Ania z Wyspy/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Wyspy
Wydawca A. Francuz
Data wyd. ok. 1930
Druk Drukarnia „Grafia“
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
„Pokuta Aweryli“.

— O czem marzysz, Aniu?
Dziewczęta wałęsały się pewnego wieczora nad strumykiem.
Ania ocknęła się z marzeń ze szczęśliwem westchnieniem.
— Wymyśliłam swoje opowiadanie, Diano.
— O, rzeczywiście je zaczęłaś?
— Tak, napisałam dopiero kilka stronic, ale wymyśliłam już sobie wszystko. Zużyłam dość czasu, żeby wymyślić odpowiednią akcję. Żadna z akcyj, które mi przychodziły na myśl, nie była odpowiednia dla dziewczynki, której na imię Aweryla.
— Czyż nie mogłaś jej zmienić imienia?
— Nie, to było niemożliwe. Próbowałam, ale nie mogłam, podobnie jak nie mogłabym zmienić twojego imienia. Aweryla była dla mnie istotą tak realną, że jakiekolwiek imiona próbowałam jej nadać, zawsze musiałam o niej myśleć jako o Aweryli. Ostatecznie jednak znalazłam akcję, która jej w zupełności odpowiadała. Potem nastąpiła przyjemność wyboru imion dla pozostałych osób. Nie masz pojęcia, jakie to pociągające. Godzinami leżałam nie śpiąc i zastanawiałam się nad temi imionami. Główny bohater nazywa się Parsywal Dalrymple.
— Czy wszystkim nadałaś już imiona? — zapytała Diana ciekawie. — Jeżeli nie, poprosiłabym cię, żebyś mnie pozwoliła kogoś nazwać. Może to być jakaś podrzędna osoba. Czułabym się wtedy jak współautorka twego opowiadania.
— Możesz nadać imię małemu chłopcu, który służy u Lesterów, — rzekła Ania. — Nie jest bardzo ważny, ale on jeden niema jeszcze imienia.
— Nazwij go Rajmond Fitzosborn, — zaproponowała Diana, która jeszcze z czasów dawnego Klubu Powieściowego miała w pamięci zapas imion i nazwisk, które za czasów szkolnych wymyślały z Anią, Janką Andrews i i Ruby Gillis.
Ania powątpiewająco potrząsnęła głową.
— Wydaje mi się to zbyt arystokratycznem nazwiskiem dla najemnego chłopca, Diano. Nie mogłabym sobie wyobrazić, aby jakiś Fitzosborn pasał świnie i zbierał wióry.
Diana nie rozumiała, dlaczego wyobraźnia nie mogłaby się aż do tego posunąć; ale widocznie Ania wiedziała najlepiej, co robić, i chłopiec został ostatecznie nazwany Robertem Ray’em. Przy sposobności nazywanoby go zdrobniale Bobusiem.
— Jak sądzisz, ile za to dostaniesz? — zapytała Diana.
Ale Ania wogóle o tem nie myślała. Pożądała sławy, nie marnego zysku, a jej marzenia literackie były dotąd niezbrukane względami pieniężnemi.
— Pozwolisz mi to opowiadanie przeczytać, prawda? — prosiła Diana.
— Gdy będzie skończone, przeczytam je tobie i panu i Harrisonowi, a chciałabym, abyś je surowo oceniła. Nikt inny nie ujrzy go, aż zostanie wydrukowane.
— Jak je zakończysz, szczęśliwie, czy nieszczęśliwie?
— Nie jestem jeszcze zdecydowana. Wolałabym je zakończyć nieszczęśliwie, gdyż byłoby to bardziej romantyczne, ale rozumiem, że wydawcy są przeciwni smutnym zakończeniom. Słyszałam, jak profesor Hamilton powiedział kiedyś, że nikt prócz genjuszów nie powinien próbować pisać nieszczęśliwego końca. A ja, — zakończyła Ania skromnie, — daleka jestem od tego, by być genjuszem.
— O, mnie się najwięcej podobają szczęśliwe zakończenia. Najlepiej każ im się ożenić, — rzekła Diana, która zwłaszcza od czasu zaręczyn z Alfredem sądziła, że tak powinna się kończyć każda historja.
— Ale lubisz przecież płakać nad opowiadaniami!
— O tak, w środku. Ale lubię, żeby pod koniec wszystko układało się jednak dobrze.
— Muszę mieć w tem opowiadaniu jakąś patetyczną scenę, — rzekła Ania w zadumie. — Może Robert Ray zostanie zraniony podczas wypadku i zrobię scenę śmierci.
— Nie, Bobusia nie zabijaj! — oświadczyła Diana ze śmiechem. — On należy do mnie, a ja chcę, żeby żył i rósł. Zabij kogoś innego, jeżeli ci to jest potrzebne.
Przez następne dwa tygodnie Ania wpadała w skrajną radość lub smutek, zależnie od tego, jaki obrót przybierała jej literacka praca. Czasem była wesoła, gdy miała jakiś świetny pomysł, czasem znowu ogarniało ją przygnębienie, gdy rola wypadała niezbyt dobrze. Diana nie mogła tego zrozumieć.
— Każ im tak postępować, jak ci to potrzebne!
— Nie mogę, — skarżyła się Ania. — Aweryla jest taką bohaterką, która nie pozwala sobie rozkazywać. Chce czasem robić lub mówić rzeczy, o którychbym nigdy nie pomyślała, że je zrobi lub powie. Wtedy psuje mi to wszystko, co było przedtem i muszę znowu przepisywać od początku.
Ostatecznie jednak opowiadanie zostało zakończone i Ania przeczytała je Dianie w odosobnieniu facjatki. Wymyśliła swoją patetyczną scenę, nie zabiwszy Roberta Ray’a, i bacznem okiem spoglądała na Dianę, czytając ją. Przy scenie tej Diana wstała i rozpłakała się szczerze. Ale gdy nadszedł koniec wyglądała nieco rozczarowana.
— Dlaczego zabiłaś Maurycego Lennoxa? — zapytała z wyrzutem.
— On był złym typem, — wyjaśniła Ania, — musiał być ukarany.
— On mi się najwięcej ze wszystkich podoba, — rzekła Diana nieopatrznie.
— Ale umarł i żyć nie będzie, — odpowiedziała Ania z gniewem. — Gdybym mu pozwoliła żyć, prześladowałby Awerylę i Parsywala.
— Tak, gdybyś go nie naprawiła.
— Toby było nieromantyczne, a poza tem opowiadanie stałoby się za długie.
— No dobrze, w każdym razie opowiadanie jest skończenie eleganckie, Aniu, i uczyni cię sławną. Jestem tego pewna. Czy masz już tytuł?
— O, tytuł dawno już ustaliłam! Opowiadanie moje nazywa się „Pokuta Aweryli“. Czy to nie brzmi pięknie i dźwięcznie? A teraz powiedz mi szczerze, Diano: czy widzisz jakieś błędy w mojem opowiadaniu?
— Owszem, — rzekła Diana z wahaniem, — ta część, gdzie Aweryla piecze ciasto, wydaje mi się niedość romantyczna w porównaniu z resztą. To może każdy zrobić. Bohaterki nie powinny mojem zdaniem gotować.
— Dlaczego? Właśnie w tej części jest pierwiastek humoru i jest to jedna z najlepszych części całego opowiadania, — zaprotestowała Ania.
Diana przezornie powstrzymała się od dalszej krytyki, ale pana Harrisona daleko trudniej było zadowolnić. Przedewszystkiem oświadczył jej, że w opowiadaniu jest o wiele za dużo opisów.
— Obetnij wszystkie te kwieciste miejsca, — rzekł bezwzględnie.
Ania doznała niemiłego przeświadczenia, że pan Harrison miał rację, i zmusiła się do skreślenia większości swoich ulubionych opisów, chociaż musiała całość trzy razy przepisywać, zanim opowiadanie zadowolniło wybrednego pana Harrisona.
— Opuściłam wszystkie opisy oprócz zachodu słońca, — rzekła wreszcie. — Tego jednego nie mogłam opuścić. Był najlepszy ze wszystkich.
— Nie ma on nic wspólnego z opowiadaniem, — rzekł pan Harrison, — a akcja nie powinna się odbywać w bogatych sferach miejskich. Co ty o tych ludziach wiesz? Dlaczego nie umieściłaś jej tutaj, w Avonlea, oczywiście zmieniając nazwę, gdyż inaczej pani Małgorzata Linde pomyślałaby oczywiście, że to ona jest bohaterką!
— O, toby obyło nieodpowiednie, — zaprotestowała Ania. — Avonlea jest najdroższem dla mnie miejscem na świecie, ale nie jest dość romantyczne dla mego opowiadania.
— Twierdzę, że niejedna tragedja i niejeden dramat rozegrały się w Avonlea, — rzekł pan Harrison sucho. — Ale twoi ludzie nie są tacy jak inni rzeczywiści ludzie. Mówią za wiele i używają zbyt kwiecistych wyrażeń. Jest tam miejsce, gdzie ten drab Dalrimple gada przez dwie stronice i nie pozwala panience wtrącić ani słowa. Gdyby to w rzeczywistości zrobił, obiłaby go.
— Nie sądzę, — rzekła Ania urażona.
W duchu pomyślała sobie, że owe piękne, poetyczne rzeczy, które bohater jej mówił do Aweryli, podbiłyby serce każdej dziewczyny. Poza tem niepodobieństwem było pomyśleć, że Aweryla, ta wspaniała, królewska Aweryla mogłaby kogoś „obić“. Aweryla „odtrącała swoich wielbicieli“.
— A dalej, — ciągnął nielitościwy pan Harrison, — nie widzę powodu, dla którego Maurycy Lennox nie zdobywa jej ręki. Był dwakroć takim mężczyzną jak tamten. Robił złe rzeczy, ale robił je. Parsywal nie miał czasu robić czegokolwiek prócz wałęsania się.
„Wałęsać się“ — to było jeszcze gorsze niż „obić“!
— Maurycy Lennox był złym typem, — rzekła Ania z podnieceniem. — Nie rozumiem, dlaczego wszystkim podoba się on więcej niż Parsywal!
— Parsywal jest zbyt dobry. To go czyni nudnym. Następnym razem, gdy będziesz pisała o jakimś bohaterze, dodaj mu trochę zaprawy charakteru ludzkiego.
— Aweryla nie mogła poślubić Maurycego. Był on zły.
— Mogła go poprawić. Mężczyznę można poprawić. Ale ryby w galarecie oczywiście zmienić nie można. Opowiadanie twoje nie jest złe — jest dość zajmujące, to przyznaję. Ale jesteś za młoda, żeby pisać opowiadania, które wartoby było czytać. Zaczekaj dziesięć lat.
Ania postanowiła następnym razem, gdy napisze opowiadanie, nie prosić nikogo o ocenę. Było to zbyt zniechęcające. Gilbertowi postanowiła opowiadania nie przeczytać, chociaż wspomniała mu o niem.
— Jeżeli będzie miało powodzenie, zobaczysz je w druku, Gilbercie, ale jeżeli mi się nie powiedzie, nikt go nigdy nie zobaczy.
Maryla nie wiedziała nic o tem wszystkiem. W wyobraźni widziała się Ania, jak czytała Maryli to opowiadanie z tygodnika i wysłuchiwała jej pochwał — w wyobraźni wszystko jest możliwe — a potem triumfalnie przyznawała się do autorstwa!
Pewnego dnia zaniosła Ania na pocztę długą, brzuchatą kopertę, zaadresowaną z naiwną ufnością dziecięcą do największego ze wszystkich wielkich tygodników. Diana tak się tem cieszyła, jak Ania sama.
— Jak sądzisz, jak długo potrwa, zanim dostaniesz odpowiedź? — zapytała
— Chyba nie dłużej, jak dwa tygodnie. O, jak szczęśliwa i dumna będę, jeżeli moje opowiadanie zostanie przyjęte!
— Bezwątpienia zostanie przyjęte, a prawdopodobnie poproszą cię, żebyś jeszcze coś nadesłała. Możesz się kiedyś stać tak sławna, jak pani Morgan, Aniu, a wtedy jakże będę dumna, że cię znam! — rzekła Diana.
Nastąpił tydzień radosnych marzeń, a po nim gorzkie przebudzenie. Pewnego wieczora zastała Diana Anię na facjatce z oczyma o podejrzanym wyglądzie. Na stole leżała długa koperta i zgnieciony rękopis.
— Aniu, czyżby twoje opowiadanie wróciło? — zapytała Diana niedowierzająco.
— Tak, wróciło, — odpowiedziała Ania krótko.
— Wydawca zwarjował chyba! Jaki powód podał?
— Żadnego! Jest tam drukowany świstek, który opiewa, że rękopis mój nie został uznany za nadający się do tygodnika.
— Nigdy nie wierzyłam w ten tygodnik! — rzekła Diana gorąco. — Opowiadanie drukowane w nim nie są tak zajmujące, jak w „Kobiecie Kanadyjskiej“, chociaż kosztuje o tyle drożej. Zdaje mi się, że wydawca jest uprzedzony do wszystkich nie-jankesów. Nie trać ufności, Aniu. Przypomnij sobie, jak powracały utwory pani Morgan. Poślij swoje opowiadanie do „Kobiety Kanadyjskiej“.
— Myślę, że tak zrobię, — rzekła Ania, nabierając, nowej otuchy. — A gdy zostanie wydrukowane, poślę tym amerykańskim panom wycinek. Ale wytnę ten zachód słońca. Zdaje mi się, że pan Harrison miał rację.
Zachód słońca został wyrzucony, ale mimo tego bohaterskiego okaleczenia utworu, wydawca „Kobiety Kanadyjskiej“ tak szybko zwrócił rękopis, iż Diana twierdziła, że nie mógł go wcale przeczytać, i poprzysięgła, że natychmiast przerwie abonament tego pisma.
Ania przyjęła tę drugą odmowę ze spokojem rezygnacji. Zamknęła opowiadanie do kufra na strychu, gdzie spoczywały dawne opowiadania z Klubu Powieściowego, przedtem jednak uległa prośbom Diany i dała jej odpis.
— Oto koniec mojej ambicji literackiej, — rzekła gorzko.
Wobec pana Harrisona nie wspomniała o tem wydarzeniu, ale pewnego wieczora zapytał on ją sam, czy opowiadanie jej zostało przyjęte.
— Nie, wydawca nie chciał go przyjąć, — odpowiedziała Ania krótko.
Pan Harrison spojrzał zukosa na zarumieniony profil dziewczynki.
— Będziesz chyba pisała dalej, — rzekł zachęcająco.
— Nie, nigdy już nie spróbuję pisać, — oznajmiła Ania z beznadziejną stanowczością lat dziewiętnastu.
— Jabym jednak nie zrezygnował, — rzekł pan Harrison w zadumie. — W wolnym czasie pisałbym nadal opowiadania, ale nie narzucałbym się z niemi wydawcom. Pisałbym o ludziach i miejscowościach, znanych mi, a bohaterom swoim kazałbym mówić językiem potocznym; i pozwoliłbym słońcu wschodzić i zachodzić w zwykły sposób, nie robiąc z tego powodu wielkiego hałasu. Gdybym wogóle miał do czynienia z ludźmi złymi, dałbym im możność poprawy, Aniu — dałbym im możność poprawy. Bywają coprawda zupełnie źli ludzie na świecie, ale musiałabyś ich dobrze poszukać, chociaż pani Linde sądzi, że wszyscy jesteśmy źli. Większość z nas jednak ma w sobie coś dobrego także. Pisz dalej, Aniu.
— Nie, bardzo głupio było z mojej strony próbować. Gdy skończę Redmond, pozostanę przy nauczycielstwie. Uczyć umiem. Ale pisać nie potrafię.
— Gdy skończysz Redmond, czas będzie, abyś znalazła męża, — rzekł pan Harrison. — Nie jestem zwolennikiem odkładania małżeństwa, jak to ja uczyniłem.
Ania wstała i poszła do domu. Bywały chwile, gdy pan Harrison był rzeczywiście nieznośny. „Obić“, „wałęsać się“, „znaleźć męża“. Och!!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Marceli Tarnowski.