Ania z Wyspy/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Wyspy
Wydawca A. Francuz
Data wyd. ok. 1930
Druk Drukarnia „Grafia“
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
Pożegnanie.

Karol Slone, Gilbert Blythe i Ania Shirley następnego ranka poniedziałkowego opuścili Avonlea. Ania liczyła na ładny dzień. Diana miała ją odprowadzić na stację, miała to być ich ostatnia miła przejażdżka na długi czas. Ale gdy Ania w niedzielę wieczór kładła się spać, wschodni wiatr jęczał wokół Zielonego Wzgórza ze złowieszczą przepowiednią, która się nazajutrz spełniła. Ania zbudziła się i ujrzała, że krople deszczu smagały jej okno, a szara powierzchnia stawu pokryta była rozszerzającemi się kręgami; wzgórza i morze spowite były w mgłę, a cały świat wydawał się posępny i smutny.
Ania już o brzasku była ubrana, gdyż trzeba było zdążyć na pociąg, który przychodził do miasta portowego zaledwie na kilka minut przed odpłynięciem statku. Walczyła ze[1] łzami, które wytrysnąć chciały z jej oczu wbrew jej woli. Opuszczała dom, który jej był tak drogi, a coś jej mówiło, że opuszczała go na zawsze, z wyjątkiem przyjazdów na święta. Powracając na ferje, nie zastanie tu już takiego samego życia, jak dawniej. O, a jakie to było wszystko drogie i kochane — mała, biała facjatka, uświęcona marzeniami dziewczęcemi, Królowa Śniegu za oknem, strumyk w dolinie, Fontanna Driad, Las Duchów, Aleja Zakochanych — wszystkie te tysiąc i jedno drogich miejsc, gdzie żyły wspomnienia dawnych lat. Czy rzeczywiście mogła być szczęśliwa gdzie indziej?
Śniadanie było tego ranka na Zielonem Wzgórzu dość smutne. Tadzio nie mógł jeść, zapewne po raz pierwszy w życiu, lecz bezwstydnie beczał nad talerzem. Nikt wogóle nie miał wielkiego apetytu prócz Toli, która spokojnie zajadała swoją porcję. Tola należała do owych szczęśliwych istot, które rzadko wytrąca coś z równowagi. Nawet o ósmej wiele było trzeba, aby wyrwać Tolę ze stanu zadowolenia. Była smuta, że Ania odjeżdżała, oczywiście, ale czy to było powodem, żeby wzgardzić swojem jajkiem na miękko i bułką? Bynajmniej. A widząc, że Tadzio nie może jeść, Tola zjadła i jego porcję.
Punktualnie zjawiła się Diana z koniem i kabrioletem, wytknąwszy różową twarzyczkę z deszczowego płaszcza. Nadeszła chwila pożegnania. Pani Linde wyszła ze swego pokoju, aby serdecznie uścisnąć Anię i ostrzec ją by dbała o zdrowie. Maryla pogłaskała policzek Ani szorstko i bez łez i powiedziała, iż spodziewa się, że otrzyma od niej wiadomość, gdy tylko Ania się urządzi. Przypadkowy widz wywnioskowałby z tego może, że odjazd Ani mało ją wzruszał, gdyby widz ten nie zajrzał dobrze w jej oczy. Tola gorąco ucałowała Anię i wylała dwie należyte łzy. Zaś Tadzio, który od odejścia od śniadania płakał na schodach tylnego ganku, zupełnie nie chciał się z nią pożegnać. Na widok zbliżającej się Ani zerwał się, wbiegł po tylnych schodach i ukrył się w garderobie, z której nie chciał wyjść. Stłumione jego łkanie było ostatnim dźwiękiem, jaki słyszała Ania, opuszczając Zielone Wzgórze.
Przez całą drogę padało mocno, aż do Szerokiej Rzeki, do której to stacji musiały jechać, ponieważ kolejka z Carmody nie miała połączenia ze statkiem.
Gdy przybyli do przystani, Karol i Gilbert już tam byli, a statek gwizdał. Ania zdążyła zaledwie wykupić bilet i nadać bagaż, rzucić Dianie krótkie słowa pożegnania i skoczyć na pokład. Chciało jej się wracać z Dianą do Avonlea; wiedziała, że umrze z tęsknoty za domem. O, i gdybyż przynajmniej ten przeklęty deszcz przestał padać, jakby cały świat płakał nad ubiegłem latem i minionemi radościami! Nawet obecność Gilberta nie przynosiła jej pociechy, gdyż Karol Slone był także, a Slonów można było znieść tylko przy pięknej pogodzie. W czasie deszczu nie można ich było ścierpieć.
Gdy statek wypłynął z portu Charlottetown, sprawy przyjęły pomyślniejszy obrót. Deszcz ustał, słońce poczęło się przedzierać od czasu do czasu poprzez gęste chmury, rumieniąc szare zwały miedzianemi promieniami i rozjaśniając przesłaniającą czerwone brzegi wyspy mgłę promiennym blaskiem przepowiedni pięknego dnia, który miał po tej szarudze nastąpić. Nadomiar Karol Slone zapadł w tej chwili na chorobę morską i zmuszony był zejść pod pokład, zaś Ania i Gilbert pozostali sami.
„Jestem bardzo zadowolona, że wszyscy Slonowie gdy tylko znajdą się na wodzie, dostają morskiej choroby“, pomyślała Ania niemiłosiernie. „Jestem pewna, że nie potrafiłabym pożegnać się z wyspą, gdy Karol Slone stał obok mnie i udawał, że także patrzy na nią sentymentalnie“.
— Więc odjechaliśmy, — rzucił Gilbert obojętnie.
— Czuję się jak „Childe Harold“ Byrona, chociaż w istocie nie spoglądam na swój „brzeg rodzinny“, — rzekła Ania, mrużąc szare oczy. — Jest nim Nowa Szkocja. Ale prawdziwym brzegiem rodzinnym jest ten kraj, który się najbardziej kocha: a tym jest dla mnie poczciwa Wyspa Księcia Edwarda. Trudno mi wprost uwierzyć, że nie mieszkałam tu zawsze. Owe jedenaście lat, zanim tu przyjechałam, wydają mi się niby zły sen. Siedem lat mija, jak przybyłam tutaj tym samym statkiem — owego wieczora, gdy mię pani Spencer przywiozła z Hopetown. Widzę siebie samą w owej starej, ciasnej sukience i spłowiałym marynarskim kapeluszu, jak ciekawie kręciłam się po pokładach i kajutach. Piękny to był wieczór; i jak owe czerwone wybrzeża wyspy błyszczały w promieniach słońca! Teraz płynę znowu tą drogą. O, Gilbercie, mam nadzieję, że pokocham Redmond i Kingsport, ale jestem pewna, że tego nie pragnę!
— Gdzież się podziała cała twoja filozofja, Aniu?
— Zatonęła w olbrzymiej fali osamotnienia i tęsknoty za domem. Przez trzy lata marzyłam o wyjeździe do Redmondu — a teraz jadę i pragnęłabym nie jechać! Ale to nic! Odzyskam znowu swoją wesołość i filozofję, gdy się dobrze wypłaczę! Jest mi to konieczne, ale będę musiała czekać, aż się dziś wieczór znajdę w swojem łóżku w pensjonacie. Wtedy Ania będzie znowu sobą. Ciekawam, czy Tadzio wyszedł już ze swojej kryjówki?
Była dziewiąta wieczorem, gdy statek przybył do Kingsportu i podróżni znaleźli się w niebiesko-białym blasku natłoczonej przystani. Ania czuła się bardzo nieswojo, ale w chwilę później znalazła się w objęciach Priscilli Grant, która przybyła do Kingsportu w niedzielę.
— Jesteś nareszcie, kochanie! Jesteś pewnie tak zmęczona jak ja, gdy przybyłam tutaj w niedzielę wieczorem!
— Zmęczona! Nie mów o tem, Priscillo. Jestem zmęczona i oszołomiona, jak prowincjonałka, i czuję się, jakbym miała dziesięć lat. Zlituj się i zabierz swoją koleżankę do jakiegoś miejsca, gdzie będzie mogła skupić myśli.
— Zaprowadzę cię wprost do naszego pensjonatu. Przed stacją czeka dorożka.
— Co za szczęście, że ty tu już jesteś, Prissy. Gdyby nie ty, zdaje się, że siadłabym na swojej walizce, wylewając gorzkie łzy. Jakaż to pociecha ujrzeć znajomą twarz w zgiełkliwej ciżbie obcych ludzi!
— Czy to Gilbert Blythe jest tam nagórze, Aniu? Jak on wyrósł przez ostatni rok! Kiedy pracowałam w Carmody, był jeszcze chłopczykiem. Na Boga, a to Karol Slone! Nie zmienił się wcale, nie mógł się zmienić! Tak samo wyglądał, kiedy się urodził i tak samo wyglądać będzie, mając lat osiemdziesiąt. Tędy, moja droga. Za dwadzieścia minut będziemy w domu.
— W domu, — westchnęła Ania. — Chciałaś pewnie powiedzieć, że będziemy w jakimś okropnym pensjonacie, w jakiejś jeszcze okropniejszej sypialni, której okna wychodzić będą na brudne podwórze.
— Nie jest to tak okropny pensjonat, Aniu. Oto nasza dorożka. Wsiadaj, woźnica zajmie się twoją walizą. O, tak, nasz pensjonat jest w istocie bardzo miłem miejscem w swoim rodzaju; przyznasz to jutro sama, gdy po dobrze przespanej nocy odzyskasz rumieńce. Jest to wielka, szara staroświecka kamienica na ulicy św. Jana, łączącej się bezpośrednio z Redmondem. Była ona dawniej „rezydencją“ wielkich ludzi, ale moda opuściła ulicę św. Jana, a domy jej dzisiaj marzą tylko o lepszych dniach. Są one tak wielkie, że ludzie, którzy w nich mieszkają, muszą dzisiaj przyjmować pensjonarzy, aby je wypełnić. Tę przynajmniej przyczynę gospodynie nasze gorliwie nam wmawiają. Wspaniałe są te nasze gospodynie, Aniu!
— Ileż ich jest?
— Dwie, panna Hanna Harvey i panna Ada Harvey. Urodziły się jako bliźnięta mniej więcej przed pięćdziesięciu laty.
— Nie mogę się widocznie pozbyć bliźniąt, — uśmiechnęła się Ania. — Gdziekolwiek się zwrócę, wszędzie stają na mej drodze.
— O, teraz już nie są bliźniętami, moja droga. Przekroczywszy wiek trzydziestu lat, przestały niemi być. Panna Hanna zestarzała się, co nie jest zbyt miłe, panna Ada zaś zatrzymała się na trzydziestce, co jest jeszcze mniej miłe. Nie wiem, czy panna Hanna umie się śmiać, czy nie; nigdy jej na tem dotąd nie przyłapałam. Ale panna Ada uśmiecha się cały dzień, i jest to jeszcze gorsze. Ale mimo to są one bardzo miłe i poczciwe; co rok przyjmują dwie pensjonariuszki, gdyż zmysł praktyczny panny Hanny nie może znieść „trwonienia miejsca“ w pokojach — ale nie dlatego żeby im to było potrzebne lub konieczne, jak mię już panna Ada od niedzieli siedem razy zapewniła. Co do naszych pokojów, to przyznaję, że są wielkie. Mój wychodzi na podwórze, twój jest frontowy, z widokiem na Stary Cmentarz św Jana, położony tuż nawprost ulicy.
— To brzmi okropnie, — wzdrygnęła się Ania. — Wolałabym już mieć pokój z widokiem na podwórze.
— O nie, nie zgodziłabyś się. Zaczekaj i zobacz. Cmentarz św. Jana to miłe miejsce. Był on tak długo cmentarzem, aż przestał nim niejako być i stał się teraz osobliwością Kingsportu. Przechodziłam tamtędy wczoraj dla zażycia ruchu. Otacza go wielki mur kamienny i szereg wysokich drzew, a szpalery przecinają go; są tam najosobliwsze nagrobki z najosobliwszemi i najdziwaczniejszemi napisami. Będziesz się tam chodziła uczyć, Aniu, zobaczysz. W istocie nikogo się tam już nie grzebie, ale przed kilku laty wzniesiono tam piękny pomnik dla uczczenia żołnierzy nowoszkockich, poległych w czasie wojny krymskiej. Pomnik ten znajduje się nawprost bramy wejściowej, i znajdziesz tam wiele „pola dla wyobraźni“, jak mawiasz. Ale oto nadjeżdża twoja waliza, a chłopcy przychodzą ci powiedzieć dobranoc. Czy rzeczywiście muszę się przywitać z Karolem Slone, Aniu? Zawsze ma takie zimne ręce, w dotyku są śliskie jak ryby. Musimy ich poprosić, aby nas niekiedy odwiedzali. Panna Hanna powiedziała mi poważnie, że wolno nam przyjmować wizyty młodzieńców dwa razy w tygodniu, jeżeli będą odchodzili o właściwej porze; zaś panna Ada poprosiła mię z uśmiechem, abym pilnie baczyła, by nie siadali na jej pięknych poduszeczkach. Obiecałam jej czuwać nad tem; ale Bóg wie, gdzie wolno im w takim razie siedzieć; chyba na podłodze, gdyż poduszeczki są wszędzie. Nawet na pianinie.
Ania musiała się roześmiać. Wesoły szczebiot Priscilli osiągnął zamierzony skutek i rozwiał jej przygnębienie. Tęsknota za domem chwilowo znikła i nie powróciła w dawnej sile nawet wtedy, gdy się znalazła w swojej niewielkiej sypialni. Podeszła do okna i wyjrzała przez nie. Ulica nadole była ciemna i cicha. Naprost okna księżyc oświetlał drzewa Starego Cmentarza św. Jana, tuż za wielką, ciemną głową lwa na pomniku. Ania nie mogła uwierzyć, że tegoż ranka dopiero opuściła Zielone Wzgórze. Doznawała wrażenia długiego upływu czasu, jakie daje często jeden dzień zmiany i podróży.
— Ten sam księżyc spogląda teraz pewnie na Zielone Wzgórze, — szepnęła do siebie. — Ale nie będę myślała u tem. To prowadzi do tęsknoty. Nie wypłaczę się nawet. Odłożę to na odpowiedniejszą porę, a teraz położę się spokojnie i rozsądnie do łóżka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Marceli Tarnowski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; podwójnie zamieszczony w tym wydaniu wiersz tekstu "pokryta autografami turystów, na pagórku wznoszącym się", występujący także na początku rozdziału IV, skorygowano na podstawie innego wydania w tłumaczeniu J. Zawiszy-Krasuckiej.