Ania na uniwersytecie/Rozdział XLI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ania na uniwersytecie |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Zrzeszenia Samorządów Powiatowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka |
Tytuł orygin. | Anne of the Island |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Przyszedłem zapytać, czy nie zechciałabyś pójść na spacer, jak za dawnych, dobrych lat, — wyszeptał Gilbert, stając nagle przed gankiem. — Może poszlibyśmy do ogródka Heleny Gray?
Siedząc na kamiennych schodkach ze zwojem zielonego batystu na kolanach, Ania niepewnie spojrzała na przybyłego.
— Bardzobym chętnie poszła, — odparła, — lecz niestety, nie mogę, Gilbercie. Muszę być dzisiaj wieczorem na ślubie Ali Penhallow, a przedtem muszę jeszcze wykończyć tę suknię. Ogromnie mi przykro. Z wielką przyjemnością poszłabym z tobą na spacer.
— Więc może jutro po południu? — zaproponował Gilbert, widocznie jeszcze niezbyt rozczarowany.
— Bardzo chętnie.
— Wobec tego wrócę teraz do domu i załatwię się z robotą, którą odłożyłem na jutro. To dzisiaj jest ślub Ali? Patrz, Aniu, aż trzy śluby podczas jednych wakacyj... Izy, Ali i Janki. Nie mogę Jance wybaczyć, że mnie na swój ślub nie zaprosiła.
— Trudno mieć do niej urazę, bo miała i tak mnóstwo krewnych. Ledwie się pomieścili w ciasnem mieszkaniu. Ja zaproszona zostałam tylko dlatego, że byłam szkolną koleżanką Janki, a pani Andrews musiała się przecież przed kimś pochwalić.
— Czy to prawda, że Janka miała na sobie tyle brylantów?
Ania roześmiała się głośno.
— Istotnie, biżuterję miała przecudną. Dzięki tym klejnotom, jedwabnej sukni z tiulem i koronkami i dzięki całemu stosowi kwiatów, sama Janka prawie w tem wszystkiem ginęła. Ale za to była ogromnie szczęśliwa, zarówno jak jej matka i pan młody.
— Na dzisiaj szykujesz tę suknię? — zagadnął Gilbert, wskazując zwój batystu spoczywający na kolanach Ani.
— Tak. Prawda, że ładna? We włosach będę miała astry. W Lesie Duchów rośnie ich przecież mnóstwo.
Oczami wyobraźni Gilbert ujrzał Anię w zielonej sukni z falbankami i z białemi astrami w kasztanowatych włosach. Ta wizja na chwilę zatamowała mu oddech, szybko jednak odzyskał utraconą równowagę.
— Jutro po ciebie wstąpię. Życzę ci wesołej zabawy.
Ania z westchnieniem spojrzała za nim. Gilbert był dla niej znowu bardzo przyjacielski. Po powrocie do zdrowia bardzo często odwiedzał Zielone Wzgórze i zdawać się mogło, że odżyła dawna ich szkolna przyjaźń. Jednakże Ani teraz już to nie wystarczało. Purpurowy kwiat miłości przysłaniał skromne pączki przyjaźni i tłumił je odurzającą wonią. W duszyczce Ani coraz częściej rodziła się wątpliwość, czy Gilbert ją jeszcze kochał. W chwilach samotności przypominała sobie zawsze ów wiosenny wieczór w małym ogródku Ustronia Patty. Czy kiedykolwiek potrafi naprawić swą omyłkę? Z drugiej znów strony było bardzo prawdopodobne, że Gilbert jednak zakochał się w Krystynie. Może nawet byli już zaręczeni? Ania starała się, jak najmniej myśleć o tem wszystkiem i postanowiła usilną pracą zabić w sobie dziewczęce uczucie miłości. Przecież jako nauczycielka może być też bardzo potrzebna społeczeństwu, przytem małe jej nowelki spotykały się z coraz częstszemi pochwałami rozmaitych wydawnictw. Jednak... jednak... Ania uniosła zwój batystu i westchnęła znowu głęboko.
Nazajutrz po południu Gilbert zastał już Anię zupełnie gotową do wyjścia. Miała na sobie dawną swą zieloną sukienkę, którą Gilbert kiedyś tak bardzo lubił i wyglądała wyjątkowo pięknie. Doszedł nawet do wniosku, że nigdy dotychczas nie wyglądała tak czarująco. Idąc przy boku przyjaciela, co pewien czas zerkała nań ukradkiem i zauważyła, że podczas choroby ogromnie spoważniał.
Pogoda była prześliczna. Wreszcie dotarli do ogródka Heleny Gray i usiedli na małej, omszonej ławeczce. Ani przyszedł na myśl ów cudowny dzień, kiedy to z Dianą, Janką i Priscillą urządziły rozkoszną majówkę i odkryły ten uroczy zakątek.
— Mam teraz wrażenie, — szepnęła Ania w pewnej chwili, — że tam w dole, nad małą dolinką, rozgościła się kraina spełnienia marzeń.
— Czy któreś z twoich marzeń zostało niespełnione? — zapytał Gilbert.
Jakaś drobna nuta w jego głosie, nuta, której nie słyszała od owego marcowego wieczora w ogrodzie Ustronia Patty, wywołała jakieś drżenie w serduszku dziewczyny. Opamiętała się jednak i odrzekła zupełnie swobodnie:
— Każdy posiada chyba takie marzenia. Wątpię, czy ci ludzie, których marzenia się spełniają, są zupełnie szczęśliwi.
Lecz Gilbert nie dawał za wygranę.
— Ja osobiście mam jedno tylko marzenie, — odezwał się przyciszonym głosem. — Powraca ono do mnie ciągle, chociaż wiem, że prawdopodobnie nigdy się nie spełni. Marzę o własnym domu, o rozpalonym ogniu na kominku, o własnym kocie i psie, o odgłosie kroków przyjaciół, którzy przyszli w odwiedziny i marzę o tobie.
Ania nie mogła znaleźć słów odpowiedzi. Szczęście ogarnęło ją gorącą falą.
— Dwa lata temu zadałem ci pewne pytanie. Czy dzisiaj odpowiedź byłaby inna, gdybym to pytanie powtórzył?
Ania milczała, bo nie mogła mówić. Podniosła jednak głowę i przez chwilę radosnym wzrokiem zawisła na twarzy Gilberta. Dla niego ta niema odpowiedź była wszystkiem.
Zapadający zmrok zastał ich jeszcze spacerujących po zacisznym ogrodzie, mieli sobie tyle do powiedzenia.
— Byłam pewna, że kochasz Krystynę Stuart, — szepnęła Ania w pewnej chwili z wyrzutem, jakby ona nie dawała mu powodu do myślenia, że zakochana jest w Robercie Gardnerze.
Gilbert zaśmiał się serdecznie.
— Krystyna oddawna jest zaręczona z którymś ze swych przyjaciół. Sama mi o tem mówiła. Brat jej prosił mnie, abym się nią zaopiekował gdy przyjedzie do Kingsportu. Spełniłem więc tylko jego życzenie. Zresztą Krystynę bardzo polubiłem i nie obchodziły mnie krążące o nas plotki. Poza tobą jednak, nie istniała dla mnie na świecie żadna inna kobieta, bo pokochałem cię właśnie tego dnia, kiedy w szkole rzuciłaś we mnie swoją tabliczką.
— Nie rozumiem, jak mogłeś kochać taką gąskę, jak ja, — uśmiechnęła się Ania.
— Chciałem zabić w sobie to uczucie, — odparł Gilbert szczerze, — bo właściwie nie miałem już zupełnie nadziei, odkąd Gardner zbliżył się do ciebie. Jednakże te wszystkie moje wysiłki nie odniosły żadnego skutku. Cierpiałem bardzo, gdy w Redmondzie opowiadano o twych bliskich zaręczynach z Robertem. Aż wreszcie, gdy minął kryzys mojej choroby, otrzymałem list od Izy Gordon, a właściwie od Izy Blake, w którym pisała mi, że zasadniczo między tobą i Robertem nic nie było i radziła mi, abym spróbował raz jeszcze. Po tym liście bardzo szybko wracałem do zdrowia, co wywołało nawet szczere zdziwienie mego doktora.
Ania uczuła nagle przenikający ją dreszcz.
— Nigdy chyba nie zapomnę tej strasznej nocy, gdyś ty właśnie przechodził ów kryzys. Dopiero wtedy uprzytomniłam sobie, że cię kocham, ale byłam pewna, że świadomość moja przyszła za późno.
— Tymczasem przyszła w samą porę, kochanie. Teraz wszystko już będzie dobrze, prawda? Od dzisiaj dzień ten będziemy uważali za najuroczystszą rocznicę naszej miłości i gorąco powinniśmy dziękować Bogu, że nas tem uczuciem obdarzył.
— A więc dzień dzisiejszy jest dniem narodzin naszego szczęścia, — wyszeptała Ania. — A mój ukochany ogród Heleny Gray, został mimowoli świątynią.
— Niestety, Aniu, będziesz musiała na mnie jeszcze długo czekać, — rzekł Gilbert ze smutkiem. — Dopiero za trzy lata skończę medycynę, a wątpię czy i potem będę mógł cię obsypać klejnotami i czy będziemy mogli zamieszkać w marmurowym pałacu.
Ania zaśmiała się serdecznie.
— Nie pragnę brylantów, ani marmurowych pałaców, pragnę mieć tylko ciebie. Widocznie pod tym względem jestem tak samo lekkomyślna, jak Iza. Ściany marmurowego pałacu zasłoniłyby mi widok na bezmiar przestrzeni moich marzeń. Czekać także się zgadzam. Czas oczekiwania mijać nam będzie szybko przy pracy i wspólnych marzeniach o przyszłości.
Gilbert przyciągnął ją do siebie i złożył na jej ustach pierwszy gorący pocałunek. Potem wolnym krokiem wrócili do domu, niby para królewska, ukoronowana w krainie miłości. Przed nimi wiły się wąskie ścieżki prawdziwego szczęścia, ubarwione woniejącemi kwiatami i osłonięte rozłożystemi konarami drzew, w których wiatr zawodził tęskną melodję wspomnień i słodkiej nadziei na przyszłość.