Ania z Wyspy/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Wyspy
Wydawca A. Francuz
Data wyd. ok. 1930
Druk Drukarnia „Grafia“
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
Na złej drodze.

Tadzio i Tola byli ubrani do kościoła. Szli sami, co się nie często działo, gdyż pani Linde chodziła z nimi stale na nabożeństwo. Ale pani Linde zwichnęła nogę w kostce i musiała tego dnia pozostać w domu. Bliźnięta musiały więc tym razem reprezentować rodzinę w kościele, gdyż Ania wyjechała poprzedniego wieczora do Carmody, gdzie miała spędzić niedzielę z przyjaciółmi, a Maryla miała znowu ból głowy.
Tadzio wolno zszedł po schodach. Tola czekała na niego na dole, ubrana już do wyjścia przez panią Linde. Tadzio przygotował się do swego specjalnego planu. W kieszeni miał centa na kwestę dziecięcą i pięć centów na zbiórkę ogólną w kościele. Biblję miał w jednej ręce, a kwartalnik kościelny dla dzieci w drugiej.
Pani Linde wyszła z kuchni, gdy przyłączył się do Toli.
— Czy jesteś czysty? — zapytała surowo.
— Tak, cały mój wygląd dowodzi tego, — odpowiedział Tadzio krnąbrnie.
Pani Małgorzata westchnęła. Miała pewne podejrzenia co do szyi i uszu Tadzia. Ale wiedziała, że gdyby chciała dokonać przeglądu osobistego, chłopiec najpewniej uciekłby, a ona nie mogła go dzisiaj gonić.
— Sprawujcie się dobrze, — ostrzegła dzieci. — Nie brudźcie się. Nie zatrzymujcie się po drodze, żeby rozmawiać z innemi dziećmi, nie kręćcie się na miejscach. Odpowiadajcie uważnie przy nauce katechizmu. Nie zgubcie pieniędzy na ofiary i nie zapomnijcie ich wrzucić do puszki. Nie rozmawiajcie w czasie nabożeństwa i słuchajcie uważnie kazania.
Tadzio nie odpowiedział. Ruszył ulicą, a słaba Tola nadążała za nim. Ale w duszy jego wrzało. Tadzio cierpiał, a przynajmniej sądził, że cierpiał, a przyczyną tych cierpień były ręce i język pani Linde, odkąd przybyła na Zielone Wzgórze, gdyż pani Linde nie potrafiła mieszkać z nikim — czy miał dziewięć lat czy dziewięćdziesiąt — nie próbując go na swój sposób wychowywać. I dopiero ubiegłego popołudnia starała się wpłynąć na Marylę, aby nie pozwoliła Tadziowi pójść na ryby z dziećmi Tymoteusza Cottona. Tadzio wrzał jeszcze z oburzenia.
Gdy tylko wyszedł z uliczki, zatrzymał się i skrzywił twarz takim nieziemsko przeraźliwym grymasem, że Tola, chociaż znała jego talent w tym kierunku, zdrętwiała rzeczywiście ze grozy.
— Wypaproszyćby ją! — wybuchnął Tadzio.
— O Tadziu, nie klnij, — szepnęła Tola zmieszana.
— „Wypaproszyć“ to jeszcze nie prawdziwe przekleństwo, a jeżeli nawet, to też nic sobie z tego nie robię, — rzekł Tadzio obojętnie.
— No dobrze, jeżeli już musisz mówić złe słowa, to nie mów ich przynajmniej w niedzielę!
Tadzio daleki był jeszcze od skruchy, ale w głębi duszy czuł, że może posunął się odrobinę za daleko.
— Muszę sobie wymyślić jakieś własne przekleństwo! — oznajmił.
— Bóg cię za to ukaże, — rzekła Tola uroczyście.
— W takim razie Bóg jest złym starcem, — odpowiedział Tadzio, — czyż nie wie, że każdy chłopiec musi mieć jakąś drogę do wyrażenia swoich uczuć!
— Tadziu!!! — zawołała Tola. Spodziewała się, że Tadzio padnie teraz trupem na miejscu. Ale nic podobnego się nie stało.
— W każdym razie nie ścierpię dłużej, żeby pani Linde nadal mnie dręczyła, — wybuchnął Tadzio. — Ania i Maryla mają do tego prawo, ale ona nie. Będę teraz robił wszystko, czego mi ona nie pozwala, uważaj.
Pod przerażonym wzrokiem Toli zszedł Tadzio z zaciętością z zielonej ścieżki na gościniec, zatapiając kostki w drobnym pyle, który od tygodni leżał na drodze, i idąc powłóczył z wściekłością nogami, aż otoczyła go zupełnie chmura kurzu.
— To początek! — oznajmił triumfalnie. — Zatrzymam się przed kościołem i póki tam ktoś będzie, będę rozmawiał. Będę się kręcił i szeptał podczas nabożeństwa, a przy katechiźmie powiem, że zapomniałem odpowiedzi. A obydwie monety ofiarne natychmiast wyrzucę!
I Tadzio rzucił centa i niklową monetę przez płot Barrych.
— Diabeł cię opętał! — rzekła Tola z wyrzutem.
— Nieprawda! — zawołał Tadzio podniecony. — Sam to sobie wymyśliłem. A zresztą odmyśliłem się: nie pójdę wogóle do kościoła! Pójdę się bawić z Cottonami. Powiedzieli mi wczoraj, że nie pójdą dzisiaj do kościoła, bo matki ich niema, więc ich nikt nie zmusi. Chodź, Tolu, zabawimy się dobrze.
— Ja nie pójdę! — zaprotestowała Tola.
— Musisz, — rzekł Tadzio. — Jeżeli nie pójdziesz, powiem Maryli, że Franek Bell pocałował cię w szkole w poniedziałek.
— Nie mogłam temu przeszkodzić! Nie wiedziałam, że miał ten zamiar! — zawołała Tola purpurowa ze wstydu.
— Ale nie dałaś mu za to klapsa i nie wyglądałaś wcale zła, — odpowiedział Tadzio. — To jej powiem, jeżeli nie pójdziesz ze mną. Pójdziemy naprzełaj przez to pole, najkrótszą drogą.
— Boję się tych krów, — protestowała biedna Tola, uważając to za pretekst do ucieczki.
— Też się jest czego bać! — zadrwił Tadzio. — Obie są młodsze od ciebie!
— Ale są większe, — rzekła Tola.
— Nic ci nie zrobią. Chodź! Dobraś sobie! Kiedy będę dorosły, wogóle nie będę chodził do kościoła. Dam sobie w niebie sam radę.
— Znajdziesz się gdzie indziej, jeżeli będziesz łamał dzień świąteczny, — rzekła nieszczęsna Tola, idąc za nim niechętnie.
Ale Tadzio jeszcze się nie uląkł. Piekło było daleko, a pokusa rozkoszy rybołóstwa z Cottonami bardzo blisko. Tola oglądała się nieustannie za siebie, jakby lada chwila miała wybuchnąć krzykiem, a to psuło Tadziowi całą zabawę. „Powiesić te dziewuchy!“ Tym razem Tadzio nie powiedział „wypaproszyć“. Nie pomyślał nawet o tem. Nie żałował jeszcze, że to raz powiedział, ale dobrze było nie kusić zanadto jednego dnia Nieznanych Sił.
Mali Cottonowie bawili się na dziedzińcu i powitali zjawienie się Tadzia okrzykami radości. Piotruś, Tomek, Adzio i Mira Cotton byli sami. Matka ich i starsze siostry wyjechały. Tola była rada, że przynajmniej zastała Mirę. Obawiała się, że będzie sama w tej gromadzie chłopców. Mira była prawie chłopcem — była takim łobuzem, jak i oni — ale przynajmniej nosiła sukienki.
— Przyszliśmy, żeby pójść na ryby! — oznajmił Tadzio.
— Hurra! — zawołali Cottonowie.
Natychmiast pobiegli poszukać robaków, a Mira szła na przedzie z miseczką cynową. Tola bliska była płaczu. O, gdybyż ten nikczemny Franek Bell nie był jej pocałował! Wtedy mogłaby się oprzeć Tadziowi i poszłaby do kościoła.
Nie odważyli się coprawda iść nad staw, gdyż zobaczyliby ich tam ludzie, idący do kościoła. Musieli się zadowolnić strumykiem w lasku za domem Cottonów. Ale pełno tam było pstrągów, i dzieci spędziły ranek wspaniale. Coprawda Tadzio był o tyle przezorny, że zdjął buciki i pończochy i włożył palto Tomka Cottona, żeby się nie pobrudzić. Tola była w rozpaczy. Szła za innymi od kałuży do kałuży, trzymając mocno biblję i kwartalnik i z goryczą myśląc o kościele, w którym powinna się teraz znajdować. Mira zaproponowała jej, aby włożyła fartuch, ale Tola odrzuciła to z pogardą.
Pstrągi brały, jak zwykle w niedzielę. Po godzinie mali przestępcy mieli ryb poddostatkiem. Powrócili więc do domu, ku wielkiej uldze Toli. Usiadła skromnie na dziedzińcu podczas gdy reszta z dzieci z okropnym wrzaskiem zaczęła się bawić w ciuciubabkę. Potem wdrapały się na dach obory. Płaski kurnik i wielki stóg słomy pod nim nasunęły Tadziowi nowy pomysł. Spędzili pół godziny na tem, że wdrapywali się na dach kurnika i zeskakiwali na słomę, wydając okrzyki triumfu.
Ale każda przyjemność musi się kiedyś skończyć. Gdy dźwięk kroków na moście oznajmił im, że ludzie powracają z kościoła, Tadzio uznał, że trzeba pójść do domu. Zdjął palto Tomka, przybrał znowu dawny wygląd i z westchnieniem odwrócił się do swego sznura z pstrągami. Nie można było przecież zabrać ich do domu.
— Czy nie wspaniale spędziliśmy czas? — zawołał wyzywająco, gdy schodzili po stoku.
— Ja nie, — odpowiedziała Tola. — I nie sądzę, że ty miałeś z tego przyjemność.
— Ja tak! — zawołał Tadzio, ale głosem niezupełnie szczerym. — Że tobie nie było miło, nic w tem dziwnego. Siedziałaś cicho jak mysz.
— Nie mam zamiaru bawić się z Cottonami, — rzekła Tola wyniośle.
— Cottonowie są bardzo porządni, — odpowiedział Tadzio, — i lepiej spędzają czas niż my. Robią to, co im się podoba, i mówią to, co chcą. I ja tak będę teraz robił.
— Wiele jest rzeczy, których nie odważysz się wobec ludzi powiedzieć, — odpowiedziała Tola.
— Nie, takich rzeczy niema!
— Owszem, są, — upierała się Tola
Tadzio nie czuł się zupełnie dobrze, chociaż raczejby się dał zabić, niż przyznał to wobec Toli. Teraz, gdy skończyła się rozkosz zabawy, poczęły go trapić wątpliwości. Może ostatecznie byłoby lepiej, gdyby był poszedł do kościoła. Chociaż pani Linde była dokuczliwa, to jednak miała stale w kuchni pudełko słodyczy, a skąpa nie była. W tej przykrej chwili Tadzio przypomniał sobie, że gdy w zeszłym tygodniu podarł w szkole spodnie, pani Linde zreperowała je i ani słowem nie wspomniała o tem Maryli.
Ale czara niegodziwości Tadzia jeszcze nie była pełna. Musiał przyznać, że jeden grzech wymagał drugiego dla zatuszowania go. Tego dnia jedli obiad razem z panią Linde, a pierwsze jej pytanie było:
— Czy cała twoja klasa była dzisiaj w kościele?
— Tak, — odpowiedział Tadzio, przełknąwszy ślinę, — wszyscy byli z wyjątkiem jednego.
— Czy odpowiedziałeś na pytania z katechizmu?
— Tak.
— Czy wrzuciłeś datki do puszki?
— Tak.
— Czy pani Mac Pherson była w kościele?
— Nie wiem. — „To przynajmniej jest prawdą“, pomyślał Tadzio.
— Czy ogłoszono jakieś zapowiedzi?
— Nie wiem, — odparł Tadzio drżąc.
— Powinieneś wiedzieć. Musisz więcej uważać w kościele. O czem kazał pan Harvey?
Tadzio łyknął potężnie wody i bezczelnie zacytował tekst, który był przedmiotem kazania przed kilku tygodniami. Na szczęście pani Linde przestała go wypytywać, ale Tadziowi obiad niezbyt tego dnia smakował. Nie jadł prawie nic.
— Co tobie? — zapytała zdziwiona pani Linde. — Czy jesteś chory?
— Nie, — mruknął Tadzio.
— Wyglądasz blado. Powinieneś nie wychodzić dzisiaj po południu na słońce.
— Czy wiesz, ile kłamstw powiedziałeś pani Linde? — zapytała Tola z wyrzutem, gdy tylko po obiedzie pozostali sami.
Tadzio wpadł we wściekłość.
— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi, — zawołał. — Stul lepiej buzię, Teodoro Keith!
Potem udał się Tadzio w samotne miejsce za stosem drzewa, aby się zastanowić nad złemi drogami życia.
Zielone Wzgórze spowite było w mrok i ciszę, gdy Ania powróciła do domu. Natychmiast położyła się do łóżka, gdyż była bardzo zmęczona i senna. Zaledwie przyłożyła głowę do poduszek, zapadła zaraz w półsen. Ale w tej chwili drzwi uchyliły się, a lękliwy głos szepnął:
— Aniu...
Ania usiadła zaspana.
— Tadziu, to ty? Co się stało?
Biało ubrana postać przebiegła przez pokój i przypadła do jej łóżka.
— Aniu, — załkał Tadzio, otaczając jej szyję ramionami. — Tak się cieszę, że wróciłaś do domu! Nie mogłem zasnąć, aż tego komuś nie powiem.
— Co powiesz?
— Jak źle się czuję!
— Dlaczego się czujesz źle, kochanie?
— Bo byłem dzisiaj tak zły, Aniu, o byłem strasznie zły, gorszy niż kiedykolwiek!
— Co zrobiłeś?
— O, boję się powiedzieć ci tego! Nigdy mnie już nie będziesz kochała, Aniu... Nie mogłem się dzisiaj modlić. Nie mogłem powiedzieć Panu Bogu, co uczyniłem. Wstydziłem się, że On będzie to wiedział.
— A On o tem i tak wie, Tadziu.
— Tola też tak powiedziała. Ale pomyślałem sobie, że może tego akurat nie zauważył. Chciałbym jednak tobie to pierw powiedzieć.
— A cóż takiego zrobiłeś?
Jednym potokiem wypłynęło z Tadzia wszystko.
— Nie poszedłem do kościoła i łowiłem ryby z Cottonami i powiedziałem pani Linde tak wiele kłamstw, o, więcej niż pół tuzina, i... i... kląłem, Aniu... prawie pięknem przekleństwem... i bluźniłem imieniu Bożemu...
Nastąpiła cisza. Tadzio nie wiedział, co z sobą począć. Czyżby Ania była tak oburzona, że nigdy już nie będzie z nim rozmawiała?
— Aniu, co ty ze mną zrobisz? — szepnął.
— Nic, kochanie, sądzę, że jesteś już ukarany.
— Nie, nie ukarano mnie jeszcze. Nic mi nie zrobiono.
— Czułeś się bardzo nieszczęśliwy, gdy popełniłeś te złe czyny, prawda?
— O, tak! — zawołał Tadzio z naciskiem.
— I właśnie sumienie cię ukarało!
— Co to jest sumienie? Muszę to wiedzieć.
— Jest to coś w tobie, Tadziu, co ci zawsze mówi, czy postępujesz słusznie, i co cię czyni nieszczęśliwym, gdy trwasz w złem postępowaniu. Czy tego nie zauważyłeś?
— Tak, ale nie wiedziałem, co to jest. Wolałbym nie mieć sumienia. Byłoby mi o wiele lepiej. Gdzie jest moje sumienie, Aniu? Muszę to wiedzieć. Czy w brzuchu?
— Nie, w duszy, — odpowiedziała Ania, rada, że było ciemno, gdyż w poważnych sprawach trzeba zachować powagę.
— Zdaje mi się, że nie zdołam się go pozbyć, — rzekł Tadzio z westchnieniem. — Czy powiesz to Maryli i pani Linde, Aniu?
— Nie, kochanie, nikomu o tem nie wspomnę. Żałujesz, że byłeś niegrzeczny, prawda?
— O, tak!
— I nigdy już nie będziesz taki niedobry?
— Nie, ale... — dodał Tadzio ostrożnie, — mogę być znowu zły w inny sposób.
— Nigdy już nie będziesz mówił brzydkich słów, ani uciekał w niedzielę z kościoła, ani kłamał dla zatajenia swoich występków, prawda?
— Nie, to się nie opłaci, — rzekł Tadzio.
— No, dobrze, Tadziu, powiedz teraz Panu Bogu, że żałujesz, i proś Go o przebaczenie.
— Czy ty mi wybaczyłaś, Aniu?
— Tak kochanie.
— W takim razie... — rzekł Tadzio radośnie, — wszystko mi jedno, czy Pan Bóg mi przebaczy, czy nie!
— Tadziu!
— O.. będę Go prosił... będę Go prosił... — rzekł Tadzio szybko czując z tonu Ani, że musiał znowu powiedzieć coś okropnego. — Nie mam nic przeciwko temu, żeby Go prosić. Drogi Boże, żal mi bardzo, że byłem dzisiaj taki niegrzeczny, i będę się starał być zawsze w niedzielę dobrym, i proszę, wybacz mi! No, Aniu?
— Dobrze, a teraz pędź szybko do łóżka, jak grzeczny chłopiec.
— Doskonale! Wiesz, nie czuję się już teraz tak źle, czuję się o wiele lepiej! Dobranoc!
— Dobranoc!
Ania opadła znowu na poduszki, z westchnieniem ulgi. O, jaka była senna! Ale po sekundzie:
— Aniu...
Tadzio stał znowu przy jej łóżku. Ania otworzyła oczy.
— Co się znowu stało, kochanie? — zapytała, starając się ukryć nutę zniecierpliwienia.
— Aniu, czy zauważyłaś kiedy, jak pan Harrison pluje? Czy myślisz, że gdybym się długo ćwiczył, potrafiłbym pluć tak jak on?
Ania usiadła na łóżku.
— Tadeusz Keith, — rzekła, — ruszaj natychmiast do łóżka i zaśnij zaraz! Idź!
Tadzio poszedł i posłusznie spełnił rozkaz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Marceli Tarnowski.