<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Widnokrąg polityczny do niedawna tak jasny, począł się nagle chmurzyć. Wszechświatowe państwo, powstałe z błyskawiczną szybkością, okazywało znamiona rozkładu. Ze wszystkich stron dochodziły wieści o rozprzężeniu i wrogich odruchach. Powaga rządu słabła, a co gorzej, kult „boskiego“ wywoływał coraz to zuchwalszy opór. Chrześcijanie buntowali się. W wielu miejscach przeszkodzono obrzędom nowej liturgji i wywrócono lub znieważono ołtarze. Rady najwyższe różnych krajów zwracały się do naczelnego komisarza w Krakowie z przedłożeniami o konieczności powrotu do pierwotnych przepisów postępowania z niebezpiecznymi buntownikami. Środków tych od pewnego czasu władza centralna zakazywała z niemałą szkodą dla dobra publicznego, i oto teraz zakaz ten wydaje opłakane plony. Na tego rodzaju żądania naczelny komisarz odpowiadał ogólnikami lub zbywał je milczeniem. Niektórzy komisarze rozpoczęli wówczas represje na własną rękę: tych Strafford pospieszył usunąć z urzędu pod różnemi pretekstami nie mającemi nic wspólnego z chrześcijaństwem. To ulżyło uciśnionym, ale rozpętało burzę nienawiści ku Straffordowi, przeciw któremu od samego początku kipiało w Krakowie dzięki agitacji i intrygom starego Kwaśniewskiego i grona wolnomularzy, myślących tak samo jak on.
Ale opór chrześcijan nie był jedynie szeregiem odruchów sporadycznych i indywidualnej inicjatywy. Przybierał on coraz bardziej charakter akcji zorganizowanej i jednolitej. Ze wszech stron władze otrzymywały informacje o emisarjuszach, wysyłanych z Rzymu do różnych krajów dla nawiązywania między niemi stałego łącznika i celowego współdziałania. Tysiące młodzieży przekradało się do Konstantynowych legij. Tu i owdzie poczynano je tworzyć pokryjomu na miejscu.
W otoczeniu Proroka poczęto niepokoić się i sarkać. Lew był spętany siatką złotą, ale czyż zastępca jego nie miał obowiązku zaradzenia złemu i usunięcia niebezpieczeństw, grożących dostojnikom utratą intratnych stanowisk? Czy bierność jego nie wyglądała na złą wolę, na zdradę nawet?
Rada najwyższa, dotychczas narzędzie ślepo posłuszne woli Strafforda, okazywała silną nerwowość. Interpelowano pierwszego ministra, występowano z krytyką, zwąc jego działalność rządami inercji. Padł nawet głos, rzucający złośliwe podejrzenie na jego uczucia względem chrystjanizmu. Głos ten pochodził od prof. Kwaśniewskiego, który niedawno dzięki protekcji panny Roztockiej dostał się do Rady, jakkolwiek uważano go powszechnie za skończonego niedołęgę.
W rezultacie Rada najwyższa postanowiła przedstawić całą sprawę „boskiemu“. Charakter tej demonstracji nie dopuszczał wątpliwości. Rada chciała wskazać władcy szereg błędów w postępowaniu jego zastępcy i prosić najpokorniej, ale z naciskiem o powierzenie innym dłoniom steru spraw publicznych. Roztocki jako prezes rady prosił osobiście o posłuchanie, które zostało wyznaczone na jutrzejszy ranek. Strafforda uprzedzono o tem. Miał to być pojedynek, którego wynik nie zdawał się wątpliwy. Zbyt ogólny był nastrój wrogi naczelnemu komisarzowi i zbyt ważkim zarzut, z jakim zwracano się przeciw jego rządom. Zwłaszcza podejrzenie o sprzyjanie chrześcijanom musiało obudzić Proroka z dotychczasowej bierności wobec nich.
Późnym wieczorem siedział Strafford w swoim gabinecie, przytykającym do ministerialnego biura na zamku. Porządkował papiery i przygotowywał dokumenty, któremi miał zamiar posługiwać się w czekającej go nazajutrz rozprawie. Była to gra nie tylko o władzę, ale o życie i nie o własne jedynie, ale o te mnogie rzesze, które dotąd wysiłki jego i bierność Gesnareha uchroniły od zguby. Komisarz naczelny czuł się głęboko znużony, a fala zniechęcenia i odrazy zalewała mu duszę. Pragnął umrzeć i gdyby był sam przeznaczony na śmierć, jakże chętnie wyciągnąłby ku niej oba ramiona, wołając ją jak dobrą, litości pełną siostrę. Ale z losem jego wiązał się los tak wielu! I dlatego musiał wyczerpać do dna wszystkie możliwości ratunku. Pracował też, zaciskając usta.
Wtem szmer jakiś przerwał głuchą ciszę północnej godziny. Zdziwiony podniósł głowę. We drzwiach stała Kalina.
W pierwszej chwili myślał, że to halucynacja z przepracowania. Ale nie: to była ona. Podeszła ku niemu szybko i oparła obie ręce na jego ramieniu.
— Nie czas na długie słowa! — rzekła stłumionym głosem. — Zguba twoja pewna i na nic ci się bronić. Zginiesz, a bracia twoi z tobą. Na posłuchaniu dzisiejszem ułożone zostało wszystko. Finkelbaum przygotował nie interpelację, ale akt oskarżenia. W odpowiedzi Gesnareh każe cię uwięzić, a rządy odda triumwiratowi, złożonemu z mego ojca, Finkelbauma i Kwaśniewskiego, który zawdzięczać będzie nominację jedynie nienawiści do twej wiary. Widzisz, w jakie dostaniesz się ręce, ty i bliscy tobie! I wiedz, że spisek ten nie ja wprawdzie uknułam, ale bez mej woli nie byłby on dojrzał, a ja pozwoliłam mu dojrzeć, by ci dać ostatnią alternatywę. Chcesz i siebie i tamtych wszystkich ocalić? Będziecie ocaleni, ale ty staniesz się moim i moim pozostaniesz na zawsze! Nie chcesz? Wtedy, ha! wtedy...
Zatrzymała się, załamując ręce tragicznym gestem i stała przez chwilę nieruchoma, z oczyma gorejącemi jak pochodnie. Potem potrząsnęła głową.
— Ale nie! Ty mnie nie odtrącisz! Ty będziesz moim, moim na zawsze! Słuchaj! Przekreślimy te lata męki! Przyniosę ci moc, jakiej nie miałeś dotąd, przyniosę ci rozkosz, o jakiej nie marzyłeś nigdy! Chcesz — będę dalej władczynią tego człowieka nato, byś ty był władcą świata, a władza moja nad nim jest taką, że nie zachwieje się i wtedy, gdy odepchnę od siebie jego żądzę. A będziesz wolał — wówczas za dni niewiele schronimy się przed tym krwawym Żydem i jego bandytami, jak pragnęłam dawniej, i po tamtej stronie Alp będziemy żyli dla siebie i dla miłości naszej! Chcesz?
Mówiąc to pochylała się nad nim, drżąc cała, paląc go wzrokiem, dotykając oddechem. On przez chwilę zdawał się zahipnotyzowany jej wzrokiem, jak ptak, którego ujarzmia wzrok węża, wnet jednak obudził się z odrętwienia i stanowczym ruchem odsunął od siebie młodą kobietę.
Ona nie dojrzała stalowego błysku w jego źrenicach i uniesiona namiętnością własną nie poznała się na uczuciu, z jakiem cofnął się od niej.
— Słuchaj mnie! — szeptała, składając dłonie jak do modlitwy. — Ty może nie wierzysz, że jutro potrafię wszystko odmienić? Nie znasz mej potęgi! Ja wszystko mogę! i wszystkom gotowa uczynić dla ciebie! Szczuje przeciw tobie Kwaśniewski? Wdziera się na twą godność Finkelbaum? Ja Kwaśniewskiego i Finkelbauma wydam jutro na śmierć! Ojciec mój był przeciw tobie? Poślę na śmierć i ojca!
I wyciągnęła znów ku niemu objęcia, żądne pieszczoty. Ale na twarzy jego odbił się wyraźnie krępowany przedtem wyraz odrazy i pogardy. Cofnął się od rozszalałej kobiety i uderzył w nią twardem spojrzeniem.
— Odejdź stąd pani! — rzekł stanowczym głosem. — Nie mam nic wspólnego z tobą!
Stała przed nim nieruchoma, jakby wrosła w ziemię, nie wierząc widocznie, że dobrze słyszała.
— Prawdali to? Odtrącasz mnie znowu jak wtedy? Mam odejść?
Skinął głową i podszedł do drzwi, otwierając je na rozcież i zginając się w dworskim ukłonie.
— Dziękuję ci, Najjaśniejsza, za zaszczyt, jaki wyrządziłaś mi dostojną obecnością!
— Urągasz mi! — krzyknęła.
On ukłon ponowił i ręką wskazywał otwarte podwoje.
Syknęła jak żmija.
— Idę już. Jutro ty pójdziesz w śmierć!
Ruszył ramionami.
— O śmierci i życiu rozstrzyga Bóg. Stanie się ze mną, co On rozkaże!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.