Artur (Sue)/Tom I/Rozdział czwarty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Artur |
Wydawca | B. Lessman |
Data wyd. | 1845 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Arthur |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Miałem lat dwadzieścia; powracałem z długiéj podróży, odbytéj do Hiszpanii i Anglii, przedsięwziętéj pod dozorem mego nauczyciela, człowieka rozsądnego, skromnego, światłego i mającego ustalone zdanie. Za powrotem do Serval, posiadłości, w któréj mój Ojciec od dawnych już lat osiadł, zastałem go niebezpiecznie chorym; nigdy w życiu niezapomnę widoku, jaki mnie za przybyciem uderzał.
Zamek ten, niezmiernie samotny i wznoszący się po nad nędzną wioską, stał odosobniony na skraju wielkiego lasu; była to obszerna i gotycka budowa z cegieł poczernionych wiekiem; wnętrze jéj składało się z wielkich pokoi rozgłośnych i słabo oświeconych długiemi oknami o małych szybkach; nasi ludzie nosili żałobę po mojéj matce, którą straciłem podczas mojéj podróży; prawie wszyscy byli to starzy domownicy, i nic posępniejszego jak widzieć ich przyodzianych czarno, postępujących w milczeniu przez te gmachy posępne i ogromne, i odbijających się zaledwie od ich tła czerwonego lub ciemno-zielonego, gdyż tego koloru były wszystkie obicia w tém starożytném mieszkaniu.
Wysiadłszy z powozu przyjęty zostałem przez kamerdynera mojego Ojca: niewyrzekł do mnie ani słowa, lecz oczy jego łzami były zroszone.
Poszedłem za nim; przebyłem długą galeryę, postrach moich nocy dziecinnych, jak w dzień była moją radością. Zastałem Ojca w jego gabinecie; chciał wstać aby mnie uściskać; lecz sił mu zabrakło, zdołał tylko do mnie ręce wyciągnąć.
Zdał mi się być nadzwyczaj zmieniony: — opuściłem go jeszcze silnego i rzeźnego, znalazłem słabego i znękanego: wysoka jego kibić pochyliła się, zniknęła otyłość; był blady, mizerny, a konwulsyjny i nerwowy uśmiech, wyciśnięty ciągłą boleścią, nadawał jego twarzy dumnéj i surowéj niewysłowiony wyraz zwykłego cierpienia.
Zawsze bardzo obawiałem się mojego Ojca. Rozum jego był obszerny, poważny, zastanawiający się, a chwilami zimno ironiczny; nauka jego zadziwiająca i niezmiernie urozmaicona, charakter jego dumny i rozkazujący, przywyknienia jego poważne, myślące i milczące, obejście się jak najzimniejsze, zasady rzadkiéj gruntowności, dobroć jego dla mnie nadzwyczajna w istocie, lecz bynajmniéj niewynurzająca się; wzbudzał też we mnie raczéj poszanowanie głębokie i lękliwe, pokorną wdzięczność, niżeli przywiązanie pełne zaufania i wynurzające się, jakowe czułem ku matce.
Porzuciwszy wcześnie służbę, pomimo nalegań Napoleona, który lubił jego żelazną wolę i niezmordowaną czynność, ojciec mój żył prawie ciągle w swych dobrach, lecz, rzecz dziwna i nieprzyjmując nigdy nikogo. Nasza rodzina tak się zmniejszyła przez rozmaite wojenne wypadki, że prócz siostry mojego Ojca, niemieliśmy więcéj krewnych, tylko powinowatych bardzo dalekich, których niewidywaliśmy nigdy.
Teraz, kiedy wiek i doświadczenie dozwalają mi ocenić i porównać moje wspomnienia, ojciec mój pozostaje w mych oczach jedynym prawdziwym odludkiem, jakiego kiedykolwiek napotkałem; gdyż nienależał do liczby owych odludków którzy szukają ludzi, aby im powtarzać codziennie że ich nienawidzą i chcą od nich uciekać, lecz był odludkiem, który najzupełniéj zerwał z niemi wszelkie stosunki. Nadaremnie też badam mych wspomnień dzieciństwa i młodości, nieprzypominam sobie abym widział że Ojciec mój miał przyjaciela, lub jak to nazywają prostą tylko znajomość. Moja matka, ciotka, i kuzynka Helena, młodsza odemnie o trzy lata, były jedynemi osobami, które kiedy niekiedy przybywały nas odwiedzać: nieprzesadzam bynajmniéj, matka mi to powiedziała, przez lat blisko trzydzieści, które Ojciec mój przepędził w Serval... ani jedna obca osoba tam się nieukazała.
Ojciec mój dużo polował, lecz sam; lubił namiętnie konie i rolnictwo na wielką skalę. Takowe zatrudnienia, oraz te, które łożył około mego wychowania którym sam się zajmował, dopóki mnie nieoddał w ręce nauczyciela, abym wraz z nim podróżował zajmowały prawie wszystkie jego chwile; dobra jego były także znaczne, a niechcąc nigdy trzymać zarządcy, wspierany jedynie przez mą matkę, która bardzo była rządna, sam się zajmował rozrządzaniem swojego majątku; nakoniec czytanie, doświadczenia naukowe, a nadewszystko długie przechadzki samotne, uzupełniały dni jego.
Skoro wyjechałem w tę nieszczęsną podróż podczas któréj miałem ją utracić. matka moja mając we śnie niejako przeczucie tego nieszczęścia, powiedziała mi to; aleśmy to ukryli przed Ojcem, nie dla tego aby się go lękała, lecz że zawsze czynił na niéj wrażenie surowością swego umysłu, a lękała się nadewszystko jego srogiéj ironii, nieoszczędzającéj nigdy uczuć poetycznych, egzaltowanych i romansowych.
Niemogłem więc uściskać matki po raz ostatni; nie mówię o moim żalu; była to jedyna osoba w święcie, któréj śmiałem wszystko powiedzieć i powierzyć. Moja ciotka i córka jéj Helena przybyły zamieszkać w Serval od czasu śmierci méj matki, a to prawie pomimo woli mego ojca; bo chociaż jego zdrowie zdawało się coraz pogorszać, zwykła jego potrzeba żyć samotnie i w cichości jeszcze się bardziéj zwiększyła.
Prowadziłem wówczas życie bardzo smutne i bardzo rozdzierające dla mojego serca: z rana ojciec przywoływał mnie do swego łóżka: kamerdyner przynosił mu duży kufer, w którym zamknięte były rejestra, dotyczące się zarządu naszych dóbr; i codziennie uwiadamiał mnie o postępie naszych interessów, z zimną dokładnością, która mnie dreszczem przeszywała; późniéj, dał mi do przeczytania swój testament, z równymże pozorem nieczułości; łkania mnie zaduszały, niezdawał się tego postrzegać; kończył zwykle ten rodzaj przypuszczania mnie do przyszłego zarządu, majątku który mi pozostawiał, kilku objaśnieniami, uczynionemi pokrótce, i przerywanemi długiém milczeniem.
Objaśnienia te wykrywały sąd o rzeczach najpewniejszy, oraz najprawdziwszą i najbardziéj zgłębioną znajomość nędz, lub raczéj tego, co nazywał koniecznością moralną położenia ludzkiego; gdyż uderzającą cechą charakteru mego ojca był sposób widzenia dziwnie spokojny i bez interesowany, słabości nieoddzielnych od naszego rodzaju; gdyż wedle niego byliśmy zmuszeni przypuścić, jako wypływające z naszéj moralnéj organizacyi, pewne fakta, pewne instynkta podłe i samoistne, których najszlachetniejsze charaktery uniknąć niemogły; uważał równie niepotrzebnie ukrywać lub zaprzeczać tę ranę, jak ganić ludzi że byli nią dotknięci.
I tak, jeśli kto żądał od niego jakiéj łaski przytaczał sobie, lub temu którego zobowiązał, powody, które w ogólności sprowadzają niewdzięczność, potém jednakże wyświadczał usługę z uprzejmością najdoskonalszą.
Słowem, sens moralny rozmów które z nim miewałem, a które z jego strony składały się z fraz krótkich, zwięzłych i nerwowych, potwierdzał: — »że, ponieważ sprężyną wszystkiego było złoto, kiedy najpiękniejsze charaktery, raz wystawione na passowanie się z potrzebą, poniżały się niekiedy aż do podłości, trzeba więc było pozostać bogatym, aby pozostać uczciwym człowiekiem; — że każde poświęcenie miało swą myśl poprzednią; — że każdy człowiek był przekupnym, lecz że wartość, chwila i moneta każdego zmieniały się, względnie do charakterów indywidualnych; — że każda przyjaźń musząc mieć koniecznie swoje zaprzeczającą godzinę, próżną było rzeczą rachować na uczucie, które kiedyś nas zawiedzie; — nakoniec, wedle tych straszliwych maksym, powinienem był sądzić się szczęśliwym, że niemam ani brata, ani siostry, i że tym sposobem mogę być czystym od wszelkiego bratobójstwa pieniężnego: człowiek tak będąc utworzony, iż w braterstwie widzi prawie tylko zawsze umniejszenie dziedzictwa, — gdyż, dodawał mój Ojciec, — bardzo się mało znajdzie takich, pomiędzy najczystszemi, którzy mogliby zaprzeczyć, iż choć raz w życiu niepomyśleli, licząc majątek którym się dzielili: — Gdybym byt sam!«
Niezdołam wyrazić jak bardzo te zdania, może w istocie najściśléj prawdziwe, lecz których potwierdzenie tak było rozpaczne i tak przesadzone, z tak zimną krwią przytaczane przez mego Ojca umiérającego, przerażały mnie!
Nauczyciel mój, człowiek dokładnie rzeczy widzący, lecz miernym rozumem uposażony, nigdy przedemną niewspomniał o żadném zagadnieniu filozoficzném. Rozum mój, w tym przedmiocie, pozostał niejako martwy i uśpiony; lecz dowcip mój, na szczęście przysposobiony przez korzystne wychowanie i wczesne nawyknięcie do czynienia uwag, co pochodziło z mego życia samotnego i doświadczeń nabytych w podróży, gotów był przyjąć zaród wszystkich myśli, dobrych lub niebezpiecznych, które żywość méj wyobraźni miała szybko rozwinąć.
To też, smutne i gorzkie te nauki pozostały jedynym i głębokim korzeniem wszystkich mych myśli! Późniéj mogłem je zmienić, zaszczepić na nich niejako inne wyobrażenia, lecz zawsze pozostanie w nich ślad goryczy pierwotnego soku.
Po tych smutnych rozmowach z moim ojcem, które trwały zwykle dwie godziny, ubierano go, lub raczéj obwijano w nakrycia ciepłe i lekkie; gdyż dawno jego rany pootwierały się, cierpiał tak okropnie iż nie mógł znieść nic ciężkiego; potém sadzano go w krześle na kółkach, i wożono go po słońcu, w zwierzyńcu.
Przez dziwną sprzeczność, ojciec mój, którego zawsze największym było zbytkiem i największą przyjemnością, jak najwytworniéj ten zwierzyniec utrzymywać, od chwili w któréj się uczuł naprawdę chory, zabronił najzupełniéj najprostszéj i najkonieczniejszéj nawet około niego roboty.
Trudno dać wyobrażenie o smutnym widoku jaki przedstawiały te obszerne aleje, pozostające ciągle okryte trawą i cierniem; te szpalery grabowe, niegdyś tak systematycznie poobcinane, lecz teraz opuszczone, i wypuszczające gałęzie gdzie się zdarzy; te kępy kwiatów, zeschłych w lecie, które zwykle wyrywa się na jesieni (bo właśnie byliśmy przy końcu owéj pory), a które ze wszech stron wznosiły swe łodygi czarne i uwiędłe. Powtarzam, nic bardziéj grobowego, jak ten widok zaniedbania i zniszczenia w domu zamieszkałym; gdyż ojciec mój rozciągnął tenże sam zakaz do najmniejszych codziennych naprawek: oderwana z zawiasy okiennica, komin wichrem obalony, pozostawały w takim stanie, do jakiego wiatr je przywiódł.
Po téj przechadzce, którą ojciec mój odbywał w milczeniu, z głową pochyloną na piersi, mając zwykle obok siebie, mnie, Helenę, lub moję ciotkę, przywożono go znowu do zamku, do jego gabinetu, który widzę jeszcze, oświecony trzema oknami, wychodzącemi na zwierzyniec, zawalony portretami familijnemi, obrazami i kosztownemi osobliwościami. Wielka biblioteka z czarnego drzewa zajmowała całą jednę stronę; u sufitu wisiał wielki żyrandol kryształowy. Lecz toż samo zaniedbanie, które panowało w zwierzyńcu, nadawało temu pokojowi charakter niewysłowionego smutku: gdyż obrazy, meble, wszystko okryte było kurzawą; gdy raz lokaj, pomimo zakazu, odważył się nieco zmieść kurzu, ojciec mój wpadł w gniew tak gwałtowny, że odtąd dozwolono nagromadzać się kurzowi, i pajęczynie wszędzie rozpościerać.
Mój ojciec pragnął tak sam pozostać przez dwie lub trzy godziny, po upływie których przychodzono brać go na powtórną przejażdżkę; która jedynie zdawała się go wyprowadzać z jego ponuréj oziębłości.
Celem jéj było widziéć w obszernéj zagrodzie konie wolno bujające: było ich, jak mi się zdaje, siedm czy ośm; a z tych trzy konie łowcze, na których ojciec mój lubił najlepiéj jeździć, przez czas bardzo długi; inne były to konie zaprzęgowe, także bardzo stare. Skoro mój ojciec ujrzał się w niemożności jeździć konno, lub wyjeżdżać powozem, rozkazał puścić wszystkie swoje konie na wolność w téj zagrodzie; warunek w jego testamencie rozkazywał wyraźnie, aby zwierzęta te tamże pozostały, dopóki niezdechną.
Powtarzam, w téj tylko godzinie, ojciec mój wymawiał kilka rzadkich słów, przypominał w krótkich wyrazach polowanie, na którém ten lub ów koń się odznaczył; drogę, którą inny przebył z zadziwiającą szybkością; po téj przejażdce, przywożono go do domu na obiad.
Chociaż od dawna najlżejszemi tylko utrzymywał się pokarmy, pragnął ażeby stół jego, o który zawsze dbał bardzo, zastawiony był z tymże przepychem, jak kiedy mu zdrowie służyło, chociaż nic z tego nie jadł. Ciotka moja i Helena należały do tych milczących biesiad. zastawianych przez starych, biało włosych służących, ubranych czarno. Ojciec mój niemówił ani słowa, a żeśmy uważali, że hałas był dla niego nieznośny, zaledwie dozwalaliśmy sobie przemówić kilka słów jak najcichszym głosem.
Po obiedzie który trwał bardzo krótko, wracaliśmy do salonu; przysuwano szachownicę, i siadałem przy niéj naprzeciwko ojca: ustawiałem szachy, i zaczynaliśmy niby to partyę, gdyż Ojciec mój, zawsze głęboko zamyślony, nie grał wcale; tylko, w długich przerwach posuwał który szach, ja wystawiałem inny, także tylko dla kształtu... i milczenie daléj się ciągnęło; gdyż ojciec mój, w tym pozorze gry szukał tylko nadania sobie jakiegoś machinalnego zajęcia, niżeli znalezienia prawdziwéj rozrywki.
Przez ten czas moja ciotka czytała, a Helena blisko na godzinę siadała do fortepianu.
Muzykalna ta godzina, wraz z przejażdżką po zwierzyńcu, w którym była stadnina koni były dwoma jedynemi wypadkami dnia, które zdawały się czynić jakoweś wrażenie na moim ojcu; gdyż nie przestając poruszać na los szachów, mówił do Heleny, swym głosem poważnym i przenikającym: »Zagraj tę sztukę, proszę cię, Heleno.»
Niekiedy, lecz bardzo rzadko, kazał powtarzać dwa lub trzy razy tę samę sztukę, w tedy wspierał się łokciami na szachownicy, ukrywał głowę w obu ręku, i zdawał się najgłębiéj zbierać wszystkie swe myśli....
Pewnego dnia tylko, gdy powtórnie zażądał téj saméj pieśni, postrzegłem oczy jego łzami zwilgocone, skoro podniósł swą twarz szanowną, tak srodze pooraną cierpieniami.
Sztuki, które kazał Helenie tak często powtarzać były w bardzo małéj liczbie i niezmiernie dawne: pomiędzy innemi był Biedny Jakub, Kawatyna z Don Juana Mozarta, jedna z symfonii Betowna, i dwie lub trzy dumki Paesiello; jedna nadewszystko, pod tytułem Śmierć Elwiry, melodya prosta, łagodna i smutna, zdawała się na nim czynić głębsze jeszcze wrażenie niżeli wszystkie inne; niekiedy też, wydając ciężkie westchnienie, mówił: »Dosyć.... Neleno.... Dziękuję ci moje dziecię... «Natychmiast ustawała muzyka i znowu głęboka następowała cichość. Niezdołam wypowiedziéć jak niewysłowioną tęsknotę obudzała we mnie ta scena, która powtarzała się tak codziennie; z jak duszném uniesieniem słuchałem tych śpiewów starodawnych, tak prostych, śpiewanych, półgłosem przez Helenę, którego dźwięk odznaczał się taką czystością i taką świeżością.
Salon, w którym zgromadzaliśmy się co wieczór, nazywał się salą Krzyżowca, gdyż jeden z naszych przodków, noszący krzyż święty, znajdował się tam wystawiony w płaskorzeźbie po nad ogromnym kominkiem kamiennym; pokój ten był obszerny, cały powleczony ciemno-czerwonym adamaszkiem. Ponieważ wzrok mego ojca bardzo był osłabiony, stawiano na fortepianie dwie lampy, przysłonione daszkami z zielonéj materyi, które tylko uchylone były od strony pulpitu; cały też pokój pogrążony był w ciemności, tylko jedna Helena, siedząca u fortepianu, sama była jasno oświecona.
Widzę jeszcze jéj piękne jasne włosy, tak zgrabnie zaplecione, i jéj białą szyję tak świetnie odbijającą od czarnéj peleryny; potém mego ojca, siedzącego przed naszą szachownicą, z głową pochyloną na piersi, w postawie zadumania, oświeconego tylko, podobnie jak ja, czerwonym i migającym połyskiem ognia.... przemyśliwał o bliskim swoim zgonie, który widział i czuł z wolna się zbliżający. Powiedziałem, że jego nauka była prawie encyklopedyczną; niemając też praktycznych znajomości w nauce lekarskiéj, znał ją tyle, na nieszczęście, aby znać stan swego zdrowia i sądzić o nim z pewnością...
Na ośm dni przed śmiercią, w osłupiałość wprawił swych doktorów, pewnością wspartą na rozumowaniach, z jaką przed niemi rozwinął skutki nieuchronnie śmiertelne swéj choroby, i ile mu jeszcze, podług wszelkiego podobieństwa, pozostaje czasu do życia! A jednakże, z owém straszliwém przekonaniem, że każdy dzień coraz bardziéj zbliża go do grobu, nigdy ani chwili słabości lub widocznego żalu! nigdy najmniejszéj skargi! nigdy ani słowa ściągającego się do tego okropnego losu! Milczenie i zawsze milczenie! A życie jego każdo-dzienne, aż do dnia śmierci, było takiém, jakém je skreślił.
Dniem pierwéj przed tym okropnym wypadkiem, z rzadką jasnością myśli, wybadał mnie głęboko jakowym sposobem zamyślam rządzić moim majątkiem; zdawał się zadowolony, i rzekł mi:
— Podwoiłem majątek jaki mi Ojciec zostawił; te ulepszenia były stałym celem mego życia, gdyż chodziło o twoję przyszłość. Używaj miernie tych bogactw jeśli możesz. Pamiętaj na to, mój synu, że wszystko mieści się w złocie: i honor i dobre mienie. Staraj się nadewszystko abyś mógł żyć sam: Na tém zależy ielka nauka życia... Gdybyś znalazł kobiétę, podobną do twéj matki, ożeń się z nią... Lecz strzeż się uwielbień, które wzbudzi twój majątek; słowem, niewierz żadnemu pozorowi, dopóki go do głębi nieprzenikniesz... — Potém, pokazując mi duże biurko, dodał: — Rozkażesz spalić ten mebel, taki jak jest, ze wszystkiém co w sobie zawiera; wyjąłem z niego nasze familijne papiery: reszta powinna być dla ciebie obojętną. Zegnam cię, synu; zawsze byłem kontent z ciebie.
A że, wśród łez, mówiłem mu o wiekuistości mego żalu, gdybym był tak okropnie nieszczęśliwy iżbym go utracił, słabo się uśmiechnął, i rzekł mi, swoim głosem zawsze spokojnym i poważnym: — Moje dziecię... po co mi prawić podobne próżności?... Niema nic wiekuistego, a nawet trwałego w uczuciach ludzkich;... radość, szczęście, nie są trwałemi.. i boleść i smutek jeszcze daleko krócéj trwają... Pamiętaj dobrze o tém, drogi synu. Jesteś wspaniały i dobry... kochasz mnie tkliwie... okropnie dręczysz się w téj chwili na samę myśl że mnie stracisz... Teraźniejsza twoja boleść jest prawdziwie tak silna iż zdaje się całą twoję przyszłość żałobnym całunem powlekać... a jednakże, ta drażliwość tak przykra; nie może, trwać niepowinna: prędzéj czy późniéj po mojéj śmierci.. Zaczniesz mniéj mnie żałować... potém szukać roztargnień, potém pocieszać się... potém zapominać o mnie.
— Nigdy, — rzekłem rzucając się na kolana przed łóżkiem ojca, i rękę jego łzami skraplając.
Oparł z czułością swą rękę, już zimną na mojém czole, i mówił daléj: — Biedne ukochane dziecię! Dla czegóż zaprzeczać oczywistości... dla czegóż chcieć się usunąć z pod nieubłaganego prawa, któremu rodzaj ludzki ulega?... Niema, widzisz, w owém stopniowém ostyganiu żalów, kończących się na zapomnieniu, nic ohydnego ani złego... Nic naturalniejszego, nic bardziéj ludzkiego... Owszem, kiedyś nawet, używając dóbr które ci pozostawię, niedoznasz najmniejszego smutku; pomyślisz, przypuszczam, kiedy niekiedy o mnie, lecz rzadko... i bez udręczenia... Moje wspomnienie nigdy liczoném nie będzie w twych radościach, w twych uciechach, w twoich codziennych zamiarach; słowem, nieukażę się już więcéj śród twego życia kwitnącego i pełnego siły, chyba tak jak drzewo, które czas swój przeżyło i służy za nawóz dostarczający soku swym odziomkom... Nic prostszego, bardziéj ludzkiego i naturalniejszego, powtarzam ci.
— Ach! Ojcze, nie wierz temu, — zawołałem przerażony... owe bogactwa będą mi nienawistnemi, boleść moja będzie niepocieszoną....
Lecz Ojciec mój dodał:
— Znowu nierozważna obietnica, moje dziecię; ośmdziesiąt tysięcy liwrów dochodu nie są nigdy nienawistnemi, i największa boleść zawsze znajdzie pocieszenie.... Czyż nie wiem, o tém z własnego doświadczenia? czyż niedoświadczałem tego po śmierci mego Ojca; czyż tego niedoświadczysz po mojéj śmierci?... A jeśli będziesz miał syna, czyż równie tego po tobie niedoświadczy? Wierzaj mi moje dziecię; ja sądzę, że prawdziwa mądrość na tém zależy, aby się śmiało wpatrywać w nieubłaganą rzeczywistość, i nieuwodzić płonnemi nadziejami. Gdy raz na tym punkcie staniemy.... skoro raz prawda rozproszy fałszywe widziadła... nienawidzimy dla tego bardziéj ludzi... gdyż czujemy, że równie jak oni ludźmi jesteśmy; lecz żałujemy ich głęboko, litujemy się nad nimi, wspieramy ich, bo nieraz czujemy się sami tak bardzo nieszczęśliwi! jeśli są niewdzięczni... ach! wówczas śledzimy we własnéj duszy, i nieraz znajdujemy, że mamy sobie do wyrzucenia niewdzięczność, która przed nami ich niewdzięczność usprawiedliwia... Bo widzisz, biedne moje dziecię, wszystko przebaczać, jestto wszystko rozumieć. Nakoniec przybywa wiek, chwila, w któréj obraz ich nędz, o których niewiedzą, lub które pokrywają, tak mocno nas wzrusza, lub tak wielką wzbudza w nas odrazę, iż tak każdy musi zrobić jak ja zrobiłem... porzuca ich i żyje samotny... Wówczas, moje dziecię, zamiast mieć ciągle przed oczyma, nieustanny i boleśny widok moralnych nędz ludzkości, patrzemy tylko na własne nasze nędze.. a jeszcze przepyszny widok natury, zastanawianie się umysłu, niewyczerpane i macierzyńskie słodycze nauki, mogę nas nieraz wydrzeć niezupełnéj i biednéj naszéj ludzkiéj naturze, ».......
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nazajutrz po téj rozmowie, Ojciec mój już nie żył.....