Ania z Wyspy/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ania z Wyspy |
Wydawca | A. Francuz |
Data wyd. | ok. 1930 |
Druk | Drukarnia „Grafia“ |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | Anne of the Island |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kingsport jest dziwnem starem miastem, pamiętającem czasy pierwszej kolonizacji i spowitem w swoją dawną atmosferę, niby elegancka stara dama, w strojach, skrojonych według mody z czasów jej młodości. Tu i ówdzie nakłania się ku współczesności, ale w sercu jest niezepsute; pełne jest rzadkich relikwij i osławione w pieśniach i legendach o przeszłości. Niegdyś była to tylko stacja graniczna na kresie puszczy, a były to owe dni, gdy Indjanie bronili swego życia przez to, że zachowywali się wobec przybyszów obojętnie. Potem stał się Kingsport jabłkiem niezgody między Anglikami i Francuzami i zajmowany był to przez jednych, to przez drugich, a z każdej takiej okupacji wychodził z jakąś świeżą blizną walczącego narodu.
W parku znajduje się wieża strażnicza, całkowicie pokryta autografami turystów, na pagórku wznoszącym się nad miastem widnieje zniszczony stary fort francuski, a na placach publicznych stoją jeszcze stare armaty. Ma Kingsport i inne jeszcze historyczne miejsca, zwiedzane przez ciekawych ale najosobliwsze i najczcigodniejsze wrażenie sprawia Stary Cmentarz św. Jana, w samem sercu miasta, otoczony z dwóch stron ulicami ze spokojnemi domami z dawnych czasów, a z drugich dwóch ruchliwemi współczesnemi arterjami miejskiemi. Każdy obywatel Kingsportu odczuwa na tym Starym Cmentarzu drżenie miłej dumy, gdyż choćby nie był wogóle ambitny, to każdy jednak ma tam jakiegoś przodka z jakimś osobliwym nagrobkiem, na którym opisane są wszystkie ważniejsze wydarzenia jego życia. Nagrobki te przeważnie nie odznaczają się wybitnym kształtem artystycznym, zbudowane są naogół z surowo ociosanych brunatnych lub szarych kamieni, i w kilku tylko wypadkach widzi się jakąś próbę upiększenia. Niektóre ozdobione są trupią czaszką i skrzyżowanemi piszczelami, a ta okrutna dekoracja skojarzona jest często z głową aniołka. Wiele nagrobków zapada się już. Wszystkie niemal tknięte są zębem czasu, aż niejeden napis zupełnie został wytrzebiony, a inne z trudnością tylko można odcyfrować. Cmentarz jest bardzo wypełniony i bardzo cienisty, gdyż otaczają go i przerzynają szeregi wiązów i wierzb, w których cieniu zmarli spać muszą spokojnie, ukołysani na zawsze przez wiatr i listowie, niepokojeni przez wrzawę i ruch ponad nimi.
Pierwsza wycieczka Ani następnego popołudnia prowadziła na Stary Cmentarz Św. Jana. Przed południem poszły z Priscillą do Redmondu i imatrykulowały się jako studentki, poczem nic już tego dnia nie miały do roboty. Dziewczęta oddaliły się rade, gdyż niezbyt miło było znaleźć się nagle w otoczeniu tłumu nieznajomych, z których większość miała nieco obcy wygląd.
„Nowicjuszki“ stały w oddzielnych grupkach po dwie lub trzy, zerkając z ukosa jedna na drugą; „nowicjusze“, mądrzejsi i doświadczeńsi, skupili się w gromady na wielkich schodach hallu wejściowego, gdzie całą siłą młodych płuc wydawali okrzyki tradycyjnej nieprzyjaźni przeciw starszym studentom, z których kilku przechadzało się wyniośle, spoglądając z rozmyślnem lekceważeniem na „niedojrzałych młodzików“ na schodach. Gilberta i Karola nie było widać.
— Nigdybym nie przypuszczała, że nadejdzie dzień, gdy będę rada ujrzeć jakiegoś Slona, — rzekła Priscilla, kiedy przechodziły przez dziedziniec. — Ale w tej chwili z zachwytem powitałabym wybałuszone oczy Karola. Byłyby to przynajmniej znajome oczy.
— O, — westchnęła Ania, — nie potrafię opisać, jak się czułam, gdym stała w kolejce, oczekując zarejestrowania — tak niepozorna, jak najmniejsza kropla w największem naczyniu. Dość już przykrem jest czuć się tak niepozorną, ale nie do zniesienia jest piastować przekonanie, że nigdy się nie będzie, nigdy nie zdoła się być czemś innem, jak istotą niepozorną, i dlatego właśnie czułam się tak, jakbym była niedostrzegalna gołem okiem, jakby ktoś z tych starszych studentów mógł na mnie nastąpić. Czułam, że zstąpiłabym do grobu nieopłakana, nieuczczona i niepożegnana śpiewem.
— Zaczekaj do następnego roku, — pocieszyła ją Priscilla, — a będziesz wyglądała tak samo znudzona i wyniosła, jak który z tych starszych studentów. Bezwątpienia jest rzeczą dość przykrą czuć się niepozorną, ale zdaje mi się, że lepsze to jeszcze, niż czuć się tak wielką i niezdarną, jak ja się czuję, jakbym sterczała nad całym Redmondem. Tak się właśnie czułam — zdaje się dlatego, że jestem o dwa cale wyższa od najwyższego z tego tłumu. Ja się nie bałam, że mnie jakiś starszy student zdepcze, bałam się raczej, że mnie kto weźmie za słonia, albo za wyrośnięty okaz wykarmionego kartoflami wyspiarza.
— Zdaje się, że najgorszem jest, iż nie możemy wielkiemu Redmondowi wybaczyć, że nie jest małem Seminarjum, — rzekła Ania. — Gdyśmy opuściły Seminarjum, znałyśmy każdego i zajmowałyśmy określone stanowisko. Mam wrażenie, iż spodziewałyśmy się nieświadomie podjąć życie w Redmondzie w tem miejscu, gdzieśmy je w Seminarjum przerwały, a teraz czujemy się, jakby się nam ziemia wymykała z pod stóp. Cieszę się, że pani Linde ani pani Eliza Wright nie wiedzą ani nigdy wiedzieć nie będą, jaki jest obecnie stan mojej duszy. Powiedziałyby oczywiście z egzaltacją: „Odrazu ci to mówiłam“, i byłyby przekonane, że jest to początek końca, a tymczasem jest to właśnie koniec początku.
— Racja. To do ciebie podobne. Niedługo się tu zaaklimatyzujemy i wszystko będzie dobrze. Aniu, czy zauważyłaś tę dziewczynę, która całe rano stała sama tam koło drzwi garderoby? Tę ładną, z piwnemi oczyma i kształtnemi ustami?
— Owszem. Widziałam ją. Zwróciłam na nią szczególną uwagę gdyż była to jedyna istota, która wyglądała tak samo samotna i bez przyjaciół, jak ja się czułam. Ja miałam przynajmniej ciebie, ona zaś nikogo.
— Zauważyłam kilka razy, że wykonywała nieznaczny ruch, jakby chciała się do nas zbliżyć, ale nie uczyniła tego: widocznie jest zbyt lękliwa. Chciałam, aby podeszła. Gdybym się tak bardzo nie czuła słoniem, zbliżyłabym się do niej. Ale nie mogłam się przedostać przez tę wielką halę z wyjącemi tłumami chłopców na schodach. Była to najładniejsza nowicjuszka, jaką dzisiaj widziałam, ale prawdopodobnie i piękność zawodzi pierwszego dnia w Redmondzie, — zakończyła Priscilla.
— Chciałabym po śniadaniu przespacerować się na cmentarz św. Jana, — rzekła Ania. — Nie uważam coprawda, aby Stary Cmentarz był właściwem miejscem, gdzie się odzyskuje humor, ale zdaje mi się, że tylko tam znaleźć można drzewa, a drzewa muszę mieć. Usiądę na jakiejś starej mogile i przymknę oczy, wyobrażając sobie, że jestem w lasach Avonlea.
Nie uczyniła tego jednak, gdyż Stary Cmentarz św. Jana miał dość dla niej powabów, aby szeroko rozwierać oczy. Weszły przez wrota wejściowe, minąwszy prosty, masywny łuk kamienny, który wznosił się nad wielkim lwem angielskim. Znalazły się na ciemnem, chłodnem, zielonem miejscu, gdzie zawodziły wichry. Przechadzały się powoli po długich porosłych murawą ścieżkach, odczytując osobliwe długie napisy, wyryte w epoce, rozporządzającej większemi ilościami czasu, niż obecnie.
— „Tu spoczywają zwłoki Alberta Crawforda“, — czytała Ania na zniszczonej szarej tablicy, — „przez wiele lat inspektor artylerji JKMości w Kingsporcie. Służył w armji aż do pokoju roku 1763, w którym to roku wystąpił ze służby z powodu złego stanu zdrowia. Był walecznym oficerem, najlepszym z małżonków, najlepszym z ojców i najlepszym z przyjaciół. Zmarł 29 października 1792 roku w wieku lat 84“. Oto nagrobek dla ciebie, Prissy. Jest w tem niewątpliwie pewna bujność wyobraźni. Jak pełne przygód musiało być takie życie! A co do jego zalet osobistych, pewna jestem, że pochwała ludzka nie mogła się dalej posunąć. Ciekawam, czy te wszystkie piękne rzeczy mówiono mu za życia.
— A tu jeszcze jeden, — rzekła Priscilla. — Słuchaj: „Ku pamięci Aleksandra Rossa, który zmarł 22 września 1840 roku w wieku 43 lat. Nagrobek ten wzniesiony został jako danina przywiązania przez człowieka, któremu zmarły służył przez dwadzieścia siedem lat tak wiernie, że uważany był za przyjaciela i zasługiwał na najzupełniejsze zaufanie i życzliwość“.
— Bardzo dobre epitafjum, — oznajmiła Ania w zamyśleniu. — Nie pragnęłabym dla siebie lepszego. Wszyscy jesteśmy pewnego rodzaju sługami i jeśli fakt naszej wierności może być uwieczniony na naszych grobowcach, wystarczy to już w zupełności. Spójrz na ten nędzny, mały, szary kamień, Prissy — „na pamiątkę ukochanego dziecka“. A tutaj inny, „wzniesiony ku pamięci człowieka, pochowanego gdzie indziej“. Ciekawam, gdzie się znajduje ten nieznany grób. Doprawdy, Prissy, dzisiejsze cmentarze nie są tak ciekawe jak ten. Miałaś rację, będę tu często przychodziła. Już kocham to miejsce. Widzę, że nie jesteśmy tu same, tam na dole, na końcu tej alei, jest jakaś dziewczyna. Zdaje mi się, że to ta sama, którą widziałyśmy dziś rano w Redmondzie. Obserwuję ją już od pięciu minut. Ruszała w naszym kierunku już kilka razy i tyleż razy zawracała znowu. Albo jest okropnie lękliwa, albo ma coś na sumieniu. Idźmy jej naprzeciw. Łatwiej jest zawrzeć znajomość na cmentarzu, niż w Redmondzie.
Ruszyły długą aleją naprzeciw nieznajomej, która siedziała na szarym kamieniu pod wielką wierzbą. Była istotnie bardzo ładna, stanowiła żywy, niepowszedni, czarujący typ urody. Na jedwabiście gładkich włosach leżał orzechowy blask, a okrągłe policzki rumieniły się miękko. Oczy miała wielkie, piwne, aksamitne, pod dziwnie wygiętemi brwiami. Nosiła elegancką bronzową suknię, modne małe pantofelki i ciemnoróżowy kapelusz słomkowy, stanowiący arcydzieło w swoim rodzaju. Priscilla uświadomiła sobie nagle, że własny jej kapelusz zrobiony był przez wiejską modystkę, a Ania zdawała sobie sprawę, że bluzka jej, którą sama uszyła, a którą przykroiła pani Linde, wyglądała bardzo niezdarnie w porównaniu z eleganckim strojem nieznajomej.
Przez chwilę miały ochotę zawrócić. Ale już się zatrzymały i zwróciły ku szaremu kamieniowi.
Za późno było wracać, gdyż piwnooka dziewczyna wywnioskowała widocznie z ich zachowania, że przyszły do niej, aby z nią pomówić. Podniosła się z miejsca i zbliżyła się ku nim z wyciągniętą ręką i uśmiechem, w którym nie było ani cienia lękliwości lub onieśmielenia.
— O, tak pragnęłam się dowiedzieć, kim jesteście, — zawołała nieznajoma z zapałem. — Konałam z ciekawości. Widziałam was dzisiaj rano w Redmondzie. Powiedzcie, czy nie było tam okropnie? Przez czas czekania tam żałowałam, że nie zostałam w domu, aby wyjść zamąż.
Ania i Priscilla wybuchnęły na to niespodziane zakończenie hałaśliwym śmiechem, piwnooka dziewczyna zaśmiała się także.
— Pragnęłam tego rzeczywiście. Mogłam tak postąpić. Chodźcie, usiądźmy na tym kamieniu nagrobnym i zapoznajmy się. Nietrudno nam będzie. Wiem, że się serdecznie polubimy wzajemnie. Wiedziałam o tem, gdy tylko ujrzałam was dzisiaj rano w Redmondzie. Taką miałam ochotę, podbiec do was wprost i wyściskać was!
— A dlaczego tego nie uczyniłaś? — zapytała Priscilla.
— Poprostu dlatego, że nie mogłam się na to zdecydować. Zawsze mi jest trudno powziąć jakąś decyzję. Wadą moją jest niezdecydowanie. Gdy postanawiam coś uczynić, czuję zarazem, że inna droga postępowania byłaby właściwsza. Jest to wielkie nieszczęście, ale taką się urodziłam i niema sensu ganić mnie za to, jak to niektórzy czynią. Dlatego nie mogłam się zdecydować podejść do was i rozmawiać z wami, choć tego bardzo pragnęłam.
— Myślałyśmy, że jesteś zbyt lękliwa, — rzekła Ania.
— Nie, nie, moja droga, lękliwość nie należy do licznych wad czy zalet Filipy Gordon — krótko Fili. Nazywajcie mnie poprostu Filą. A jak się wy nazywacie?
— Ona nazywa się Priscilla Grant, — rzekła Ania, wskazując na przyjaciółkę.
— A ona Ania Shirley, — oznajmiła Priscilla zkolei.
— I jesteśmy z Wyspy, — rzekły obie jednocześnie.
— Ja przybyłam z Bolingbroke w Nowej Szkocji, — zakomunikowała Filipa.
— Z Bolingbroke! — wykrzyknęła Ania. — Ja się tam przecież urodziłam!
— Rzeczywiście? Więc i ty jesteś „sinym nosem“?[1].
— Bynajmniej, — odpowiedziała Ania. — Czy to nie Dan O’Connell powiedział, że jeśli człowiek urodzi się w stajni, to jeszcze nie staje się przez to koniem? Aż do szpiku kości jestem wyspiarką.
— W każdym razie rada jestem, że urodziłaś się w Bolingbroke. Stajemy się przez to niejako sąsiadkami, prawda? Cieszę się z tego, bo gdy ci zdradzę jakąś tajemnicę, nie zdradzę jej przez to obcemu. A mówić muszę, nie umiem zachować tajemnicy, wszelkie wysiłki byłyby bezcelowe. To moja wada — to i moje niezdecydowanie, o którem już wspominałam. Czy uwierzysz, że pół godziny wahałam się, jaki kapelusz włożyć, idąc tutaj — tutaj, na cmentarz! Początkowo skłaniałam się do bronzowego z piórami, ale gdy tylko go włożyłam, wydało mi się, że w różowym z wielkiem rondem będzie mi lepiej. Gdy już ten nosiłam, znowu bronzowy wydał mi się odpowiedniejszy. Wreszcie położyłam oba na łóżku, zamknęłam oczy i wybrałam na ślepo szpilką od kapelusza. Szpilka utkwiła w różowym, więc włożyłam różowy. Jest mi w nim dobrze, prawda? Powiedzcie mi, co sądzicie o moim wyglądzie?
Na to naiwne pytanie, postawione tonem zupełnie poważnym, Priscilia roześmiała się znowu. Ania zaś rzekła, ściskając silnie dłoń Filipy:
— Skonstatowałyśmy dzisiaj rano, że jesteś najładniejszą dziewczyną, jaką widziałyśmy w Redmondzie.
Usta Filipy wygięły się do uśmiechu radości, ukazując bardzo drobne, białe zęby.
— I ja to sobie pomyślałam, — brzmiała jej zdumiewająca odpowiedź. — Ale potrzeba mi było czyjegoś potwierdzenia, aby wesprzeć swój sąd. Nie mogę się nigdy zdecydować nawet co do swego własnego wyglądu. Gdy tylko zadecydowałam, że jestem ładna, poczynam czuć z bólem, że nią nie jestem. Mam przytem okropną, starą ciotkę, która stale mówi do mnie żałobnym tonem: „Byłaś takiem ładnem dzieckiem. Dziwne to, że dzieci tak się zmieniają podrastając“. Lubię ciotki, ale nie znoszę starych ciotek. Mówcie mi, proszę, często, że jestem ładna, jeżeli wam to nie sprawi przykrości. Czuję się znacznie lepiej, jeżeli mogę wierzyć, że jestem ładna. A i ja wobec was będę tak samo uprzejma, jeżeli tego pragniecie, mogę tak wobec was postępować z czystem sumieniem.
— Dziękuję, — zaśmiała się Ania, — ale Priscilia i ja jesteśmy tak mocno przekonane o swoim pięknym wyglądzie, że nie potrzebujemy żadnych zapewnień, zbyteczna byłaby więc twoja fatyga.
— O, śmiejecie się ze mnie, wiem, sądzicie, że jestem ohydnie próżna, ale tak nie jest. Niema we mnie rzeczywiście ani odrobiny próżności, i zupełnie bez zazdrości obdarzam inne dziewczęta komplementami, jeżeli na nie zasługują. Cieszę się tak bardzo, że was poznałam! Przyjechałam w sobotę wieczorem i od tej chwili umierałam z tęsknoty za domem. Straszne to uczucie, prawda? W Bolingbroke jest się znakomitą osobistością, w Kingsporcie niczem!... Gdzie mieszkacie?
— Ulica św. Jana 38.
— Coraz lepiej! A ja akurat na rogu ulicy Wallace’a. Ale nie podoba mi się mój pensjonat. Smutny jest i samotny, a pokój mój wychodzi na wstrętne, czarne podwórze. Jest to najbrzydsze miejsce na świecie. A co do kotów, to oczywiście wszystkie koty Kingsportu nie mogą się tam spotykać w nocy, ale połowa przybywa napewno. Lubię koty, drzemiące na dywanie w pobliżu ognia przed kominkiem, ale koty na podwórzu o północy to bezwarunkowo zupełnie inne stworzenia. Przez całą pierwszą noc po przybyciu płakałam, koty także. Gdybyście widziały nad ranem mój nos! Jakże wtedy pragnęłam, abym nigdy nie opuszczała domu!
— Nie wiem, jak się zdołałaś po tem wszystkiem zdecydować na przyjazd do Redmondu, jeżeli rzeczywiście jesteś tak niezdecydowaną osobą, — rzekła Priscilla ubawiona.
— Błogosławione twoje słodkie serce! To nie ja się zdecydowałam. Ojciec się uparł, żebym jechała, nie wiem dlaczego. Śmiesznem się przecież wydaje, że ja mam studjować, aby uzyskać bakalaureat sztuk, prawda? Nie żebym tego nie potrafiła, przeciwnie. Głowę mam niezłą.
— O! — rzekła Priscilla z niedowierzaniem.
— Tak. Ale wielka to praca używać swojej głowy. Nie, jabym do Redmondu nie przyjechała. Uczyniłam to tylko dla ojca. Taki jest poczciwy! Zresztą wiedziałam, że jeśli zostanę w domu, to będę musiała wyjść zamąż. Matka chciała tego stanowczo. Matka jest pełna stanowczości. Ale ja rzeczywiście nie mogłam znieść tej myśli, chciałam jeszcze parę lat zaczekać, chciałam zaznać jeszcze rozrywek, zanim założę własny dom. A jeżeli śmiesznem jest być bakalaureatką sztuk, to przecież śmieszniejszem jeszcze jest być starą kobietą, prawda? Mam dopiero osiemnaście lat. Nie, wolałam jednak pojechać do Redmondu, niż wyjść zamąż. Zresztą, jak mogłabym się kiedykolwiek zdecydować, za kogo wyjść?
— Czy było ich tylu? — zaśmiała się Ania.
— Tłumy, chłopcy niezmiernie mnie lubią, rzeczywiście. Ale dwóch tylko wchodziło w rachubę. Wszyscy inni byli za młodzi i za biedni. Ja muszę wyjść zamąż bogato.
— Dlaczego musisz?
— Słodka moja, jak mogłabyś sobie wyobrazić mnie, jako żonę człowieka ubogiego? Nie umiem robić nic pożytecznego i jestem bardzo rozrzutna. O, nie, mój mąż musi mieć moc pieniędzy. I to właśnie zredukowało ich ilość do dwóch tylko. Ale nie mogłam się zdecydować na wybór z pomiędzy tych dwóch, tak samo, jakby ich było dwie setki. Wiedziałam doskonale, że gdybym wybrała jednego, żałowałabym przez całe życie, że nie wyszłam za drugiego.
— A czy... żadnego z nich nie... kochałaś? — zapytała Ania wahająco.
Niełatwo jej było mówić do obcej o wielkiej tajemnicy życia.
— Boże wielki! Nie, nie mogłam pokochać żadnego. To nie w moim charakterze. Zresztą nie chciałam. Człowiek zakochany staje się, sądzę, zupełnym niewolnikiem. I dałoby to mężczyźnie możność skrzywdzenia mnie. Bałabym się. Nie, nie, Oleś i Alfons są miłymi chłopcami i lubię ich obu tak bardzo, że doprawdy nie wiem, którego lubię więcej. I to jest najgorsze. Oleś wygląda wprawdzie lepiej, a ja nie mogłabym poprostu wyjść za człowieka, który nie jest przystojny. Ma dobry charakter i miłe, kędzierzawe, czarne włosy. Jest trochę za doskonały, a nie wierzę, abym mogła kochać doskonałego męża, któregobym nigdy nie miała sposobności zganić.
— Więc dlaczego nie wyjdziesz za Alfonsa? — zapytała Priscilla poważnie.
— Zastanów się, wyjść zamąż za człowieka, któremu na imię Alfons! — zawołała Fila boleśnie. — Nie wierzę, żebym to zniosła. Ale ma on klasyczny nos, a byłoby pociechą mieć w rodzinie nos, na którym można polegać. Ja na swoim polegać nie mogę. Chwilowo jest według modelu Gordonów, ale obawiam się, że gdy się zestarzeję, zdradzi on tendencje Byrnów. Badam go codzień skrupulatnie, aby się przekonać, że jest jeszcze gordonowski. Matka była z domu Byrne i posiada nos jak najbardziej byrnowski. Gdybyś go widziała! Przepadam za pięknemi nosami. Ty masz nos niezwykle piękny, Aniu Shirley. Nos Alfonsa niemal przechyliłby szalę na jego korzyść. Ale Alfons! Nie, nie mogłam się zdecydować. Gdybym mogła postąpić tak, jak z kapeluszami, postawić ich obok siebie i ugodzić na ślepo szpilką od kapelusza, wtedy sprawa byłaby zupełnie łatwa.
— A jak Oleś i Alfons przyjęli twój wyjazd? — zapytała Priscilla.
— O, mają jeszcze nadzieję. Powiedziałam im, że muszą czekać, dopóki się nie zdecyduję. Zgadzają się na to. Uwielbiają mię obaj. Przez ten czas zamierzam się trochę zabawić. Spodziewam się, że będę miała w Redmondzie chmary adoratorów. Nie mogę się czuć szczęśliwa, gdy ich nie mam. Ale czy nie uważasz, że wszyscy a ci nowicjusze są okropnie niezdarni? Widziałam wśród nich tylko jednego naprawdę przystojnego chłopca! Odszedł, zanim wyście przyszły. Słyszałam, że kolega jego nazywał go Gilbertem. Kolega ten miał oczy takie wybałuszone. Ale nie odchodzicie jeszcze, panienki? Nie odchodźcie.
— Zdaje się, że musimy, — oznajmiła Ania dość chłodno. — Późno się robi, a ja mam jeszcze robotę.
— Ale odwiedzicie mnie, prawda? — zapytała Filipa, wstając i obejmując je obie ramionami. — I pozwólcie mi odwiedzić też was. Chciałabym się z wami zaprzyjaźnić. Spodobałyście mi się bardzo. A chyba niezupełnie zraziłam was do siebie swoją trzpiotowatością, prawda?
— Niezupełnie, — rzekła Ania, odpowiadając na uścisk Fili serdecznie.
— Wiedzcie, że nie jestem nawet o połowę tak głupia, jak się powierzchownie wydaję. Zaakceptujcie Filipę Gordon, tak jak ją Pan Bóg stworzył, ze wszystkiemi jej błędami, a sądzę, że ją jeszcze pokochacie. Czy ten cmentarz nie jest słodkiem miejscem? Chciałabym być tutaj pochowana. Jest tu grobowiec, którego pierw nie spostrzegłam. Tam w otoczeniu żelaznej kraty. O, panienki, spójrzcie, patrzcie. Kamień głosi, że jest to mogiła miczmana, który padł w bitwie pomiędzy Shannon a Chesapeake. Jakie to fantastyczne!
Ania przystanęła przy kracie i spojrzała na stary kamień nagrobny; tętno jej drżało od nagłego podniecenia. Stary cmentarz z chylącemi się drzewami i długiemi, cienistemi ścieżkami, znikł z przed jej oczu — widziała przed sobą tylko przystań Kingsportu z przed stu lat: z mgły zbliżała się wolno wielka fregata, świecąc „gwiazdzistą flagą Anglji“. Za nią sunęła druga, spowita we własną flagę, leżącą na tylnym pokładzie. Wskazówka czasu cofnęła się: był to okręt Shannon, który triumfalnie wjeżdżał do zatoki, wiodąc Chesapeake jako swego jeńca.
— Oprzytomnij, Aniu Shirley, oprzytomnij, — zaśmiała się Filipa, ciągnąc ją za rękę. — Oddaliłaś się od nas o sto lat. Oprzytomnij.
Ania oprzytomniała z westchnieniem; oczy jej połyskiwały miękko.
— Zawsze lubiłam tę starą historję, — rzekła, — chociaż Anglja zwyciężyła wtedy; myślę, że lubiłam ją ze względu na tego starego, dzielnego komendanta. Ten grobowiec przypomniał mi ją znowu i uczynił tak rzeczywistą! Ten mały, biedny miczman miał zaledwie osiemnaście lat. „Zmarł od okropnych ran, które otrzymał w odważnej walce“ — tak głosi jego nagrobek. Więcej żołnierz pragnąć nie może.
Zanim Ania odwróciła się od grobowca, rzuciła jeszcze małą wiązankę fiołków na mogiłę młodzieńca, który poległ podczas wielkiego pojedynku morskiego.
— No, co sądzisz o naszej nowej przyjaciółce? — zapytała Priscilla, gdy Fila opuściła je.
— Podoba mi się. Mimo wszystkich głupstw, jakie mówiła, ma w sobie coś miłego. Zdaje mi się, jak sama mówi, że nie jest nawet w połowie tak płytka, jak się wydaje. Jest słodkiem dzieckiem, które chciałoby się całować, i wątpię, czy się pod tym względem kiedykolwiek zestarzeje.
— Mnie się tak podoba, — rzekła Priscilla stanowczo. — Mówi tak wiele o chłopcach, jak Ruby Gillis. Ale gdy Ruby mówi, wpadam we wściekłość, podczas gdy przy Fili muszę się serdecznie śmiać. Co jest przyczyną tego?
— Jest między niemi różnica, — rzekła Ania po chwili namysłu. — Zdaje mi się, iż idzie o to, że Ruby jest rzeczywiście tak pewna siebie wobec chłopców, igra miłością i zakochaniem. Poza tem, gdy chwali się swymi adoratorami, czujesz, że chce cię podrażnić, iż ty nie masz ich tylu. Fila natomiast mówi o swoich amantach zupełnie jak o kolegach. Traktuje chłopców rzeczywiście jako kolegów i rada jest, mając dokoła siebie tuziny, poprostu dlatego, że lubi być popularna i uważana za popularną. Nawet Oleś i Alfons — nigdy nie potrafię już rozdzielić w myślach tych dwóch imion — nawet Oleś i Alfons są dla niej dwoma towarzyszami zabawy, którzy chcieliby bawić się z nią całe życie. Rada jestem, żeśmy ją spotkały i cieszę się, żeśmy się wybrały na cmentarz św. Jana. Mam wrażenie, że dzisiejszego popołudnia zapuściłam mały korzonek w grunt Kingsportu. Mam nadzieję. Nie znoszę przenoszenia się na nowy grunt.