z niego wyciekające zasmęcenie dobrze pojmował. Pani Wincentowa żałowała jej, że się martwi, ale dla jakiejby to przyczyny było, ani weź zgłębić nie mogła i swoim powolnym głosem, łagodnie przemawiała:
— Chandrzysz odrobinę, Naściu, chandrzysz! Każdy człowiek rodzicieli utraca, później od nich na świat przychodząc, a wszakże w śluby małżeńskie wstępuje i o interesy swoje dba, bo takie już przeznaczenie człowieka na tym świecie...
Jeden tylko może Nawróciciel wiedział dokładnie, co Naścia myśli i czuje, bo jakby z poszanowaniem i razem z litością tego wieczoru na nią patrzał, sam ją do domu, ile że wieczór późny był, odprowadził, a powróciwszy, rzekł do żony, którą bardzo szanował:
— Złe proroki za okno wyrzucać! ale widzi mi się, że para to będzie niedobrana. On do pieroga, a ona do Boga; oddalone od siebie są te drogi!
Ale syn Nawróciciela, Bolko, insze znów miał o tem myślenie.
— Tatku — rzekł — gdyby ona mnie teraz sama oświadczyła się, tobym jej nie wziął. Jeżeli mogła takiego, jak ten Apolinary, umiłować, to i sama widać nie wiele od niego warciejsza. Swój swego poznał.
Złość i żal z niego przemawiały, bo w błękitnych oczach łza mu się kręciła, a wargi czerwone gniewliwie wydymał. Ojciec zaś mu na to tyle tylko:
— Co ty wiesz, albo rozumiesz? Bywało przecie, że i Świętych Pańskich widok pięknych form ludzkich na pokuszenie prowadził. A ona nie święta; dziw-że to wielki, że pięknego chłopca sobie upodobała?
Tak w niespodziewanem zasmęceniu Naścia zaręczynowy wieczór swój dokończyła, ale niebawem snadź pogodziła się z narzeczonym, bo córki Nawróciciela i Ewka, nazajutrz w przedwieczerz do niej pobiegłszy, znalazły ją żwawo krzątającą się po domostwie i znowu, jak dzień majowy, różami rozkwitły, wyglądającą. Przez kilka dni potem różne osoby postrzegały, jak oboje razem ku cmentarzowi szli, albo, jak po lasku za cmentarzem się przechadzali, kwiaty i zioła na grób pana Cyryaka zrywając. Ale do żniwa idącej ani razu już nikt Naści nie widział. Pan Apolinary śród pola ją raz z sierpem w ręku napotkawszy, poprosił, aby wróciła się do domu.
— A czemuż to? — zapytała.
— A bo ja nie życzę sobie, aby narzeczona moja oddawała się takim chamskim robotom.
Ona nieśmiele odrzekła:
— Dziaduńko zawdy mówił, że praca nie hańbi.
— Ja nie wiem, co dziaduńko mówił, ale panna Anastazya słyszy, co ja mówię. Gdy to, co oboje mamy, razem połączymy, żona moja, dzięki Bogu, nie będzie potrzebowała sierpem rączek sobie urabiać.
I w rękę ją czule pocałowawszy, zaczął chwalić, że to jest rączka zgrabna, maleńka, i że trzeba ją tylko oddaleniem od wszelkiej pracy grubej wybielić, delikatną uczynić, a będzie śliczną. Mówił to zaś tak czule i patrzał na nią tak przypochlebnie, że usłuchała, do domu powróciła i na drugi dzień najemnicę czwartą w zastępstwo swoje na pole wysłała.
Ale była potem smętną i zamyśloną, bo ciągle jej na myśl przychodziło, że ona widać panu Apolinaremu nie jest do pary, skoro on wstydzi się pracującą ją widzieć, a rękę jej, choć i chwali, chce na delikatniejszą i bielszą przerabiać.
— Dziaduńko owszem — myślała — pracę mi nakazywał, a Bolko Tuczyna miłuje mię i z takiemi rękoma, jakie mam tera... Czy to ręce tak wiele znaczą?
Ale po dłuższym namyśle przyznała się przed samą sobą, że i dla niej polerowność pana Apolinarego, a nawet te kędziorki włosów, które na czoło mu opadały, znaczyły wiele.
— Tedy jakież to miłowanie jest? — zapytała sama siebie i już cale nie wiedziała, co ma o samej sobie nawet myśleć.
Z szyciem jakiemś usiadła w zagajniku śliwowym na trawie i nizko nad robotą pochylała czoło, przez które poszła znowu pręga cieniutka.
Ale i pan Apolinary ze swej strony w posępność wpadać począł i samotności w polu, albo w ogrodzie jakim szukać. Dziwili się ludzie: co mu jest? boć przecie z dobrowolnego wyboru żonę sobie brał, a z nią razem i majątek bardzo znaczny. Ale nikt nie mógł o przyczynie tych zasmęcań się i zamyślań od niego się dowiedzieć, bo wchodzenie w podufałość z ludźmi prostymi i otwieranie przed nimi duszy, zwyczajnem mu nie było. Z góry na nich poglądał, jak na ślepe krety, w podziemnych norach siedzące, a język rozwiązywał mu się wtenczas tylko, gdy rozmawiał z taką osobą, której znajomość honor mu, jako mniemał, czyniła.
— Do fabryki ja nijak powrócić już nie mogę, bo przed wyjazdem stamtąd byłem już z p. Eugenią tak prawie, jak po słowie. To jakiemże czołem mógłbym przed tą edukowaną i elegancką panną stanąć, kiedym ją na inszą przehandlował? Pieniądze swoje, które w tę fabrykę włożyłem, przez adwokata odbiorę i o to spokojny jestem, bo dobrze są umocowane, ale pojechać tam samemu byłoby tyle, co na wielki wstyd, a może i na gorsze przykrości się narazić...
Że nie życzył sobie stanąć wobec eleganckiej panny, którą na inszą przehandlował, a bardziej może wobec jej brata, zrozumieć nie było trudno, ale mówił z taką chmurą na czole, i w oczach, że nie trudno też było i odgadnąć, iż utrata panny tej, chociaż i dobrowolna, ciężką mu była. I nietylko panny...
— Załość mi serce ściska, gdy pomyślę, że to, w co tyle pracy włożyłem, teraz opuścić mi przychodzi. Ta fabryka była fundamentem, na którym rychle może wzniósłbym wysoką budowę. Przez ten rok pierwszy już zyski dawała; w latach przyszłych większe dawać będzie, a w późniejszych to pewnie i ogromne. Cóż, gdy ten strumień obfitości nie dla mnie już pociecze!
Pytanie: dlaczegóż, oświadczając się o Anastazyę, dobrowolnie naraził się na wszystkie te utrapienia i utraty?
Po krótkim namyśle, w ziemię patrząc, odpowiedział:
— Ja i wprzódy już do panny Anastazyi upodobanie czułem, ale na nie nakładałem pęta, w związku tym ani honoru, ani zysku dla siebie nie widząc. Ale kiedym ją nieszczęśliwą i przez krewnych srodze krzywdzoną obaczył, cościś rzuciło mię do niej, cościś nakazało mi zostać dozgonnym opiekunem jej i obrońcą...
Mówiąc to, pan Apolinary ani domyślał się, że ten moment, w którym go cościś porwało i rzuciło, był pewnie momentem w życiu jego najpiękniejszym. Prawdę zresztą rzekłszy, do wzbicia się ku wysokości tego momentu cyfra sukcesyi dziaduniowej odrobinę dopomódz mu mogła. Jak tam zresztą było, to było, ale dokonał postępku rycerskiego, który przecie nie radował go teraz bynajmniej, bo postępki rycerskie to dymy ulotne, a fundament życia: fabryka, obiecująca dochody znaczne i edukowana panna, z którą związek honor przynosił, do inteligencyi wprowadzał, elegancyą stroju, muzyką na fortepianie i t. d. zmysłom wzroku i słuchu przyjemnie dogadzał.
Było tam wszakoż, oprócz fabryki i panny Eugenii, coś więcej jeszcze. W głowie pana Apolinarego pomieścić się nie mogło, aby kobieta rozmiłowana mogła człowiekowi miłowanemu w czemkolwiek opór stawiać, w czemkolwiek z nim się nie zgadzać.
— Kiedy ja mówię: tak! to i kobieta miłująca mię powinna mówić: tak! A jeżeli mówi: nie! to miłowanie to ani tynfa dla mnie nie jest warte.
— Dlaczego?
— A bo znaczy to, że w rozum mój nie całkowicie wierzy i oprócz mnie, jeszcze coś inszego w sercu, albo też w głowie swojej chowa.
Przyczyną jednej ze sprzeczek ich stał się grobowiec dla pana Cyryaka. Nawróciciel do miasta jechał, tedy Naścia poprosiła go, aby zamówił tam grobowiec piękny i gdy wykonany już będzie, do Tuczyniec przywieźć go kazał; pan Apolinary słyszał, jak prośbę tę wypowiadała i sam na sam z nią pozostawszy, perswadować zaczął, że na takie rzeczy pieniędzy szkoda.
— A toż to własne dziaduniowe pieniądze są! — zawołała Naścia.
— Najpierw: nie dziaduniowe, bo dziadunio trupem już jest, w próchno i zgniliznę obróconym...
Ona pobladła i ze łzami do oczu nabiegającemi poprosiła:
— Proszę przede mną tak nie mówić, bo mnie od tego przypomnienia serce boli!
— Ja myślałem — odpowiedział pan Apolinary — że pani dla mnie jednego ma serce, a postrzegam, żem się omylił, bo serce pani nie tylko przeze mnie ranione lub pocieszone być może. Ale to insza jest materya, o której kiedyściś rozmówić się nam przyjdzie. Co się zaś tycze tego pomnika, to za głupstwo poczytuję nad ludzkiem próchnem marmury wystawiać, żyjącym przez to łatwości i przyjemności różnych ujmując. Ponieważ zaś panna Anastazya żoną moją ma zostać, chciałbym, aby głupstw nie popełniała i proszę, aby poszła do Nawróciciela, pokąd on jeszcze nie odjechał i polecenie dane mu odwołała. Nad mogiłą dziaduniową ładny krzyż drewniany postawić trzeba i dość będzie! Nikt tutaj, w zakącie takim, choćby najpyszniejszych marmurów nie obaczy.
Ona zasmęcona, chwilę nie odpowiadała, ale potem, oczy na niego podnosząc, łagodnie rzekła:
— Proszę się na mnie nie gniewać. Ja panu naumyślnie sprzeciwiać się, ani na złość czynić nie chcę i martwi mię to owszem, że zdania nasze się nie zgadzają. Ale polecenia, które panu Wincentemu dałam, nie odwołam i piękny pomnik temu, który dobrodziejem, wychowawcą i obrońcą moim był, wystawić muszę.
Wtenczas on, sępem na nią patrząc, mówić począł:
— Gdyby panna Anastazya prawdziwie mię kochała, to na wszystko, czego ja żądam, przystawałaby bez nijakiego namysłu nawet, prosto z serca miłującego. Ale ponieważ chęci i zdania pani na wielu punktach, jak postrzegam, z mojemi się różnią, to takie kochanie możeby dla pana Bolka Tuczyny, abo kogo inszego, dostateczne było, ale dla mnie tynfa nie jest warte i ja za nie bardzo ślicznie dziękuję. Adje!
I za czapkę chwyciwszy, ze świetlicy wybiegał, ale Anastazya skoczyła za nim i z takim bólem serdecznym, z takiem zatrwożeniem krzyknęła: »Apolek! Apolek!« — że, jak wryty przed progiem stanął i złagodniałemi oczyma na nią pojrzał. Ona stała na środku izby, żarem cała oblana i z wszystkimi rysami twarzy, a także rękoma załamanemi, prosząca, aby gniewać się przestał i powrócił. Powrócił i nawet, za rękę ją ująwszy, objąć i pocałować ją spróbował.
— Ładnaś, Naściu, taka, ile razy się strwożysz. Nie wyrywajże się! Te wstydy panieńskie, to zabobony, które mnie słodyczy ust twoich pozbawiają!
O te pocałunki zdarzały się też pomiędzy nimi poróżnienia. Jej skromność panieńska często obdarzać go nimi przed ślubem nie dozwalała, a on ich każdej minuty i każdej sekundy od niej żądał. Tedy wymawiał jej, że zabobonom jest podległa i że miłowanie ma zimne, nie takie, jakie bywa u inszych panien, które on zna, i które ani sobie, ani człowiekowi miłowanemu, dla jakichściś staroświeckich przykazań i zwyczajów, szczęśliwości zażyć nie wzbraniają. Tym razem przecie, Naścia, uradowana tem, że gniewać się przestał, nie tylko pocałować się dała, ale chwilę, jakby omdlewająca, pozostała w jego ramionach, poczem, gwałt widoczny sobie zadając, wyrwała się mu i ze świetlicy wybiegła, a on pogonił za nią i oboje, wybiegłszy jedno za drugiem z domu, wpadli pomiędzy śliwy zrazu, później pomiędzy berberysy gęste, w których też chwilę słychać było śmiechy ciche, szepty słodkie i głośniejsze nieco wołania na różne tony:
— Apolek!
— Naściu!
Kochali się. I wątpienia nie mogło być o tem, że się kochali, tylko dziwnie jakoś. Jednemi stronami istot swoich pociągali się nawzajem, a drugiemi odpychali. Anastazya przytem, w drobniejszych rzeczach łatwo ustępująca, w niektórych okazywała upór nieprzełamany. Tak było i z tym grobowcem. Pogodziła się z narzeczonym, kilka chwil miłych z nim spędziła, ale polecenia danego panu Wincentemu nie odwołała i ani mówić z nią nie można było o tem, aby na mogile pana Cyryaka piękny pomnik mógł nie stanąć.
— On u ludzi, a u mnie to osobliwie już na to zasłużył, aby pamięć jego przystojnie uczcić! — rzekła i tego postanowienia, jak głazu, odwalić z niej nie było można.
Pan Apolinary tę oporność jej zapisał sobie gruntownie w pamięci i sercu, a ona, ile razy przypomniała sobie, że on żałobę po najdroższych zmarłych, zachowanie ich we wdzięcznej pamięci, skromność panieńską i wiele inszych jeszcze rzeczy głupimi zabobonami nazywał, uczuwała kamuszek twardy i zimny, wpadający jej do serca. A im więcej dni upływało, tem więcej w sercach obojga gromadziło się takich kamuszków, które kochanie to coraz częściej w udręczenie przemieniało.
Razu pewnego, pan Apolinary w obecności Ewki i bynajmniej nie przez złość, ale owszem z dobrego humoru i żartobliwie mówić zaczął:
— Naścia pewnie myśli, że kiedy człowiek umiera, to dusza z niego, jak wróbel z gumna, wylatuje i frrrr! do nieba leci, abo: babach! na dno piekielne! Czy nie tak Naścia myśli? Prawda, że tak?
Pytania te zadając, śmiał się i w spuszczone oczy jej spojrzeć próbował, ale ona, z nad roboty ich nie podnosząc, odpowiedziała:
— Ja nie wiem, czy dusza ludzka, gdy ciało opuszcza, do ptaka, abo do czego cale inszego jest podobna i nikt o tem wiedzieć nie może, bo nikt jej nie widział, ale to tylko wiem, że każdy człowiek duszę ma i każdy inszą...
Tu pan Apolinary zaśmiał się i zawołał:
— Złapałem Naścię za słowo! Jeżeli nikt duszy nie widział, to skądże wiadomo, że ona jest?
Zmieszała się dziewczyna i zarumieniona, milcząc, szyła. Nie była teologiem; trudno jej było argumentami dowodzić tego, w co wierzyła.
— Pana Boga też nikt nie widział — szepnęła — a wszakoż jest!
— A skądże wiadomo, że on jest?
Udręczenie odmalowało się na jej twarzy i obrazy też nieco, ale hamując się, po chwili namysłu rzekła:
— Każdy człowiek, jeżeli uczciwym jest i choć odrobinę dobrym, Pana Boga w sobie czuje....
— A ja — przerwał pan Apolinary — choć zdaje się, że łotrem nie jestem, cale go w sobie nie czuję i nijakiej pewności nie mam, czy nie jest to tylko wymyślenie, w które ciemnota jedynie wierzyć może. Słyszałem, a i czytać mi się zdarzyło niejednokrotnie...
Ale tu Naścia, jak oparzona ze stołka się zerwała i, załamując ręce, wykrzyknęła:
— Apolek bluźnierz jest! Kto w Pana Boga nie wierzy, ten i grzechu się nie boi, a kto grzechu się nie boi...
Powściągnęła się, zawahała, a on, już zachmurzony i rozgniewany, popędliwie zapytywać zaczął:
— To co? to co? jakiż jest ten człowiek, który grzechu się nie boi?
A ona od łez, które do gardła jej podchodziły ledwo mogąc mówić, odpowiadała:
— Ja nie wiem... nie wiem... Ale bluźnierców boję się i proszę, aby pan Apolinary słów takich przede mną nie wypowiadał.
— Pani mnie prosi, a ja pani dziękuję, za takie kochanie ja dziękuję, w którem osoba kochająca, Pana Boga niewiadomego nad człowieka miłowanego przedkłada. Jeżeli kto kogo prawdziwie kocha, to na wszystkie jego zdania przystaje, a skoro nie przystaje, to wnętrzność ma nie przez kochanie, ale przez samą jedną ciemność i zimność napełnioną!
Anastazya rozpłakała się i do bokówki wyszła, a Ewka, ujmując się za przyjaciółką, rzekła:
— Bo też pan Apolinary chce Naścię cale już w niewolniki swoje zapisać!
— Aha! — odparł, filuternie na hożą dziewczynę poglądając — a panna Ewa czy ma takie zdania i chęci, któreby zdaniom i chęciom Adasia Tuczyny przeciwne były? Pewno nie; chociaż wielka różnica między mną a Adasiem zachodzi i chociaż on jest mazgaj, który przeszkód pomiędzy nim a panną Ewą stojących przezwyciężyć nie umie, a ja wszystkie te, co mnie od panny Anastazyi przegradzały, z wielką dla siebie szkodą, przezwyciężyłem. A no, proszę odpowiedzieć: czy ma pani myśli i chęci Adasiowym przeciwne?
— Nie mam — odszepnęła dziewczyna — mnie wszystko jedno, byle...
— Byle Adaś panią kochał? prawda?
— Prawda!
— A wie panna Ewa, dlaczego taka różnica pomiędzy panią a panną Anastazyą zachodzi?
— Nie; nie wiem.
— To ja pani tę rzecz wytłómaczę. Są takie kobiety, które umieją kochać i są takie, które nie umieją. Dla kobiety, która umie kochać, wszystko na świecie kromie mężczyzny miłowanego jest obojętne. Praca nie praca, wiara nie wiara, grzech nie grzech, wszystko dla niej nie ważne, tylko ten jeden człowiek i jego kochanie ważne. Rozumie teraz panna Ewa, co to jest umieć kochać? Co zaś do panny Anastazyi, to coraz więcej ja postrzegam, że ona kochać nie umie. Ot co jest!
To powiedziawszy, wziął czapkę i poszedł sobie, a Ewka do bokówki, gdzie Naścia ukryta siedziała, wbiegłszy, przy niej usiadła.
— Bój się Boga, Naściu, nie przeciwiaj się ty jemu, bo jeszcze weźmie i porzuci!
Dziewczyna hardo podniosła głowę.
— To niech porzuci! Prosić nie będę, aby słowa mi dotrzymał!
— Czy ty jego już nie miłujesz, abo co? — dziwiła się Ewka.
Anastazya, kędyś daleko przez okno patrząc, rzekła:
— Już i sama nie wiem, co to takiego! Podczas miłuję ja go bardzo, a podczas zdaje się, jakobym już nie miłowała. Inszym ja go sobie z oddalenia wystawiałam, a inszym w bliskości nalazłam.
— Święty Boże! — rękoma splasnęła Ewka: — a czegóż jemu brakuje? Ładny taki, polerowny, górnie myślący... a tylko to jedno, że poddania się twego za wiele żąda. A no, poddaj się tymczasem, a kiedy już po ślubie będzie, tak uczyń, aby górę nad nim wziąć. Co tobie szkodzi udać tera, że we wszystkiem jemu podległa jesteś, i o niego jednego tylko na świecie dbasz, więcej zaś o nic? Później, kiedy klamka już zapadnie, wynagrodzisz to sobie, a że pieniądze — i duże! — masz, tem łatwiej przyjdzie ci tego dokazać. Tera zaś, dopóki ptaszek do klatki jeszcze nie zamknięty, politykuj!
Naścia głową energicznie potrzęsła:
— Ani udawać, ani politykować ja nie chcę i nie będę, boby mi się zdawało, że robaki brzydkie mię obłażą i że sama gadem nikczemnym jestem. Usta mi się na kłamstwo nie otworzą, choćbym tego i chciała. To tak samo, jak wtenczas z Mrukami i z Adasiem było. Za udawanie i kłamstwo spólnie z nimi żyć nie chciałam. Pamiętasz Ewka?
— Pamiętam. Ja ci też wtenczas wdzięczność do grobu ślubowałam.
— A no, widzisz! To jakżebym ja teraz człowieka miłowanego fałszywymi pozorami uwodzić mogła? Jemu, owszem, więcej jeszcze niż komu innemu prawdziwą okazywać się muszę, bo do czegóżby to podobne było: miłować i oszukiwać?
— A jak porzuci? — szepnęła Ewka.
— A no, wola Boża! — odszepnęła Naścia, oczy jej i cała twarz zachmurzyły się, jak niebo w dzień jesienny, a nawet z oczu deszcz łez by popłynął, gdyby się nie wstrzymywała, bo znać okrutnie ostrą strzałą przeszywało ją posądzenie, iż z panem Apolinarym inszy jeszcze koniec nastąpić może, aniżeli ten, którego od tak dawna żądało jej serce.
Ale strzymywała łzy i razem z Ewką poszła do jakiejś roboty gospodarskiej, a potem, przed samym już zmrokiem, sama jedna na cmentarz pobiegła. Tylko co pobiegła, pan Apolinary do domu jej przyszedł i, od Łucyi dowiedziawszy się, gdzie znaleźć ją może, tamże poszedł. Pewnie pogodzili się, bo kilka godzin przesiedzieli z sobą na cmentarzu, abo może w tym ładnym lasku, co za cmentarzem pagórek okrywał, a nazajutrz Anastazya była dość sobie wesoła, a więcej jeszcze niż wesołą: dla pana Apolinarego grzeczną i przychylność najlepszą okazującą. Częstowała go wszystkiem, co tylko najwięcej lubił, o różnych rzeczach mu rozpowiadając, a o insze zapytując, i kiedy odpowiadał, uważnie słuchając, ale on dnia tego żadnym sposobem rozweselić się nie mógł. Głowę na ręku sparł, po większej części milczał i sęp drapieżny siedział mu w oczach, a może i w duszy, o której wątpił, czy ją w sobie ma.
— Już mię też te cmentarze i mogiły, na które panna Anastazya chodzi i mnie za sobą ciągnie, miksturą nudną aż po gardło zalały. Ja do nijakich smętków stworzon nie jestem. Światłości żądnym, nie zmroków. A i bez cmentarzy nawet panna Anastazya zbyt jest mroczna i w myślach swoich zatopiona. Miłowanie wesołem powinno być i rozweselenie mieć na celu, a takie panny, co smętek i różne myślenia własne w sobie mają, cale za mąż wychodzić nie powinny, bo mężowie rychło w miłowaniu ich ustaną, jako w czemś, co samymi kwiatami życia im nie ubierze.
Tak przed osobą, do której szczególne zaufanie żywił, zwierzał się pan Apolinary, poczem arkusik papieru z kieszeni tużurka wyjąwszy, z tajemniczym uśmiechem szepnął:
— Od panny Eugenii dziś listek otrzymałem... Proszę powąchać, jak mile pachnie!
Arkusik nie duży i monogramem panny ozdobiony, pachniał paczulą i od brzegu do brzegu okryty był pismem trochę nieporządnem i krzywem.
— Oto rozumna kobieta jest! Ja tu siedzę i zdradzam ją, a ona, o niczem nie widząc, interesów moich pilnuje i najdetajliczniej o nich donosi. Jak buchalter jaki, całą stronicę cyfr zapisała!
— Nic dziwnego! Niemłodą już będąc, na interesach znać się może!
— Wszak nie hańba! — odpowiedział — i nie taki to już wiek późny. Starsza ode mnie, ale ze wszystkiem starą jeszcze nie jest, a kochać, to pewno że lepiej umie od niejednej młodej, już przez to samo, że mało nadziei miała, aby kiedykolwiek jeszcze mogła kochania zażyć. Wzrost ma wysoki, figurę piękną, a że nikomu w stroju prześcigać się nie daje, tedy zawsze wygląda, jak obraz, pięknie różnymi kolorami wymalowany. Szyk ma, a wiadomo jest wszystkim, co to jest szyk. Bez niego i najładniejsza kobieta wygląda, jak ten podły kwiatek, co na polu rośnie, a z szykiem to zaraz zapachnie, jak ta róża, około której uprawa chodziła. Przytem panna Eugenia, jak też i brat, do inteligencyi należą. Doktorowie, profesorowie i inżynierowie u nich bywają, a podczas taka zbierze się tam kompania, że człowiek, choć sam i gęby otworzyć nie potrafi, głowę wszakoż podnosi do góry, że do niej zaliczać się może... Ot czego mi wyrzekać się przychodzi...
— To po cóż się wyrzekać? Najlepiej otwarcie powiedzieć o wszystkiem Naści i do panny Eugenii powrócić...
Z nizko schyloną twarzą, chwiejnie jakoś sznurek od binokli na palec okręcał.
— Kiedy osobliwe jakieś upodobanie do Naści mam i, wszystkie jej niedostatki postrzegając, a nijak o rozstaniu się z nią ze spokojnością myśleć nie mogę. Nieszczęśliwym się uczuwam, bo najgorsza to już jest rzecz, kiedy w człowieku takie podwójne serce i podwójne myślenie zasiądzie. I tu ciągnie i tam ciągnie. Rozedrzyj się tu, człowieku, na dwoje!
Tak przeminęło jeszcze tygodni kilka, aż razu pewnego pan Apolinary do kuchenki Naścinej, gdzie ona w szafie naczynia gospodarskie ustawiała, wszedłszy, oznajmił, że bracia mu już wszystkie pieniądze należne wypłacili.
— Zboże sprzedali, wszystko co do grosza wypłacili i jutro już jadę starania o dzierżawę Retówki czynić. Chocia mi ta dzierżawa i nie w smak, ale cóż robić?
Markotny wydawał się i, w bliskości drzwi na stołku siadając, od niechcenia sobie nieco zagwizdał. Po oczach jego i po tem gwizdaniu Naścia poznała, że był w humorze takim, w jakim najmniej miłym wydawał się jej zawsze. Więc do szafy twarzą obrócona, różne przedmioty w niej porządkując, rzekła:
— Jeżeli dzierżawa Retówki nie w smak, to pocóż ją brać? Można przecie o jaką inszą się postarać.
— Mnie wszelka dzierżawa nie w smak, bo na wsi gospodarzyć, a na psa zejść — to jest wszystko jedno. Praca tylko a praca i z różnem prostactwem zbliżenie nieuniknione.
— Mnie się zdaje, że Apolek pracy się nie lęka.
— I nie myli się Naścia. Żebym ja pracy lękał się, tobym nie mógł być tem, czem jestem. W fabryce będąc, nie tylko za siebie, lecz prawdę rzekłszy, nie rzadko i za pana Rudnera pracowałem, ale w przestankach zabawy były wesołe i kompanie takie, że człowiek, wśród nich znajdujący się, podnosił się, ale nie spadał. Na wsi zaś, w takim folwarku wydzierżawionym, co będzie? Toż i toż, panie Bartosz! Nuda człowieka zje i rdza pokryje.
Anastazya, ciągle jeszcze do szafki obrócona, odrzekła:
— Mnie o zabawy bynajmniej! Ale kiedy Apolkowi bez nich tęskno będzie, to proszę tam, gdzie się tylko upodoba, jechać. Ja żadnych co do tego dyspozycyi nie wydaję, ani żądań nie objawiam i za tym, któremu ślubować będę, wszędzie chętliwie pojadę, chociaż sama do wsi zwykłam i rozstawać się z nią nie zamierzałam nigdy. Wszakoż niech będzie w tem wola Apolka, nie moja.
— Naścia to tak mówi, jakby łaskę jaką mi wyrządzała. Cale inszym głosem kobieta kochająca o przyszłem życiu swem z kochanym mężczyzną przemawia. Słyszałem ja nieraz panny o takich rzeczach mówiące i Naścia może być pewna, że ogień i miód w mowie ich przytem bywał. Zadziwia mię, że moja narzeczona taką zimną być może!
Anastazya nie odpowiedziała nic, tylko naczynia, które ustawiała w szafie, z nagłym brzękiem jedno o drugie uderzyły. Pan Apolinary zaś, po chwili milczenia, rzekł znowu:
— Naścia nawet i ogarnąć tego myśleniem swem nie może, jaką ja ofiarę przez miłość dla Naści ponoszę.
Anastazya teraz twarzą się ku niemu obróciła, ręce jej z odwiniętemi po łokcie rękawami w dół opadły, przez oczy przeleciał błysk.
— Ofiarę! Apolek ofiarę czyni, mnie za żonę pojmując?
— A Naścia co myślała? — ze stołka zrywając się, zawołał. — Może to, że związek małżeński z Naścią wielki honor mnie przynosi? Abo, że te pieniądze dziaduniowe za wszystko wynagrodzić mię zdołają?
— Wynagrodzić? — zdławionym nieco głosem zaczęła — a za cóż to Apolkowi wynagrodzenie się należy?
On kręcił się teraz po kuchence, laską wywijając, a potem stanął przed nią i rzekł:
— A choćby i za te rękawy, które Naścia po łokcie odwija, co aby czynić zaprzestała, nie jeden raz prosiłem, bo mi proste dziewki, nad baliami stojące, przypominają! Już nie mówię o tem, że nijakie pieniądze, po nijakich dziaduniach pozostałe, nie mogą dorównać tym korzyściom, które tam udziałem moim staćby się mogły i tak wysoko mnie postawić, że Naści oczy zmrużyćby się musiały, gdyby na te wysokości tylko spojrzała, ale czego Naścia ani odgaduje, to, że przez miłość dla Naści, ja jeden skarb niewynagrodzony tracę, taki, który sam w ręce mi lazł, a którego do niczego inszego porównać nie mogę, jeno do gwiazdy wysoko na niebie świecącej, albo do róży, przez osobliwych ogrodników w pałacowym ogrodzie wyhodowanej. Może ja i nie dobrze czynię, że Naści o tem mówię, ale nie powiedziałbym pewno, gdyby Naścia była dla mnie posłuszniejszą i całkowiciej oddaną, ale widząc, że ceny swej nie otrzymuję, muszę już do ostatka odkryć, czegom wart i jaką jest moja przed Naścią zasługa!
Umilkł i ze zburzoną od irytacyi czupryną, nieco zasapany i zaczerwieniony, na stołku usiadł, Anastazya zaś stała przed nim tak zmieniona, tak insza, niżeli zazwyczaj bywała, jakby ją w tej chwili czarnoksiężnik jakiś różdżką swą tknął: Hardo głowę podniosła, w oczach jej błyskawice przelatywały, czoło ogniem zapłynęło, brwi, które miała gęste i złote, zsunęły się i co moment drgały. Jak do ziemi wryta, prosto i nieruchomie stała, a potem drżącym nieco głosem przemówiła:
— Ja od pana Apolinarego nijakiej ofiary nigdy nie domagałam się i teraz nie chcę. Jaką mnie Bóg stworzył, taką jestem i ani obłudnych zmian w sobie zaprowadzać, ani w niewolniki niczyje zapisywać się nie zamierzam. Myślałam, że najlepsze miłowanie to jest, że człowiek przed człowiekiem z duszą otwartą i nic w sobie nie kryjącą, stoi i jeżeli życie za człowieka umiłowanego oddać gotowy, to, co jemu do robienia na świecie przeznaczonem zostało, uczciwie i jawnie robi. Ale kiedy panu Apolinaremu takie miłowanie nie w smak, to ja do inszego zdatności w sobie nie poczuwam. Niechże tedy pan do swojej fabryki powraca i tę gwiazdę, która jest niewynagrodzonym skarbem, z wysokości, na której świeci ona, zdejmuje, we mnie przeszkody nijakiej do tego nie upatrując. Od tej minuty już my dla siebie narzeczonymi nie jesteśmy i ja pana Apolinarego żegnam, podróży szczęśliwej i powodzenia najlepszego we wszystkiem życząc.
Przy ostatnich słowach pierścionek, który przy zaręczynach od niego dostała, z turkusikiem perełkami otoczonym, zdjęła z palca i na stole położyła, poczem ręce u piersi skrzyżowawszy, stała znów, jak w ziemię wryta, z głową hardo podniesioną i oczyma, które z za dwu łez nieruchomych dwoma grotami błyskawic świeciły. Pan Apolinary porwał się ze stołka i zrazu osłupiał od zdziwienia, bo nigdy na myśl mu nie przychodziło, aby ktokolwiek na świecie jego, Apolinarego, mógł wyrzekać się dobrowolnie. Tedy z początku bełkotać począł:
— Zadziwia mię... zadziwia...
Ale prędko zmiarkowawszy wszystko i obrazą wielką zapaliwszy się, pierścionek z brylancikiem, który od niej miał, na stole położył, a swój ze stołu biorąc, przez zaciśnięte zęby rzekł:
— Owszem! Jeżeli tylko taką jest wola panny Anastazyi, to i owszem. Już ja i sam o takiem zakończeniu nie jeden raz myślałem. Żegnam i nawzajem wszelkiego szczęścia i ukontentowania życzę. Adje!
Powiedziawszy to, wybiegł z domu na ganek, ale tu, drzwi za sobą z niejakim stukiem zamknąwszy, zatrzymał się, z przyzwyczajenia na jednej nodze stanął i głowę nizko zwiesił. Anastazya zaś ze swej strony z kuchenki wyskoczyła i przy drzwiach od ganku stanęła, z ręką ku klamce podniesioną. On miał taką postawę, jakby chciał okręcić się na jednej nodze i z powrotem do domostwa wejść, a ona taką, jakby pragnęła drzwi otworzyć i za nim na ganek wyskoczyć. Wszakoż cienkiemi tylko drzwiami z sobą rozdzieleni, minutę tak postawszy, w jednej sekundzie rozeszli się na dwie strony. On zeskoczył z ganku i popędził przez podwórko, laseczką wierzchołki traw na prawo i lewo zbijając; ona, blada jak płótno, z oczyma od łez nabrzmiałemi i rękoma utopionemi we włosach, najmniejszego głosu z ust zaciśniętych nie wydając, wolniusieńko przeszła świetlicę, i do bokówki wszedłszy, drzwi za sobą zamknęła. Co tam, w małej, ciemnej izdebce przez resztę dnia i przez całą noc następną czyniła, myślała i uczuwała? — nie wiadomo. Ale pana Apolinarego jakby wiatr poniósł w świat szeroki. Tego samego wieczoru już go w Tuczyńcach nie było.



VIII.

Kiedy ją po tem zerwaniu z narzeczonym pierwszy raz obaczyłam, była tak spokojna, jak gdyby nic ważnego w życiu jej nie zaszło. Tylko, że spokojność ta na powierzchni się znajdowała, a co tam we wnętrzu płakało lub desperowało, nie każdy mógł odgadnąć. Ewka, znowu dziwując się jej spokojowi, do głazu i marmuru ją porównywała, ale Ewka miała wzrok krótki, i który ledwo po skórze ludzkiej się prześlizgiwał.
Siedziała na kamieniu, tuż obok żółtej mogiły pana Cyryaka, tak pilnie szyciem zajęta, jakby z ciałem i z duszą w robocie swej pogrążała się i utapiała. Dzień był wrześniowy, słoneczny i ciepły; liście poczynały już barwę swą odmieniać i na zielone drzewa, które nad cmentarzem gałęzie swe rozpościerały, kłaść plamy i centki bronzowe, czerwone i żółte. Dokoła krzyżów i kamieni grobowych niektóre rośliny odkwitały; w pobliżu mogiły pana Cyryaka jak płomienie paliły się żółtością lnice wysokie i dzwonki liliowe kołysały się w powiewach wietrzyka, jakby na nabożeństwo wzywając i dzwoniąc.
Niebo nad drzewami błękitem świeciło, a od borku, który okrywał pagórek, przylatywały niekiedy jałowcowe i grzybowe wonie. Ale słyszeć to nic się tu nie dawało; ptaki o tej porze roku nie śpiewają; ledwo też kiedy niekiedy wróbel w gałęziach zaświerkał, albo z pola oddalonego doszło porykiwanie bydła, lub beczenie owiec. Wtem, wysoko, kędyś pod samem niebem, rozległy się słabe dźwięki, jakby wołania przynaglające, jakby wyrzekania żałosne. Anastazya twarz i oczy ku niebu obróciła i patrzała na długi łańcuch wielkich ptaków, u czoła w haczyk zagięty, który po morzu błękitnem zwolna żeglował.
— Żórawie odlatują — rzekła, i chociaż daleko już były, rzędem drobnych punkcików czarnych malując się na firmamencie, jeszcze nie przestawała na nie patrzeć.
Wtedy też, gdy twarz podniosła, postrzedz mogłam, że usta miała pobladłe, na czole pręgę dość głęboką, a w oczach, któremi odlatujące żórawie ścigała, wyraz tęsknoty tak niezgłębionej i piekącej, jakby dusza jej gwałtem wydrzeć się z ciała pragnęła i z ptakami tymi w dale nieznane i bezgraniczne ulecieć.
— Czy tak, pomiędzy mogiłami, często przesiadujesz, Naściu?
Spuszczając znowu oczy na robotę, odpowiedziała:
— Często. Teraz przy gospodarstwie roboty mniej niż latem, czasu tedy więcej. A choćby robota jaka i niewykonaną była, to... co tam!
Na piersi jej czuć było ciężar taki, że ledwo mówić mogła, a ostatnie słowa szeptem już wymawiała.
— Więc pomiędzy panem Apolinarym a tobą wszystko na zawsze już skończone?
Ze zdziwieniem spojrzała i nieco wzruszyła ramionami.
— Aboż to pani nie słyszała, że już braciom uwiadomienie przysłał o ślubie swoim z panną Rudnerówną, który odbyć się ma za dwa tygodnie?
Nie słyszałam o tem istotnie, a ona, znowu szyjąc i rękę z igłą to podnosząc, to opuszczając, tym swoim głosem, który ciężko z piersi wychodził, mówiła:
— Wszystko na tym świecie kończy się i przemija... Było, nie było... Cienie różne przesuwają się przed oczyma i znikają. My wszyscy cienie, dni nasze cienie i miłowania nasze też cienie... abo omyłki. Błąd wiek człowieczy... Dziadunio zawsze mówił: »U Boga tylko wieczne trwanie i dobroć«. Prawdą to jest; bo reszta sam tylko błąd i... kalectwo.
Dziwnemi były słowa te w ustach tej młodej i prostej dziewczyny, albo też może i nie dziwne. Cóż? Pieszczoty rodzicielskiej i przyjaźni braterskiej nie zaznała nigdy; fałszu, niewdzięczności i lżenia ludzkiego zaznała niemało; ci, których jedynie na świecie miłowała, pomarli, lub na serce jej twardą nogą nastąpili: tedy z samego życia rozważania te wyszły i do głowy jej wstąpiły. Wszakoż, żal mi jej było niewymownie.
— Moja Naściu, nie darmo pani Wincentowa mówi, źe chandrzysz odrobinę! Młoda jesteś, majątek i urodę masz, znajdzie się rychle, kto cię prawdziwie umiłuje, i długo jeszcze szczęśliwości zażywać będziesz...
Trudno było wiedzieć napewno, czy słowa te słyszała, tak dusza jej zdawała się skupioną na jakąś daleką dal, w którą wlepiała oczy zapadłe i przepaścisto-smętne. Wszakże po minucie, twarz ku mnie obracając, rzekła:
— To wszystko jest prawda; młoda jestem, majątek mam i los nie gorszy od inszych spotkać mnie może. Ale cóż ja pocznę, kiedy na tem wszystkiem nijakich nadziei ufundować już nie zdołam! O czem tylko pomyślę, wszystko przemijające, kalekie, fałszywe, abo też takie obojętne, że krokubym nie zrobiła, aby je doścignąć... Cóż ja pocznę? I sama odmienićbym się żądała, ale to nie jest w mojej mocy...
— O ludziach zbyt złego myślenia nabrałaś! Są przecie pomiędzy nimi godni szanowania i lubienia.
Pierwszy raz z niejaką żywością odrzekła:
— Ja też nikogo nie oskarżam, ani nikomu źle nie życzę. Tylko żem ludzkiej dobroci i wdzięczności, a zarówno i ludzkiego miłowania dobrze skosztowała, to już i słodkości żadnej od nich się nie spodziewam. Owszem, niech sobie szczęśliwości wszelkiej używają, i samabym jeszcze czem tylko mogła do tego dopomogła, ale ani weselić się z nimi, ani nadziei na nich ufundować za nic już nie mogę!
Prawda: na nikogo nie wyrzekała, nikogo nie oskarżała ani jednem słowem. Ale wiadomo, że boleść najgłębiej zasiada w tych właśnie, którzy jej złością, pomstą i oskarżeniami wylewać z siebie nie potrafią.
Po dość długiej chwili milczenia, niżej jeszcze nad robotą głowę chyląc, szepnęła:
— Tylko mi tęskno!... tak mi tęskno!...
Igła z palców jej wypadła, robota z kolan na murawę się zsunęła, a ona, wyprostowawszy się, z rękoma spuszczonemi na biały fartuch, który żałobną sukienkę jej osłaniał, z dwoma fałdami na policzkach, z pasmami złotych włosów na ramionach i piersi powtórzyła:
— Tęskno mi... ach, jak tęskno!
Do trwałości zjawisk, do czystej doskonałości uczuć, do piękności, dobroci i prawdy tęskniła. Do ideału tęskniła. Upragnienie to jest dusz niektórych takie, że na szczytach ludzkości nawet, w samych ogniskach jej słońc i gwiazd, o gaszące je napoje nie łatwo. O, biedna, nieuczona Naściu! Ani wiedzieć, ani nawet domyślać się mogłaś, ile razy ci nawet, co na najgórniejszych wierzchołkach ziemi tej jaśnieją, ku temu samemu, do czegoś ty tęskniła, idą... idą... idą... i zachodzą na Ogrójce!
Tuczyńce oczekiwały nawiedzin Józefy, bo zbliżała się, abo i nadeszła już zwyczajna ich pora. Oczekiwała ich też i Anastazya z upragnieniem daleko jeszcze większem, niż lat ubiegłych, jakby ratunku abo zbawienia samego od nich się spodziewając. Ale czas bieżał, Ś-ty Michał już przeminął, od Różańcowej tygodni parę upłynęło, a o Józefie słuch żaden nie dochodził znikąd. Wtem, dnia pewnego, Ewka, do świetlicy Anastazyi jak wiatr wpadając, oznajmiła:
— Naścia! a bieżaj żywo do Nawróciciela! List od Józefy z poczty otrzymał i dla ciebie, słyszę, ukłony w nim są zawarte!
— Nie przyjedzie! — krzyknęła Naścia. — List przysłała, tedy nie przyjedzie!
— Abo ja wiem? Bieżaj do niego, to powie. Ze mną on o takich rzeczach gadać nie chce, a ty co inszego. Mądrzejsza od nas i bogaczka!... Cóż ty w jednej sukience lecisz? Deszczyk padać poczyna! Chustką się ogarnij! Naścia! Naścia! A nie leć-że w jednej sukni, bo to i nieprzystojnie nawet, w deszcz zwłaszcza! Chustkę narzuć, chustkę! Naścia! Naścia!
Nadaremno wołała i dużą chustką jak chorągwią kościelną powiewała z ganku: Naścia była już za bramą podwórka i we mgle chłodnego deszczyku pędziła przez pole, ku temu końcowi okolicy, na którym znajdowało się obszerne, dostatnie i ludne domostwo Nawróciciela. Do dużej, czystej, jasnej świetlicy, w różne sprzęty i obrazki suto przybranej, wpadła bez tchu prawie, zdyszana, w sukni deszczem pokropionej, ze zwilgoconą kosą na plecach.
— List od Józefy przybył? Czy prawda?
Nawróciciel siedział u okna i list ten właśnie po raz wtóry już głośno odczytywał, a żona jego, syn Bolko i dwie dorosłe córki, naokoło niego stojąc, w prawie nabożnych postawach, czytania tego słuchali. Gdy Naścia wbiegła, kiwnął jej na powitanie głową i rzekł:
— Kiedyś ciekawa, to siędaj i słuchaj. Dla ciebie znowuż od początku zacznę.
— Zmokłaś nieco; osusz się wpierw przed kominem! — życzliwie rzekła pani Wincentowa.
Na kominie palił się ogień duży, świetlicę przyjemnie oświecając i ogrzewając. Naścia pocałowała gospodarza domu w ramię, gospodynię w rękę i śpiesznie odrzekła:
— Nie trza mi się osuszać. Nie zmokłam. Czytajcie, otcze!... bójcie się Boga, czytajcie prędzej! Aż mi się serce trzęsie, tak żądam co w tym liście!
Nawróciciel oczy miał dobre i do czytania nieco wprawione, a Józefa pisała wyraźnie, tedy czytanie skończyło się dość rychle, poczem wszyscy naokoło gospodarza przed oknem posiadali, ręce na kolana pospuszczali i zatopili się w zamyśleniu. Było też nad czem zamyślić się, było czem i zasmęcić. Józefa w tym roku, ani za dwa lata jeszcze, do Tuczyniec nie przyjedzie. Kto wie nawet, czy przyjedzie już kiedykolwiek? Na pielgrzymkę do Ziemi Ś-tej puszcza się i na kilka dni ledwo przed wyjazdem list ten pisze.
»Jadę, aby drogami, któremi Chrystus Pan chodził, nieco pochodzić i u grobu Zbawiciela o przebaczenie dla ciężkich win swoich poprosić. Niełatwą droga mi ta będzie, bo i nie dla rozkoszy lub zażycia zbytków ją przedsiębiorę. Ubogą pątnicą pojadę, a gdzieniegdzie i pieszo pójdę, nie panią podróżującą przed ludźmi stawiąc się, lecz pokutnicą, jako i jestem nią, niedostatki i ciężary cielesne za grzechy swe znosić pragnącą. Tak wielkiem jest we mnie upragnienie pokuty, a przez nią zatarcia plam, na przeszłości mej osiadłych, że pomiędzy wami, poszanowanie, słodycz i wszelkie wygody najdując, upragnienia tego nasycić nie mogłam.
»Szczęśliwą owszem bywałam nieraz, i dobrze mi się działo, a gdyście po ręku mię całowali i prawie za świętą mieli, w sumieniu swem zapytywałam: za co? — i wielkie czułam ugryzienie. Niechże więc w podróży tej oddalonej i trudnej, w ubóstwie i niewygodach, nacierpię się nieco, a u grobu Pana Jezusa za duszę ojca swego biednego pomodlę się i za szczęśliwość tego wszystkiego, czemu krzywdę zadałam i postępkiem swym zbluźniłam. Tego pragnę i pragnieniu temu folgę czynię, nie będąc przecie pewną, czy znowu, tak jak dawniej, miłość dla samej siebie mię nie unosi; was bowiem opuszczam, którym, jak mi to nieraz jawnem było, pożytki różne przynosić mogłam. Ach, ciemne i zawikłane są te drogi, które przed ludźmi po tej ziemi się ścielą, i nieraz trudno, abo i niepodobna, jasno rozpoznać, która do doskonalszego dobra prowadzi! Ale i tak znowu sobie myślę, że powrócę przecież, a powróciwszy tę robotę, którą pełniłam, pełnić będę. Ale teraz, to już muszę koniecznie jechać i iść, jechać i iść, ciałem cierpieć, a duszą z samym tylko Bogiem przestawać. Do Boga koniecznie chcę... bez wygód i pieszczot, bez ludzkiej miłości i czci, w umęczeniu i tęsknocie po swoich — do Boga!»
Tu następowały pozdrowienia, ukłony, rady, które Józefa rozmaitym osobom w Tuczyńcach mieszkającym przesyłała, a potem całe pół stronicy poświęcone było dla Anastazyi:
»Niech Naścia pamięta, że Bóg ją większem niż innych bogactwem obdarzył nie po to, aby dla siebie rozkosze i zyski z nich ciągnęła, ale po to, aby miała narzędzie do czynienia duszy swej lepszą, a bytu inszych ludzi bezpieczniejszym i szczęśliwszym. Uczniowie Chrystusowi całe majątki swoje składali u stóp Tego, który mówił: »Co cierpiącym braciom swoim dacie, mnie dacie!« Dużo naokoło Naści jest bied nieprzepłakanych i potrzeb nienasyconych; niechajże Naścia dobrze otwiera oczy, aby widzieć, a ręce, aby czynić, tem więcej, że jakem się o tem z listu Bolka Tuczyny, do mnie pisanego, dowiedziała, znaczne bogactwo po śmierci dziadka na nią spadło. Niechajże Naścia strzeże się, aby jej to wzbicie się w dostatek duszy nie popsuło«.
Milczenie i zamyślenie, które po przeczytaniu listu tego w świetlicy nastąpiło, przerywał tylko przez czas dość długi, trzask drzewa, palącego się na kominie, aż łączyć się z nim poczęły westchnienia najpierw, a potem i uwagi nieśmiele i z cicha wypowiadane; czy też Józefa dobrze, abo niedobrze czyni, w długą i nieprzezpieczną pielgrzymkę tę się puszczając, z której cale nie powrócić może, bo małoż to trudności i przygód śmiertelnych drogę jej zastąpić na kolejach żelaznych, na morzu, w miastach obcemi ludnościami napełnionych, a nigdy prawie od zabójstw, łotrostw i zaraz morowych nie wolnych? gdyby zaś nie powróciła, to czy zasługa, po którą przez tę pielgrzymkę sięga, zdoła wynagrodzić przed Bogiem to, że biedni ludzie przestaną być pocieszani przez nią, poprawiani, oświecani?
Mówiła o tem zwykłym sobie sposobem, pomału i z namysłem, pani Wincentowa; trzepała prędko i z oczyma od żywości charakteru zapalonemi starsza córka Nawróciciela; przemówił i Bolko, który z małych lat pamiętał wszystkie pożytki i uciechy od Józefy otrzymane, a podczas nawet listy do niej z prośbami o radę lub pocieszenie pisywał. Tylko Naścia i Nawróciciel nie odzywali się ani jednem słowem, aż nakoniec mądry człowiek przemówił:
— Czy Józefa dobrze, czy nie dobrze czyni, w tę pielgrzymkę się puszczając, nie my sędzie i nie nam o tem dekretować. Pan Bóg rozmaicie dusze ludzkie stwarza; ta widać jest taka, że jej za grzech popełniony nigdy pokuty zadość być nie może. A no, słusznie powiada, że pomiędzy nami nijaka udręka jej nie napotykała; umyśliła też ścigać ją tak, jak insi ścigają szczęśliwość. Dziw nad tem każdego zdjąć może, ale że od złego sądu język w tym wypadku strzymać się powinien. Bo słusznie też i to powiada Józefa, »że ciemne i zawikłane drogi Pan Bóg na tej ziemi przed człowiekiem rozłożył«. Tedy, którą obrała ona sobie, to obrała, a za to, co już dla nas ludzi biednych uczyniła i jeszcze może uczynić, niech błogosławieństwo Boskie zawżdy nad głową jej będzie!
Ledwo Nawróciciel mówić przestał, Naścia wstała i, w ramię go całując, poprosiła, aby jej listu Józefy na dni parę pożyczył, gdyż chce go w cichości nie jeden raz przeczytać i rozważyć. Zgodził się na to z ochotą i list jej oddał, poczem ona ze wszystkimi żegnać się poczęła, i choć pani Wincentowa grzecznie prosiła, aby z nimi posiedziała nieco i powieczerzała, przystojnie podziękowawszy, odeszła.
Zmrok, razem z drobnym deszczykiem, sypał się na ziemię i szare zasłony słał po całem powietrzu, ale Naścia, bynajmniej na posępność pogody i na chłód, który się od deszczyku rozchodził, nie uważając, na kamieniu przydrożnym, w gołem polu leżącym, z godzinę może przesiedziała. W jednej sukience będąc, chłodu przecie nie czuła, ani tej mokrości, która od grubej a zmoczonej kosy szła jej przez plecy. W poblizkości kamienia, na którym siedziała, kilka starych wierzb rosło, a w dziuplach ich puhacze hukać, lelaki zaś skomleć poczęły. Ona i tego nie słyszała, ani też może wiatru, który polem lecąc, wzdychał, szumiał, a pod niebem gnał stada obłoków ciemnych, jak łachmany żebracze poszarpanych. Z rękoma na kolanach opuszczonemi, siedziała na kamieniu i siedziała, myślała i myślała, aż jej od tego myślenia dwie fałdy przez policzki poszły, i marszczka, przerzynająca czoło, uczyniła się głęboką i boleścią serdeczną, a namysłem bezdennym napełnioną.
Od tego też dnia każdemu widnem było, że opanowało ją myślenie jakieś niepozbyte i ani na jeden moment od niej nie oddzielone, które wszakoż nie wydawało się frasobliwem ani boleść sprawiającem, ale owszem rozweseliło ją i rozpogodziło. Odeszła od niej ta milczącość posępna, w którą po śmierci dziadka, ostatecznem zelżeniu przez krewnych i zerwaniu z narzeczonym była ją opanowała. Często poczęła do ludzi przemawiać z uśmiechem miłym, a nawet zaśmiała się niekiedy szczerze, po młodemu. Do roboty też, wpierw zaniedbanej, ochotnie się zabrała i, Ewkę cale już do domu swego wziąwszy, razem z nią dni i wieczory, na pracy, albo rozmowie podufałej przepędzała. I to tylko, że czy mówiła lub milczała, czy śmiała się lub pracowała, widać było, że ku jakiejś nad wszystko umiłowanej myśli swojej bezprzestannie powraca i nią sobie razem z sercem, czoło i oczy rozjaśnia i rozwesela. Tydzień taki ledwo upłynął, a rozpoczęły się pomiędzy nią a Nawrócicielem tajemne jakieś spiski i konszachty. To on do niej, to ona do niego przychodziła, a zawżdy szli na rozmowę do izby ustronnej, którą i na zasuwkę jeszcze zamykali. Ewka nawet, choć stałą towarzyszką Naściną była, nadarmo zapytywała, o czemby z Nawrócicielem tyle gadali pod sekretem, bo żartobliwe tylko i nic nie znaczące odpowiedzi dawała jej Naścia, a o tem, aby od Nawróciciela ktokolwiek mógł się o tem dowiedzieć, i pomyślenia być nie mogło. Dwa razy też oboje spólnie do miasta jeździli, bawiąc tam za każdym razem po całym tygodniu, ale czegoby jeździli? za jakim interesem? — nikt nie wiedział, i różne tylko po okolicy szły o tem pogłosy.
Jedni domyślali się, źe Naścia za Bolka wyjść namyśliła się; insi, że ktoś z daleka, może nawet i nieduży obywatel jaki, przez list czy przez pośrednika jakiego o rękę się jej zgłosił, tedy Nawróciciela rad wzywa i do miasta po wyprawę jeździ. Ani chybi po wyprawę! bo nawet za drugiem pojechaniem, dwie skrzynki spore, czemciś napełnione a dobrze zamknięte, z sobą przywiozła.
— Co to? — zapytała Ewka.
— Kamienie! — śmiejąc się, odrzekła Anastazya,
— Nie żartuj! Ja takie myślenie mam, że to wyprawa twoja?
— Wyprawa — rzekła znowu, ale już inszym zupełnie tonem, takim poważnym, że Ewka pomyślała: »Tak jest; wyprawę sobie w mieście kupiła... Uf! jakie ciężkie skrzynie! Płótna pewnie w nich moc wielka«.
I załamała ręce dziewczyna czarnowłosa nad Naścinemi skrzyniami, a łzy ciężkie stoczyły się po licach jej bladawych, bo myślała sobie, że ona sama nigdy wyprawy nijakiej robić nie będzie, ani do ślubu z Adasiem nie pójdzie, z racyi ubóstwa swego a nieubłagalności rodzicieli Adasiowych. Zazdrościła Naści odrobinę i w sercu wywyższała się nad nią nieco: »Ot, jak rychle o panu Apolinarym zapomniała! Jam Adasiowi wierniejsza!«
Razu pewnego, przez drzwi zamknięte, (do których na dwie minutki tylko ucho przyłożyła), Ewka posłyszała, jak Nawróciciel mówił:
— A nie będziesz-że ty nigdy żałowała tego? Pomnij: życie długie!
Naścia zaś poczęła odpowiadać:
— Nie, otcze! boby mnie to bogactwo, a ich przekleństwo, do śmierci kamieniem na sercu leżało!
Ewka aż przysiadła na ziemi od zdziwienia i nic już dosłyszeć nie mogła.
Inszym razem znowu ją coś skusiło posłuchać pode drzwiami, i znowuż Nawróciciel mówił:
— Potrafisz-że ty? Zdołasz-że? Nie mała to rzecz jest...
Resztę wyszeptał tak cicho, że już tylko potem Naścine przemówienie piąte przez dziesiąte posłyszeć można było:
— Napatrzyłam się i nasłuchałam... Dziaduńko powiadał... Bóg dopomoże... dobrzy ludzie poradzą...
Ot tobie masz! Tajemnica taka, że z żadnej strony ani szczelinki zrobić w niej nie można! O weselu nie gadają, nazwiska nijakiego nie wymawiają... Może Naścia i co inszego, niż pójście za mąż, zamierzyła? Ale co? Tego już odgadnąć ani weź, ani rusz!
Wtem, raz, p. Wincenty Tuczyna do Mrukowego domostwa wszedł, co osobliwością było, ponieważ stryjów Naścinych za ludzi zacnych nie mając, nigdy ich nie nawiedzał. To też i teraz za interesem tylko przyszedłszy, do Mruka, którego z całą familią w domu znalazł, rzekł:
— Przyszedłem z prośbą, aby pan Waleryan jutro w południe promocyą mi uczynił i chatę moją nawiedził. Nie na zabawę zapraszam, ale na ważną rozmowę, którą panna Anastazya Tuczynówna ze stryjami swymi stoczyć żąda. Z przyczyny srogiej nieprzyjaźni, którąście jej niejeden raz okazali, niepewną jest, jakieby ją w progach waszych przyjęcie napotkało, tedy poprosiła, aby u mnie rozmowa ta nastąpić mogła, a ja, i owszem! zapraszam i o przybycie ich nalegam, gdyż rzecz jest ważna i wiele na niej zależy nie tylko pannie Anastazyi, ale wszystkim.
To rzekłszy, p. Wincenty po wszystkich obecnych wzrokiem powiódł i to jeszcze dodał:
— Całą kompanię zapraszam, lecz osobliwie Adasia, który koniecznie znajdować się tam powinien.
Od Mrukostwa Nawróciciel udał się do Piszczałkowstwa i tam to samo zaproszenie co do słowa powtórzył, poczem przez cały następny dzień i wieczór, w obu domostwach, płonął taki ogień ciekawości, że dziw prawdziwy, iż się one od niego nie zapaliły. A że wieść o zaprosinach p. Wincentego i o ich przyczynie rychle się na językach, babskich zwłaszcza, po inszych domostwach rozniosła, tedy i one stanęły całe w ogniu zapalczywych domysłów, odgadywań i sprzeczek o to: jaką ma być ta rozmowa Naści ze stryjmi? o czem? dla jakiej przyczyny? Co to będzie? Co to będzie? Po największej części przypuszczali ludzie, że Naścia za mąż idzie i żąda przed ślubem ze stryjmi się pogodzić, a że rodzicieli nie miała, błogosławieństwo od nich otrzymać.
Oj, pobłogosławią jej oni, jak dyabeł wodę święconą zwykł błogosławić! Niektórzy mówili, że na miejscu Naścinem będąc, stryjom takim w oczyby tylko pluli, i że chęć pogodzenia się z nimi poniżaniem się jest i brakiem ambicyi. I za kogoby wychodzić mogła? Chyba za Bolka. A no, za kogo wychodzi, to wychodzi, ale pewnie w pójściu za mąż klucz do zagadki tej utkwiony, bo i o czemże inszem młoda panna myślećby mogła, jeśli nie o pójściu za mąż? Ale stryje po co jej potrzebni, a zwłaszcza Adaś, któremu Nawróciciel koniecznie przybyć rozkazał? Z tego Adasia, to już ciemność i tajemnica nieodgadnięta biła. A no, zobaczymy!
I nalazło się niemało takich, którzy postanowienie uczynili, na własne oczy obaczyć i na własne uszy posłyszeć, a przed tem postanowieniem na ubocz zeszła nawet przystojność, o której zachowywanie mieszkańcy wszystkich wogóle okolic szlacheckich wielce dbają. Chociaż to i nieprzystojnem jest bez zaproszenia do czyjegoś domu włazić, do domu Nawróciciela w godzinie oznaczonej naszło sporo ludzi, a niemało ich jeszcze nieśmielszych lub mniej znajomych, w poblizkości krążyło, czatując na języki, które ani chybi z domu tego nowiny ciekawe wynosić będą.
W świetlicy Nawróciciela sporo mężczyzn i kobiet zasiadło na stołkach, na ławkach, na krzesłach z wyplatanemi siedzeniami, a wszakoż nie zapanowała tam ciasnota nijaka; było gdzie sieść, a jeszcze i poruszać się na przestrzeni luźnej.
Mruk i Piszczałka z całemi familiami swemi pierwsi przyszli, a gospodarz i gospodyni do zaproszonych i niezaproszonych przemawiali grzecznie, chociaż niejeden z gości postrzegał, że obojgu ciężkość jakaś na sercach leżała.
Dość duży obraz Chrystusa na krzyżu jak raz naprzeciw drzwi od wejścia wisiał na ścianie i bladym kolorem ciała umęczonego, jako też obliczem miłosiernem i bolejącem, nad rozsypanemi po izbie głowami górował. Przez okna zaś, których w dwóch ścianach tej świetlicy znajdowało się aż cztery, nic widać nie było, okrom nieba smętną białością powleczonego i drzew, które do naga z liści rozebrane, suchemi gałęziami razem z wiejącym wiatrem powiewały.
Wtem wszyscy ku oknom poobracali oczy, bo przed domostwo podjechał wóz jednokonny, a z niego — kto wyskoczył? A no, nikt inszy, tylko Anastazya. Jej był konik gniady do woza zaprzężony, jej parobczak na wozie siedział, i stały dwie skrzynie dobrze pozamykane i kilimkami okryte. Cóż to ma znaczyć? Dlaczegóż pieszo z takiej blizkości nie przyszła, lecz przyjechała? Nikomu język nie obrócił się w gębie, aby o to zapytać, bo wszystkim ledwo oczy na wierzch nie wyłaziły od patrzania na dziewczynę, która, nie spodziewając się ludzi tylu tu znaleźć, stanęła na moment w progu zmieszana i co czynić nie wiedząca. Widać było po niej, że widok zgromadzenia tak licznego, sprawił jej przykrość niewymowną.
W czerni była cała. Sukienkę i szubkę ciepłą miała na sobie czarną i chusteczkę takąż na złotych włosach pod brodę związaną, a w ręku trzymała sporej wielkości torebeczkę skórzaną. Strój był schludny i przystojny, ale smętny, a twarz jej, na widok licznego zgromadzenia rumieńcem oblana, wyglądała przy tym stroju, jak róża, rozkwitająca w cieniu głębokim. Niebawem przecie ośmieliła się, uspokoiła i ukłonem wszystkich naokoło powitawszy, oboje gospodarstwo z uszanowaniem w ręce pocałowała. Potem, stanąwszy przy stole, za którym Mruk i Piszczałka z familiami swemi siedzieli, podniosła na Wincentego oczy błagające.
— Otcze kochany! — rzekła — zlitujcie się, powiedzcie wszystko, bo ja przy takiej dużej kompanii nie zdołam!
Ale Nawróciciel głową tak potrząsł, że aż czupryna, którą miał nadmiar wielką, czoło mu szpakowatymi włosami zasypała.
— Musisz zdołać — odpowiedział: — trza koniecznie, abyś postanowienia swoje sama zadeklarowała, aby potem sporów i podejrzeń nijakich ludzie nie potworzyli.
Ona, widocznej trudności doświadczając, głowę spuściła i chwilę stała w postawie wahającej się i zawstydzonej, ale potem oczy, które dnia tego osobliwie jakoś kryształowe i promieniejące były, wzniosła ku obliczu Chrystusa ukrzyżowanego i znać po niej było, że wnętrzną modlitwę odmawia. Jakoż zawstydzenie ją opuściło i uśmiech prawie wesoły osiadł na twarzy, kiedy mówić zaczęła:
— A no, kiedy trza, to trza. Prosto z mostu powiem: Ponieważ Józefa do Ziemi Świętej pojechała i nie prędko wróci, abo i cale może nie powróci, tedy ja umyśliłam zastępczynią jej zostać i to czynić, co ona czyniła.
Znowu na twarz Chrystusa, która z pod belek sufitu górowała tu nad wszystkiem, wzrok podniosła i, jakby od jej widoku natchnienie i siłę biorąc, cale już upewnionym głosem mówiła:
— Chcę tak, jak Józefa, sługą Boską i ludzką zostać, kochanej ziemi przeddziadowskiej i złej doli ludzkiej życie i trudy swoje ofiarować. Pojadę wszędzie, dokąd ona jeździła i starać się będę, aby ludzie pociechy i pożytki duszne za pośrednictwem rąk moich tak samo, jak od niej, otrzymywali.
— A potrafisz to ty, młodziutka taka, niebożątko? — z pod ściany ozwał się Żelazny.
Obróciła się ku mówiącemu i odpowiedziała:
— Nie we własny rozum ja dufam, ale w pomoc Bożą najpierw, a potem w rady ludzi nade mnie rozumniejszych. Pomnę zresztą dobrze, co i jak czyniła Józefa, a różne nauki przez dziaduńka dawane pokrzywą mi w pamięci nie zarosły. Ile sił starczy, starać się będę Józefę zastąpić, a jeżeli i omyłkę jaką z początku popełnię, Pan Bóg i ludzie mi to wybaczą, a ja na drugi raz mądrzejszą się stanę.
— A paszport i pozwolenie masz? — z pod drugiej ściany krzyknął Człowieczek, jako był zawsze prawności wszelkiej dozorcą.
— Mam jedno i drugie — odpowiedziała — potośmy właśnie, a i po towar też, z panem Wincentym do miasta jeździli.
Chwila milczenia nastała, po której Piszczałka za stołem cienko zaskwierczał:
— Czy to już wszystko? Czy po to tylko, aby androny te posłyszeć, my tu przyszli?
— Androny to cale nie są — ozwał się znów Żelazny — owszem, ludziom biednym i nieuczonym służyć, jako Józefa służyła, rzecz przez Boga błogosławiona. Niech Anastazya próbuje, kiedy jej wola taka, a może z tego dobro jakie i wyniknie. Nie święci garnki lepią. I przez dziecinne usta Bóg podczas wolę swoją objawia.
— A niech próbuje! — rzekł Mruk — niech sobie na wszystkie wiatry rusza! Szczęśliwej podróży życzę. Tylko po co my tu wezwani zostali? Czy po to, aby...
Ale nie dokończył i wargi mu odemknięte pozostały, jak skamieniałe. Insi też powyciągali szyje i wytrzeszczyli oczy.
Cościś nadzwyczajnego dziać się poczynało. Anastazya torbeczkę swą rozwarła i ze spuszczoną głową, prędkim poruszeniem rąk, wykładać z niej na stół poczęła pieniądze papierowe, w mniejsze lub większe paczki poukładane. A toż co? Dla jakiej przyczyny ona tak wiele pieniędzy tu z sobą przyniosła i ludziom prezentuje? Ale ciekawość ta wprędce przez samą Anastazyę ugaszona być miała. Znowu zawstydzona i wahająca się, na pana Wincentego pojrzała:
— Otcze kochany, nie powiesz?
A on, posępny czegoś, znów głową strząsnął.
— Mów sama — rzekł. — Na wszystkoś się dobrowolnie zaofiarowała. Dotrzymaj.
Tedy chwilę jeszcze z zawstydzeniem powalczywszy i znowu na twarz Chrystusową popatrzawszy, mówić zaczęła:
— Kiedy trza, to trza. Juści, że powiem, bo jakożbym inaczej zamiaru swego dokonała? Tedy, oto są te pieniądze, wszyściusieńkie, którem po dziaduńku otrzymała. Nie chcę ja ich. Dziaduńkowi do grobu wdzięcznam, że mię umiłował i za dziedziczkę swoją obrał, ale dziedzictwa nie chcę, bo na niem przekleństwo ludzkie cięży i czyni mię ono nadmiar już bogatą. Czym to ja nie napatrzyła się, jakie kłótnie i grzechy wszelakie od pieniądzów pochodzą? A czym nie widziała też, w jakiem uciemiężeniu żyją ludzie, którzy ich nadmiar znów mało mają? Uczniowie Chrystusowi, do Pana swego przychodząc, całe majątki swoje u stóp Jego składali, a ja jeszcze piękny kawał ziemi porodzicielskiej dla siebie ostawiam. Niechaj te pieniądze na chwałę Boską i szczęśliwość ludzką idą!...
To rzekłszy, jedną z paczek na stole leżących wzięła i z nią do Piszczałki zgrabnym ruchem podbiegłszy, w ramię go pocałowała, aż obejrzeli się wszyscy po sobie, tak dziwnem się to zdało, że ona tego, który razem z familią swoją najsrożej ją zelżył i potwarzami oblepił, w ramię całuje. A ona tymczasem w długie kościste palce Piszczałki zwitek pieniędzy wtykając, ze słodkim uśmiechem mówiła:
— Weźcie to, stryjku, nowy dom sobie zbudujcie, długi popłaćcie, Stefka ze staraniem leczcie, aby uzdrowionym być mógł i co chcecie zresztą, czyńcie, byleście na starość kąt wygodny i spokojność otrzymać mogli...
Piszczałka osłupiał i w trzęsących się palcach papierki przytrzymując, z oczyma wyłupionemi, pary z ust nie wypuszczał, a tylko w gardle cościś mu charkać i łkać poczęło. Naścia zaś z drugą paczką w ręku ku Ewce poskoczyła i, w same usta ją pocałowawszy, rzekła:
— Przyjaciółką mi byłaś, w ciężkich momentach pocieszałaś, to niech ci Bóg nagrodzi wieczną w pożyciu z Adasiem szczęśliwością. Naści posag! większego rodziciele Adasiowi pewnie żądać nie będą.
Ewka, we łzach stanąwszy, do nóg jej upaść chciała, ale Anastazya ręką ją zatrzymując, ku Mrukowi się obróciła.
— Tera — rzekła — kiedy Ewka posag już ma, to już nie sprzeciwiajcie się, stryjku, aby Adaś za żonę ją pojął. Przez tyle lat wiernymi sobie ostali: widać, że prawdziwie się miłują. Wy i Adaś od dawna już sępem za to na siebie patrzycie. Niechże teraz zamiast smętku wesołość, a zamiast rozgniewania zgoda pomiędzy wami zapanuje! Adasia proszę, aby sercem chętliwem przyjął od swojej strzecznej to, co ona jego narzeczonej, tedy i jemu także ofiarowała.
Z trzecią paczką pieniędzy obracała się do pana Wincentego i coś do niego poczynała mówić, ale co, tego nikt nie posłyszał, bo przeszkoda zaszła: w świetlicy zapanowało powszechne ucieranie nosów. Hasło ktemu dał Nawróciciel, który w bliskości okna stał, więc gdy w dobytą z kieszeni wielką chustkę zatrąbił, aż szyby nie duże zadrgały i zabrzęczały. Przy ścianach, mniej lub więcej głośno trąbili też w chustki: Żelazny, Kwiczoł, Burak, Człowieczek, a niewiasty, jak oto: Wincentowa, córki jej, Ewka i dwie czy trzy sąsiadki, bynajmniej w tem mężczyznom ubiedz się nie dając, trąbiły także, cieniej nieco, ale za to zapalczywiej i jakby na wyprzódki: która głośniej? A sprawczyni hałasu tego, widząc, że chustki idą od nosów do oczu, z których łzy mniej albo obficiej się leją, stała zadziwieniem w słup obrócona.
— A no — pośród hałasu mówiła — co się stało? Przecie tu nic osobliwego się nie dzieje, ani też żałosnego! Owszem, sama tylko radość!
Z samą tylko radością na twarzy, gdy w świetlicy uspokoiło się nieco, do Nawróciciela rzekła:
— A tego, coście mi przyrzekli, dokonacie, ja o tem nijakiego wątpienia nie mam. Na przyszłą wiosnę każecie w Tuczyńcach wykopać dwie studnie, na dwóch końcach okolicy, aby cała ludność tutejsza na spólność je miała i przestała ciągać wodę wiadrami na wysoką górę, aż z Niemna. Wiele potu ludzkiego i nawet ciężkich kalectw przez to ubędzie. A oto pieniądze macie, tyle, ile ten pan uczony w mieście wyliczył, że na te studnie trza.
Teraz izbę, na odwrót temu, co działo się przed momentem, cichość jakby kościelna zaległa. Wszyscy poczuli w powietrzu jakąś ważność, uroczystość: jeden człowiek coś ważnego i pożądanego dla ludzi wielu uczynił. Milczeli. Mógłby kto myśleć, że to była obojętność, a po prawdzie było to legnięcie na piersiach ludzkich jakiejś ważkości i błyśnięcie przed oczyma jakiejś światłości. Kwiczoł tylko z pod ściany, śród cichości powszechnej, wykrzyknął:
— Zbawicielko ty nasza!
I umilkł, a gdy milczącość przez moment długi panowała w izbie, Anastazya stała przy stole z głową spuszczoną, a z pod belki sufitu Pan Jezus obliczem miłosiernem na wszystko, co się na dole działo, poglądał. Wtem, na podwórku, w blizkości okien, dwa koguty jeden po drugim przeciągle zapiały, a wnet po kogutach i tonem do koguciego piania podobnym, odezwał się Piszczałka:
— Naściu! Naściu! Serce moje! A cóż ty z dziaduniowym inwentarzem poczniesz? Piękny inwentarz! Czy go na cudzych rękach, aby zmarnował się, pozostawisz? Przecie ja stryj twój... dobra twego lepiejbym, niż cudzy człowiek...
Ale ona, dokończyć mu nie dając, śmiać się poczęła. Śmiech ją czegoś nieprzezwyciężony brał, wszakoż razem mówiła:
— Jużem prosiła pana Wincentego, aby dwie krowy dziaduniowe wam oddał, bo jedną tylko, i to chudzinę, macie. A trzecią Ewce do wyprawy darowuję, a czwartą proszę, aby pan Kwiczoł wziął dla tej malutkiej Marylki, która urodziła się przed półroczem. Co zaś do pary koników dziaduniowych, to niech ją Adaś będzie łaskaw weźmie sobie i Ewkę nią od ślubu do domu swego zawiezie.
Tu wszakoż ozwały się zewsząd głosy zaprzeczające. Żelazny, jak był wysoki i barczysty, tak z ławy powstał i zawołał:
— A szafarkoż, rozsądku nie mająca. Toż ty całe dobro swoje pomiędzy ludzi rozszafujesz!
— Nie całe! nie całe! — odpowiedziała — bo porodzicielską fortunę bez naruszenia dla siebie pozostawiam!
Człowieczek, malutki i szczuplutki, z biegającemi oczyma, ku stołowi przyskoczył, mówiąc, że prawo nawet na rozrzutność taką nie dozwala, a Burak, nad wszelkie buraki w tej chwili czerwieńszy, do Nawróciciela się obrócił:
— Dziw mi, że opiekę nad sierotą przyjąwszy, na takie rzeczy jej pozwalacie!
— Los sobie zatamuje i za mąż tak jakby mogła, nie pójdzie — ozwała się któraś ze sąsiadek.
Głosy mnożyły się, mieszały się z sobą i gdyby to nie działo się w domu Nawróciciela, przyszłoby pewnie do kłótni, abo do czegoś jeszcze gorszego, bo i dwaj stryje poczęli ze swej strony porywać się a wykrzykiwać, że: co komu do tego, jak bratanica ich z dobrem swojem poczyna? że niech każdy ptak swojego dzióba pilnuje! że to do nich przytyki są, a oni sobie w misy pluć nie pozwolą! i t. d., i t. d. Wszakoż, że działo się to w domu Nawróciciela, tedy on sam, wyprostowawszy się, po wszystkich ognistemi oczyma swemi powiódł, czoło nad czupryną strzępiastą zmarszczył i jak krzyknął: — »Cichocie! Stulcie gęby!« — tak i pomilkli wszyscy, w niego tylko jednego oczy wlepiając.
Okrutną siłę człowiek ten miał w sobie i to wszędzie: w oczach, w czuprynie, w karku, w głosie. Ile razy zaś widział, że perswazyą i rozumem ludzkiej głupoty lub wrzawliwości pokonać nie zdoła, siłę tę, jako obuch, w garść brał i nią walił. Było w tem podobieństwo niejakie do byka, który stadu przewodniczy. Tylko, że skoro zapędliwość ludzką już uśmierzył, a po dobroci i wedle rozumu przemawiać począł, to trudno było uwierzyć, aby w jednym człowieku mieścić się mogła zdatność do takiego walenia po łbach siłą głosu, wejrzenia i postawy, a razem z nią takie rozważne i miodopłynne mówienie. Tedy w sposób miodopłynny i rozważny powiedział, że on sam z początku zamiarowi Anastazyi był przeciwny, ale potem rozmyślił się, że ani prawa do stawania w poprzek na drodze jej niema, ani godzi się mu to czynić.
Prawa niema, bo Anastazya pełnoletności swej doszła, przeszłej wiosny rok 21 życia swego ukończywszy, a nie godzi mu się, gdyż każden człowiek ma swoją osobną duszę, nad którą inszy człowiek władzy cesarskiej rozpościerać nie powinien. Nie po to on w opiekę swoją brał sierotę, aby ją w niewolniki swoje zapisywać, ale po to, aby dopomagać jej w różnych trudnościach i przeciwnościach tego życia. I tej tedy jej chęci, czem mógł, dopomógł, a przytem ziemię jej porodzicielską w dzierżawę wziął, aby ją, w czasie wędrówek właścicielki, jak oka w głowie strzedz, aby na tym pozostałym jej majątku nijaka szczerba nie powstała. Ile razy z wędrówki swej powróci, albo w słabość czy umęczenie, broń Boże, zapadnie, zawżdy znajdzie tu własny dach nad głową i kawałek chleba nie bylejaki. A na wędrówkę tę, skoro Bóg do duszy jej tak przemówił, niechaj, Józefę naśladując i zastępując, jedzie! Niech służy Bogu, ludziom i tej ziemi przeddziadowskiej, słowa święte i mądre pośród ludzi ubogich i nieuczonych siejąc, jako mannę i jako rosę i jako te promienie, które na niektórych medalikach padają z rączek Matki Boskiej.
— Czy zaś dobrze abo nie dobrze uczyniła, ręce tak szeroko otwierając, że z nich dużo jej dobra rozsypało się na ludzi, niech Bóg sądzi! Powiadają tu niektórzy, że to niemądry jest postępek, ale ja gdzieściś, nie pomnę gdzie, wyczytałem, że dwie mądrości na tej ziemi są: jedna ziemska, a druga niebieska; która zaś mądrość ziemska jest, a która niebieska? — to i uczonym ludziom podczas rozpoznać nie łatwo, a cóż dopiero nieuczonym? Nikt z Bogiem narad nie czynił i sądów nie sprawował! Kto w górze bywał?
Umilkł po długiem mówieniu Nawróciciel, a Naścia teraz, oczy łez pełne mając, ze wszystkimi żegnać się poczęła. Ale nie tak to łatwo było uczynić, jak zamierzyć. Otoczyli ją tera wszyscy kołem ciasnem, różne dobre życzenia i rady jej dając. Nawet Mrukowa i Piszczałkowa ramionami ją obejmowały, a dwaj stryje, ręce nad nią podnosząc, błogosławili, chocia Piszczałka i markotny był nieco w duszy, że z czterech krów dziaduniowych dwie mu tylko podarowała. Ewka za to, na ziemi siedząc, obejmowała jej kolana i jak chmura deszczowa, jak bóbr nad rzeką, tak płakała. Kiedy nakoniec Naścia, zdoławszy uwolnić się z tego ścisku, próg świetlicy przestąpiła, w ciemnawej sionce ktościś ją za rękaw od szubki pociągnął. Spojrzała: a to Bolko stał przed nią, jak ogień na całej twarzy czerwony, a tylko z czołem białem i błękitnemi oczyma, które w niej, jak dwa groty gorzejące, tkwiły.
— Powrócisz, Naściu? — zapytał, że to od dzieciństwa po imieniu sobie mówili.
— Jeżeli Bóg przy życiu mię utrzyma, to na lato powrócę! — odpowiedziała.
— Powróć; bo dziś, to jużem ja cię nad wszystko w świecie umiłował i, jeżeli każesz, dziesięć czy dwadzieścia lat będę na ciebie czekał, a nikogo inszego ani umiłuję, ani za żonę pojmę...
Ona cofnęła się od niego przestraszona.
— Nie czyń ty tego, Bolku, zmiłuj się, rodzicielom zgryzoty nie sprawiaj...
Ale tu roztrącili ich ludzie, ze świetlicy do sionki wchodzący i niebawem Naścia, z lekką teraz torbeczką swą w ręce, na wózek swój wsiadała. Duża kupa ludzi w różnych ubiorach, ale najwięcej w ciemnych lub siwych, stała przed wrotami domostwa, którego jasne okna patrzały na niebo, smętną białością powleczone i na drzewa, które do naga z liści rozebrane, suchemi gałęźmi razem z wiejącym wiatrem powiewały. Od tych drzew powiewających, na te wiatry wiejące, pod tę smętną białawość niebieską, potoczył się wózek z Naścią i polem pustem, głuchem, drobną mgiełką osnutem, poszeptami wiatru wzdychającem, toczył się wpierw wyraźny i jej postać wyraźnie malujący, a potem coraz dalszy, mniejszy, niewyraźniejszy, aż pod nachyleniem nieba dalekiem, pochmurnem, omglonem — zniknął.

KONIEC.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.