Antonina/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Antonina
Data wyd. 1871
Druk F. Krokoszyńska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Bełza
Tytuł orygin. Antonina
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Gustaw utrzymywał Nichettę „au courant“ wiadomości o chorobie Edmunda. Dnie w których nasza modniareczka otrzymywała listy z Nicei, były dniami uroczystemi. Od chwili nagłego wyjazdu młodego człowieka, nie używała ona prawie żadnych a nawet zupełnie żadnych rozrywek. Aby się podobać Gustawowi, aby się jemu wyłącznie oddać, zerwała ze wszystkiemi swejemi staremi znajomościami; — to też po jego wyjeździe i nikt jej nie odwiedzał.
Zpoczątku Nichetta dużo płakała; potem jak skoro dowiedziała się o rekonwalescencyi Edmunda, podwójnie się tem ucieszyła, raz dla tego iż była pewną ożycie swojego przyjaciela, którego lubiła, a powtóre ponieważ z powrotem Edmunda do zdrowia, spodziewała się prędzej złączyć z Gustawem.
Napisała list do Daumonta, w którym wyszczególniła wszystkie swoje nudy i zawarła całe szczęście jakiegoby doświadczyła, gdyby go ujrzała.
Gustaw otworzył list, przeczytał go, odczytywał dwa i trzykrotnie a kładąc go do kieszeni westchnął wzruszony.
„Biedna Nichetta”.
Poczem odpowiedział jéj, iż Edmund był jeszcze tak osłabiony że potrzebował całych jego przyjacielskich zabiegów, i że jak tylko zdrowie jego nie będzie budziło żadnéj obawy, niezawodnie powróci do Paryża.
Zapomnieliśmy powiedzieć a raczéj nie potrzebowaliśmy o tém aż do téj chwili wspominać, iż umierający znalazłszy za polepszeniem się jego zdrowia Gustawa u swego wezgłowia, pomiędzy swoją matką a żoną, dziękował Bogu za tę potrójną pociechę jaką mu zsyłał.
Jak to już nam z poprzedniego rozdziału wiadomo choroba Edwarda nie przedstawiała już żadnych obaw; pozostawała słabość z którą się on od dzieciństwa nosił a którą pan Devaux chciał zniszczyć kompletnie.
Uprzedził więc chorego, iż zmuszony będzie przez ciąg przynajmniéj trzech albo czterech miesięcy pozostawać w swoim domku gdyż ten czas niezbędny mu jest do zupełnego wyleczenia.
Edmund uległ. I któżby nie uległ na jego miéjscu, zakochany tak jak on?
Szukano więc dla niego najrozmaitszych rozrywek, ponieważ chwilowo nie mógł ich sam poszukiwać.
Rozrywki te, były takiego rodzaju, jak wszystkich rekonwelescentów.
Kiedy się nie mógł podnosić z łóżka, Antonina nie odchodziła od niego, czytając, robiąc robótki, rozmawiając i przerywając sobie zajęcie, ażeby położyć swoją głowę na łóżku Edmunda, który odgarniał jéj włosy i bawił się niemi po całych godzinach.
— Czy wiesz, iż zgodziłbym się chętnie, przepędzić tak resztki mego życia, mówił. Jest że szczęście równe mojemu? Widzę cię, słyszę cię... świat mój cały zawarty jest w tych dwóch wyrazach. Co mi po reszcie świata? Co mi po widnokręgach innych? Po co mi szukać innego nieba i ludzi innych? Czyż ja czego więcej potrzebuję, nad dotykanie ręki twojéj która moją rękę ściska? Matka i ty, ten domek spokojny, widok ograniczony, ta przechadzka samotna, odwiedziny lub listy od czasu do czasu Gustawa, — czyż to nie raj na ziemi? Ale czy tobie to wystarcza tylko?
— Czyż mi wszystko nie jest miłem, przy tobie mój drogi Edmundzie.
— Szaleni ci wszyscy, którzy wymagają od życia innych przyjemności, niż sercowych słodkich zwierzeń! A twój ojciec, który mi prawie przyrzeka długie lata?
— Ocali cię, a twoje szkaradne myśli o śmierci muszą miejsca innym ustąpić.
— Czy wiesz, co mam zamiar w tedy uczynić? Kupimy sobie w Szwajcaryi lub we Włoszech, jaki biały samotny nieznany domek, ukryty jak gniazdko na drzewie, przeglądający się w falach wód przezroczystych; — bo tu, mielibyśmy ciągle przed oczyma widok śmierci innych. Zamkniemy się w nim, moja matka, ty i ja. Co robić, i mówić będą ludzie, — nic nas to obchodzić nie będzie. Ukryjemy nasze szczęście przed wszystkich oczyma, żyjąc w odosobnieniu i nikt nigdy nie ujrzy na naszem czole troski coby je zachmurzyła. Dzieci nasze, bo Bóg nam ich nie odmówi, rosnąć będą w obec swoich rodziców i natury, wzrastając w cnoty. Jeden grób nas połączy, jak jedna miłość nas zespala. Spoczywać będziemy oboje pod jakim wzgórkiem ukochanym od słońca a każdy pasterz przechodząc ze swoją trzodą obok naszego kamienia westchnie, pomyślawszy... „tobyli szczęśliwi ludzie;” — wszelka inna ambicya w porównaniu z tą jest szaleństwem jak widzisz.
Słysząc tak mówiącego swego męża Antonina brała go za ręce, a uśmiech okraszał jéj usta; wszystko co on mówił, znajdowało się niemal wyrytem w duszy jego żony, było to bowiem marzenie o którem ustawicznie w snach swoich złotych śniła. Powtarzali je każdodziennie.
Nareszcie pan Devaux pozwolił swojemu pacyentowi podnieść się z łóżka i przyjść do salonu, korzystając z czego Edmund wszedł opierając się na ramieniu Antoniny i swojéj matki.
Był bardzo zmieniony... Marmurowa bladość osiadła mu na twarzy, usta się ściągnęły, oczy, które szczupłość twarzy powiększyła dwa razy, jaśniały nowym ogniem życia, — pukle długich błąd włosów w tył głowy mu spadały, a uśmiech który okraszał te usta blade był słodkim, zachwycającym i sympatycznym, jak dusza tego, którego był odbiciem. Widząc wchodzącego Edmunda, osoby znajdujące się w salonie podniosły się ku niemu. Osobami temi były te, z któremi zrobiliśmy już znajomość.
— Wiem panie, odezwał się Edmund do komendanta, wiem z jaką ujmującą troskliwością, przychodziłeś codziennie wywiadywać się o moje zdrowie, — pozwól mi przeto pan wynurzyć ci całą moją wdzięczność i ścisnąć rękę jak prawdziwemu przyjacielowi. Komendant uścisnął, pod wpływem wzruszenia rękę którą mu podawał chory.
— Raczyłyście i wy panie, ciągnął daléj Edmund zwracając się ku pani Mortonne i jéj córce, towarzyszyć zawsze mojéj matce i pocieszać ją w smutnych przejściach, pod ciosem których upadała.
Niecierpliwie oczekuję téj chwili, w któréj będę mógł z kolei złożyć paniom moje uszanowanie w ich własnym domu; towarzystwo chorego, co prawda nie bardzo łakome; nie zważając na to mam jednak niepłonną nadzieję iż przez ciąg mojéj rekonwelescencyi, panie nie pozbawicie nas przyjemności widzenia was częstego.
— Pańska zacna matka, odrzekła żona komendanta, byłą bardzo o pana niespokojną, mimo naszego starania nie zdołaliśmy ja i Laurencya, uspokoić jéj w ciągłych obawach, — Które teraz znikły bezpowrotnie, nieprawdaż doktorze? pytała pani Pereux p. Devaux.
— Nie lękaj się pani odpowiedział zagadniony, wszystko pójdzie dobrze.
Fdmund podał ręce Gustawowi i ojcu Antoniny, i usiadł w obszernym fotelu, którego poduszki przygotowała mu matka.
— Nie przerywam rozmowy, — zaczął Edmund, Owszem starać się będę wziaść w niéj udział.
— Czy nie jesteś zmęczonym? zapytała go pocichu pani Pereux.
— Jeszcze nie moja matko, odrzekł uśmiechając się, jestem silniéjszy niż ty może przypuszczasz.
I pozostawił swoją rękę w ręku matki:
— Opowiadałem doktorowi i panu Devaut, mówił Komendant do Edmunda, jakim sposobem pomimo woli żony i mojéj synowéj, znaleśliśmy się na mieszkaniu w téj oto pustyni. Mały domek, który zajmujemy zachwycił mnie odrazu i zamieszkalismy w nim. Ja lubię niespodzianki. Ciągłe moje przejścia z jednego garnizonu do drugiego, przyzwyczaiły mnie do ustawicznego pożądania nowego. Nie upłynie i siedmiu miesięcy od chwili w któréj osiądę w pewnéj okolicy, a już się zaczynam nudzić i muszę szukać innej.
Przysłuchując się słowom komendanta, Edmund robił mały przegląd osób znajdujących się w salonie, a które zapomnieliśmy wyszczególnić.
Pan Mortonne mógł mieć około lat piędziesięciu pięciu. Po jego szramach na twarzy, odrazu poznać można było iż był żołnierzem. Miał gęste wąsy a rzadkie włosy; jego oko błyszczało szczerością, usta były krwiste, zęby ładne, co dodawało blasku jego fizjonomji; wzrostu słusznego, odziany był w długi surdut, w pętelce którego dawała się widzieć wstążeczka kawalera Legii honorowej. Dobry człowiek w całem znaczeniu tego wyrazu, odznaczał się tem szczególniej, iż nigdy nie miał zwyczaju rozprawiania o swoich bataljach lub ranach, — coby wszakże dla każdego innego, mogło być źródłem długiej historyi, ile że komendanta czoło bliznami pokryte było.
Pani Mortonne mogła mieć około 44 lat. Zmnać po niej jednak już było osobę w wieku. Nosiła okulary i zazwyczaj robiła pończochę. Najczęściej ubierała się w suknię ciemno-zielonego koloru; czepęczki nosiła na głowie takie, jakim szczególniej sprzyjała pani Aniela, stara nasza znajoma, która nam zeszła na jakiś czas z oczów, a która pozostawszy w Paryżu w charakterze zarządzającej domem p. Devaux, ani jednego poranku nie przepuściła, aby nie pomodlić się w kościele Ś-go Tomasza z Akwinu o wyzdrowienie męża Antoniny. Pani Mortonne musiała kiedyś być piękną. Pozostało jéj w spadku po owym czasie: płeć świeża i uderzającej białości ręce, Tuszy wcale pokaźnéj, z pierwszego rzutu oka dawała dobre świadectwo swojego zdrowia i higienicznego rozwoju.
Panna Laurencya Mortonne, jak mówiła pani Pereux była to ładna szesnastoletnia dziewczyna, Włosy czarne jak heban, naturalnie na głowie ułożone, a oczy tak wyraziste, że na pierwszy rzut oka nie można było rozpoznać, czy to niebieskie czy czarne. Były one niebieskie, a właściwa im bystrość nadawała wielki powab téj twarzy orginalnéj. Panna Mortonne miała płeć nawet delikatną, usta cokolwiek za duże, ale tak pełne uroku, że wada ta, stawała się niemal przymiotem.
Była szczupła, — a stan jéj wiotki niejeden poeta porównałby do trzciny.
Nie wiem doprawdy dlaczego, zazwyczaj wiotkie kibicie przyrównywują do palmowego drzewa, które to drzewo jest najmniéj wiotkie z całego królestwa roślinnego.
Panna Mortonne nosiła suknię czarną, podszyję zapiętą.
Przyglądała się Edmundowi z ciekawością. Jéj silna kompleksya, nie pojmowała wcale kompleksyi słabéj i rozbolałéj Edmunda.
— No i cóż komendancie, trzeba będzie zerwać ze swojemi nawyknieniami i pozostać tu. Jak skoro pan Devaux pozwoli mi wyjść, urządzimy sobie jaką małą wycieczkę, — rzekł chory.
— Kraj ten podoba mi się, nie jest co prawda zbyt wesoły, ale jeżeli nie przykrzy się w nim pani Mortonne, Laurencyi, a towarzystwo moje może pana rozerwać, nikt nam nie przeszkadza pozostać tu jeszcze z pół roku.
— Naturalnie, — odezwała się pani Mortonne; Laureneya nic nie powiedziała.
— Co ci się takiego Stało, u kata Gustawie? pytał pocichu Edmund swego przyjaciela, zwieszając się mu nad uchem i wyrywając z głębokiéj zadumy.
— Cóż chcesz żeby mi się stać miało?... odpowiedział Gustaw; słucham, co mówicie.
— Ty się tu nudzisz, przyznaj.
— Ja! przeciwnie.
— O czemże myślałbyś teraz, jeżeli nie o Paryżu.... Nichetcie?
— Otrzymałem dziś od niéj list.
— Co pisze?
— Chciałaby tu przyjechać.
— Czemużby nie?
— Żenowałaby mnie.
— A to w czem.
— Byłbym zawiele jéj oddany, zamało tobie.
— Jednego tylko sobie wytłomaczyć nie mogę, — rzekł Edmund.
— Czegóż to?
— Dla czegoż ty nie zaślubisz Nichetty?
— Nigdy!
— Czemuż nigdy? Kochasz ją, ona cię kocha, poszłaby w ogień za ciebie, Wiesz jakim szacunkiem, jakiem przywiązaniem prawie przejętą jest dla niéj, moja matka. — Gdybyś ją poślubił, gdyby została twoją żoną, — nicby w tedy nie przeszkadzało, aby przybyła tu do nas. Zobaczyłbyś, jak bylibyśmy szczęśliwi, Uszczęśliwiłbyś poczciwe stworzenie, a ręczę ci za to, iż w najuczciwszych i najpierwszych rodzinach nie znajdziesz dziewczyny z takiem sercem jak Nichettia.
— Jesteś szalony.
— Nie jesteś więc jeszcze wolny od przesadów?
— Nie jestem.
— Żal mi ciebie. W każdym razie, przy okazyi uściskaj ją odemnie.
Podczas téj rozmowy pp. Devaux i Mortonne rozpoczęli swoją grę, a pani Pereux zbliżyła się do panny Laurencyi i zaczęła z nią rozmowę o tych drobiazgach których takie mnóstwo mają każdéj chwili kobiety na swoje posługi.
Gustaw przybliżył się również do Laurencyi i słuchał stojąc.
— Czy pani ojciec ma zamiar odbyć jutro przejażdżkę konną, — zapytał jéj po chwili.
— Z największą pewnością, — jeśli tylko będzie pięknie. Jedyna to nasza rozrywka.
— Jeżeli ojciec pani pozwoli, może mógłbym towarzyszyć?
— Będzie mu bardzo przyjemnie. Z panem może on rozmawiać i palić, podczas gdy moje wyłącznie towarzystwo jest zbyt żenującem dla starego żołnierza.
— Więc znaleźliście tu konie wierzchowe, moje dziecię, — spytała pani Pereux.
— Znaleźliśmy — i do tego wyborne jeszcze. Pan Daumont ma prześlicznego rumaka.
— Oddawałem go niejednokrotnie na usługi pani i jeżeli sobie pani życzy mogę i teraz nim służyć.
— Zbyt jest gwałtownym; boję się go.
— To chyba przez skromność. Pani jeździsz wierzchem lepiej jak ja.
— To jéj ojciec nauczył ją tak dobrze jeździć; nie mogła miéć pod tym względem lepszego przewodnika.
— Jak twoje zdrowie? — pytała Antonina Edmunda.
— Bardzo dobrze moja droga, jestem szczęśliwy. Patrz, jak przyjemnem byłoby dla nas to życie, te wieczory spędzane w gronie ukochanych osób... czy można więcej żądać?
— Myśl tak ciągle, — niczego więcej niepragnę.
Pani Pereux pozostawiła Gustawa przy Laurencyi, obok któréj on usiadł, — a sama poszła przyrządzić rumianek, który od czasu do czasu popijał jéj syn.
Dwaj gracze ukończyli swoją partyjkę; Komendant wziął kapelusz i wszyscy gotowali się do wyjścia.
— Ojcze, pytała Laurencya, p. Daumont nie wie czy jutro konno wyjedziemy?
— Nieinaczéj.
— A więc o ósméj, rzekł Daumont przyjadę po pana, Komendancie.
— Będziemy gotowi.
Dwie rodziny pożegnały się i rozstały.
Gustaw poszedł do swego pokoju, który znajdował się nad gabinetem Edwarda i otworzył okno.
Patrzył jak znikali z jego oczów pan Mortonne jego żona i córka, która szła sama jedna za niemi jakto jéj się zazwyczaj zdarzało. Spostrzegł, jak Laurencya obejrzała się w stronę gdzie stał domek pani Pereux. Zamknął okno.
„Trzeba napisać do Nichetty powiedział sobie“.
I w istocie siadł przy stole, wziął pióro przygotowując się do pisania.
Ale nim skreślił pierwszą literę, zwiesił głowę nad lewą ręką, a pióro pozostało nieczynne w jego prawéj ręce.
Zapewne myślał nad treścią listu jakkolwiek dawniéj słowa mu same płynęły. Może też jednak o czem innem myślał..
Nareszcie po kwandransie zastanowienia napisał:
„Moja dobra Nichetto, otrzymałem od ciebie dziś list i....”
Znów się zatrzymał, ale tym razem dla powstania i otworzenia okna. Popatrzył chwilę na drogę po któréj państwo Mortonne skierowali swoje kroki; droga była pusta.
Usiadł napowrót, odczytał znowu list Nichetty jak gdyby potrzebował tego dla odpowiedzenia jéj. Nareszcie wziął pióro i zaczął pisać.
„I odpowiadam nań zaraz dziś, po dobréj wieczerzy którą spędziliśmy w towarzystwie Edmunda który dziś poraz pierwszy opuścił swój pokój, jego matki, żony, pewnego starego pana i wiekowéj damy, którzy jako dobrzy nasi sąsiedzi codziennie odwiedzają naszego chorego.
Byłożto przypadkowo czyli téż umyślnie że Gustaw nie powiedział iż ten pan i ta pani mieli ładną córkę?
Sądzę, iż było to opuszczenie przypadkowem, albowiem co za powód miałby Gustaw kryć się przed Nichettą?
Skoro Gustaw napisał wyżéj przytoczone przez nas zdanie, można było śmiało przypuszczać iż więcéj już nic nie napisze; albowiem zamiast ciągnąć dalej swoją pracę, zaczął stawiać jakieś punkta i punkciki na stole który mu służył do pisania, i nie będąc w możności kontynowanie spokojnie swego listu największą uwagę poświęcił on temu, ażeby te punkta i punkciki w równéj odległości znajdowały się jedne od drugich.
Nagle zamazał palcem te bazgraniny i zaczął na nowo pisać.
„Czas mamy tu ciągle piękny: pewny jestem że w chwili w któréj ci to piszę w Paryżu deszcz pada, podczas gdy u nas niebo żarzy się gwiazdami.“
Prawdopodobnie uwaga Gustawa była gdzie indziéj, gdyż napisał te wiersze prawie nie spoglądając na papier, dla tego tylko iż czuł, że trzeba było coś napisać. Ale co to mogło obchodzić Nichettę że gwiazdy świeciły w Nicei podczas gdy deszcz padać mógł w Paryżu? Gustaw pojął to pewnie, albowiem wziął nowy arkusik papieru i przygotował się do pisania nowego listu; ale na tym arkusiku skreślił zaledwie jeden wyraz.
Ten wyraz brzmiał:
„Mademoiselle”
Ale kiedy miał już daléj pisać, nagle zatrzymał się i zmiętosiwszy arkusz listowy w swoim ręku, rzucił go w ogień mówiąc sam do siebie:
„Cóż znowu; byłem warjatem!
I zaczął na nowo czytać list, który pisał do Nichetty.
„Jednéj tylko rzeczy żałuję, pisał w dalszym ciągu tego co już przebiegł oczyma, — to jest ciebie moja droga Nichetto, ciebie o któréj bezustannie myślę, która, jak śmiem sobie tuszyć, choć odrobinkę myślisz także i o mnie. Jak tylko Edmund przyjdzie zupełnie do siebie, powrócę do Paryża i nie potrzebuję ci tego mówić gdzie najpierw za mojem przybyciem pobiegnę. Ty się musisz strasznie nudzić, moja mała; zima jest tak smutna w Paryżu! Ale nie potrwa moja nieobecność długo i nie opuścimy już jedno drugiego nigdy.
Nie piszę więcéj, ponieważ lękam się aby poczta nie odeszła; następny jednak mój list będzie miał aż cztery strony.“
Ostatnią tę część Gustaw napisał bardzo szybko stanowczo, jakgdyby się obawiał aby go co nie zatrzymało w pół drogi.
Dla czego jednak o dziesiątéj godzinie wieczorem pisał, iż godzina odejścia poczty przynaglała go do pośpiechu?
Poraz to pierwszy w życiu Gustaw kłamał przed Nichettą i kto wie czy w liście tym więcéj kłamstw się nie zawierało?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: Stanisław Bełza.