Ania na uniwersytecie/Rozdział XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ania na uniwersytecie |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Zrzeszenia Samorządów Powiatowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka |
Tytuł orygin. | Anne of the Island |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Znowu jesteśmy wszystkie razem, — zawołała Iza, siadając na zamkniętej walizce z westchnieniem ulgi. — Jak to miło powitać stare, kochane Ustronie Patty, wesołą cioteczkę i sympatyczne koty. Mruczek znowu stracił kawałek ucha, prawda?
— Mruczek byłby najpiękniejszym kotem na świecie, nawet gdyby wcale nie miał uszu, — oznajmiła Ania siedząc na kufrze, gdy tymczasem Mruczek leżał już na jej kolanach, witając radośnie swą opiekunkę.
— A czy ciocia zadowolona, że nas znów widzi? — pytała Iza.
— Zapewne, tylko wołałabym, żebyście tu uprzątnęły trochę, — rzekła ciotka Jakóbina, patrząc ze zgrozą na porozstawiane walizki, dokoła których rozsiadły się roześmiane dziewczęta. — Na gadanie będzie potem dość czasu. Przedewszystkiem praca, a później zabawa, to była moja dewiza za dawnych młodych lat.
— Teraz się czasy zmieniły, cioteczko. Naszą dewizą jest: najprzód się bawić, a potem pracować. Pracę spełnia się lepiej, gdy człowiek uprzednio zazna jakiejś rozrywki.
— Jeżeli masz zamiar zostać żoną duchownego, — rzekła ciotka Jakóbina, spychając Zyzia z kolan i odkładając nieodstępną swą robótkę, — będziesz musiała zapomnieć o tej dewizie.
— Czemuż to? — zapytała Iza. — Czyż żona duchownego musi wypowiadać tylko święte zasady? Ani mi się śni. Jestem pewna, że wszyscy mieszkańcy ulicy Patterson wkrótce mnie polubią.
— Czyś powiedziała już rodzicom o swoich zaręczynach? — zagadnęła Priscilla, podając kotu Sabiny resztki swego śniadania.
Iza skinęła potakująco głową.
— I cóż oni na to?
— Matka zaczęła gderać. Lecz ja byłam nieugięta. Wyobraźcie sobie, Izabella Gordon zdobyła się raz w życiu na stanowczość. Ojciec przyjął to spokojnie, bo i dziadek mój był pastorem, więc ojciec ma dla duchownych pewien sentyment. Gdy matka się nieco uspokoiła, przyprowadziłam Jurka do domu i wyobraźcie sobie, że go rodzice bardzo polubili. Matka tylko podczas rozmowy dawała mu do zrozumienia, że marzyła dla mnie o innej karjerze. Tegoroczne wakacje nie przyniosły mi specjalnej radości. Ale zwyciężyłam i zdobyłam Jurka. Cóż mnie może obchodzić reszta?
— Oczywiście, ciebie nie obchodzi, — wtrąciła ciotka Jakóbina.
— Jurek także się o to nie martwi, — odparła Iza. — Widzę, że ciocia dalej się nad nim lituje. A właściwie dlaczego? Według mnie można mu raczej zazdrościć, bo zdobywa we mnie rozum, urodę i złote serce.
— Dobrze, że orjentujemy się w twoich tyradach, — uśmiechnęła się ciotka Jakóbina. — Przypuszczam, że do obcych nie zwracasz się w ten sposób, bo coby tacy ludzie o tobie pomyśleli?
— Nie zależy mi na tem. Patrzę na siebie inaczej, niż wszyscy na mnie patrzą. W przeciwnym razie byłabym bardzo nieszczęśliwa. Wątpię, czy ludzie modlący się, traktują poważnie swoje modlitwy.
— O, wszakże wszyscy modlilibyśmy się szczerze, gdybyśmy potrafili zajrzeć do głębi naszych serc, — rzekła ciotka Jakóbina surowo. — Mojem zdaniem, nieszczera modlitwa nie sięga zbyt wysoko. Tylko czasami, gdy myślimy o przebaczeniu, nie jesteśmy zbytnio szczerzy, bo w życiu praktycznem naogół przebaczać nie potrafimy.
— Nie wyobrażam sobie, aby ciocia pamiętała długo wyrządzone sobie krzywdy, — rzekła Stella.
— Och, bardzo długo. Ale wiecie wszystkie, że czas leczy nawet największe cierpienia.
— To mi coś przypomina, — uśmiechnęła się Ania i opowiedziała szczegółowo historję Jana i Janiny.
— Opowiedz nam o owej romantycznej scenie, o której wspomniałaś w liście, — prosiła Iza.
Z poczuciem prawdziwego humoru Ania powtórzyła dziwne oświadczyny Szymona. Wszystkie zebrane, nie wyłączając ciotki Jakóbiny, uśmiały się serdecznie, gdy Ania skończyła opowiadanie.
— Nieładnie jest kpić z własnego konkurenta, — rzekła ciotka Jakóbina surowo. — Chociaż ja także to robiłam, — dodała po chwili w zamyśleniu.
— Niech nam ciocia opowie o swoich konkurentach, — zawołała Iza. — Musiało ich być bardzo wielu.
— Nie należą oni do przeszłości, — odparła staruszka z powagą. — Jeszcze dzisiaj znajdują się od czasu do czasu. Są w sąsiedztwie, w naszej wsi, trzej wdowcy, którzy przez długi czas przepadali za mną. Nie myślcie, moje dzieci, że romantyzm całego świata tylko do was należy.
— Nie wiem czy ci wdowcy są znowu tak bardzo romantyczni, cioteczko.
— Oczywiście, ale i wy nie zawsze jesteście romantyczne. Niektórzy moi konkurenci byli raczej bardzo zabawni, to też wyśmiewałam okropnie tych biedaków. Jednym z nich był Józef Elwood, który zdawał się być pogrążony stale w półśnie i nie zdawał sobie sprawy, z tego co się wokoło niego działo. Nawet odprawę moją zrozumiał dopiero po roku. W kilka lat później, po ożenieniu się, wracając w zimie z kościoła, zgubił z sań swoją żonę i wcale tego nie zauważył. Potem był Daniel Winston. Ten znów był nieco zamądry. Twierdził, że orjentuje się nawet w tem, co się dzieje w życiu pozagrobowem. Potrafiłby odpowiedzieć na pytanie, kiedy nastąpi dzień Sądu Ostatecznego. Prawdziwie podobał mi się Marjan Edward, ale nie zostałam jego żoną. Miał niezwykle przytępiony umysł i znaczenie każdego dowcipu rozumiał dopiero po tygodniu, pozatem specjalnie się o mnie nie starał. Najciekawszy z konkurentów był Horacy Reeve, ale gdy opowiadał jakąś historję, to tak ją przeplatał kwiecistemi słowami, że wreszcie trudno się było dopatrzeć jakiejkolwiek treści. Przez długie lata nie mogłam się domyśleć, czy wspomina własne przeżycia, czy też to wszystko jest tylko wytworem jego bujnej wyobraźni.
— A co z innymi, cioteczko?
— Najprzód musicie rozpakować rzeczy, — oznajmiła ciotka Jakóbina, dotykając przez omyłkę grzbietu Zyzia, zamiast drutu do robienia pończoch. — Tamci byli zbyt mili, żebym mogła z nich żartować. Wspomnienie o nich jest dla mnie drogie. Aniu, tam w twoim pokoju stoi pudełko z kwiatami, które przyniesiono przed godziną.
W tydzień potem mieszkanki Ustronia Patty zabrały się pilnie do nauki, bo był to przecież ostatni rok, który miały przepędzić w Redmondzie. Ania poświęcała najwięcej czasu nauce języka angielskiego, Priscilla ślęczała nad literaturą klasyczną, a Izabella wykuwała matematykę. Niekiedy uczuwały wielkie znużenie i wówczas rozmyślały nad tem, czy warto się tak zamęczać. Jednego z takich wieczorów pełnych zwątpienia, a było to w listopadzie, Stella stanęła na progu błękitnego pokoju Ani. Zastała Anię siedzącą na podłodze i otoczoną stosem rozsypanych rękopisów.
— Na litość boską, co ty robisz?
— Właśnie przeglądam stare nowelki z Klubu Powieściowego. Tem stałem wkuwaniem doprowadziłam się do tego, że cały świat mi obrzydł i potrzebna mi była jakaśkolwiek rozrywka. Wyciągnęłam z walizki te szpargały i czytając je, pękam ze śmiechu.
— I ja jestem szalenie zniechęcona, — rzekła Stella, padając na szeroki tapczan. — Uważam, że nie warto robić tyle zachodu. Nawet własne myśli wydają mi się przestarzałe i mam wrażenie, że istniały one w mojej głowie już oddawna. Właściwie, jaki pożytek ma się z życia, Aniu?
— Moja droga, wszystkiemu winna ta bezustanna nauka. Nadomiar wszystkiego jeszcze ta straszna niepogoda, bo przecież w gruncie rzeczy zdaję sobie sprawę, że życie ma jednak swój urok.
— Och, przypuszczam, chociaż w danej chwili trudno mi w to uwierzyć.
— Pomyśl tylko o tych wielkich i szlachetnych ludziach, którzy żyli i pracowali z ochotą, — rzekła Ania w zamyśleniu. — Czyż to nie szczęście odziedziczyć po nich te wszystkie zdobycze? A obecni wielcy ludzie. Czyż nie miło jest pomyśleć, że dzielimy ich dążenia i aspiracje? A potem ci, którzy przyjdą po nas. Przecież my przygotowujemy im drogę i staramy się właśnie dla nich oczyścić ją z cierni.
— Mój umysł zupełnie się z tobą zgadza, Aniu, ale w duszy nic się nie rozjaśniło. Podczas takiej pogody jestem zazwyczaj smutna i zniechęcona.
— Wiesz, czasami lubię deszcz, naprzykład w nocy, gdy leżę w łóżku i wsłuchuję się, jak krople deszczu uderzają miarowo po dachu.
— I ja lubię gdy deszcz pada na dach, — uśmiechnęła się Stella. — Ale, niestety, nie zawsze się tak dzieje. Naprzykład zeszłego lata przeżyłam okropną noc na starym, wiejskim folwarku. Dach był dziurawy i krople deszczu spływały prosto na moje łóżko. To nie było znowu takie poetyczne. Musiałam wstać w nocy i przesunąć łóżko pod inną ścianę. Muszę dodać, że łóżko było ogromnie ciężkie, bo ważyło chyba sto kilogramów. Później leżałam z otwartemi oczami, zasłuchana w miarowy plusk kropel deszczowych, uderzających o podłogę. Nie możesz sobie wyobrazić, jak w takiej ciszy plusk deszczu może człowieka zdenerwować. Aniu, z czego się śmiejesz?
— Z tej twojej historji. Iza powiedziałaby na pewno, że jest zabójcza. Zabójczą historją jest dla niej taka, w której bohaterowie umierają. W naszych dawnych nowelach miałyśmy bajeczne bohaterki. Stroiłyśmy je w jedwabie, aksamity i klejnoty. Przeważnie miały włosy złociste, albo kruczoczarne. Janka Andrews w jednem swem opowiadaniu stworzyła bohaterkę, która sypiała w atłasowym stroju, wyszywanym prawdziwemi perłami.
— Przeczytaj mi któreś z tych opowiadań, — prosiła Stella. — Zaczynam odczuwać wartość życia, bo żyjąc — można się chociaż uśmiać.
— Tu jest jedna z moich nowel. Główna bohaterka wchodzi na salę balową, świecąc od stóp do głowy brylantami. Ale nic nie znaczy uroda i przepyszny strój. To wszystko prowadziło zawsze do grobu, bo większość moich bohaterek albo umierała z tęsknoty, albo też padała z ręki tajemniczego mordercy. Nawet ja nie mogłam znaleźć dla nich ratunku.
— Pozwól mi przeczytać niektóre swoje nowele.
— Oto jedno z moich nielicznych arcydzieł. Tytuł brzmi naprawdę humorystycznie: „Moje mogiły“. Pisząc tę nowelę wylałam chyba z kwartę łez, a inne dziewczęta szlochały, czytając te moje bazgroty. Janka Andrews dostała burę od swojej matki, że właśnie w tym tygodniu wybrudziła tyle chustek do nosa. Osią tego opowiadania jest żona księdza metodysty. Zrobiłam z niej misjonarkę, bo chciałam, ażeby podróżowała. Na każdym etapie swej podróży musiała pochować jedno dziecko. Było ich dziewięcioro, a mogiły ich znajdowały się na przestrzeni między Nową Funlandją i Vancouver. Opisałam dokładnie wszystkie dzieci, jako też rodzaje ich śmierci i może zbytnio przewlekle odmalowałam pomniki i nagrobki. Zamierzałam nawet uśmiercić i dziesiąte dziecko, ale gdy dziewiąte kładłam już do mogiły, fantazja nagle mnie zawiodła i najmłodszego biedaka zostawiłam przy życiu, jako bezradnego kalekę.
Podczas gdy Stella czytała z zainteresowaniem „Moje mogiły“, wybuchając co chwila głośnym śmiechem, Ania zaczęła przeglądać inne rękopisy, wspominając czasy szkolne, gdy to członkowie Klubu Powieściowego siadywali w cieniu sosen i pisali te straszne opowieści. Między innemi wpadła jej w rękę jakaś nowela, pisana na arkuszach szarego papieru do pakowania. Zaśmiała się serdecznie, bo pamiętała dobrze, że właśnie ten szkic napisała owego wieczoru, gdy wpadła przez dach do kurnika w Tory Road.
Z początku rzuciła nań tylko wzrokiem, po chwili jednak zaczęła czytać ciekawie. Był to krótki dialog między astrami, groszkiem pachnącym, dzikim kanarkiem, ukrytym w gałęziach bzu i opiekuńczym duchem ogrodu.
Po wyjściu Stelli, Ania ukradkiem wygładziła zgniecione arkusze i szepnęła do siebie w zamyśleniu:
— Sądzę, że to zrobię.