Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część siódma/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anna Karenina |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1898-1900 |
Druk | Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | J. Wołowski |
Tytuł orygin. | Анна Каренина |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Stepan Arkadjewicz, jak zwykle, nie tracił czasu w Petersburgu, gdzie prócz załatwienia interesów: rozwodu siostry i swej posady, musiał, jak twierdził zawsze, otrząsnąć się z moskiewskiej stęchlizny.
Moskwa pomimo swych cafés chantants i omnibusów, była w każdym razie stojącem błotem, co Stepanowi Arkadjewiczowi dawało się zawsze odczuwać. Pomieszkawszy parę lat w Moskwie, w dodatku z rodziną, Stepan Arkadjewicz przekonywał się, że upada na duchu. Nie ruszając się przez dłuższy czas z Moskwy, dochodził do tego, że zaczynał przejmować się złym humorem i wymówkami żony, zdrowiem i wychowaniem dzieci, zajęciami biurowemi, a nawet od czasu do czasu martwił się swymi długami i myślał o nich.
Z chwilą jednak, gdy przyjeżdżał do Petersburga i spędzał w nim czas jakiś, w kole znajomych, w którem obracał się zwykle, a w którem ludzie żyli a nie wegetowali, jak w Moskwie, wszystkie te myśli znikały i topniały, jak wosk od ognia.
Żona?... Dzisiaj właśnie widział się z księciem Czeczeńskim. Książę Czeczeński ma żonę i rodzinę, dorosłych synów, paziów, i drugą, nielegalną rodzinę, gdzie również są dzieci. Chociaż pierwszej rodzinie nic nie można zarzucić, lecz książę Czeczeński czuje się bardziej szczęśliwym w tej drugiej, wprowadza nawet do niej najstarszego syna i opowiadał Stepanowi Arkadjewiczowi, że uważa to za bardzo pożyteczne i wywierające dodatni wpływ na chłopca. Co w Moskwie powiedzianoby na to? Dzieci?... W Petersburgu dzieci nie przeszkadzały ojcom używać życia, gdyż wychowywały się w zakładach naukowych, i nie istniały tu te dzikie poglądy, rozpowszechnione w Moskwie, jak u Lwowa naprzykład, że dzieciom należy się wszystko, a rodzice powinni myśleć tylko o nich. Tutaj rozumiano, że człowiek powinien żyć dla siebie, gdyż jest to obowiązkiem każdego wykształconego człowieka.
Praca? Praca nie była tutaj taką uciążliwą, bez żadnych widoków, jak w Moskwie; tutaj warto było pracować! Spotkanie, wyświadczenie drobnej przysługi, dowcipne odezwanie się, zalety towarzyskie, i człowiek robi nagle karyerę, jak naprzykład Briancew, z którym Stepan Arkadjewicz spotkał się wczoraj, a który jest teraz pierwszym dygnitarzem; taka praca jest pociągająca!
Petersburski pogląd na sprawy finansowe działał szczególnie uspakajająco na Stepana Arkadjewicza. Bartniański, który wydawał rocznie przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy, odezwał się do niego w tej kwestyi w charakterystyczny sposób.
Podczas rozmowy przed obiadem, Stepan Arkadjewicz odezwał się do Bartniańskiego:
— Zdaje się, że jesteś w dobrych stosunkach z Mordwińskim, możesz wyświadczyć mi przysługę, jeżeli wspomnisz mu o mnie. Wakuje posada, którą chciałbym objąć, członka agentury...
— Wszystko jedno... i tak i tak nie zapamiętam... że też tobie chce się jednak razem z żydami wdawać w te kolejowe sprawy? Jeżeli sobie życzysz, to i owszem, w każdym jednak razie...
Stepan Arkadjewicz nie powiedział mu, że to będzie rzecz na czasie, gdyż wiedział, że Bartniański nic nie zrozumie.
— Potrzebuję pieniędzy, nie wystarcza mi na życie...
— Żyjesz przecie?
— Żyję, ale mam długi.
— Co? Ile? — zapytał ze współczuciem Bartniański.
— Bardzo dużo, koło dwudziestu tysięcy...
Bartniański parsknął śmiechem.
— O szczęśliwy człowieku! — zawołał. — Ja mam półtora miliona, dochodów żadnych i, jak widzisz, daję sobie radę!
I Stepan Arkadjewicz przekonywał się, że Bartniański w istocie ma słuszność. Żywochow miał trzysta tysięcy długu, ani kopiejki majątku, a żył przecież, i to jak jeszcze w dodatku! Na hrabiego Krywcowa wszyscy oddawna patrzą się, jak na bankruta, a on ma dwie utrzymanki; Pietrowski przechulał pięć milionów, nic sobie jednak z tego nie robi, jest finansistą i pobiera dwadzieścia tysięcy pensyi. Prócz tego Petersburg i pod względem fizycznym oddziaływał dodatnio na Stepana Arkadjewicza, gdyż odmładzał go. W Moskwie Stepan Arkadjewicz przyglądał się czasami swej łysinie, sypiał po obiedzie, przeciągał się, wchodził powoli z odpoczynkami na schody, nudził się w towarzystwie młodych kobiet i nie tańczył na balach; w Petersburgu zaś czuł się zawsze młodszym o jakie dziesięć lat. Bawiąc w stolicy, doświadczał tego, co opowiadał mu wczoraj sześćdziesięcioletni książę Piotr Obłoński, który zaledwie parę dni temu powrócił z Paryża.
— My tutaj nie umiemy żyć... — mówił Piotr Obłoński — spędzałem lato w Badenie i, nie uwierzysz mi, zdawało mi się, że jestem młodym człowiekiem; spojrzę na młodziutką kobietę i zaraz... zje, wypije się trochę, i natychmiast zjawia się taka rzeźwość i energia. Przyjechałem do Rosyi, gdyż musiałem wracać do żony i to w dodatku na wieś, i czy dasz wiarę, że po dwóch tygodniach włożyłem szlafrok, przestałem przebierać się do obiadu... jednem słowem stałem się kompletnym starcem... pozostawało mi tylko myśleć o zbawieniu duszy. Pojechałem do Paryża i znowu podrestaurowałem się.
Stepan Arkadjewicz doświadczał zupełnie tego samego, co i Piotr Obłoński. W Moskwie zaniedbywał się do tego stopnia, że gdyby w rzeczy samej musiał tam dłużej posiedzieć, to również zacząłby myśleć o zbawieniu duszy, w Petersburgu zaś stawał się znowu porządnym człowiekiem.
Między księżną Betsy Twerską a Stepanem Arkadjewiczem istniał oddawna dość dziwny stosunek. Stepan Arkadjewicz przez żarty starał się zawsze o jej względy i gadał jej najnieprzyzwoitsze rzeczy, wiedząc, że podobają się jej bardzo. Nazajutrz po rozmowie z Kareninem, Stepan Arkadjewicz, składając jej wizytę, czuł się do tego stopnia młodym, że we flircie z Betsy zapędził się nienaumyślnie trochę za daleko, tak że nie wiedział już, w jaki sposób ma się wycofać, gdyż, jak na złość, księżna nietylko nie podobała mu się, ale nawet była mu wstrętną, a rozmawiali z sobą w ten sposób tylko dlatego, że Stepan Arkadjewicz podobał się zawsze nadzwyczaj księżnie Twerskiej. Przyjazd księżnej Miahkiej ucieszył bardzo Obłońskiego, gdyż przerwał mu sam na sam z Betsy.
— Pan tutaj? — zapytała księżna, witając się z nim. — Cóż porabia nieszczęśliwa pańska siostra? Z chwilą, gdy wszyscy rzucili się na nią, najbardziej zaś ci, co są gorsi od niej sto tysięcy razy, jestem zdania, że zrobiła doskonale. Nie mogę wybaczyć Wrońskiemu, że nie zawiadomił mnie o jej pobycie w Petersburgu... byłabym złożyła jej zaraz wizytę i pojechałabym z nią wszędzie. Proszę pana powiedzieć jej, że kocham ją zawsze, a teraz niech pan opowiada o niej.
— W istocie położenie jej jest przykrem — zaczął opowiadać Stepan Arkadjewicz, przyjmując w prostocie ducha za dobrą monetę słowa księżnej Miahkiej „niech pan opowiada o niej“. Księżna Miahkaja, stosownie do swego zwyczaju, przerwała mu zaraz i zaczęła sama opowiadać.
— Uczyniła to, co wszystkie, prócz mnie jednej czynią, choć tają się z tem; ale ona nie chciała nikogo okłamywać i zrobiła bardzo dobrze... a jeszcze lepiej postąpiła, że rzuciła tego półgłówka, pańskiego szwagra... niech mi pan wybaczy... Wszyscy mówili, że to rozumny człowiek, bardzo nawet rozumny, ja tylko mówiłam, że głupi. A teraz, gdy zaprzyjaźnił się z Lidyą Iwanowną i z Landauern, wszyscy godzą się na to, że jest półgłówkiem; z prawdziwą przyjemnością przeczyłabym im wszystkim, ale niestety nie mogę.
— Może mi pani wytłómaczy, co to ma znaczyć — rzekł Stepan Arkadjewicz — wczoraj byłem u niego w interesie siostry i prosiłem o stanowczą odpowiedź; nie udzielił mi jej, mówiąc, że musi pomyśleć, a dzisiaj rano zamiast odpowiedzi, dostałem zaproszenie na wieczór do hrabiny Lidyi Iwanownej.
— A więc miałam racyę! — z zadowoleniem zawołała księżna Miahkaja — zapytają się Landaua, jakie jest jego zdanie.
— Landaua? Po co? Co to za jeden ten Landau?
— Nie wie pan? Jules Landau le fameux, Jules Landau le clairvoyant? Jest on również półgłówkiem, ale od niego zależy los pańskiej siostry. To są skutki mieszkania na prowincyi... nic pan nie wie. Widzi pan, Landau był commis w jakimś magazynie paryskim i poszedł do doktora, w poczekalni u niego zasnął i zaczął wszystkim chorym dawać rady i to dość dziwne rady. Potem żona tego chorego Jerzego Meledyńskiego... zna go pan przecież... dowiedziała się o nim i wzięła do swego męża... leczy Meledyńskiego. Mnie się zdaje, że nie pomógł mu nic a nic, gdyż chory jest wciąż osłabionym, ale oni wierzą w niego i wożą z sobą, przywieźli go nawet do Rosyi. Tutaj wszyscy rzucili się do tego proroka i zaczął leczyć; wyleczył hrabinę Bezzubowę, a ta tak go pokochała, że aż adoptowała.
— Naprawdę?
— Naprawdę. Teraz już nie nazywa się Landau, lecz hrabia Bezzubow. Mniejsza o niego, ale Lidya, którą kocham bardzo, choć ma głowę nie na właściwem miejscu — uczepiła się teraz tego Landaua, i ani ona ani Aleksiej Aleksandrowicz nie zrobią teraz kroku bez niego, i dlatego los siostry pana spoczywa teraz w ręku tego Landaua czyli hrabiego Bezzubowa.