Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część druga/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anna Karenina |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1898-1900 |
Druk | Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | J. Wołowski |
Tytuł orygin. | Анна Каренина |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zbliżając się w jak najlepszym humorze do domu, Lewin usłyszał dzwonki zaprzęgu, zajeżdżającego przed ganek z frontowej strony domu.
— Zapewne z kolei — pomyślał Lewin — o tej porze właśnie przychodzi pociąg z Moskwy... kto to może być? Może to Mikołaj?... przecież powiedział mi: może pojadę na wody, a może przyjadę do ciebie. Z początku Lewin przeraził się i zrobiło mu się przykro, że obecność brata może popsuć mu ten wesoły wiosenny nastrój, lecz od razu zawstydził się tego uczucia i całą siłą swej duszy zaczął pożądać, aby przyjezdnym gościem był Mikołaj, popędził więc konia i, wyjechawszy za akacye, ujrzał jadącą ze stacyi trójkę i w niej jakiegoś pasażera otulonego w futro. Ale to nie był Mikołaj. „Ach, żeby to był jaki przyjemny człowiek, z którym możnaby porozmawiać“ — pomyślał Lewin.
— A! — z radością zawołał, wyciągając ręce — a to dopiero miły gość! Jakżeż się cieszę z twego przyjazdu! — wołał Lewin, poznając Stepana Arkadjewicza.
„Dowiem się napewno czy wyszła, lub też kiedy wyjdzie za mąż“ — pomyślał Lewin i przekonał się, że w tym uroczym wiosennym dniu wspomnienie o niej nie jest mu wcale belesnem.
— Nie spodziewałeś się mnie? — zapytał Stepan Arkadjewicz, wysiadając z sanek, z twarzą pobryzganą błotem, lecz, jak zawsze, promieniejącą zdrowiem i dobrym humorem. — Przyjechałem odwiedzić cię, po pierwsze, — mówił Stepan Arkadjewicz, obejmując i całując Lewina — zapolować na słonki, po drugie, i las w Jerguszowie sprzedać, po trzecie.
— Ślicznie! A jaką wiosnę mamy?! Jakżeś na saniach dojechał?
— Na kołach jeszcze gorzej, Konstanty Dmitryczu — odpowiedział znajomy furman.
— Nadzwyczaj rad jestem, żeś przyjechał — mówił Lewin ze szczerym, po dziecinnemu szczęśliwym uśmiechem.
Lewin zaprowadził przyjaciela do gościnnych pokoi, dokąd wniesiono i rzeczy Stepana Arkadjewicza: walizkę, strzelbę w futerale, pudełko z cygarami, a potem gospodarz pozostawił gościa samego, zostawiając mu czas na umycie się i przebranie, sam zaś poszedł na chwilę do kancelaryi rozmówić się z ekonomem co do siejby i koniczyny. Agafia Michajłowna, zawsze dbała nadzwyczaj o honor domu, zasypała Lewina w przedpokoju pytaniami co do obiadu.
— Róbcie jak chcecie, tylko prędzej — odrzekł Lewin i poszedł prędko do kancelaryi.
Gdy Lewin powrócił z kancelaryi, Stepan Arkadjewicz wymyty, uczesany, promieniejący uśmiechem, wychodził właśnie ze swego pokoju; przyjaciele poszli razem na górę.
— Cieszę się, że nareszcie wybrałem się do ciebie. Nareszcie dowiem się, na czem polegają te uroczyste czynności, które tu spełniasz. Doprawdy, zazdroszczę ci! Co za dom wspaniały, jak tu ładnie! jasno i wesoło! jednem słowem zachwycam się — mówił Stepan Arkadjewicz, zapominając, że nie zawsze bywa wiosna i takie pogodne, jasne dnie, jak w tej chwili. — Niańka twoja, milutka staruszka! Wolałbym, co prawda, ładną fertyczną pokojówkę w fartuszku, lecz ze względu na twoje skłonności do życia zakonnego, stara niańka jest najodpowiedniejszą i najlepiej pasuje.
Stepan Arkadjewicz opowiedział wiele szczegółów, interesujących Lewina, o tem co się dzieje w Moskwie i zakomunikował mu nader przyjemną wiadomość, że Sergiusz Iwanowicz wybiera się na wiosnę do brata na wieś.
Stepan Arkadjewicz nie mówił ani słowa o Kiti, ani wogóle o Szczerbackich, powiedział tylko, że Darja Aleksiejewna załącza przez niego ukłony Lewinowi. Lewin był wdzięcznym przyjacielowi za tę delikatność i cieszył się z przyjazdu gościa. Lewinowi, jak zwykle, przez przeciąg czasu, w którym był zupełnie osamotnionym, zebrało się bardzo wiele myśli i wrażeń, któremi nie mógł podzielić się z nikim z otaczających go, i teraz roztaczał przed Stepanem Arkadjewiczem i radość, jaka go opanowała z nastania wiosny, i zamiary co do ulepszeń, jakie chciał zaprowadzić w gospodarstwie, i uwagi o książkach przeczytanych, a przedewszystkiem Lewin chciał porozmawiać ze Stepanem Arkadjewiczem o swem dziele, które pisał, treść którego, choć Lewin i nie spostrzegał tego, stanowiła krytyka wszystkich dawniejszych dzieł o gospodarstwie. Stepan Arkadjewicz, przyjemny zawsze towarzysz, pojmujący wszystko z jednego wyrazu, był podczas obecnego swego pobytu jeszcze przyjemniejszym niż zwykle i Lewin zauważył w nim jedną, nieznaną sobie jeszcze cechę, szacunku i pewnej czułości dla siebie.
Usiłowania Agafii Michajłownej i kucharza, aby obiad był szczególnie dobrym, wywarły tylko ten skutek, że obydwaj przyjaciele, wygłodzeni porządnie, wzięli się do zakąsek i najedli chleba z masłem, wędlin, solonych grzybów, wreszcie Lewin kazał podawać zupę bez pasztecików, na które kucharz liczył, że wprowadzą w szczególny podziw Stepana Arkadjewicza. Lecz Stepanowi Arkadjewiczowi, chociaż był przyzwyczajonym do innych obiadów, wszystko smakowało wyśmienicie: i wódka na ziołach, i chleb, i masło, i wędlina, i grzybki, i kapuśniak, i kura w białym sosie, i białe wino krymskie — jednem słowem wszystko było wyśmienitem i wybornem.
— Świetnie, świetnie — powtarzał Stepan Arkadjewicz, zapalając po pieczystem grube cygaro — twojem zdaniem zatem, tylko charakter robotnika winien być branym pod uwagę i kierować wyborem systemu gospodarstwa? Jestem pod tym względem profanem, lecz zdaje mi się, że teorya ta i jej zastosowanie będą wywierały wpływ pewien i na robotników.
— Tak jest w istocie, lecz zważ na to, że mam na myśli nie ekonomię, polityczną, lecz agronomię, która również jak i nauki przyrodnicze, obserwujące zjawiska, winna badać robotnika w jego ekonomicznem, etnograficznem...
W tej chwili weszła do pokoju Agafia Michąiłowna z konfiturami.
— No, Agafio Michajłowna — odezwał się do niej Stepan Arkadjewicz, całując końce swych pulchnych palców — co za wędliny macie, co za nalewkę!... Kostia, czy już nie czas na nas? — dodał po chwili.
Lewin popatrzał przez okno na słońce, kryjące się powoli po za obnażonymi wierzchołkami lasu.
— Czas już, czas... — odparł Lewin — Kuźma, każ zaprzęgać do linijki.
Stepan Arkadjewicz zeszedł na dół, zdjął starannie płócienny pokrowiec z lakierowanego pudełka, otworzył je i zaczął składać swą drogą dubeltówkę nowego systemu. Kuźma, który wiedział, że go nie minie hojny napiwek, nieodstępował na krok Stepana Arkadjewicza i naciągał mu na nogi kamasze i buty, na co zresztą Stepan Arkadjewicz chętnie się zgodził.
— Każ, Kostia, aby, gdy przyjdzie kupiec Riabinin, któremu poleciłem dzisiaj przyjechać, powiedziano mu, żeby zaczekał.
— Sprzedajesz więc Riabininowi las?
— Tak. Czy znasz Riabinina?
— A jakże. Miałem z nim do czynienia, stanowczo i aż do skutku.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się: „stanowczo i aż do skutku“ — było ulubionem wyrażeniem kupca.
— Wistocie, ten Riabinin mówi bardzo zabawnie. — Zrozumiałaś, dokąd pan idzie! — zwrócił się Stepan Arkadjewicz ku Łasce, głaszcząc ją po grzbiecie. Suka, szczekając z radości, kręciła się koło Lewina i lizała mu ręce, buty i dubeltówkę.
Gdy obydwaj przyjaciele wyszli na ganek, wózek stał już przed nim.
— Kazałem założyć konie, choć to bardzo blizko, a może pójdziemy na piechotę?
— Nie, jedźmy lepiej — rzekł Stepan Arkadjewicz i podszedłszy do wózka, usadowił się w nim, owinął nogi pledem, koloru tygrysiej skóry, wreszcie zapalił cygaro. — Nie rozumiem, dlaczego nie palisz! Cygaro samo przez się nie jest przyjemnością, wieńczy jednak i powiększa przyjemność. A jednak takie życie jest prawdziwem życiem! Tak mi tu dobrze u ciebie! Chciałbym zawsze tak żyć!
— A któż ci przeszkadza? — z uśmiechem zapytał Lewin.
— Stanowczo jesteś szczęśliwym człowiekiem: masz wszystko co tylko lubisz. Lubisz konie — masz je, psy — masz, polowanie — masz, gospodarstwo — masz.
— Zapewne dlatego jestem szczęśliwy, że poprzestaję na tem co mam, a nie rozpaczam, gdy mi brak czegokolwiek — zauważył Lewin, przypomniawszy sobie Kiti.
Stepan Arkadjewicz domyślił się, co Lewin chciał powiedzieć, lecz udał, że nic nie rozumie.
Lewin był wdzięcznym przyjacielowi za to, że ten nie mówił mu nic o Szczerbackich; jakoż wistocie Stepan Arkadjewicz zauważywszy ze zwykłym sobie taktem, że Lewin unika tej rozmowy, nie wspominał o nich zupełnie. Teraz jednak Lewin chciał dowiedzieć się, co słychać u Szczerbackich, lecz nie miał odwagi zapytać się.
— A tobie jak się powodzi? — zapytał Lewin, spostrzegając, że nie wypada mu myśleć i mówić tylko o sobie.
Stepan Arkadjewicz wesoło mrugnął oczyma.
— Przecież według twego zdania nie można lubić kołaczy, gdy się ma placek z najlepszej pytlowanej mąki — twierdzisz, że to jest zbrodnia; ja zaś nie uznaję życia bez miłości — odpowiedział Stepan Arkadjewicz, rozumiejąc po swojemu pytanie Lewina.
— Nic jednak nie mogę poradzić na to, takim mnie już Pan Bóg stworzył... i doprawdy to tak niewiele szkodzi komubądż, a mnie sprawia tyle przyjemności...
— Czy znowu masz co nowego? — zapytał Lewin.
— Mam, mój kochany. Nie wiem, czy znasz typ ossyanowskich kobiet... kobiet, które widujesz tylko w swych snach... A jednak kobiety takie zdarzają się i na jawie... i kobiety te są straszne... bo widzisz: kobieta, to taki przedmiot, że choć ją będziesz najwięcej badać, ona zawsze będzie dla ciebie nowością.
— Więc w takim razie lepiej nie badać jej.
— Nie podzielam twych poglądów: jeden z matematyków powiedział, że cała rozkosz ukrywa się nie w odkryciu prawdy, lecz w poszukiwaniu jej.
Lewin przysłuchiwał się w milczeniu i pomimo wszystkich usiłowań nie mógł zrozumieć słów swego przyjaciela i pojąć rozkoszy, jaką sprawia badanie kobiet tego rodzaju.