Ania z Wyspy/Rozdział XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Wyspy
Wydawca A. Francuz
Data wyd. ok. 1930
Druk Drukarnia „Grafia“
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXV.
Ostatni rok w Redmondzie.

— Oto zebrałyśmy się znowu wszystkie, opalone i rozradowane, jak człowiek, który dobiega w wyścigu do mety, — rzekła Fila, siadając z westchnieniem radości na kufrze. — Czy to nie miło ujrzeć znowu to stare „Ustronie Patty“ i cioteczkę i koty? Morusek stracił jeszcze kawałek ucha, prawda?
— Morusek byłby najpiękniejszym kotem na świecie, gdyby wogóle nie miał uszu, — oświadczyła Ania ze swego kufra, podczas gdy Morusek kręcił się na jej kolanach w obłędnej radości powitania.
— Czy nie cieszysz się, że nas znowu widzisz, cioteczko? — zapytała Fila.
— Naturalnie, ale wolałabym, żebyście uprzątnęły swoje rzeczy, — odparła ciotka Jakóbina, wskazując na rozgardjasz kufrów i walizek w pokoju. — Możemy porozmawiać później. Najpierw robota, potem przyjemność: to była moja zasada, gdy byłam dziewczynką.
— O, w naszem pokoleniu zmieniło się to, cioteczko. Nasza zasada brzmi: Zabaw się pierw, a potem bierz się do pracy. Lepiej wykonasz robotę, gdy masz za sobą przyzwoitą zabawę.
— Jeżeli chcesz wyjść zamąż za duchownego, — rzekła ciotka Jakóbina, podnosząc Józka i swoją robótkę, — i zadowolnić się skromnem ubóstwem, to musisz się pozbyć takich zasad.
— Dlaczego? — jęknęła Fila. — Dlaczego żąda się, aby żony duchownych wygłaszały tylko pobożne zdania? Ja tego robić nie będę!
— Czy zakomunikowałaś już rodzinie o swoich zaręczynach? — zapytała Priscilla, karmiąc kota Magdy resztkami swego śniadania.
Fila skinęła głową.
— Jak to przyjęli?
— O, matka awanturowała się! Ale ja byłam nieugięta jak skała, ja, Filipa Gordon, która nigdy nie mogłam się zdobyć na stanowczość! Ojciec był spokojniejszy. Jego ojciec też był pastorem, ma więc dla sukienki duchownej sentyment. Gdy mama uspokoiła się trochę, sprowadziłam Jasia do nas, a rodzice bardzo go polubili. Ale mama w każdej rozmowie robiła okropne aluzje do nadziei, jakie co do mnie żywiła. O, droga moich tegorocznych wakacyj nie była usiana różami, moje kochane! Ale zwyciężyłam i zdobyłam swego Jasia. Reszta mnie nie obchodzi!
— Ciebie! — rzekła ciotka Jakóbina ponuro.
— Ani Jasia! — odpowiedziała Fila. — Widzę, że mu nadal współczujesz. Może mi powiesz, dlaczego? Ja sądzę, że można mu raczej zazdrościć. Zdobywa we mnie rozum, urodę i złote serce!
— Dobrze, że wiemy, jak mamy traktować twoje słowa, — rzekła ciotka Jakóbina cierpliwie. — Mam nadzieję, że do nieznajomych nie odzywasz się w ten sposób. Coby sobie ludzie pomyśleli?
— O, nic mnie to nie obchodzi! Nie patrzę na siebie tak, jak inni na mnie patrzą. Jestem przekonana, że czułabym się z tem przeważnie bardzo źle.
Ania opowiedziała teraz szczegółowo swoim przyjaciółkom historję Jana i Janiny.
— Musisz nam jeszcze opowiedzieć o tej romantycznej scenie, o której tak niejasno napomykałaś w swoich listach, — rzekła Fila.
Ania z najdrobniejszemi szczegółami powtórzyła im oświadczyny Sama. Dziewczęta zanosiły się ze śmiechu, nawet ciotka Jakóbina uśmiechała się.
— Nie należy się właściwie wyśmiewać ze swych adoratorów, — rzekła surowo, — ale, — dodała szczerze, — ja sama zawsze to czyniłam.
— Opowiedz nam o swoich adoratorach, cioteczko! — zawołała Fila. — Musiałaś ich mieć szalenie dużo.
— Nie należą oni do przeszłości, — odpowiedziała ciotka Jakóbina. — Mam ich jeszcze teraz. Trzej starzy wdowcy przez pewien czas rzucali na mnie baranie spojrzenia. Nie myślcie, dzieci, że do was należy cały romantyzm świata.
— Wdowcy i baranie spojrzenia — to nie brzmi zbyt romantycznie, cioteczko!
— No, nie, ale wy młodzi też niezawsze jesteście romantyczni. Kilku z moich adoratorów rzeczywiście nie odznaczało się tem. Skandalicznie tych biedaków wyśmiewałam. Był więc Jim Elwood, który stale znajdował się w pewnego rodzaju śnie na jawie, nie zdając sobie nigdy sprawy z tego, co się wokół niego działo. Gdy powiedziałam „nie“, zrozumiał to dopiero w rok później. Kiedy się ożenił, żona jego, powracając z kościoła, wypadła pewnego dnia z sań, a on nie zauważył jej braku. Drugim był Dan Winston. On wiedział za wiele. Znał wszystko na tym świecie i prawie wszystko na tamtym. Na każde pytanie potrafił dać odpowiedź, nawet gdyby go zapytano, kiedy nastąpi dzień Sądu Ostatecznego. Milton Edwards był rzeczywiście miły i podobał mi się, ale nie wyszłam za niego. Po pierwsze trwało tydzień, aż zrozumiał jakiś dowcip, a po drugie, nigdy się o mnie nie starał. Moratio Reeve był najciekawszym z konkurentów, jakich kiedykolwiek miałam. Ale gdy opowiadał jakąś historję, koloryzował ją tak bardzo, że wśród samych ozdóbek nie dostrzegało się treści. Nigdy się nie mogłam zorjentować, czy kłamał, czy popuszczał wodzy swojej wyobraźni.
— A inni, cioteczko?
— Rozpakujcie pierw rzeczy, — rzekła ciotka Jakóbina, wymachując na nie przez nieuwagę Józkiem zamiast igłą. — Inni byli zbyt mili, żeby z nich żartować. Szanuję ich wspomnienie. W twoim pokoju jest pudełko kwiatów, Aniu, przyniesiono je przed godziną.
Gdy minął pierwszy tydzień, dziewczęta z „Ustronia Patty“ zebrały się gorliwie do „kucia“, gdyż był to ostatni ich rok studjów w Redmondzie i trzeba było wytrwale zabiegać o zaszczyt promocji. Ania poświęciła się nauce języka angielskiego. Priscilla siedziała nad klasykami, a Filipa orała matematykę. Niekiedy ogarniało je zmęczenie, chwilami zdawało się im, że nie warto o to walczyć.
W takim nastroju weszła Stella pewnego dżdżystego wieczora do niebieskiego pokoiku Ani. Ania siedziała na podłodze, w małym kręgu światła lampy, stojącej obok niej, otoczoną stosem rozsypanych manuskryptów.
— Co ty robisz, na Boga?
— Przeglądam właśnie stare opowiadania z „Klubu Powieściowego“. Potrzeba mi było na rozweselnie. Uczyłam się, aż mi świat obrzydł. Więc wygrzebałam ze swego kufra te papiery. Takie są pełne łez i tragedyj, że można pęknąć ze śmiechu.
— Ja sama jestem w złym humorze, — rzekła Stella, siadając na niskim tapczanie. — Nic mi się dzisiaj nie wydaje warte trudu. Wszystkie moje myśli są przestarzałe, wszystko już dawniej myślałam. Ostatecznie, jaką wartość posiada życie, Aniu?
— Wszystkiemu winne to wkuwanie i pogoda, moja droga. Taki dżdżysty wieczór, jak dzisiejszy, po dniu pełnym wytężonego kucia, na każdego musi oddziałać przygnębiająco. Wiesz przecież, że życie ma swój urok.
— O, i ja tak myślę, ale teraz trudno mi w to uwierzyć!
— Pomyśl więc o tych wszystkich wielkich i szlachetnych duszach, które żyły i pracowały na świecie, — rzekła Ania z zadumą. — Czyż to nie szczęście żyć po nich i odziedziczyć ich zdobycze i nauki? Pomyśl o wszystkich wielkich ludziach dzisiejszego świata. Czyż to nie szczęście, że możemy dzielić ich natchnienia? A potem o tych wszystkich wielkich duchach, co przyjdą po nas. Czyż to nie szczęście, że pracujemy, aby im przygotować drogę? Jeden choćby krok na ich drodze uczynić lżejszym?
— O, rozum mój zgadza się zupełnie z tem, co mówisz, Aniu, ale dusza moja pozostaje posępna i zniechęcona. W dżdżyste wieczory jestem zawsze smutna i przygnębiona.
— W niektóre wieczory lubię deszcz. Lubię leżeć w łóżku i przysłuchiwać się, jak pluszcze na dachu i kapie z sosen.
Ja go lubię, gdy pozostaje na dachu, — rzekła Stella. — Nie zawsze się tak dzieje. Ubiegłego lata przeżyłam straszną noc w starym folwarczku wiejskim. Dach miał dziury, a deszcz padał prosto na moje łóżko. Nie było w tem zupełnie poezji. Musiałam wstać o północy, i w ciemności usunąć łóżko z obrębu deszczu. A było to jedno z owych solidnych, starych łóżek, ważących mniejwięcej z tysiąc kilogramów. A potem to nieustanne trip-trop, trip-trop, przez całą noc nie pozwoliło mi spać, szarpiąc mi nerwy na kawały. Nie możesz sobie wyobrazić, jak okropny hałas sprawia kropla deszczu w nocy, gdy pada na gołą podłogę. Brzmi to jak kroki upiora. Z czego się śmiejesz, Aniu?
— Z tych opowiadań. Fila powiedziałaby, że są zabójcze, ale w podwójnym sensie, gdyż wszyscy w nich umierają. Co za olśniewające, cudowne miałyśmy bohaterki! I jak je stroiłyśmy! W jedwabie, atłasy, aksamity, klejnoty, koronki — nigdy nic innego nie nosiły. Oto opowiadanie Janki Andrews, w którem bohaterka śpi w cudownym atłasowym stroju nocnym, wyszywanym prawdziwemi perłami.
— Czytaj dalej! — rzekła Stella. — Czuję, że życie jest coś warte, póki można się śmiać.
— A tu jest moje opowiadanie. Bohaterka moja bawi na balu, świecąc od stóp do głowy wielkiemi diamentami najczystszej wody. Ale nacóż się zda uroda i bogaty strój? Ścieżki przepychu prowadziły tylko do grobu. Wszystkie bohaterki musiały być albo zamordowane, albo umrzeć z tęsknoty. Nie było dla nich ratunku.
— Pozwól mi przeczytać kilka swoich opowiadań.
— Dobrze, oto moje arcydzieło. Zwróć uwagę na wesoły tytuł: „Moje mogiły“. Podczas pisania wylałam kwartę łez, a inne dziewczęta przelewały je przy czytaniu garncami. Matka Janki Andrews gniewała się, że tyle chusteczek było w tym tygodniu w praniu. Jest to przejmujące opowiadanie o pielgrzymkach żony pastora metodystów. Zrobiłam ją metodystką, ponieważ koniecznem było, aby podróżowała. W każdem miejscu, gdzie mieszkała przez pewien czas, pochowała dziecko. Było ich dziewięć, a mogiły ich oddalone były od siebie bardzo i sięgały od Nowej Funlandji do Vancouver. Opisałam dzieci, odmalowałam rodzaje ich śmierci i szczegółowo przedstawiłam ich pomniki i nagrobki. Miałam początkowo zamiar pochować wszystkie dziesięć, ale gdy skończyłam z dziewiątem, talent mój zawiódł i pozwoliłam dziesiątemu pozostać przy życiu jako bezradnemu kalece.
Podczas gdy Stella czytała „Moje mogiły“, podkreślając głośnym śmiechem najtragiczniejsze ustępy, a Morusek spał snem sprawiedliwego kota, który przez całą noc hulał gdzieś za domem, teraz zaś skulił się na opowiadaniu Janki Andrews o pięknej piętnastoletniej dziewicy, która wyruszyła jako siostra miłosierdzia do osady trędowatych i oczywiście uległa ostatecznie tej strasznej chorobie — Ania przerzucała inne manuskrypty, przypominając sobie dni szkolne w Avonlea, gdy członkowie „Klubu Powieściowego“ siadywali pod sosnami lub między paprociami nad strumieniem i pisali te straszne opowieści. Ileż z tego jednak miała przyjemności! Jak powracało w trakcie czytania słońce i radość owych dni letnich! Między swemi rękopisami znalazła Ania jeden, pisany na luźnych arkuszach papieru do pakowania. Fala śmiechu napełniła jej oczy, gdy przypomniała sobie chwilę i miejsce powstania tego dzieła. Był to szkic, który napisała owego wieczora, gdy wpadła przez dach do kurnika w Tory Road.
Ania rzuciła na niego okiem, potem zaczęła z zaciekawieniem czytać. Był to mały dialog między astrami i groszkiem, dzikiemi kanarkami wśród gałęzi bzu i duchem opiekuńczym ogrodu. Gdy Stella odeszła, Ania wygładziła pomięty manuskrypt dialogu.
— Zdaje się, że to zrobię, — powiedziała do siebie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Marceli Tarnowski.