<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ARTUR
DZIEŁO
EUGENIUSZA SUE.
Z FRANCUZKIEGO.
TOM I.
WARSZAWA.
Nakładem B. Lessmana Księgarza.
PRZY ULICY NOWINIARSKIÉJ.

1845.

Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
w Warszawie, d. 2/14 Września 1844 r.

Cenzor Starszy i Naczelnik K. C.
NIEZABITOWSKI.


>






SĄD LITERACKI
O ARTURZE.
PRZEZ
PANA SAINTE — BEUVE



Pokolenie dowcipne, dumne, niedowierzające i wszystkiém przesycone, które tak rozszerzyło się w świecie modnym od lat dziesięciu, maluje się doskonale, to jest: aż do przerażenia, w ogóle romansów Fana Eugeniusza Sue. Lord Byron był ideałem: przetłumaczono go prozą; upowszechniono; zażywano go codziennie w małéj dozie. Wiele osób w pismach Eugeniusza Sue nie są inne. Odłudzenie systematyczne, niedowierzanie najzupełniejsze, gadaninę zarozumialców salonowych, o towarzyskości i religijności, pretensye arystokratyczne wrodzone młodym demokratom i tym, co się nagle dochrapali majątków, ta mania rozrządzania wszystkiém i hulania z zimną krwią; nieokrzesane grubiaństwo, tuż przy najwytworniejszém ułożeniu, wyraził to wszystko mocno, a nieraz z poetyckiém uniesieniem w swych osobach. Rodzaj ten najdokładniejszy, i ze swojemi odmianami, jeśli by zaginął kiedyś, znalazł by się znowu w jego pismach; i takim to sposobem, jak powiedziałem, przedstawia środkującą cześć romansu we Francyi.
Nie czyniąc się odblaskiem ani echem nikogo w szczególności, dozwolił sobie pożyczać natchnień z rozmaitych próbek będących teraz w modzie, i odmalował z nich cóś w swoim guście. Słowem, gamma tegoczesnego romansu jest u niego najkompletniejszą, a nade wszystko żaden ton zanadto górę biorący innych tonów nieprzygłusza.
Czy naturę prawdziwą, prawną towarzystwo zdrowe, skreślił pan Eugeniusz Sue? Nie koniecznie, i sam dobrze wié o tém. Lecz śmiem zapewnić, że to jest towarzystwo rzeczywiście istniejące. Ludzie zacni, żyjący tylko w obrębie swéj rodziny, ludzie myślący, mający swoje regularne zatrudnienia, osoby światowe bardzo przyjemne, a które nie chcą aby je cokolwiek raziło, mogą powiedzieć: »Gdzież można znaleść podobne osoby? Istnieją, tylko w tegoczesnych dramatach i romansach.» Niezaprzeczam, że niekiedy wyrażenia są za nadto przesadzone i zagmatwane; lecz biorąc najlepszy podług mnie, najbieglejszy i najbardziej wyrafinowany z pomiędzy romansów obyczajowych Eugeniusza Sue, ARTURA naprzykład, powiadam że główna osoba jest prawdziwą, i że nie jednego mamy Artura za dni naszych.
Przede wszystkiém, niechaj mi wolno będzie uczynić uwagę, którą miałem sposobność nieraz czynić w tych czasach, w których literatura i towarzystwo w takiém są zamięszaniu, w którém życie artysty i życie człowieka światowego zdają się bezustannie jedne na drugie zamieniać. Jeśli jest rzeczą oklepaną powtarzać, że literatura jest piętnem towarzystwa, nie mniéj dodać należy że towarzystwo staje się także dobrowolnie obrazem i tłumaczeniem literatury. Każdy autor, mniéj lub więcéj wpływ wywierający i będący w modzie, tworzy świat autorów który go kopiuje, przedłuża, a nieraz jeszcze przewyższa w przesadzie. Dotknął się, zwracając na niego swe postrzeżenia, punktu dotkliwego, a wszyscy inni biorą sobie za punkt honoru, rozwijać go jeszcze bardziéj i czynić jeszcze podobniejszym. Lord Byron odgrywał od dawna tę rolę wpływania na innych, ileż to szlachetnych wyobraźni, rażonych jednym z jego pocisków, wykształciło się na wzór jego! Potém nastąpiła koléj na kobiéty; napadła je na prawdę mania ubiegania się z pierwowzorami, zaledwie dostrzeżonemi Indyany i Lelii. Przypominam sobie żem był świadkiem, pewnego wieczora, w domu, do którego zgromadzało się najlepsze towarzystwo, dramatu domowego, wielce nieprzewidzianego, a który usprawiedliwiał wszystkie dramaty Dumasa. Pewien urzędnik opowiadał mi, że, zmuszony kazać pochwycić kobiétę zamężną uciekającą z kochankiem, nic niemógł z niéj wymódz, podczas badania, jak tylko całe karty Balzaka, które mu dosłownie powtarzała. Za czasów d’Urfego pewne towarzystwo niemieckie zaczęło żyć na wzór pasterzy Ligniońskich. Jest tu zawsze sposobność powiedziéć, chociaż tak mało nawet są Meandrami: O życie! a ty Meandrze, który z was dwóch naśladował drugiego?
Wiele z pomiędzy osób pana Eugeniusza Sue jest więc prawdziwych w tym sensie iż, przynajmniéj chwilowo, mają wzory lub kopie w otaczającém nas towarzystwie. Lecz aby śmieléj wystąpić z moją krytyką, skoncentruję ją całą na ARTURA, który jest romansem najzupełniéj dystyngowanym i w którym wiele można pochwalić, tak co do znajomości moralnéj jak i kształtu. Artur, obdarzony wszelkiemi przymiotami urodzenia, majątku, dowcipu i młodości, Artur, obdarzony rzadką potęgą przyciągającą i nieocenionym darem jednania sobie miłości, odziedziczył wcześnie, po ojcu odludku, toczącego i dokuczającego potajemnie robaka, niedowierzanie; niedowierzanie sobie i innym. Zabójcze nauki tego ojca zbyt oświeconego i posiadającego nieubłagane doświadczenie, są, wedle mego zdania, aż nazbyt prawdziwemi (mówię w ogólności) jest to La Rochetuacauld rozwiniony i uczuty, jestto Machiawel domowy; wiele stronnic rozdziału pod tytułem: Pojedynek tchną nawet odludkowatą wymową. Lecz ta nauka gorzka, ten wycisk, niejako popiół życia, które ten ojciec nierozsądny umierającą ręką zasiewa w sercu swego syna, zwolna, potrochu, zaprawi je jadem.
Ten sceptycyzm gryżąco-niszczący, dystylowany kropla po kropli w świeże naczynie, znajdzie się na dnie wszystkiego. Nim opuścił zamek ojcowski, Artur kochał swoję kuzynkę Helenę, ubogą lecz piękną, tchnącą godnością i czystością obyczajów, a która go także nawzajem kochała.
Coraz to bardziéj nią się zachwyca, oboje pojmują się wzajemnie, niepowiedziawszy sobie tego; potém następuje wyznanie: mają się połączyć ślubnym związkiem. W téj chwili okropna myśl przeszywa duszę Artura; przypominają mu się posępne przestrogi ojca; zaród niedowierzania zaczyna w nim nabierać życia: nie jest że igrzyskiem udania pochodzącego z interessowności? Jegoż to istotnie, lub jego majątek, kocha Helena? I Artur nagle rani to czułe serce młodéj dziewicy, bez litości, z najohydniejszą krwią zimną. Ale to dopiéro pierwszy akt, Artur przybywa do Paryża; znał już wyższe towarzystwo Londyńskie, i od pierwszego dnia niema już dla niego nic nowego w naszym eleganckim świecie. Ileż to zajmujących i powabnych portretów mężczyzn i kobiet: pan de Cernay, pani de Pënâfiel! Ta, zachwycająca postać, kobiéta będąca w modzie, którą zarówno oczerniają jak jéj nadskakują, zniewala niezadługo Artura. Od pierwszéj sceny wyznania, które sama mu czyni, (podobnie jak niegdyś uczyniła Helena), niedowierzanie jego, dotąd tak grzeczne, wybucha prawie po brutalsku; to się jednak daje wynagrodzić; jest kochany, wierzy temu, jest szczęśliwy: dni słoneczne następują po sobie. Wtém, nagle, wśród największego szczęścia. to niedowierzanie nieuleczone, ta obawa stania się dudkiem, powraca jeszcze zajadliwszą, i jak gdyby kopnięciem nogi, obala bożyszcze. Ten gatunek zbrodni ponawia się jeszcze dwa razy; a raz, już nie z powodu miłości kobiéty, lecz przyjaźni dla mężczyzny. Rozbiory które poprzedzają i tłumaczą te szalone przebudzenia samolubstwa są doskonale wywiedzione i psychologia ich bardzo jest delikatną szczególniéj w pierwszym przypadku. »Było to nakoniec wiekuiste pasowanie się pomiędzy mojem sercem, które mi mówiło: Wierz, — kochaj, miéj nadzieję..., i moim rozumem, który mi mówił: Wątp, — pogardzaj, — i lękaj się» Niemogę wskazać w przelocie wszystkiego co jest doskonale oddaném i dobrze uczułem w postrzeżeniach i zdaniach świata, tu i owdzie rozrzuconych[1]. Sam Artur, wyjąwszy okrutne jego chwile, posiada najdoskonalsze ułożenie i najpowabniejsze serce; a jednakże, jak Vaudrey w la Vigie, jak najmniéj dobry z pomiędzy bohaterów autora, ma w sobie cóś ohydnego; niepodobna postępować za nim aż do końca bez doznania gromiącego wrażenia; po recytywie i gdy go widzimy niepoprawionego, staje się trudnym do zniesienia[2]. Bo niedosyt: jest aby osoba i charakter były prawdziwe, aby miały prawo być odmalowanemi. Pan Eugeniusz Sue wybaczy mi, że mu całą moję myśl wykryję. Nie, nigdy nie jest dozwolono sztuce ludzkiéj być w ten sposób prawdziwą; gdyby nawet obiekt był żyjący, rodzaj towarzyski uosobistniony przed oczyma, będzie to, i wtedy nawet, jeśli tak wyrazić się podobna, sztuka wbrew naturze. Wielcy i wiekuiści malarze, którzy, nie trzeba o tém wątpić, aby także złego nieznali, Shakspeare, Moliere, czyż je kiedykolwiek malowali w tych wyrafinowaniach wyjątku, w tak wyrachowaném zepsuciu? Złe zajmujsz to miejsce, zarazem pierwsze i szczególniejsze, w ich obszernych obrazach? Zdrowa natura nie jestże tuż obok, czyż nie krzepi i niepociesza? Artur nieurodził się złym. lecz stał się złym. Otóż to, co Bossuet mówi o bohatérach historycznych, powiem to z większą słusznością o bohatérach poematowych lub romansowych: »Zdala od nas bohatérowie nieludzcy! Zdołają może wymusić uszanowanie i przywłaszczyć sobie podziwienie, jak zwykle wszystkie przedmioty nadzwyczajne, lecz niepozyskają serc dla siebie. Gdy Bóg utworzył serce i wnętrzności ludzkie, wlał w nie najpierwéj dobroć, jako właściwy charakter natury boskiéj, lub aby była niejako cechą téj dobroczynnéj ręki z któréj pochodzimy. Dobroć miała niejako stanowić grunt naszego serca, i miała być zarazem pierwszym powabem, któryby w nas istniał, do zniewalania dla siebie innych ludzi... Serca pozyskują się tym kosztem.» Co tutaj przetłumaczę w ten sposób: prawdziwa chwała sztuki ludzkiéj prawnéj, nabywa się tym kosztem.
Nie jestto może powiedziéć że dobre bardziéj niżeli złe stanowi grunt ludzkiego życia; wszystko jest tylko zamięszaniem i mięszaniną. Nie tylko złe znajduje się obok dobrego, lecz nieraz jedno z drugiego wypływa. Sztuka była nadaną i wynalezioną właśnie dla tego, aby dopomódz na wstępie temu co jest zamięszaném, aby naprawić i zrobić perspektywę, aby przyozdobić i zakryć, mniéj lub więcéj bawiącemi malowidłami, ściany więzienia. Można miéć przed sobą do czynienia wiele postrzeżeń głębokich, które są niejako trucizną: rozmięszaj je nieco wodą a zrobisz z nich kolory; i te to kolory należy przedstawić innym, a truciznę zachować dla siebie. Filozofia może być oschłą i wycieńczoną, sztuka nie powinna nią być nigdy. Nawet pozostając wierną, przyodziewa i ożywia wszystko; na tém jéj urok zależy; trzeba aby powiedziano o niéj; To jest prawdziwe, a jednak aby to niebyło prawdziwe.
Najprzód za młodu, pisząc, jeśli już wysadzamy się na gorzką ironię, chcielibyśmy przygasić wszelką prawdę, powiedzieć wszelkie złe, które odgadujemy, ogłosić je wobec nieba i towarzystwa, z pogardą i gniéwem. Późniéj, postępując daléj w życiu, widzimy że niemożemy dosyć jeszcze powiedziéć, że sam grunt rzeczy zawsze się z rąk naszych wyślizga, że to niepotrzebnie nazbyt naciskać. Wolniejemy wówczas; zezwalamy, wiele powiedziawszy, owinąć się jeśli możemy, w łaskę i miłosierdzie, w pewien gatunek jeszcze idealnego złudzenia. Zobaczcie Colombę Merimego; cała ironia w niéj się przysłoniła, i stała się znowu niejako dziewiczą.
Pan Eugeniusz Sue wié o tém równie tak dobrze, a może jeszcze i lepiéj jak my, on, co w samymże nawet Arturze, w dwóch miejscach wykazał nam powody pierwszeństwa, które nadaje Walter Skotowi nad Byronem; on, co nam powiada jeszcze przez usta swego bohatera, że: »jeśli świat przenika prawie zawsze uczucia fałszywe i występne, nigdy ani na chwilę niewątpi o uczuciach naturalnych, prawdziwych i wspaniałomyślnych.» Pan Eugeniusz Sue niezaprzecza że istnieją uczucia dobre, zaprzecza raczéj ich powodzenie na tym świecie. Dozwolił nam zresztą ścigać wszelkie przeistoczenia myśli w tym przedmiocie; w Brularcie Atar-Gulla, wyraził gwałtowne zawiedzenie się, posunione aż do wściekłości przeciwko ludzkości całéj; w Zsaffi Salamandry odmalował wyrachowaną ironię, która pragnie wszystko zwiędlić. Byłoż istotnie jego celem, jak oświadcza w przedmowie de la Vigie, wyprowadzić, wywieść z samychże krytyk, które by przeciwko niemu napisano, i zmusić partyę liberalną i filozoficzną do uznania, że niemasz szczęścia dla człowieka na téj ziemi, skoro mu wydrą jego złudzenia? Każdy przyzna, że było to puszczać się drogą bardzo manowcową, aby odbudować na nowo swe złudzenia; jestto uderzać zbyt mocno, aby mu powiedziano: Nieposuwaj się tak daleko. Niebezpieczna metoda, kazać chodzić ilotowi pijanemu niezachwianym krokiem w przytomności Spartanina, aby w tymże sprawić odrazę do pijaństwa!
Trzeba przede wszystkimi być dobrym Spartańczykiem, aby być niezawodnie uleczonym. Bądź jednak co bądź, w przedmowie ARTURA,... a pierwéj jeszcze w przedmowie Latreaumonta, autor gotów jest prawie żałować, i uczynić odwołanie; nie wierzy już w zupełne złe, ani w jego nieuchronny tryumf nad dobrem; z wznioślejszego punktu, z którego teraz rzeczy sądzi, »złudzenia występku wydają mu się, jak mówi, zarównie teraz wymagające, jak niegdyś wydawały mu się wymagającemi złudzenia cnoty.« Autor zbliża się niezawodnie do swéj dojrzałości elektycznéj i sceptytycznéj. Te postępy, to sprostowanie, które ukazują się już z taką szczerością w Arturze, powinny być korzystnemi dla Pana Eugeniusza Sue, w przyszłych romansach obyczajowych, które wyjdą z pod jego pióra. Nieprzestając malować smutnych rzeczywistości, o których jest przekonany, będzie przynajmniéj w nich unikał zbytecznéj przesady; jego sposób pisania, w samych nawet szczegółach, zyska większą ścisłość i jedność stylu.

Saint-Beuwe.

PRZEDMOWA



Około środka roku 1537, gazeta jednego z departamentów południowéj Francyi opisała tragiczną śmierć kobiéty, mężczyzny i dziecięcia.
Niedokładnie objaśniona, gazeta umieściła kilka odmiennych opisów tego nieszczęsnego wypadku, kolejno przypisywanego nierozwadze, samobójstwu i zemście; lecz za wmięszaniem się potężnéj rodziny, któréj mocno szło o przytłumienie rozgłosu o tym opłakanym wypadku, dziennik wspomniony odwołał przytoczone wydarzenia, mieniąc je być bajką, o któréj nie zadługo zapomniano.
Autor, winien był jednakże pewnym wypadkom, iż uwiadomiony zostało prawdziwych szczegółach owéj tragedyi, która służy zarazem za wstęp i rozwiązanie téj oto książki.
Osoba Artura nie jest więc urojeniem jego charakter wynalazkiem pisarza, główne wypadki jego życia są opowiedziane prostodusznie, wszystkie prawie ich szczegóły są prawdziwe.
Pociągniony ku niemu ponętą, równie niewytłómaczalną jak oprzeć się jéj było niepodobna, lecz często zmuszony porzucać go, to raz z pewnym rodzajem zgrozy, to znowu z uczuciem bolesnéj litości, długo znałem, pocieszałem niekiedy, lecz zawsze głęboko żałowałem tego szczególniejszego i nieszczęśliwego człowieka.
Jeśli dla zgromadzenia tych świeżych wspomnień, wyrytych w mojéj pamięci, obrałem ten rodzaj pisania: — Dziennik nieznajomego, — to dlatego jedynie, iżem sądził że sposób potwierdzenia, że tak powiem osobistego, nada więcéj prawdy i indywidualności nowemu i dziwacznemu charakterowi Artura, którego te stronnice są dusznym, najwierniejszym odblaskiem.
W istocie, rzadka potęga: przynęta, skłonność nie zbyt pospolita, niedowierzanie sobie, — służą za podwójną sprężynę owéj wyłącznéj naturze, która przybiera całą swą oryginalność z połączenia ścisłego, a jednak niezwykłego tych dwóch sprzeczności.
W inszych wyrazach: — że człowiek obdarzony bardzo wielkiemi powaby jest, jeśli niezarozumiały, to przynajmniéj ufny w sobie, nic prostszego; — że człowiek bez pojęcia i powierzchowności niedowierza sam sobie, nic naturalniejszego.
Przeciwnie, ażeby człowiek, połączając przypadkiem dary rozumu, natury i fortuny, — podobał się, znęcał, lecz nie wierzył w urok jaki wznieca; gdyż znając swą nieudolność i swe samolubstwo, i sądząc o innych wedle siebie, niedowierza niczemu gdyż wątpi o własném sercu; obdarzony jednakże skłonnościami szlachetnemi i wzniosłemi, którym dozwala unosić się niekiedy, nie zadługo przytłumia je nielitościwie sam w sobie, z obawy aby nie stać się ich igraszką, gdyż według jego wyobrażenia o święcie, jeśli je nie sądzi śmiesznemi, to przynajmniéj niebezpiecznemi dlatego, kto im się oddaje; — owa sprzeczność niezdajeż się być ciekawym przedmiotem do zgłębiania?
Połączmy nakoniec z temi dwoma pierwotnemi podstawami charakteru — zachwycające instynkta czułości, zaufania, miłości i poświęcenia, którym bezustannie sprzeciwia się niedowierzanie nieuleczone, lub które więdli w ich zarodzie nieszczęsna i przedwczesna znajomość ran moralnych rodzaju ludzkiego; — umysł często znękany, niespokojny, skłopotany, wszystko rozbierający, lecz znowu niekiedy żywy, ironiczny i świetny; — dumę, lub raczéj podejrzliwość tak drażliwą i delikatną, iż się posuwa aż do zimnéj i nieubłaganéj złośliwości, jeśli się sądzi obrażoną, lub rozpływa się w żalach tkliwych i rozpacznych, skoro poznała niesprawiedliwość swych podejrzeń; — a będziemy mieli główne rysy owego charakteru.
Co do przydatków w około głównéj osoby téj powieści, co do scen życia światowego, pośród których widzimy ją działającą, autor téj książki uznaje zawczasu ich niepłodne ubóstwo; lecz sądzi iż obyczaje i towarzystwo teraźniejsze nie przedstawiają innych, lub przynajmniéj wyznaje że odkryć ich nie umiał.
To powiedziawszy z powodu tego dzieła, lub raczéj tego długiego, zbyt długiego może opisu biograficznego, — pójdźmy daléj.
Ponieważ pisarz nie ma innego sposobu odpowiedzenia na krytykę jednego dzieła, jak tylko w przedmowie do innego, powiem więc kilka słów względem zarzutu, do którego dało powód ostatnie moje dzieło[3] uczynionego z przychylną uprzejmością przez jednych, z wielką i poważną surowością przez innych, tu z goryczą, tam z ironią, owdzie znowu z pogardą.
Pytanie to zależy na tém, aby wiedzieć: czy wyrzekam się przekonania, nazwanego wedle każdego z osobna, — paradoksem, — obmową towarzyską, — smutną prawdą, — nędzném szyderstwem, — lub, twierdzeniem niepłodném, — to jest aby się dowiedziéc, mówię, czy się wyrzekam tego przekonania: — Że tu, na téj ziemi, cnota jest nieszczęśliwa, a występek szczęśliwym.
A naprzód, chociaż nic nie jest dla niego tak przykrego jak mówić o sobie samym, autor téj książki niezdoła dosyć powtarzać, że niema najmniejszéj z tych pretensyj filozoficznych któremu przyznają, przypisują lub wyrzucają. — Ze w swych dziełach poważnych lub lekkich, bądź w historyi, komedyi lub romansie, nie chciał nigdy tworzyć systematu. — Że zawsze pisał, nakoniec, wedle tego co czuł, — co widział, — co czytał, nie chcąc nikomu narzucać swéj wiary.
Tylko, to co niegdyś było dla niego raczéj przewidywaniem instynktu niżeli przekonaniem pochodzącém z doświadczenia, przybrało w jego oczach nakazującą powagę prawdziwego wypadku.
Że jeśli, nakoniec, zdaje się wyrzekać nie swego smutnego przekonania, lecz wytykania, nawet we własnych swych dziełach, postrzeżeń lub niezaprzeczalnych dowodów które mógłby przytoczyć na poparcie swego przekonania, to dlatego że teraz, postąpiwszy bardziéj w życiu, wie iż pojęcie pospolite dostateczne jest na dokazanie aby błąd tryumfował... lecz że święty przywiléj uświęcania, rozszerzania prawd wiekuistych, jest zupełnie przeznaczony jeniuszowi lub Bóstwu...
Słowem, nie chcąc się ośmielić uczynić tutaj porównanie łatwe i bezbożne pomiędzy szczytném życiem i śmiercią haniebną boskiego Zbawiciela (prawdziwym symbolem jego myśli), uznaje w pokorze że tylko jeden Galileusz mógł powiedzieć zgłębi swego więzienia: E pur si muovę!

Eugeniusz Sue.
Chatenay, dnia 15 Października 1838 roku.

ARTUR
DZIENNIK NIEZNAJOMEGO.

WSTĘP.
Rozdział 1.
— DROGA POCZTĄ. —

Dziwny przypadek uczynił mnie posiadaczem tego dziennika. Osiadły przez kilka miesięcy w środkowém mieście jednego z naszych departamentów południowych, który oblewa morze Śródziemne, starałem się nabyć posiadłość w tym kraju, cudownie malowniczym i urozmaiconym; jużem się rozpatrzył w kilku wioskach, gdy pewnego dnia, notaryusz który mi udzielał objaśnień potrzebnych do takowego poszukiwania, rzekł mi: — Doniesiono mi, że o ośm mil ztąd w najpiękniejszym świecie położeniu, ani zbyt blisko ani zbyt daleko od morza, jest posiadłość wiejska do sprzedania. Nie wiem co to takiego, lecz jeśli pan życzysz sobie ją obejrzeć, oto dokładne względem tego objaśnienia: z proboszczem do wioski *** wejdziesz pan w układy.
— Jakto! — rzekłem mu, — z proboszczem? — Ależ spodziewam się że to przecie nie probostwo jest do sprzedania?
— Nic o tém nie wiem, — rzekł prawnik, — lecz po dość wysokiéj cenie, jakiéj żądają, nie sądzę aby to było probostwo... zresztą, dodał z miną przebiegłą i zarozumiałą, — zdaje się że będzie tysiąc sposobów ułożenia się polubownie i korzystnie, gdyż jest to sprzedaż w skutek pośpiesznego odjazdu lub nagłéj śmierci, nie wiem z pewnością... tém bardziéj iż rozgłaszano rzeczy tak niedorzeczne i tak głupie o tém, iż lękałbym się wpaść w opowiadanie śmiesznego romansu prawiąc panu takie banialuki; lecz to pewna, Mości panie, że podobne zdarzenia zawsze są najlepszemi, tém bardziéj iż porobiono mówi mi mój korrespondent szaleństwa... prawdziwe szaleństwa... w téj posiadłości.
— Spieszny wyjazd! śmierć nagła!... I któż to taki mieszkał w tém miejscu? — spytałem.
— Nic o tém nie wiem, najzupełniej nic... Mój korrespondent nie uwiadomił mię obszerniéj, i najdziwniejszym to przypadkiem w święcie dowiedział się o tym dobrym interessie, gdyż na stu osobach zamieszkałych w tym departamencie, nie znajdzie się nawet dziesięć, które by znały wioskę ***.
Nie wiem dla czego te objaśnienia, chociaż tak nie wyraźne, podnieciły moję ciekawość, namyśliłem się pojechać natychmiast, i posłałem zamówić konie.
— O! — rzekł mi notaryusz, — nie życzę panu zapuszczać się powozem w podobne drogi... poczta dobrze wiezie, lecz stacya najbliższa od *** jest jeszcze odległa o pięć mil; ażeby się do niéj dostać, trzeba przebywać prawdziwe piaszczyste stepy, z których wybrnąć będziesz pan miał tysiąc trudności, jeśli mi pan chcesz wierzyć, udasz się tam konno.
Uwierzyłem notaryuszowi, kazałem przywiązać tlómoczek do kuryerskiego siodła, i poprzedzony przez pocztyliona, pojechałem do wioski *** odległej o ośm mil od miasta w którém się znajdowałem.
Pierwsze trzy mile przejechałem za godzinę, odmieniłem konie na stacyi, i zapuściłem się w przeprawę.
Było to około środka Maja, w najroskoszniejszy poranek, ochłodzony słabym północnym wietrzykiem; te ruchome drogi, pełne piasku żółtego jak ugier, chociaż nieznośne dla powozów, które zagrążały się w nich aż po same osie, dość były dobre dla koni. Im bardziéj posuwałem się w głąb tego kraju nieuprawnego i dzikiego, tém bardziéj natura rozwijała się szeroka i majestatyczna, chociaż nieco jednostajna, przedemną; nie zmierzone płaszczyzny różowych wrzosów; na wido-kręgu wysokie błękitnawe góry; na lewo, liczne wzgórza okryte lasami; a na prawo, nieprzerwana firanka zieloności, utworzona z wierzb i topol, grodzących rzeczkę niezmiernie płytką i przezroczystą, którą wszędzie można było w bród przebyć, lecz bardzo bystrą, a przez którą trzeba się było kilkakrotnie przeprawiać, gdyż tu i owdzie przerzynała drogę, i zagłębiała się pomiędzy wysokiemi spadzistościami o krytemi głogiem, morwami i dziką różą; to znowu przeciwnie, wydobywała się z tych zaklęsłości, aby się wznieść na płaszczyznę, prostą i równą jak kręgielnia.
— Czy już byłeś kiedy w***? — spytałem mego przewodnika, którego twarz mezka, ubiór porządny i czysty, chód śmiały, tchnęły kawalerzystą, uwolnionym ze służby wojskowéj; słyszałem prócz tego, jak pocztowi towarzysze nazywali go huzarem, i wszystko w tym człowieku stawiało sprzeczność z miną zaniedbaną, i hałaśną poufałością innych mieszkańców południa.
— Czy już jeździłeś do***? — spytałem więc mego przewodnika.
— Tak jest panie, dwa razy w życiu, — odpowiedział mi zatrzymując swojego konia i stawając nie co za mną w tyle; — raz, temu dwa lata, a drugi raz, będzie trzy miesiące; ależ oba te razy bynajmniéj nie były do siebie podobne!!!
— Co chcesz przez to mówić?
— O! pierwszą razą, — dodał, jeszcze podniecony zapewne wspomnieniem podziwienia i wdzięczności, — było to dzielnie! dwieście groszy za powózkę! kuryer! sześć koni i kareta!
I jako naśladowczy dodatek, przewodnik mój tak mocno trzasnął z bicza, że aż mnie zagłuszył.
Nie poprzestając na tym sposobie oceniania i wskazywania godności podróżnych, spytałem go:
— Lecz któż siedział w tym powozie? do kogo należał ów kuryer?
— Nie wiem tego, łaskawy mój panie; story u karety były zapuszczone; w tyle siedział mężczyzna i kobiéta, oboje już starzy, który mieli minę powiernych służących...
— A kuryer, nic że ci nie powiedział? — Kuryer? ba! i zaraz! prawdziwy niemowa, a mina jak u dzikusa! Wszystko com słyszał to tylko kiedy przyszedł zamówić konie, a to długo nie trwało, — oho! łaskawy panie. Zsiadł z konia, wsunął dwa luidory w rękę pocztmistrzowi, mówiąc: „Sześć koni do karety i osiołka? powózka po dwieście groszy, ośmdziesiąt groszy zapłaty.” I zaraz ruszył galopem.
— I nie powiedział jak się pan jego nazywa?
— Nie panie.
— A jakąż barwę nosił ów kuryer?
— Poczekaj no pan, niech sobie przypomnę... tak... kurtkę zieloną, ze srebrnemi galonami na wszystkich szwach, takąż czapeczkę, pas czerwony jedwabny, blachę herbową, nóż myśliwski... wąsy... słowem wszystko... wszystko jak się należy!... lecz mina za nadto dzika, słowo honoru!
— A potém niedowiedzałeś się kogoś zawiózł do ***?
— Nie panie.
— A ten sam powóz kiedyż znowu przejeżdżał?
— Ależ on napowrót nie przejeżdżał, panie.
— Jak to! — rzekłem niezmiernie zadziwiony, — jest więc kilka wiejskich domów w ***?
— Nie panie, powiadają że tylko jest jeden: reszta to tylko same wieśniacze chałupy.
— Jest więc inna droga do powracania z *** niżeli ta którą jedziemy?
— O! nie, panie; trzeba koniecznie powracać tędy.
— A nikt tędy nie powrócił?
— Nie, panie.
— To rzecz nadzwyczajna! A dawnoż ta kareta tędy przejeżdżała?
— Nie długo, już będzie dwa lata.
— A twoja druga podróż do ***? — rzekłem do mego przewodnika mając nadzieję znaleść wytłumaczenie téj tajemnicy.
— O! co tę przejażdżkę, to będę długo pamiętał, panie! Ach! stary niegodziwiec! stary łotr! stary oszukaniec!
— Daléj, kochany chłopcze, opowiedz mi to wszystko, masz jakąś urazę, jak mi się zdaje?
— Urazę!... zdaje mi się że mam urazę... bo też jest za co. Nie za samę rzecz, lecz za to ochydne szalbierstwo... a najbardziéj za to, że mnie nazwał swym przyjacielem, ten stary potwór, ja jego przyjacielem!!! Zresztą, sam pan zobaczysz. Ową więc podróż, odbyliśmy będzie temu trzy miesiące: na mnie wypadła kolej; rozgrzewałem się w stajni, pomiędzy końmi, bo zimno dobrze jeszcze przejmowało; około jedenastéj zrana, słyszę że trzaskają z bicza, ale to tak trzaskają, jak kiedy się płaci podwieście groszy za przewózkę, a potém zadyszany głos Jana, który krzyczy: — Dwa konie do kocza! Oto właśnie, rzekłem sobie, to gratka dla mnie. Wychodzę aby zobaczyć podróżnego: było to niegodziwe koczysko, ze skórzanemi firankami, a co koloru, to nawet nie było widać, tak było błotem okryte. Rzekłem sam do siebie: No! to zapewne doktór, co spieszy do chorego, który już umiera. Aż tu do licha! słyszę głos, który się zdawał samego umierającego przyozdabiać, a który krzyczał z głębi powozu, jak tylko mógł krzyczeć najgłośniéj, na w pół kaszląc, na w pół dychając: — Ach! niegodziwcze pocztylionie! ach! nędzniku! chcesz mnie więc dobić, wioząc w taki sposób! — Bo też Jan-Piotr tak wiózł tego jegomości, że się aż z piastów dymiło. — Dosyć macie zapewne za wasze pieniądze, mój panie, — rzekł rozżarty Jan-Piotr, zaglądając do powozu.
— To najmniéj za cztery franki powózki, nie prawdaż? — odezwałem się do Jana-Piotra, który wyprzęgał, klnąc jak poganin.
— Za cztery franki? — odburknął, — o tak... nie źle, a toć ten potwór płaci tylko piędziesiąt groszy.
— Piędziesiąt groszy? wedle taryffy? a ty go tak powozisz jak księcia?
— Tak jest, i tego tylko żałuję, żem go jeszcze prędzéj wieść nie mógł.
— Jaki też z ciebie osieł, — rzekłem Piotrowi.
— Zobaczysz, że tako samo jak ja zrobisz.
— Da się to widzieć, — powiadam Piotrowi.
Wreście przyprowadzają, mi niego konia, którego nazwałem Zawadjaką, bo ciągle dokazywał: już to on tak sobie uroił, ów głupiec... czy to zwierz, czy człowiek, wszystko mu było jedno, byle tylko mógł kąsać lub bić, czy z przodu, czy z tyłu, gdzie się zdarzy.
— Biedny Zawadjaka, — dodał mój przewodnik z boleśném westchnieniem. Potem mówił daléj: — Przyprowadzają mi więc mojego Zawadjakę, i nim wsiadłem na konia, postrzegłem wielką rękę, suchą, kościstą, wyżółkłą, która wysunęła się z po za skórzanéj firanki i zapłaciła Piotrowi piędziesiąt groszy. Widząc że Piotr dostał tylko piędziesiąt groszy... zadrżałem... i rzekłem sam do siebie: — No, poczekaj, stary dychawico, pysznie się przewieziesz za twoje piędziesiąt groszy. — Gdzie jedziemy, proszę pana? — spytałem karety, bom nie widział nikogo, i wielka sucha ręka już się wsunęła.
— Jedzicmy do *** — rzekł mi głos, ale to tak slaby, tak zagasły, że zdawał się być konaniem; a potém tenże sam głos dodał, na w pół kaszląc, na w pół sapiąc: — Ale cię uprzedzam w jednéj rzeczy, najdroższy przyjacielu... — Najdroższy jego przyjaciel! — powtórzył mój przewodnik z wściekłością... — Uprzedzam cię, że najmniejszy podskok, najmniejsze stuknięcie, okropną mi boleść sprawia; już na wpół jestem umarły od straszliwych podrzuceń, które mi zadawał twój kolega. — Chcę jechać bardzo powolnie, bardzo powolnie, jak najpowolniejszym kłusem, czy słyszysz?... bo... — i zakaślał jak gdyby już dusza z niego wychodziła, — bo najmniejsze podrzucenie by mnie dobiło... a ja tylko płacę wedle taryffy... piędziesiąt groszy, mój kochany przyjacielu.. — I tu znowu zakasłał, jak gdyby już konał, stary dychawica.
— Ach! płacisz tylko piędziesiąt groszy! i nazywasz mnie swoim przyjacielem! ach! to ci szkodzi kiedy cię prędko wiozą! Poczekaj, poczekaj, stary niedołęgo, — rzekłem wskakując na Zawadjakę, — o! już ja z tobą wolniutko pojadę! — I jak się puszczę galopem! jak zacznę trząść karetą; ale to tak dzielnie, ale to tak dzielnie! że chociażby mój niegodziwiec płacił mi tysiąc franków za przewózkę, jak powiadają że płacił wielki Napoleon, nie jechałby jednak prędzéj; nic licząc, że dla lepszego przyozdobienia mego biegu, nieominąłem ani strumyka, ani rzeczki... Wpadałem na nie galopem.... paf! Trzeba było widziéć jakie kareta czyniła podskoki: tylko należy każdemu oddać sprawiedliwość, musiało być strasznie mocne to karecisko! kiedy się tysiąc razy na drobne nieroztrzaskało kawałki!
— Ależ, nieszczęśliwy, — rzekłem do przewodnika, — mógłbyś był zabić tego chorego.
— Zabić go! o tak, i zaraz... żabić go! starego niegodziwca! nie byłem tyle szczęśliwy, i takeśmy pędzili, że pomimo piasków, śród których się znajdujemy, z jednym tylko doprzężonym koniem, zawiozłem go do ***, a jest dwie poczty, i dobrze trzy czwarte części, prędzéj jak za półtory godziny!
— Daj go katu! — rzekłem, — a to w istocie nie zła przejażdżka.
— Ale poczekaj no pan do końca. Głos z karety powiedział mi aby nie wjeżdżać do wioski; przybywamy na wzgórek, będący o dwieście kroków od ***. Wyprzęgam... ostatni raz Zawadjakę, bo się podbił i zdechł z tego pośpiesznego biegu, ale to tak zdechł, że pan kazał mi przez piętnaście dni odbywać wszystkie drogi piechotą, mnie biedakowi! Lecz sam pan przyznasz, że kiedy płacą po piędziesiąt groszy, i jeszcze nazywają najdroższym przyjacielem, to już człowiek prawie od zmysłów odchodzi.
— I cóż daléj, — rzekłem mu.
— No, i cóż daléj, łaskawy panie, wyprzęgam i otwieram portierę, sądząc że znajdę mego pasażera zemdlałego lub na wpół umarłego bo od godziny nie pisnął już ani słówka; ależ do stu tysięcy piorunów! cóż widzę, chwata, który klaska językiem o podniebienie, jak gdyby trzaskał z bicza, zakorkowywając butelkę araku, a który rzekł do mnie, grubym piersiowym głosem, ale to tak donośnym, żeby zazdrość wzbudził w kantorze katedralnym:
— Mój chłopcze, oto sposób pośpieszać książęcym biegiem, i to jeszcze tanio! Począwszy od Paryża ubiegałem zawsze pół czwartéj mili na godzinę, bez kuryera, i zawsze tylko płaciłem po 50 groszy. „I wyskoczył z kocza, lekki i zwinny jak jeleń, przebrzydły potwór.
Nie mogłem się wstrzymać, aby się nierozśmiać z tak osobliwszego sposobu pośpieszania tanim kosztem, a przewodnik mój do ostateczności przywiedziony mówił daléj:
— Wszak Pan rozumiesz, nieprawdaż? Jak to człowiek musiał wściekać się ze złości, że mu płacono tylko 50 groszy, i jeszcze nazywano swym najdroższym przyjacielem; im bardziéj téż stary niedołęga zalecał aby powozić zwolna, ja, aby się zemścić i dokuczyć mu pędziłem jak szatan... a on przeciwnie, im bardziéj leciałem, tém bardziéj się cieszył, stary nędznik! Ach! łaskawy Panie! toć to był prawdziwy rozbójnik? Ach! możnaż miéć serce tak udawać chorego, kiedy kto jest silny, suchy i mocny jak stara szkapa pocztowa? Ale to jeszcze nie wszystko; pytam gdzie jedzie, a on mi odpowiada:
— Poczekaj tu na mnie; jeśli nieprzyjdę za godzinkę, to pojedź daléj. — A karéta? spytałem. Jeśli niepowrócę, odwieziesz ją na pocztę, ja tam po nię przyślę. — A pański pakunek? — Mam go z sobą.
I pokazał pudełko, długie, płaskie, czworograniaste i dość ciężkie, które trzymał pod pachą, a potém zniknął w lesie, który wtém miejscu dość był gesty.
W téj przeklętéj wiosce niema karczmy. Daję koniom obrok i czekam; lecz biédny Zawadjaka tak już opadł na siłach, iż niemógł nawet jeść; co ja to przeciwnie, przegryzam kęsek; aż tu po godzinie, oglądam się, lecz niema starego łotra; za dwie godziny jeszcze ani widu... Wówczas udaję się do wioski, która leży w głębi sądząc iż niemoże się znajdować chyba w wiejskim domu owych osób, co tu jechały sześcio-konną karétą i z kuryerem. Dzwonię do małych drzwiczek, potém do dużych drzwi, bo ze dworu nie widać było domu, nikt się nie odzywa... stukam tak mocno, że ledwie drzwi nie wyłamię; nikogo nie widać. Zmordowałem się nakoniec i powracam na pocztę. Pakuję karetę do wozowni, a do téj chwili nikt jeszcze po jéj odbiór się nie stawił. Musi staremu łotrowi być dobrze tam gdzie się znajduje, a gdzie pan także się udajesz. Ale to jednak śmieszna ta wioska ***, kto tylko do niéj jedzie, już więcéj nie powraca.
Podobnie jak i mój przewodnik, uderzony zostałem tą dziwacznością i coraz bardziéj zwiększała się moja ciekawość.
— Lecz ów człowiek, — rzekłem mu, — ostatni któregoś zawiózł, byłże bardzo stary?
— Tak!.. — miał blisko lat piędziesiąt, suchy był jak drewno, włosy miał całkiem białe, lecz oczy i brwi czarne jak węgiel. A potém przypominam sobie, że kiedym go spytał o tłomoczek, wskazał mi duże pudełko, zaczął się śmiać, ale to dziwnym śmiechem, bo prawie miał pianę na ustach: a potém postrzegłem że miał zęby nadzwyczaj spiczaste, bardzo odległe jedne od drugich, a powiadają że to znak złośliwości... co by mnie bynajmniéj nie zadziwiało, kiedy był pan bezczelny że mi płacił po piędziesiąt groszy, i jeszcze nazywał swym najdroższym przyjacielem.
— A jakże był ubrany? — spytałem, pomimowolnie coraz bardziéj zajmując się tém opowiadaniem.
— O! bardzo dobrze ubrany: miał długi ciemny surdut, czarną chustkę na szyi i krzyż legii honorowéj; przytém twarz miedzianego koloru, i niezmiernie był kościsty, zupełnie jak nieboszczyk nasz kommendant Kalchas, mój dawny szef szwadronu, w dziesiątym pułku huzarów... wysoki drągal cały złożony z nerwów i kości.
— A potém nic więcéj już o nim nie słyszałeś?
— Nie, łaskawy panie.... Ach! zapomniałem panu powiedzieć, że, podczas gdym na niego czekał, usłyszałem cóś na kszałt dwóch lub trzech wystrzałów z fuzyi. I to już wszystko; zapewne ktoś bawił się strzelaniem na kwiczoły po winnicach...
Owe pudełko, ciężkie i czworograniaste, przyszło mi na myśl; zadrżałem, pomyślawszy że może pojedynek zażarty i bez świadków, zakrwawił owę samotnię; ten rodzaj śmiesznego podstępu, zażyty przez owę osobę, aby pośpieszać prędko i tanio, zdawał się zbijać myśl o spotkaniu się: podobna kombinacya nie zdawała mi się wcale naturalną w tak stanowczéj chwili. To mnie jednak najmocniéj uderzało, że nikt nie powrócił z téj szczególniejszéj wioski, gdzie się udawano, — jak mówił prostodusznie mój przewodnik, — a z któréj nikt nie powracał. — Jednakże notaryusz upewnił mnie, że jedyne zamieszkanie przyzwoite, które się w tém miejscu znajdowało, było do sprzedania... Cóż się więc stało z podróżnemi co się znajdowali w pierwszym powozie? I z tym co jechał w drugim? Gubiłem się w tych domysłach, i pałałem chęcią przybycia do *** dla wyjaśnienia téj dziwnéj tajemnicy.
Gdy przewodnik mój mówił mi o tym powozie ze spuszczonemi storami, przyszło mi na myśl że to może było wykradzenie; lecz ten kuryer, ten cały przybór, nie bardzo się zgadzały z tajemnicą, zachowywaną w podobnych przedsięwzięciach. Jednakże, ten blady starzec, przybywający we dwa lata po pojeździe pierwszych podróżnych, jego mina dziwaczna, te wystrzały z pistoletu, a potém te nagłe wszystkich zniknięcie... słowem, wszystkie te nadzwyczajne okoliczności, aż do najwyższego stopnia doprowadziły moję ciekawość, Otóż stanęliśmy w ***, łaskawy panie, rzekł mi przewodnik. — Spodziewam się ze to nie lada widok? Ale patrz no pan, tutaj to, przy tym uschłym jaworze, wysadziłem starego gdyracza z powozu.
W istocie, przybyliśmy na pogórze, wznoszące się po nad wioską***.




Rozdział 2.
— DOM WIEJSKI. —

Widziana z téj wysokości, wioseczka *** przedstawiała rozkoszny obraz; mała liczba domków co ją składała, a wszystkie prawie wznosiły się na pochyłości, zbudowana była z kamieni żółtawych, po których pięły się winne latorośle; niektóre z tych mieszkań pokryte były jasno-czerwoną dachówką; inne miały tylko proste słomiane dachy na których, jak gdyby dla wynagrodzenia, rozwijało się mnóstwo mchów zielonych i aksamitnawych, pomiędzy któremi wyrastały kępy czerwono kwitnących goździków polnych; potém, cała ta malownicza wieśniaczość ginęła śród gęstych zacieni jaworów, dębów i topol włoskich, z pośrodka których wybiegała skromna, spiczasta dzwonnica, z szarego łupku zbudowana.
Zeszedłem krętą, i dość pochyłą drożyną, i niezadługo przybyłem na mały plac wioski: na lewo zobaczyłem bramę smentarza; na prawo portyk kościółka, a widząc tuż, domeczek nieco większy od innych, i odznaczający się wyszukaną czystością, sądziłem że to probostwo; zsiadłem z konia i zastukałem.... Nieomyliłem się.
Kobiéta, młoda jeszcze, ubrana czarno, niezmiernie pokrzywiona i nadzwyczaj brzydka, lecz któréj twarz zdawała się być nacechowana wyrazem nadzwyczajnéj dobroci, przyszła mi otworzyć, i spytała z akcentem południowym, bardzo dobitnym, czego żądam.
— Mościa Pani, — odpowiedziałem, — przychodzę obejrzéć posiadłość, która jest do sprzedania w téj wiosce. Pan V***, Notaryusz, zalecił mi widziéć się z Księdzem Proboszczem, który, jak mi powiadał, zajmuje się tą sprzedażą.
— Brat mój za chwilkę powróci, — odpowiedziała mi ta kobiéta z westchnieniem; — a jeśli Pan życzy sobie spocząć nim on przyjdzie, niech będzie łaskaw pójść ze mną do probostwa.
Przyjąłem jéj zaproszenie, i zostawiając na dworzu przewodnika i konie, wszedłem do domu.
Nic prostszego, bardziéj schludnego, a jednak uboższego, jak wnętrze tego skromnego mieszkania; lecz wszędzie widać było ślady przewidywania najpełniejszego uszanowania, we wszystkiém co się dotyczyło jego głównego mieszkańca. Towarzyszyłem siostrze Proboszcza do dolnéj sali, któréj dwa okna, upięte bieluteńkiemi firankami, wychodziły na zieleniejący ogródeczek; skromne sprzęty tego pokoiku błyszczały czystością; jedyne krzesło z poręczami, pokryte starym haftowanym pokrowcem, i stojące przed małym stoliczkiem, po nad którym zawieszone były czarne pułeczki z książkami i krzyżyk z kości słoniowéj, zdawało się być miejscem, na którém zwyczajnie siadał Kapłan; krzesło siostry i jéj kołowrotek były blisko drugiego okna: kobiéta usiadła na niém i zaczęła prząść niewyrzekłszy więcéj ani słowa.
Lękając się aby niezachowała ciągłego milczenia, bądź przez skromność, bądź przez ostrożność, pragnąc z resztą zaspokoić moją ciekawość, do najwyższego stopnia podnieconą opowiadaniem przewodnika, spytałem téj kobiéty, czy już dawno ta posiadłość jest do sprzedania.
Siostra Proboszcza odpowiedziała mi z nowém westchnieniem: — Jest do sprzedania od trzech miesięcy, łaskawy Panie.
— Lecz proszę Pani, czy właściciele już w niéj niemieszkają?
— Właściciele, — rzekła z wielkim wyrazem smutku; — nie, Panie, już w niéj niemieszkają. I widząc zapewne, że myślę zadać jéj inne zapytanie, dodała ze łzami w oczach: — Wybacz mi Pan; lecz mój brat będzie z Panem mówił w tym przedmiocie.
Coraz to bardziéj zdziwiony, lecz nieśmiejąc nalegać, zacząłem rozmawiać w ogólności, o widokach, o piękności położeń, i t. p.
W pół-godziny zastukano, był to Proboszcz; siostra poszła mu otworzyć, i uwiadomiła go zapewne o mojéj bytności.
Ksiądz tert, mogący mieć lat trzydzieści, nosił surowe ubranie swego stanu; niebył garbaty, lecz nadzwyczajnie podobny do siostry: taż sama szpetność, tenże sam wyraz łagodności i dobroci, połączony z powierzchownością chuderlawą i cierpiącą, gdyż był niski, wątły i niezmiernie blady; miał mowę południowych mieszkańców, lecz nie tak dobitną jak siostra, a obejście się jego było oschłe lecz grzeczne.
Proboszcz przyjął mnie z pewnym rodzajem oziębłości, którą przypisałem obawie znalezienia we mnie tylko natręta, znęconego jedynie niedyskretną ciekawością; gdyż z niewielu słów, wyrzeczonych przez jego siostrę, zrozumiałem iż wydarzył się jakowyś nieszczęsny wypadek w tym domu, a proboszcz mógłby sądzić, że niepewnie objaśniony w tym przedmiocie, przybywałem jedynie szukać dokładniejszych szczegółów.
Pragnąc wzbudzić w nim zaufanie, powiedziałem mu otwarcie, że życzę sobie znaleść posiadłość bardzo odosobnioną, bardzo spokojną, bardzo samotną; iż mi wspomniano o téj, którą chciano sprzedać, jako mieszczącą w sobie prawie wszystkie te warunki, i że przybywam do niego, aby być na prawdę o tém uwiadomiony.
Lodowata obojętność Proboszcza niestopniała bynajmniéj na to oświadczenie, i po kilku wzajemnie wyrzeczonych nic nieznaczących słowach, spytał mnie czy pragnę dom obejrzéć.
Odpowiedziałem mu, że jestem najzupełniéj na jego rozkazy, i wstaliśmy aby wyjść.
W ówczas siostra jego wyjęła pęk kluczy z szafy i jemu podała, mówiąc ze łzami w oczach: — O mój Boże! mój Boże! Józefie.... to ci wielką przykrość sprawi, bo już tam niebyłeś od...
Młody Ksiądz ścisnął ją czule za rękę, i odpowiedział z poddaniem się: — I cóż chcesz, moja Joasiu!... lada dzień musiałoby się to koniecznie przytrafić.....
Wyszliśmy.
Uporne milczenie, które Proboszcz zdawał się zachowywać względem wypadków, które coraz bardziéj drażniły moją ciekawość, bardzo mi było nieprzyjemne; lecz czując że najmniejsze zapytanie, względem przedmiotu, który się zdawał tak mocno obchodzić te dwie biedne istoty, byłoby może okrutne, a najpewniéj bezużyteczne, postanowiłem ograniczyć się w całéj ścisłości méj roli zwiedzacza i kupującego.
Wyszliśmy z Probostwa, i wdzierając się na ulicę dość spadzistą, przybyliśmy przed małe drzwiczki, po obu stronach których wznosił się mur długi i niezmiernie wysoki.
Powierzchowność ta była bardziéj niż skromna: mur ten, z prostych brukowych kamieni, połączonych tylko z sobą bardzo mocném wapnem, zdawał się zrujnowany; drzwi były spróchniałe, lecz skoro je Proboszcz otworzył, i gdy wszedłem do raju ukrytego po tym wysokim murem, wówczas to dopiero zrozumiałem i podziwiałem, bardziéj niż kiedykolwiek gust tak rozsądny, tak samoistny, ludów Wschodnich, które starają się uczynić powierzchowność swoich mieszkań jak najmniéj uderzającą, i nieraz najzupełniéj zrujnowaną, gdy przeciwnie przyozdabiają ich wnętrze z najbardziéj ślepiącym i najwyszukańszym zbytkiem.
Siedlisko to zdawało mi się zawsze być rozkoszném, jako sprzeczność nasamprzód, a potém, żem nigdy dobrze nie mógł zrozumieć celu podobnego rozpościerania zewnętrznego malowideł i rzeźby, tak wspaniale wystawianych dla przechodzących, którzy zwykle odpłacają tę delikatną uprzejmość, okrywając błotem te architektoniczne i pomnikowe piękności. Jestto kontrast jeśli się komu podoba; lecz co do mnie, to on się niepodoba bynajmniéj. Słowem, nie jestże to w lepszym daleko guście, ukrywać przeciwnie zachwycające schronienie, i kosztować tym sposobem szczęścia nieznanego nikomu, niż pawie się z niém dumnie przed oczyma wszystkich, aby w nich wzbudzać zazdrość lub nienawiść.
Lecz, wracając do raju o którym mówiłem, skoro raz otworzyły się małe drzwiczki, wszedłem wraz z Proboszczem; zamknął je starannie, i rzekł:
— Oto, proszę Pana, jest dom.
Potém, zapewne, pogrążony w swych wspomnieniach, i chcąc mi dać czas do przypatrzenia się wszystkiemu, założył ręce na piersiach i stał milczący. Jużem powiedział, zostałem uderzony podziwieniem, a widok, który miałem przed oczyma, tak był zachwycający, iż o wszystkiém zapomniałem.
Niewidać już było ani jednego kamienia z grodzącego muru, o którym wspomniałem; wewnątrz kryły go najzupełniéj szpalery grabowe niezmiernie gęste i wyniosłe dęby..
Potém, wyobrazić sobie, leżący w pośrodku obszernego trawnika, drobniutkiego, krótkiego, gęstego i błyszczącego jak kobierzec z zielonego aksamitu, dom miernéj wielkości i najnieregularniejszéj budowy: w środku, korpus składający się tylko z samego dołu; na prawo galerya, z białéj nieociosanéj brzozy, tworząca oranżeryą, i przytykająca do budynku, do którego światło wpadało tylko z wierzchu; na lewo głównego gmachu, i wyższa daleko od niego, galerya o czterech gotyckich oknach, zróżno-farbnemi szyby, przytykająca do wieżyczki bardzo wysokiéj, która znacznie wznosiła się po nad resztą zabudowań.
Nic prostszego w istocie, jak rozporządzenie tego wiejskiego mieszkania; lecz te budynki były niejako tylko jego wiązaniem, jego ciałem; gdyż cały jego zbytek, cała jego niewysłowiona elegancya, cała jego okazałość, zależały na nieprzeliczoném mnóstwie pnących się roślin, które, prócz otworu okien, które przywłaszczały sobie tu i owdzie, nagłym napadem jaśminów i powoi, okrywały płaszczem zieloności i kwiatów w tysiącznych odcieniach, wszystkie, obite drewniannemi kratkami, mury tego rozkosznego mieszkania, od dolnego piętra aż do szczytu wieżyczki, która wydawała się ogromnym pniem drzewa, obleczonym lianami.
Potém gęsty i szeroki koszyk geranium czerwonego, heliotropów blado lila, i różo-laurów, ciągnął się wzdłuż podstawy murów, i ukrywał pod swojemi szerokiemi kępami zieloności, upstrzonéj najżywszemi kolorami, łodygi zawsze wątłe wijących się roślin, które powyżéj rozwijały swe różno-barwne skarby.
Bluszcz Szkocki, róże, dzikie wino, gobea o błękitnych dzwoneczkach, klematysty z białemi gwiazdami, otaczały swemi gęstemi siatkami słupy z wieśniaczego drzewa, służące oranżeryi za podpory i kolumny na których się wspierał daszek skrzydło-schodów, wyrobionych także z drzewa, o dziesięcin stopniach, okrytych cienką matą z Limy; na każdym schodzie stał ogromny wazon z porcelany japońskiéj, biały, purpurowy i złoty, mieszczący w sobie ogromny kaktus, z purpurową koroną i lazurowym kielichem; daléj, ponieważ dolna łodyga tych roślin jest naga i chropawa, zachwycające drobne Smyrneńskie powoje, z pomarańczowemi dzwonkami, osłaniały ją swym haftem zielonym i złotym: te skrzydło-schody prowadziły do drzwi dębowych bardzo prostych, po bokach których były dwie szerokie i głębokie chińskie sofy, uplecione z trzciny i bambusu.
Taki był od téj strony prawdziwie czarodziejski widok tego mieszkania wiejskiego, téj oazy świeżéj i uwonionéj, rozwijającéj się jak kwiat wspaniały i nieznany, w głębi samotni owéj prowincji! Niepodobna wyrazić słowami całego przepychu tego obrazu, pożyczającego od saméj natury swéj niewypowiedzianéj wspaniałości! Któż odmaluje tysiące dziwactw pałającego światła południowego, igrającego po jasnéj emalii tylu kolorów? Któż wyda harmonijny szmer wietrzyka, który zdawał się pochylać pod swemi pieszczotliwemi pocałunkami, wszystkie te rozwinięte kwiatowe kielichy? a tę woń bez nazwy, świeżą i balsamiczną mięszaninę wszystkich tych zapachów, a ten miły wyziew mchów i zieloności, połączony z przenikliwą i aromatyczną wonią lauru, tymianu i drzew zielonych, któż zdoła go określić? Lecz może jeszcze daleko trudniéj skreślić tysiące rozmaitych i udręczających myśli, które mnie ogarnęły, gdym się przypatrywał najroskoszniejszemu schronieniu, o jakiém człowiek, przesycony roskoszami świata, mógł kiedy zamarzyć; gdyż pomyślałem, że pomimo tyle słońca, zieloności i kwiatów, roskoszne to siedlisko było w téj chwili smutne, puste, opuszczone; że okropne nieszczęście zapewne podeszło i zgniotło tych, co tak mile polegali na przyszłości. Sam nawet wybór miejsca tak odosobnionego, tak odległego od jakiego bądź wielkiego miasta, ten zbytek, ta wytworność w tak dobrym guście, świadczyły aż nadto że mieszkaniec tego siedliska miał nadzieję przepędzać w niém może długie i spokojne lata, w rozmyślającéj pogodzie samotności, drogiéj tylko osobom nieszczęśliwym, odłudzonym lub zamyślonym.
Te myśli zasmuciły mnie, i przez długi czas pozostałem w nich pogrążony; wyszedłszy z tego zadumania, spojrzałem na Proboszcza; był jeszcze bledszy jak zwykle, i zdawał się głęboko rozmyślać.
— Nic roskoszniejszego nad ten dom, łaskawy panie! — rzekłem mu.
Zadrżał nagle, i odpowiedział mi grzecznie, lecz zawsze zimno: — Jestto bardzo roskoszne, prawda, łaskawy Panie. — I wydając ciężkie westchnienie: — Czy nie zechcesz Pan teraz zwiedzić wnętrze tego domostwa? — dodał.
— Czy dom jest umeblowany, proszę Pana?
— Tak jest, łaskawy Panie, jest do sprzedania w takim stanie jak go zobaczysz, prócz kilku portretów które zostaną zabrane. — I znowu westchnął.
Weszliśmy przez skrzydło-schody okryte zielonością, o których wyżéj wspomniałem.
Ten pierwszy pokój był salą oczekiwalną, do któréj światło padało z góry, i napełniony był obrazami, które zdawały się wybornemi kopiami najlepszych Mistrzów włoskich; kilka płasko-rzeźb i posągów marmurowych, w guście czystym i starożytnym, zdobiło kąty tego salonu, a cztery cudne wazony greckie, pełne kwiatów, niestety! zeschłych... gdyż kwiaty znajdowały się wszędzie, a tam musiały się cudownie połączać z temi skarbami sztuki.
— To jest przedpokój, — rzekł Proboszcz.
Ztamtąd, weszliśmy do pokoju, w którym meble były z drzewa orzechowego, cudowną wyrobione rzeźbą, w guście odrodzenia się sztuk pięknych; cztery wielkie obrazy szkoły hiszpańskiéj zakrywały obicie, a kwiaty musiały niegdyś zapełniać obszerne kosze, poumieszczane przed oknami.
Wszystkie te pokoiki były maleńkie, lecz ozdobione w jak najwytworniejszym guście. — To jest sala jadalna, — rzekł do mnie Proboszcz, ciągnąc daléj swe zimne wymienianie? potém przybyliśmy przez drzwi otwarte, i tylko zapłonione portierami, do salonu, którego trzy okna wychodziły na część zwierzyńca jeszcze przezemnie niewidzianą. Salon, ze złoconemi gzymsami, obity był ponsowym adamaszkiem; meble, zdające się pochodzić z pięknéj epoki wieku Ludwika XIV, także były złocone, i kilka serwantek, wykładanych najkosztowniejszém drzewem, napełnionych przepysznemi porcelanami rozmaitego gatunku, uzupełniały ozdoby tego pokoju. Lecz najbardziéj mi się podobało, że przepych tego zbytku, pospolitego w mieście, stawiał tam najroskoszniejszą sprzeczność z dziką prawie samotnością mieszkania, a szczególniéj z uśmiechającą i wzniosłą naturą, która widzieć się dawała przez okna salonu.
Była to niezmierna łąka z tego trawnika tak świeżego i tak zielonego, który przed chwilą podziwiałem; przez tę darninę wiła się zapewne rzeczka przezroczysta i bieżąca, którą kilkakrotnie przebywałem jadąc do ***; po każdéj stronie téj płaszczyzny zieloności rozciągała się wielka firanka dębów i lip, gałęzistych aż po same korzenie, i dwa lub trzy bukiety brzóz śrebrno-korych, rozrzucone były tu i owdzie po téj ogromnéj łące, gdzie się pasło kilka jak najpiękniejszych krów szwajcarskich; nakoniec, w dali widnokręgu, wznosząc się po nad kilku napiętrzonemi wzgórzami, odbijały, w śmiałym zarysie mgliste i błękitnawe szczyty ostatnich gór kończących łańcuch wschodnich Pirenejów.
Widok ten tchnął najwyższą wspaniałością, i powtarzam, ta natura tak wielka, oprawiona niejako w złoto i jedwab tego ładnego salonu, szczególniejszy przybiérała charakter.
— To jest salon, — rzekł do mnie Proboszcz: i weszliśmy wówczas do oranżeryi zbudowanéj po wiejsku z drzewa. Można tam było widziéć wielkie mnóstwo roślin zamorskich, głęboko zasadzonych tak, iż w zimie, oranżerya ta musiała mieć pozór rozkosznéj alei ogrodowéj. Przede drzwiami, które ją kończyły, zatrzymał się Proboszcz; i zamiast otworzyć je, powrócił....
Lecz pokazując mu te drzwi drewniane, ślicznéj gotyckiéj roboty, wypracowane zapewne przez Flamandczyka, i lekkie jak koronka, rzekłem do Proboszcza: — Gdzie prowadzę te drzwi, łaskawy Panie? czy nie można widziéć tego pokoju?
— Można go widziéć, jeśli... Pan koniecznie sobie tego życzysz, — rzekł mi Proboszcz z pewnym rodzajem bolesnéj niecierpliwości.
— Bez wątpienia, Mości Panie, — odpowiedziałem: gdyż im bardziéj rozpatrywałem się w tém domostwie, tém bardziéj zwiększało się moje zajęcie. Wszystko, aż dotąd wykrywając mi nietylko najwytworniejszą elegancyę, lecz szlachetne nawyknienia do sztuk pięknych i poezyi, pomyślałem, że nigdy umysł pospolity nie byłby obrał ani upięknił w ten sposób swojego siedliska.
— Chciéj więc Pan wejść tam bezemnie, — rzekł Proboszcz dając mi klucz... — Był to jéj... Potém rzekł: — Był to salon przeznaczony do pracy.
Wszedłem.
Pokój ten, widocznie zajmowany zwykle przez kobiétę, pozostał zupełnie w tym stanie, w którym go opuściła ta, co w nim mieszkała: w krosienkach widać było haft zaczęty; daléj harfa przed muzycznym pulpitem, na którym jeszcze leżały nóty; na stoliczku flaszeczka i rozrzucona chustka: książka otwarła leżała przy koszyczku od roboty; zobaczyłem tytuł, był to drugi tom Obermana.
Głęboko wzruszony pomyślawszy że okropne i nagłe nieszczęście przecięło zapewne życie, które się zdawało tak poetycznie i tak szczęśliwie zaczęte, nieprzestawałem przyglądać się z pożerającą uwagą wszystkiemu co mnie otaczało... Postrzegłem jeszcze dość dużą bibliotekę napełnioną najlepszemi poetami francuzkiemi, niemieckiemi i włoskiemi; obok... staluga malarska, na któréj był najroskoszniejszy szkic portretu dziecinnego, jaki tylko widziéć kiedy podobna, zachwycająca twarzyczka aniołka trzy lub cztero letniego, z błękitnemi oczkami i długiemi ciemnemi włoskami.... Nie wiém dla czego uroiłem sobie szalenie że tylko matka mogła tak malować... i że niemogła tak malować tylko swe dziecię; Wszystkie te odkrycia, zasmucając mnie, drażniły tém bardziéj moje zajęcie i moję ciekawość; postanowiłem też wszystkiego zażyć, aby przeniknąć tajemnicę, tak uporczywie dochowywaną przez proboszcza.
Ten portret dziecięcia o którym wspomniałem, umieszczony był przy jedném z okien, oświecających ten pokój; machinalnie odsłoniłem firankę. Cóż ujrzałem? Najdaléj o milę,... morze!... Morze Śródziemne!... błyszczące jak niezmierne zwierciadło lazurowe w którém słońce żar swych płomieni odbijało... morze, widziane z po środka pochyłości dwóch wzgórzy, zniżających się zwolna....
Widok ten był wspaniały, i pomyślałem że musiał wykrywać się nadewszystko we wszystkich swych okazałościach poetycznéj duszy, która pozostawiła w tém pomieszkaniu tyle rozczulających śladów, swéj szlachetnéj i wyniosłéj natury!
Odwróciłem oczy od tego majestatycznego widoku, aby im dać chwilowy odpoczynek, i znowu je nań zwrócić; postrzegłem wtenczas przedmiot, który dotąd niezwrócił na siebie mojéj uwagi: był to portret mężczyzny, umieszczony na malarskiéj staludze i zakryty błękitnym aksamitem. W podługowatém przestworzu, który tworzyły u szczytu oba ramiona stalugi, postrzegłem cyfrę, złożoną z A i R po nad któremi wznosiła się hrabiowska korona. Portret ten zrobiony był pastelami... Znając się cokolwiek na malarstwie, łatwo poznałem tę samę rękę, co zrobiła szkic dziecięcéj główki.
Głowa, wznosząca się od szyi wysmukłéj i zgrabnéj, odbijała, blada i świetna od tła bardzo ciemno-brunatnego, i ubioru zupełnie czarnego, przez dziwactwo, zapewne, skrojonego na wzór portretów Vandyka.
Ta twarz, młoda i śmiała, miała uderzający wyraz wysokiego pojęcia, niezachwianego postanowienia, i wdzięku, o którym nigdy w życiu niezapomnę. Owal jéj był podłużny, czoło wysokie, wystające, mocno odkryte, jak najgładsze, prócz zmarszczki, nadzwyczaj wydatnéj, która brwi rozdzielała, a których łuk, podobnie jak łuk oprawy, zdawał się prawie nieruchomy, tak był prosty; włosy ciemno-blond, rzadkie, cienkie i jedwabiste, w tył zarzucone, unosiły się w lekkie pierścienie po nad skroniami; oczy bardzo wielkie, bardzo piękne, których źrenica, jakby z czarnego aksamitu, błyszczała na pomarańczowym irysie, zdawały się może nieco zaokrąglę: lecz ich spojrzenie dumne, głębokie, myślące, obciążone niejako rozważaniem, zdawało się wykrywać dowcip pierwszego rzędu; nakoniec nos orli, i podbródek z wdziękowym dołeczkiem, wystający i szeroko zakreślony, nadawały by téj twarzy wyraz dumny i prawie nieużyty, gdyby, zaokrąglając usta wązkie i purpurowe, przebiegający i niedojrzany prawie uśmiech, pełen niewysłowionego wdzięku, niełagodził, nierozjaśniał niejako, to, co niektóre części twarzy miały w sobie zbyt mocnego i wydatnego.
Od kilku minut przyglądałem się téj głowie, tak pięknéj i tak pełnéj wyrazu, pytając sam siebie, czy ten człowiek był bohaterem tajemniczéj przygody, którą starałem się przeniknąć... Potém postrzegłem, z jedną różnicą oczu, które u dziecięcia były podłużne i błękitne, wielkie podobieństwo z portretem tego nieznajomego, a roskosznym szkicem anielskiéj twarzyczki, tuż obok umieszczonéj.
Lecz niezadługo usłyszałem wzruszony głos Proboszcza, który, niewszedłszy, pytał czy wszystko widziałem i dość widziałem...
Poszedłem z nim się połączyć, zamknął drzwi, i znowu przebyliśmy galeryę. Postrzegłem w niéj rzecz, bardzo drobnostkową może, lecz która srodze mi serce ścisnęła: słowem, tuż przy salonie, była ptaszarnia, za złoconą kratką, w któréj postrzegłem nieżywych... kilku biednych maleńkich bengalisów i gilij.
Boleśnie przejęty, i coraz to większe czujący zajęcie, chciałem przywieść kapłana do zwierzenia mi się, wyrażając mu, jak mocno mię wzrusza wszystko co widzę, mnie, który nawet nieznałem tych, co tutaj mieszkali; lecz bądź że nie mógł przezwyciężyć swego wzruszenia, bądź że lękał się ubliżyć swemu zmartwieniu, powierzając jego przyczynę płochości nieznajomego, nie chciał znowu wynurzać się w tym przedmiocie, i rzekł do mnie z wysileniem:
— Łaskawy Panie, pozostaje nam teraz do widzenia tylko galerya i wieża, tworząca drugi naukowy gabinet.
Przeszliśmy do wchodowéj sali, przebyliśmy bibliotekę, długą galeryę z różnofarbnemi szyby, napełnioną obrazami, rzeźbą, osobliwościami wszelkiego rodzaju, i przybyliśmy do wieży, do któréj z téj galeryi kilka schodów tylko prowadziło.
Wszedłem; tą razą Opat śmiało mi towarzyszył, chociaż postrzegałem że chwilami obcierał swe oczy łzami zwilżone.
W téj sali, obszernéj i okrągłéj, wszystko wykrywało gust naukowy i pełen zastanowienia: było to surowe umeblowanie, mnóstwo kosztownéj i rzadkiéj broni, cztery wielkie portrety familijne, które zdawały się zajmować przestwór pięciu wieków, chociaż rozdzielone przerwą blisko stu-piędziesiąt-letnią; gdyż najdawniejszy z portretów przypominał wojenny ubiór z końca czternastego wieku, gdy témczasem, ubiory innych należały zaledwie do siedemnastego, ośmnastego i dziewiętnastego wieku; najświeższy portret wyobrażał mężczyznę noszącego jeneralski ubiór z czasów Cesarstwa i czerwoną orderową wstęgę.
Postrzegłem jeszcze wiele kart i planów topograficznych, pełnych skróconych, i niejako hiroglificznych notatek; lecz najbardziéj uderzył mnie portret kobiéty, umieszczony na malarskiéj staludze, zupełnie podobny do téj, którą już pierwéj postrzegłem; tylko nie miał u wierzchu korony, i widać było jedynie cyfrę, którą tworzyły połączone M i V.
Przez uczone wyrachowanie malarza, portret ten, odmalowany na tle złotém przypominał, swoim wyrazem cudownie prosto dusznym, niektóre z zachwycających twarzy Najświętszéj Panny szkoły Włoskiéj, z końca szesnastego wieku; dodaj do tego, że wszystko, cokolwiek tylko Rafaelowi przyszło na myśl najczystszego, najskromniejszego, najmroczniejszego, gdy przelewał na płótno swoje Madony, błyszczało łagodnie na téj niebiańskiéj twarzy; włosy jéj ciemne, gładkie i świetne, przyklejały się niejako do zachwycającego czoła, otoczonego wązką złotą opaską... potém, zesuwając się wzdłuż skroni, tak rażącéj białości, iż najwyraźniéj można było postrzegać błękitną siatkę żyłek, schodzącą aż do dołu policzków, lekkim rumieńcem okrytych; wielkie jéj błękitne oczy, tchnące pogodą zamyśloną i prawie melancholiczną, zdawały się ścigać mnie swém długiém spojrzeniem, zarazem spokojném, szlachetném i dobrém; usta jéj, ubarwione bladym szkarłatem, nie uśmiechały się, lecz miały wyraz wdzięku poważnego, zastanawiającego się, niepodobny do oddania, a zarys ich, podobnie jak i nosa, prosty i szczupły, był najwyższéj piękności, i tchnął czystością prawdziwie starożytną; nakoniec, tiunika, bladziuchno-błękitna, która dozwalając zaledwie dostrzedz śnieżnych ramion, obciśnięta była w około najzgrabniejszéj kibici, opaską z brunatnego złota, uzupełniała ten portret, jakeśmy powiedzieli, pełen wzniosłéj prostoty, wdzięku i poezji.
Wpatrując się jak najciekawiéj w te rysy, tak pomysłowéj piękności, spostrzegłem w spojrzeniu wyraz, który mi przypomniał twarzyczkę dziecięcia; gdyż przyszło mi na myśl, że oczy tego aniołka były także bardzo wielkie, i błękitne, przenikające, lecz że spód jego twarzy i szerokie czoło przypominały bardziéj portret mężczyzny, który tak wielkie zrobił na mnie wrażenie.
Niewiem dla czego wyobraziłem sobie, że to dziecię należało do tych dwóch osób; lecz gdzież się znajdowało? gdzież się znajdowali w téj chwili jego ojciec i matka? jego ojciec, tchnący pięknością tak dumną i tak śmiałą! jego matka, któréj piękność tak była łagodną i czystą!
Czyż to jego, czyż to ją, czyż to oboje, ugodziło straszliwe nieszczęście?
Ach! mówiłem sam do siebie, jeśli powierzchowne rysy niezawodzą, w jakimże upajającym Edenie roskoszy musiały żyć te dwie szlachetne istoty! Módz tak żyć z uwielbioném dziecięciem, wśród téj rozkosznéj i głębokiéj samotni, upięknionéj skarbami natury i sztuki! O tyle czuć co jest szczęściem i pięknością, aby się odosobniać śród świata rozlicznych jeniuszy! Módz, gdy głos serca umilknie, poić się w milczeniu tém dumającém zachwyceniem, i zapominać o jednych rozkoszach, przez zbytek innych roskoszy; mówić do siebie jeszcze o miłości szczytnym głosem boskich poetów, wszystkich upłynionych wieków, lub niebiańską harmonią wielkich mistrzów, zachwycającą melodyą, którą ulubiona ręka rozjawia dla twego ucha; porównywać nakoniec doskonałą piękność, którą się uwielbia, niewysłowiony wyraz jéj rysów ze wszystkiemi cudami sztuki, i módz z dumą sobie powiedzieć: Daleko jest piękniejsza!! słowem, módz czerpać bezustannie w tém potrójném źródle poezyi, i widzieć swą miłość, upłodnioną tą niebiańską rosą, rozkwitającą codzień z większym przepychem! Wielbić nakoniec Stwórcę wszech-rzeczy, w szczęśliwości któréj doznajemy, w kobiécie którą kochamy, we wspaniałościach ślepiących nasze oczy i duszę, ach! to zapewne, mówiłem sam do siebie, to zapewne zachwycająco — czarodziejskie życie, które wiodły te dwie istoty!
Lecz zwięzła i smutna mowa proboszcza wyprowadziła mnie z tych urojeń.
Zadrżałem, i poszedłem za nim, w najmocniejszym postanowieniu przeniknienia téj tajemnicy.
Niezadługo słońce się zaćmiło; poranek, który zrazu bardzo był piękny, zachmurzył się; niebo okryło się chmurami, kilka kropel deszczu upadło.
— Nie ma tutaj oberży — rzekł do mnie Proboszcz; Pan jedziesz konno, czas grozi burzą, jaka się zwykle w górach przydarza, a jeśli orkan będzie zbyt mocny, mała rzeczka, którą Pan mogłeś w bród przebyć, stanie się, w kilku godzinach, bystrym potokiem; racz więc przyjąć ubogą gościnność w probostwie, dopóki się burza nieuspokoi: Pański przewodnik i konie będą się mogli pomieścić w stodole.
Przyjąłem, zachwycony tą grzecznością, która mogła posłużyć méj ciekawości: powróciliśmy do domu.
— I cóż, Józefie?: — rzekła Joanna do Proboszcza z wyrazem najgłębszego wzruszenia.
— Ach! Joanno, niechaj wola Wszechmocnego spełnioną zostanie! lecz wiele ucierpiałem, i nie miałem odwagi wejść do niéj....
Joanna łzę obtarła, i poszła zająć się jakim sposobem zdoła mnie jak najlepiéj przyjąć w swém skromném domostwie.
Niezadługo burza zaryczała z taką wściekłością, iż postanowiłem przepędzić noc w probostwie. ***




Rozdział 3.
— OPOWIADANIE. —

Po trzech dniach przebytych w Probostwie *** już tyle Proboszcz miał we mnie zaufania, iż mi całkiem powierzył to, co wiedziało osobach, które mnie tak szczególnie zajmowały; staram się naśladować tutaj jego poważną i prostą mowę.
— Już od lat czterech byłem Proboszczem w téj małéj parafii, gdy posiadłość, którąśmy zwiedzili, zakupiona została dla Hrabiego Artura***, którego Pan widziałeś portret; co do jego familijnego nazwiska, o tém nie wiem najzupełniéj: mogę się tylko domyślać, że Hrabia pochodził ze szlachetnego i dawnego domu, sądząc, przynajmniéj, po tytule, i religijnéj prawie czci, którą oddawał, jak nieraz widziałem, starożytnym portretom, zdobiącym jego gabinet.
Nim Hrabia Artur (bo nigdy niesłyszałem aby go inaczéj nazywano) przybył do téj wioski, poprzedził go jego powiernik, w towarzystwie architekta i kilku Paryzkich rzemieślników, którzy przeistoczyli, pospolite i proste pomieszkanie, znajdujące się tutaj, w roskoszne siedlisko które pan podziwiałeś; skoro ukończono roboty, odjechali robotnicy i powiernik został sam ze swoim panem. Chociaż ani moje położenie, ani mój charakter nie zgadzały się z wypytywaniem o osoby przybywające zamieszkać w téj małéj wioseczce, niemogłem jednak zapobiedz aby pewne poszepty, rozgłoszone zapewne przez najętych robotników, niedoszły aż do mnie; wedle tych poszeptów, Hrabia, który był bardzo bogaty, przybywał zamieszkać pomiędzy nami z kobiétą, która niebyła jego żoną... Zresztą, powiadano iż życie tego szlachcica, tak było niemoralne, gorszące i rozwiązłe, iż, chociaż niezupełnie zmuszony usunąć się całkiem od świata, takowy jednak ku sobie wzbudzał odstręt, z powodu pewnych awantur, iż widział się zmuszony żyć odtąd samotnie.
Łatwo pan zapewne pojmujesz, że pierwsze moje wrażenie musiało być; jeśli niezupełnie nieprzyjazne, to przynajmniéj niebardzo przychylne dla tego cudzoziemca, którego nie znam wprawdzie, lecz który, jeśli te domysły lub pogłoski były na czém ugruntowane, który dawać tu będzie zły przykład, gdyż, w oczach naszych biednych górali, stopień i majątek nowo przybyłych, będzie się niejako zdawał upoważniać ich występne postępowanie.
Myśli te uczyniły mnie więc nadzwyczaj niedowierzającym względem Hrabiego, i przyrzekłem sobie jak najmocniéj, gdyby czasem przypadkiem, którego nawet przypuszczać niemożna było, zaczął względem mnie czynić jakowe osobiste kroki uprzedzającéj grzeczności, okazać przynajmniéj moją surową i nieubłaganą obojętnością, iż powstaję przeciwko niemoralności życia tak nagannego.
Będzie więc temu przeszło dwa lata, jak Hrabia tutaj osiadł, z młodą kobiétą i dziecięciem, których widziałeś portrety. W kilka dni potém, odebrałem od niego bilet, w którym mnie prosił, jak o największą łaskę, o chwilę rozmowy. Niemogłem odmówić, i Hrabia stawił się przedemną. Chociaż postanowienie moje, przywyknienia, charakter, zasady, i pewien sposób widzenia niektórych rzeczy i niektórych ludzi, musiały mnie nadzwyczaj źle względem niego uprzedzić, pomimowolnie uderzony jednak zostałem jego znakomitą powierzchownością, gdyż jego to portret pan przed chwilą widziałeś; potém jego obejściem się poważném, grzeczném i cechującém jak najlepsze wychowanie, a nadewszystko jego rozumem wzniosłymi wszystko ogarniającym, który mi wykrył w długiéj rozmowie którą mieliśmy ze sobą, zaraz dnia pierwszego.
Zaczął od powiedzenia mi, że przybywszy zamieszkać w wiosce***, uważał jako powinność i przyjemność dla siebie odwiedzić mnie, i że byłby mi jak najwdzięczniejszy, gdybym rozporządził summą piędziesięciu dukatów, które mi dawać będzie miesięcznie, bądź na zaspokojenie potrzeb ubogich z méj parafii, bądź na ulepszenia, które osądzę potrzebnemi, prosząc mnie także abym się porozumiał z doktorem wiejskim, który częściéj daleko, dodał, wie o nędzach i cierpieniach, o których my, kapłani, nie mamy nawet wyobrażenia; zaklinał mnie wreście, abym raczył wierzyć, że, każde żądanie, mające na celu ulżenie jakiego cierpienia lub uprzedzenie nieszczęścia, będzie przez niego przyjęte i spełnione z najżywszym pośpiechem.
I cóż więcéj panu powiem! Hrabia okazał filantropię tak rozsądną, tak wzniosłą, tak głęboko oświeconą, iż mimo uprzedzenia jakie miałem przeciwko niemu, przyjęty jednak zostałem podziwieniem i uwielbieniem prawie, widząc iż człowiek, tak młody jeszcze, i który, jak mówiono, tak wielce nadużył wszelkich rozkoszy bogaczów i szczęśliwych tego świata, posiadał znajomość tak smutną i tak prawdziwą boleści i nędzy gminu, i tego co potrzeba było czynić lub przedsięwziąść, aby im przynieść ulgę lub niezawodną pociechę.
Ależ, niestety! przy końcu téj rozmowy, która mnie tak niewysłowionym owładnęła urokiem, a któremu, wyznać muszę, długo się opierałem, uprzedzenia moje powróciły silniéjsze niż kiedykolwiek; i nie wiem teraz czy mam się z tego chlubić, czy za to płonić, gdyż Hrabia wyznał mi, równie bez wstydu jak i bezbożnéj zarozumiałości, że nienależał do Wiar naszych, lecz że czuł jednak dla nich zbyt wielkie poszanowanie aby sobie miał z nich czynić igraszkę, i że téj jedynie przyczynie powinienem przypisywać powód, który go wstrzymywał od chodzenia do kościoła.
Co chciał Hrabia rozumieć przez te słowa: ŻE NIENAŁEŻAł, DO NASZYCH? Dotąd nie wiem tego. Czy chciał mówić o religiach Europejskich? Czy przez to chciał dać poznać że niebył ani Katolikiem, ani protestantem, ani z żadnéj sekty dyssydenckiéj, które różniąc się od Katolicyzmu, trzymają się go zawsze jednakże jakimś korzeniem Chrześciańskim? W téj chwili nawet jeszcze niewiem tego, chociaż niestety! widziałem Hrabiego wystawionego na najokropniejsze doświadczenie!...
Lecz, jakiem panu powiedział! to postanowienie nieuczęszczania do kościoła i nieprzystępowania do naszych świętych tajemnic, oburzyło mnie; widziałem w niem zrazu pogardny tylko pozór, przeznaczony na pokrycie występnéj obojętności; również jak widziałem tylko politowanie bez żadnéj zasługi prawie, w wystawnéj jałmużnie, którą ogromny jego majątek dozwalał mu czynić, bez najmniejszéj ujmy dla siebie.
Błądziłem w tém, bo nie poprzestał tylko na oschłém daniu mi samego złota: długo ze mną rozmawiał o nędzach biednego, i szukał wraz ze inną najlepszego sposobu stania mu się użytecznym; lecz powtarzam panu, jego zupełne niewierzenie w naszę religię uczyniło mnie niesprawiedliwym... o! bardzo niesprawiedliwym, jak pan sam zobaczysz, gdyż wymierzyłem cios mego świętego oburzenia przeciwka osobie najzupełniéj niewinnéj.
W niedzielę, która nastąpiła po mojéj rozmowie z Hrabią, postrzegłem klęczącą w kościele młodą kobiétę która wraz z nim mieszkała, a która, jak mówiono, nienosiła jego nazwiska. To była prawda; zresztą dowiedziałem się późniéj o tém. Związek ten był występny w oczach Boga i ludzi, lecz niestety! jeśli zbrodnia tych nieszczęśliwych była wielką., kara ich była straszliwą!... Wybacz mi pan, jeśli się rozczulam na to wspomnienie. Powiadałem więc panu, — mówił daléj proboszcz obcierając łzy, — iż ujrzałem, pewnéj niedzieli damę tę klęczącą w kościele; wstąpiłem na kazalnicę, i posunąłem się aż do czynienia wprost zastosowań, okrutnych nawet, w kazaniu które mówiłem, do obmierzłéj niemoralności wielkich bogaczów téj ziemi, którzy sądzą, dodawałem, iż zmniejszają swe błędy, rzucając ubogim pogardną jałmużnę; wywyższałem nieszczęśliwego który się modli, wierzy i podziela chléb którego sam łaknie, z nędzniejszym jeszcze od siebie; i zdołałem zaledwie w najzimniejszych wyrazach pochwalić bogacza, dla którego dobroczynność jest tylko łatwym zbytkiem. Posunąłem się nawet jeszcze daléj; wychwalałem znowu spokojne i cnotliwe życie ubogiego, który szuka zapomnienia swych cierpień w słodyczy związku pobłogosławionego przez Boga, i powstawałem gwałtownie przeciwko bogaczom, zdającym się deptać nogami każdą przyjętą moralność i znajdującym niejako złośliwą roskosz powstawania tym sposobem przeciwko powinnościom, które uważają, w swéj bezbożnéj dumie, jako niegodne siebie, i przydatne tylko, jak mówią dla nędzników.
Ach! panie, nie mogę sobie wyrzucać goryczy tych wyrazów, gdyż wyrażały jak wielce brzydzę się postępowaniem, które i w téj chwili uważam za równie występne jak wówczas, a jednakże od owego czasu, miałem słabość żałować tego.... Otóż dnia tego, słysząc te słowa, którym oburzenie moje wielką moc nadawało, oczy wszystkich naszych górali zwróciły się natychmiast ku téj nieszczęśliwéj kobiécie, pokornie klęczącéj w pośrodku nich: głowa jéj hardziéj się pochyliła; nasunęła na twarz fałdy swéj zasłony, i zdało mi się po przerywanych poruszeniach ramionami, że bardzo płakała... Tryumfowałem, gdyż sądziłem żem obudził zgryzotę, dotąd może uśpioną, w duszy występnéj. Po skończoném nabożeństwie, powróciłem do probostwa.
Nie lękając się bynajmniéj gniewu Hrabiego? który mógł się sądzić obrażony temi zastosowaniami, zajęty jednak byłem mimowolnie przypuszczaniem co może o tém pomyśleć; nazajutrz odwiedził mnie. Gdy siostra uwiadomiła mnie o jego przybyciu, niemogłem się uchronić od pewnego wzruszenia; lecz znalazłem jego obejście równie uprzejme jak zwykle: niewspomniał ani słówka o wczorajszém kazaniu, rozmawiał długo ze mną o potrzebach naszych ubogich, i mówił mi o zamiarze założenia szkółki pod moim dozorem; udzielił mi swych myśli względem tego przedmiotu, ustanowił rozsądny i odznaczającą się różnicę, pomiędzy wychowaniem które należy dawać ludziom przeznaczonym do prac fizycznych, i tém, które odebrać powinni ci, których powołaniem są sztuki wyzwolone, i rozwijając w téj rozmowie, która znowu podciągnęła mnie pod swój urok, widoki najszczytniejsze i najbardziéj rozprzestrzenione, okazał rozum najdojrzalszy i najobszerniejszy; potém odszedł.
Niestety! Panie, nędze i słabości naszéj natury są tak niewytłómaczalne, iż mnie uraziła prawie pozorna obojętność Hrabiego dla mego kazania; zamiast cobym powinien widzieć w jego umiarkowaném postępowaniu pełną uszanowania uległość, jaką mi nakazywały moje przekonania i charakter.
Niedługo potém zbliżyła się jedna z wielkich kościelnych uroczystości; udawałem się na nią pewnego dnia dla słuchania spowiedzi naszych górali, gdy, zbliżając się do mego konfesyonału, postrzegłem pomiędzy wieśniakami tę samę kobietę, pokornie klęczącą, podobnie jak oni na twardych i wilgotnych kamieniach: długo czekała; przystąpiła nakoniec do trybunału pokuty. Bynajmniéj nie byłem pobłażającym dla naszych wieśniaków; lecz sam niewiem dla czego czułem się usposobiony do większéj jeszcze surowości względem osoby, którą stopień przez nią zajmowany, zdawał się daleko wyżéj od nich umieszczać. Głos téj damy był drżący, wzruszony; jéj wyrazy nieśmiałe i łagodne; i niezdradzając tutaj jednéj z naszych największych, najświętszych tajemnic, ponieważ, niestety! uwiadamiam pana o wypadkach teraz publicznych i wykrytych przez okropne nieszczęście, poznałem od tego dnia, a późniéj jeszcze lepiéj, duszę najszlachetniejszą i najbardziéj żałującą, lecz także najsłabszą i najwystępniejszą, pod względem swego winowajczego przywiązania do Hrabi ***: przywiązania, które mi się zdało posunięte aż do zapału, który bym ośmielił się nazwać świętym i religijnym, gdybym się nielękał znieważyć słów podobnych.
I cóż panu więcéj mam powiedzieć! Po sześciu-miesięcznym pobycie w naszych stronach, Hrabia i owa dama, którą górale nasi nazwali niezadługo, w prostocie swojéj wdzięczności, Aniołem Maryą (gdyż nikt nie słyszał aby ją inaczéj nazywano jak Maryą) Hrabia i owa dama byli tak miłosierni, iż nieliczyliśmy już ani jednego nieszczęśliwego w téj parafii; co bardziéj, tak dziwna była ufność, którą niewyczerpana i światła dobroczynność téj duszy tak pięknéj wzbudziła w naszych góralach, że jeśli niekiedy wystawiałem im hazardowną śmiałość ich niebezpiecznych łowów, przypominając im, jak smutną byłaby przyszłość ich rodzin, gdyby przypadkiem zginęli, odpowiadali mi: Mój Ojcze, Anioł Marya temu zapobieży! Słowem, ta dama stała się Opatrznością téj wioski, i równie polegano na jéj opatrzności, jak na Opatrzności Boga Najwyższego. Po upływie roku, osoba ta, tak kochana, tak błogosławiona, mocno zachorowała; na tę wiadomość, nie będę panu powiadał, obawy, rozpaczy naszych wieśniaków, modłów, ofiarek, które za nią składali, zatrwożenia które całą ogarnęło wioskę.
Lękając się narazić ścisłéj surowości mego charakteru, chociaż Hrabia prawie codziennie mnie odwiedzał, nigdy dotąd nie byłem u niego, lecz gdy ta dama bardzo zachorowała, zażądała abym do niéj przyszedł: niemogłem się od tego wymówić. Znalazłem ją prawie umierającą...
Była to straszliwa chwila, nigdy jéj pobożność nie wykryła się tak żarliwa i tak głęboka, mojéj duszy rozczulonéj. Pocieszałem ją, napominałem; przez ośm dni, byliśmy w jak największéj o nię obawie; wreszcie, młodość ją zbawiła.
Nie będę także Panu mówił o okropnéj niespokojności hrabiego, przez ciąg téj choroby. Pewnéj nocy nadewszystko gdy powątpiewano o życiu téj damy, przeraził mnie... gdyż, z kilku słów, które mu się wymknęły... zrozumiałem że ta śmierć, któréj się lękał, mogłaby go znowu strącić ze sfery najszlachetniejszych uczuć... w przepaść największego zepsucia, i w téj chwili uwierzyłem w rzeczywistość pogłosek, które rozsiewano o Hrabi...
Nakoniec, Anioł Marya powróciła do zdrowia; zwolna piękność zaczęła na nowo zakwitać na téj szlachetnéj i powabnéj twarzy, na któréj walczyła bezprzestannie zgryzota, pochodząca z popełnienia wielkiego błędu, i przekonanie o szczęściu dość wielkiém, aby mogło bezprzestannie passować się z tą zgryzotą... Niestety! łaskawy panie, postanowiłem niepowracać więcéj do tego domu, lękając się, jakem panu powiedział, zkompromitować powagę mego charakteru, a jednakże powróciłem doń... Byłem występnym, bez wątpienia, lecz może zdołam być wymówionym w oczach Boga! gdyż ta niewiasta i Hrabia tak byli litościwemi dla nieszczęśliwych! dzięki jemu, dzięki jéj, mogłem nieść ulgę tylu nieszczęściom, iż mam nadzieję, że Bóg raczy mi wybaczyć, iż nieodepchnąłem ręki, rozsiéwającéj dobrodziejstwa z takiém rozpoznaniem i dobrocią!.. A prócz tego, ja, biedny kapłan, lubiłem nauki, sztuki piękne, a nikogo nie było w całéj wiosce z kim bym mógł o nich mówić, gdy tymczasem znajdowałem w Hrabi jedno z najwyższych pojęć które nietylko znałem, ale nawet napotkałem w książkach. Wiadomości jego były obszerne, głębokie, prawie powszechne; zdawało się iż wiele widział i podróżował, że nie był obcy w interesach publicznych, gdyż rozstrzygał rzadkie zagadnienia polityczne, które przypadek nasuwał w naszych rozmowach, z potężny i energiczną zwięzłością; sąd jego był jasny, przenikliwy, zgłębiający do gruntu rzeczy, lecz wtém osobliwy i dziwny, iż zdawał się wolny, bądź przez rozwagę, bądź przez obojętność, bądź przez pogardę, od wszelkiego zabobonu, od wszelkiéj współ-czułości przyczyny lub stronnictwa: zdania jego nieraz okropnie przerażały nieparcyalnością, upewniam pana.... Lecz to najbardziéj przerażało mnie w Hrabi, że nigdy niesłyszałem aby wymówił choć słowo, wykrywające najmniejszą wiarę religijną. Chociaż prawie stanęła pomiędzy nami milcząca umowa, że nigdy niedotkniemy tych groźnych zapytań, jeśli wciągu rozmowy wysunęło mu się jakie słówko w tym przedmiocie, zdawało się być tak zimno bezinteresowne, iż może wolałbym, dla jego zbawienia, gdyby powstawał przeciwko tym wiekuistym prawdom lub je zaprzeczał; gdyż zdawałoby mi się podobieństwem, iż może kiedyś nawrócić się do zasad religijnych, gdy przeciwnie owa lodowata obojętność zdawała się niepozostawiać najmniejszéj nadziei.
A jednakże praktyczne jego postępowanie było najobszerniejszém i najwspanialszém zastosowaniem zasad chrystyanizmu! był to jego duch bez pisma. Nigdy prócz tego niesłyszałem pomiędzy nim a Maryą żadnéj religijnéj rozmowy, chociaż dziecię ich było pobożnie wychowane przez swą matkę w naszéj wierze. Często jednakże widziałem, jak oczy Hrabiego rosiły się łzami gdy ta, którą kochał, składając rączki tego małego aniołka, kazała mu się modlić do Boga; lecz zdaje mi się, że Hrabia bardziéj był rozczulony zachwycającą twarzyczką tego aniołka i naiwnym wdziękiem jego głosu, niżeli religijnemi myślami które wyrażał.
Dama ta posiadała także gruntowną i urozmaiconą naukę, dowcip znakomity, a nade wszystko pewien rodzaj niewysłowionego pobłażania, który rozciągał się do wszystkiego! Jeśli Hrabia, swemi gorzkiemi i uszczypliwemi wyrazy, powstawał przeciwko jakiemu charakterowi lub faktowi historycznemu lub tegoczesnemu,.... ona starała się zawsze znaleść, w chatakterze najczarniejszym, w najsmutniejszym wypadku, dobry jakowy instykt lub uczucie wspaniałe, które je nieco usprawiedliwiały... Wówczas łzy cisnęły mi się do oczu, pomnąc że to był zapewne srogi zwrot na siebie sumę, nieustająca zgryzota, które czyniły tę biedną niewiastę tak uprzejmą na wszystko, jak gdyby czuła niestety! że będąc sama występną, nie miała prawa oskarżać nikogo...
A Hrabia, łaskawy panie, gdybyś wiedział z jak głęboką i prawie pełną poszanowania czułością do niéj przemawiał! jak jéj słuchał! z jak delikatną dumą umiał oceniać i na jaw wykrywać wszystko, co tylko było szlachetnego i wzniosłego w umyśle i sercu téj, którą tak bardzo kochał! jak twarz jego promieniała gdy się jéj przypatrywał! Ileż to razy widziałem jak na nię patrzał długo i w milczeniu, a potém nagle, jak gdyby mu słów zabrakło do wyrażenia tego co czuł, wznosił oczy do nieba, składając ręce z wyrazem szczęścia i podziwienia nie wysłowionego.
Ach! Panie, ileż to długich i miłych wieczorów przepędziłem poufale z temi dwoma osobami tak występnemi i tak cnotliwemi zarazem!... Ileż to razy ta dziwaczna i nieszczęsna sprzeczność w nieład wprawiła cały mój rozum! Ileż to razy, w lecie wieczorem, rozstawszy się z niemi, zamiast powrócić do probostwa szedłem przechadzać się po naszych górach, aby zastanawiać się śród większéj cichości, bardziéj pod okiem Boga, jeśli tak rzec można! O Panie!... wołałem, widoki Twoje są nieprzeniknione!... Ta kobiéta jest cudzołożnica i występna; czuje własną swą winę, kiedy ją bezustannie opłakuje, bardzo jest występną zapewne w Twoich oczach i w oczach ludzi! a jednakże, czyjeż życie bardziéj przykładniejsze bardziéj dobroczynne! bardziéj praktycznie rozczulające i cnotliwe jak jéj życie! Ileż to razy słyszałem jak śpiewała hymny na cześć Twego imienia! głos jéj obwieszczał wiarę tak głęboką i tak religijną, iż wiara ta żadnym sposobem niemogła być udaną!.. O mój Boże! i cóż to więc jest występek i zbrodnia, kiedy przyodziewają te niebezpieczne pozory? Trzebaż je bardziéj nienawidzieć? trzebaż ich żałować? Trzebaż im raczéj przebaczyć? A on, ten człowiek dziwaczny, który, jak powiada, nie należy do żadnéj z nuszych religij! jakąż on więc wiarę wyznaje? jakaż to ta nieznana religia nakazuje mu życie tak wspaniałomyślne i dobroczynne, czyni go tak dobrym, kochanym i błogosławionym od wszystkich? W jakiémże nieznaném źródle wyczerpał te zasady ludzkości, tak rozsądnéj i tak wzniosłéj? A jednakże powiadają, że nic nie szanował z tego co było świętem i poważania godném w oczach ludzi, że tém pogardzał i zdeptał to nogami. I to być musi... gdyż teraźniejsza jego miłość jest występną... a niegdyś jeszcze daleko straszniéj był występnym... tak przynajmniéj sądzę; bo podobnie jak za błysk piorunu dozwala niekiedy dojrzeć cały ogrom przepaści, podobnież, w téj straszliwéj chwili, w któréj drżał iż utraci tę kobiétę... mogłem przeniknąć w głębinę jego duszy, i zadrżałem ze zgrozy... A jednakże szlachetność jego uczuć niezmieniła się ani na chwilę, O mój Boże! jakże widoki twoje są nieprzeniknione! powtarzałem bardziéj niepewny niż kiedykolwiek, korząc się zawsze przed tajemniczemi zamiarami Bóstwa, gdyż niezadługo miałem ujrzeć straszliwy dowód, że groźna jego sprawiedliwość umie dosięgnąć nieubłaganie występnego.
Niestety! łaskawy panie, opowiadanie moje zbliża się do końca, a koniec ten jest przerażający... Było to, trzy miesiące temu, wieczorem; rozmawiałem z moją siostrą o rzeczy, która mnie wielce niepokoiła: dwóch wieśniaków upewniało, iż widzieli starca z siwemi włosami, brwiami czarnemi, brunatną cerą, lecz siły rzadkiéj na wiek jego, wdzierającego się przez mur domu Hrabiego; potém, że niezadługo usłyszeli dwa wystrzały. Już gotowałem się sam pójść dowiedzieć coby to było takiego, skoro służący przybiegł spieszno prosząc abym się natychmiast udał do Hrabiego. Ach! Panie, sądź o mojém przerażeniu znalazłem ją i jego, każde z nich kulą przeszyte.... jeden z tych dwóch wystrzałów dosięgnął także małą dziecinę, i leżała nieżywa, jak gdyby uśpiona, w swéj kolebce.
Hrabia miał jeszcze zaledwie dwie minuty do życia; to były ostatnie słowa które wyrzekł: — Marya ci wszystko powie... Miéj o niéj staranie... Potém obrócił się ku niéj i rzekł: — Bywaj zdrowa... Maryo!.. niestety!... na zawsze!... Ach! to moja wina! Gdybym ci był wierzył... jednakże! — I umarł.
Przeżyła go zaledwie kwadrans; i nim skonała, powierzyła mi tajemnicę téj straszliwéj przygody, abym oświecił sprawiedliwość i niedozwolił oskarżać i dręczyć niewinnych.
Słowem, jakieś już pan może tego doszedł, starzec był mężem téj nieszczęśliwéj: zażywając straszliwéj władzy, którą mu nadawało prawo, znalazłszy swą żonę i Hrabiego, siedzących przy kolebce swego syna, wystrzelił do obojgu; taż sama kula zabiła matkę i nieszczęśliwe dziecię...
— Lecz starzec cóż się z nim stało? — spytałem Proboszcza, którego opowiadanie tak bolesne uczyniło na mnie wrażenie.
— Nic o nim niewiem, dowiedziałem się tylko że mały statek genueński, stojący od tygodnia w przystani, o milę ztąd, wypłynął pod żagle tegoż samego wieczora, gdy popełnioném zostało to potrójne zabójstwo.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Łatwo pojąć jak mocno mię zajęło to opowiadanie, i każdy także zrozumie, iż uwiadomiony o tym straszliwym wypadku, niemogłem się namyślić aby nabyć tę posiadłość, w któréj miały się zachować na zawsze tak smutne wspomnienia, a która wówczas zdała mi się być przeklętą.
Pozostałem w probostwie dopóki przewłoka dobrowolnéj sprzedaży nieupłynęła; nieszczęsna ta posiadłość przysądzona została kupcowi który się od handlu usunął, a który znalazłszy umeblowanie gotyckie, sprzedał je przez licytacyę.
Na pamiątkę tego smutnego wypadku, kupiłem na téj licytacyi arfę Maryi, jeden z mebli wysadzanych zagraniczném drzewem, i kilka przedmiotów niewielkiéj wartości, które prosiłem Proboszcza aby przyjąć raczył; gdyż, wedle woli Hrabiego, którą znaleziono wyrażoną w jego testamencie, prócz portretów które zostały spalone, cena domu i wszystkiego co się w nim znajdowało, miała należeć do gminy*** i być użytą na dopomaganie biednym.
Opuściłem tę wioskę, mocno zajęty tém opowiadaniem, posłałem do domu mebel zakupiony.
Pewnego dnia, gdym mu się przyglądał ze smutną ciekawością, znalazłem w nim podwójne dno; w owéj kryjówce był dość gruby rękopism: był to dziennik hrabiego...
Ustępy te zdały mi się bardzo odznaczające swym duchem rozbiorowym i ciągiem przygód bardzo prostych, bardzo naturalnych, i godnych może zajęcia i rozważania, gdyż skreślają przypadki pospolite wżyciu prawie wszystkich ludzi.
Te to ustępy nastąpią teraz, i podaję je w całéj prostocie dziwnego sceptycyzmu który wykrywają.
Ten rodzaj pamiętnika obejmuje peryod blisko dwunasto letni.
Chociaż opowiada życie tego nieznajomego od dwudziestego roku jego wieku, i zdaje się, sądząc wedle daty, ciągnąć aż do dnia który zgon jego poprzedził, widać z przypisku, że opowiadanie tych siedmiu pierwszych lat napisane było przez Hrabię, zaledwie na pięć lat przed jego śmiercią, gdy tymczasem, pięć lat ostatnich pisane są jako dziennik, prawie dzień po dniu, i wedle wypadków.
Dziennik ten pisany był charakterem cienkim, poprawnym, często płynnym i pośpiesznym, jak gdyby ręka i myśl nieraz uniesione były popędem wspomnień. Niekiedy znowu pismo było spokojne i dobitne, jak gdyby je żelazna skreśliła prawica. Na marginesie tego rękopismu widać było mnóstwo portretów, sylwetek, skreślonych piórem, a które musiały być uderzające podobieństwem; nakoniec, wmieszczona w opowiadanie, znajdowała się tu i owdzie znaczna liczba listów, pisanych rozmaitym charakterem, które były niejako usprawiedliwiającemi dowodami tego szczególniejszego rękopismu.




Rozdział 4.
DZIENNIK NIEZNAJOMEGO
HELENA

ŻAŁOBA. —

Miałem lat dwadzieścia; powracałem z długiéj podróży, odbytéj do Hiszpanii i Anglii, przedsięwziętéj pod dozorem mego nauczyciela, człowieka rozsądnego, skromnego, światłego i mającego ustalone zdanie. Za powrotem do Serval, posiadłości, w któréj mój Ojciec od dawnych już lat osiadł, zastałem go niebezpiecznie chorym; nigdy w życiu niezapomnę widoku, jaki mnie za przybyciem uderzał.
Zamek ten, niezmiernie samotny i wznoszący się po nad nędzną wioską, stał odosobniony na skraju wielkiego lasu; była to obszerna i gotycka budowa z cegieł poczernionych wiekiem; wnętrze jéj składało się z wielkich pokoi rozgłośnych i słabo oświeconych długiemi oknami o małych szybkach; nasi ludzie nosili żałobę po mojéj matce, którą straciłem podczas mojéj podróży; prawie wszyscy byli to starzy domownicy, i nic posępniejszego jak widzieć ich przyodzianych czarno, postępujących w milczeniu przez te gmachy posępne i ogromne, i odbijających się zaledwie od ich tła czerwonego lub ciemno-zielonego, gdyż tego koloru były wszystkie obicia w tém starożytném mieszkaniu.
Wysiadłszy z powozu przyjęty zostałem przez kamerdynera mojego Ojca: niewyrzekł do mnie ani słowa, lecz oczy jego łzami były zroszone.
Poszedłem za nim; przebyłem długą galeryę, postrach moich nocy dziecinnych, jak w dzień była moją radością. Zastałem Ojca w jego gabinecie; chciał wstać aby mnie uściskać; lecz sił mu zabrakło, zdołał tylko do mnie ręce wyciągnąć.
Zdał mi się być nadzwyczaj zmieniony: — opuściłem go jeszcze silnego i rzeźnego, znalazłem słabego i znękanego: wysoka jego kibić pochyliła się, zniknęła otyłość; był blady, mizerny, a konwulsyjny i nerwowy uśmiech, wyciśnięty ciągłą boleścią, nadawał jego twarzy dumnéj i surowéj niewysłowiony wyraz zwykłego cierpienia.
Zawsze bardzo obawiałem się mojego Ojca. Rozum jego był obszerny, poważny, zastanawiający się, a chwilami zimno ironiczny; nauka jego zadziwiająca i niezmiernie urozmaicona, charakter jego dumny i rozkazujący, przywyknienia jego poważne, myślące i milczące, obejście się jak najzimniejsze, zasady rzadkiéj gruntowności, dobroć jego dla mnie nadzwyczajna w istocie, lecz bynajmniéj niewynurzająca się; wzbudzał też we mnie raczéj poszanowanie głębokie i lękliwe, pokorną wdzięczność, niżeli przywiązanie pełne zaufania i wynurzające się, jakowe czułem ku matce.
Porzuciwszy wcześnie służbę, pomimo nalegań Napoleona, który lubił jego żelazną wolę i niezmordowaną czynność, ojciec mój żył prawie ciągle w swych dobrach, lecz, rzecz dziwna i nieprzyjmując nigdy nikogo. Nasza rodzina tak się zmniejszyła przez rozmaite wojenne wypadki, że prócz siostry mojego Ojca, niemieliśmy więcéj krewnych, tylko powinowatych bardzo dalekich, których niewidywaliśmy nigdy.
Teraz, kiedy wiek i doświadczenie dozwalają mi ocenić i porównać moje wspomnienia, ojciec mój pozostaje w mych oczach jedynym prawdziwym odludkiem, jakiego kiedykolwiek napotkałem; gdyż nienależał do liczby owych odludków którzy szukają ludzi, aby im powtarzać codziennie że ich nienawidzą i chcą od nich uciekać, lecz był odludkiem, który najzupełniéj zerwał z niemi wszelkie stosunki. Nadaremnie też badam mych wspomnień dzieciństwa i młodości, nieprzypominam sobie abym widział że Ojciec mój miał przyjaciela, lub jak to nazywają prostą tylko znajomość. Moja matka, ciotka, i kuzynka Helena, młodsza odemnie o trzy lata, były jedynemi osobami, które kiedy niekiedy przybywały nas odwiedzać: nieprzesadzam bynajmniéj, matka mi to powiedziała, przez lat blisko trzydzieści, które Ojciec mój przepędził w Serval... ani jedna obca osoba tam się nieukazała.
Ojciec mój dużo polował, lecz sam; lubił namiętnie konie i rolnictwo na wielką skalę. Takowe zatrudnienia, oraz te, które łożył około mego wychowania którym sam się zajmował, dopóki mnie nieoddał w ręce nauczyciela, abym wraz z nim podróżował zajmowały prawie wszystkie jego chwile; dobra jego były także znaczne, a niechcąc nigdy trzymać zarządcy, wspierany jedynie przez mą matkę, która bardzo była rządna, sam się zajmował rozrządzaniem swojego majątku; nakoniec czytanie, doświadczenia naukowe, a nadewszystko długie przechadzki samotne, uzupełniały dni jego.
Skoro wyjechałem w tę nieszczęsną podróż podczas któréj miałem ją utracić. matka moja mając we śnie niejako przeczucie tego nieszczęścia, powiedziała mi to; aleśmy to ukryli przed Ojcem, nie dla tego aby się go lękała, lecz że zawsze czynił na niéj wrażenie surowością swego umysłu, a lękała się nadewszystko jego srogiéj ironii, nieoszczędzającéj nigdy uczuć poetycznych, egzaltowanych i romansowych.
Niemogłem więc uściskać matki po raz ostatni; nie mówię o moim żalu; była to jedyna osoba w święcie, któréj śmiałem wszystko powiedzieć i powierzyć. Moja ciotka i córka jéj Helena przybyły zamieszkać w Serval od czasu śmierci méj matki, a to prawie pomimo woli mego ojca; bo chociaż jego zdrowie zdawało się coraz pogorszać, zwykła jego potrzeba żyć samotnie i w cichości jeszcze się bardziéj zwiększyła.
Prowadziłem wówczas życie bardzo smutne i bardzo rozdzierające dla mojego serca: z rana ojciec przywoływał mnie do swego łóżka: kamerdyner przynosił mu duży kufer, w którym zamknięte były rejestra, dotyczące się zarządu naszych dóbr; i codziennie uwiadamiał mnie o postępie naszych interessów, z zimną dokładnością, która mnie dreszczem przeszywała; późniéj, dał mi do przeczytania swój testament, z równymże pozorem nieczułości; łkania mnie zaduszały, niezdawał się tego postrzegać; kończył zwykle ten rodzaj przypuszczania mnie do przyszłego zarządu, majątku który mi pozostawiał, kilku objaśnieniami, uczynionemi pokrótce, i przerywanemi długiém milczeniem.
Objaśnienia te wykrywały sąd o rzeczach najpewniejszy, oraz najprawdziwszą i najbardziéj zgłębioną znajomość nędz, lub raczéj tego, co nazywał koniecznością moralną położenia ludzkiego; gdyż uderzającą cechą charakteru mego ojca był sposób widzenia dziwnie spokojny i bez interesowany, słabości nieoddzielnych od naszego rodzaju; gdyż wedle niego byliśmy zmuszeni przypuścić, jako wypływające z naszéj moralnéj organizacyi, pewne fakta, pewne instynkta podłe i samoistne, których najszlachetniejsze charaktery uniknąć niemogły; uważał równie niepotrzebnie ukrywać lub zaprzeczać tę ranę, jak ganić ludzi że byli nią dotknięci.
I tak, jeśli kto żądał od niego jakiéj łaski przytaczał sobie, lub temu którego zobowiązał, powody, które w ogólności sprowadzają niewdzięczność, potém jednakże wyświadczał usługę z uprzejmością najdoskonalszą.
Słowem, sens moralny rozmów które z nim miewałem, a które z jego strony składały się z fraz krótkich, zwięzłych i nerwowych, potwierdzał: — »że, ponieważ sprężyną wszystkiego było złoto, kiedy najpiękniejsze charaktery, raz wystawione na passowanie się z potrzebą, poniżały się niekiedy aż do podłości, trzeba więc było pozostać bogatym, aby pozostać uczciwym człowiekiem; — że każde poświęcenie miało swą myśl poprzednią; — że każdy człowiek był przekupnym, lecz że wartość, chwila i moneta każdego zmieniały się, względnie do charakterów indywidualnych; — że każda przyjaźń musząc mieć koniecznie swoje zaprzeczającą godzinę, próżną było rzeczą rachować na uczucie, które kiedyś nas zawiedzie; — nakoniec, wedle tych straszliwych maksym, powinienem był sądzić się szczęśliwym, że niemam ani brata, ani siostry, i że tym sposobem mogę być czystym od wszelkiego bratobójstwa pieniężnego: człowiek tak będąc utworzony, iż w braterstwie widzi prawie tylko zawsze umniejszenie dziedzictwa, — gdyż, dodawał mój Ojciec, — bardzo się mało znajdzie takich, pomiędzy najczystszemi, którzy mogliby zaprzeczyć, iż choć raz w życiu niepomyśleli, licząc majątek którym się dzielili: — Gdybym byt sam
Niezdołam wyrazić jak bardzo te zdania, może w istocie najściśléj prawdziwe, lecz których potwierdzenie tak było rozpaczne i tak przesadzone, z tak zimną krwią przytaczane przez mego Ojca umiérającego, przerażały mnie!
Nauczyciel mój, człowiek dokładnie rzeczy widzący, lecz miernym rozumem uposażony, nigdy przedemną niewspomniał o żadném zagadnieniu filozoficzném. Rozum mój, w tym przedmiocie, pozostał niejako martwy i uśpiony; lecz dowcip mój, na szczęście przysposobiony przez korzystne wychowanie i wczesne nawyknięcie do czynienia uwag, co pochodziło z mego życia samotnego i doświadczeń nabytych w podróży, gotów był przyjąć zaród wszystkich myśli, dobrych lub niebezpiecznych, które żywość méj wyobraźni miała szybko rozwinąć.
To też, smutne i gorzkie te nauki pozostały jedynym i głębokim korzeniem wszystkich mych myśli! Późniéj mogłem je zmienić, zaszczepić na nich niejako inne wyobrażenia, lecz zawsze pozostanie w nich ślad goryczy pierwotnego soku.
Po tych smutnych rozmowach z moim ojcem, które trwały zwykle dwie godziny, ubierano go, lub raczéj obwijano w nakrycia ciepłe i lekkie; gdyż dawno jego rany pootwierały się, cierpiał tak okropnie iż nie mógł znieść nic ciężkiego; potém sadzano go w krześle na kółkach, i wożono go po słońcu, w zwierzyńcu.
Przez dziwną sprzeczność, ojciec mój, którego zawsze największym było zbytkiem i największą przyjemnością, jak najwytworniéj ten zwierzyniec utrzymywać, od chwili w któréj się uczuł naprawdę chory, zabronił najzupełniéj najprostszéj i najkonieczniejszéj nawet około niego roboty.
Trudno dać wyobrażenie o smutnym widoku jaki przedstawiały te obszerne aleje, pozostające ciągle okryte trawą i cierniem; te szpalery grabowe, niegdyś tak systematycznie poobcinane, lecz teraz opuszczone, i wypuszczające gałęzie gdzie się zdarzy; te kępy kwiatów, zeschłych w lecie, które zwykle wyrywa się na jesieni (bo właśnie byliśmy przy końcu owéj pory), a które ze wszech stron wznosiły swe łodygi czarne i uwiędłe. Powtarzam, nic bardziéj grobowego, jak ten widok zaniedbania i zniszczenia w domu zamieszkałym; gdyż ojciec mój rozciągnął tenże sam zakaz do najmniejszych codziennych naprawek: oderwana z zawiasy okiennica, komin wichrem obalony, pozostawały w takim stanie, do jakiego wiatr je przywiódł.
Po téj przechadzce, którą ojciec mój odbywał w milczeniu, z głową pochyloną na piersi, mając zwykle obok siebie, mnie, Helenę, lub moję ciotkę, przywożono go znowu do zamku, do jego gabinetu, który widzę jeszcze, oświecony trzema oknami, wychodzącemi na zwierzyniec, zawalony portretami familijnemi, obrazami i kosztownemi osobliwościami. Wielka biblioteka z czarnego drzewa zajmowała całą jednę stronę; u sufitu wisiał wielki żyrandol kryształowy. Lecz toż samo zaniedbanie, które panowało w zwierzyńcu, nadawało temu pokojowi charakter niewysłowionego smutku: gdyż obrazy, meble, wszystko okryte było kurzawą; gdy raz lokaj, pomimo zakazu, odważył się nieco zmieść kurzu, ojciec mój wpadł w gniew tak gwałtowny, że odtąd dozwolono nagromadzać się kurzowi, i pajęczynie wszędzie rozpościerać.
Mój ojciec pragnął tak sam pozostać przez dwie lub trzy godziny, po upływie których przychodzono brać go na powtórną przejażdżkę; która jedynie zdawała się go wyprowadzać z jego ponuréj oziębłości.
Celem jéj było widziéć w obszernéj zagrodzie konie wolno bujające: było ich, jak mi się zdaje, siedm czy ośm; a z tych trzy konie łowcze, na których ojciec mój lubił najlepiéj jeździć, przez czas bardzo długi; inne były to konie zaprzęgowe, także bardzo stare. Skoro mój ojciec ujrzał się w niemożności jeździć konno, lub wyjeżdżać powozem, rozkazał puścić wszystkie swoje konie na wolność w téj zagrodzie; warunek w jego testamencie rozkazywał wyraźnie, aby zwierzęta te tamże pozostały, dopóki niezdechną. Powtarzam, w téj tylko godzinie, ojciec mój wymawiał kilka rzadkich słów, przypominał w krótkich wyrazach polowanie, na którém ten lub ów koń się odznaczył; drogę, którą inny przebył z zadziwiającą szybkością; po téj przejażdce, przywożono go do domu na obiad.
Chociaż od dawna najlżejszemi tylko utrzymywał się pokarmy, pragnął ażeby stół jego, o który zawsze dbał bardzo, zastawiony był z tymże przepychem, jak kiedy mu zdrowie służyło, chociaż nic z tego nie jadł. Ciotka moja i Helena należały do tych milczących biesiad. zastawianych przez starych, biało włosych służących, ubranych czarno. Ojciec mój niemówił ani słowa, a żeśmy uważali, że hałas był dla niego nieznośny, zaledwie dozwalaliśmy sobie przemówić kilka słów jak najcichszym głosem.
Po obiedzie który trwał bardzo krótko, wracaliśmy do salonu; przysuwano szachownicę, i siadałem przy niéj naprzeciwko ojca: ustawiałem szachy, i zaczynaliśmy niby to partyę, gdyż Ojciec mój, zawsze głęboko zamyślony, nie grał wcale; tylko, w długich przerwach posuwał który szach, ja wystawiałem inny, także tylko dla kształtu... i milczenie daléj się ciągnęło; gdyż ojciec mój, w tym pozorze gry szukał tylko nadania sobie jakiegoś machinalnego zajęcia, niżeli znalezienia prawdziwéj rozrywki.
Przez ten czas moja ciotka czytała, a Helena blisko na godzinę siadała do fortepianu.
Muzykalna ta godzina, wraz z przejażdżką po zwierzyńcu, w którym była stadnina koni były dwoma jedynemi wypadkami dnia, które zdawały się czynić jakoweś wrażenie na moim ojcu; gdyż nie przestając poruszać na los szachów, mówił do Heleny, swym głosem poważnym i przenikającym: »Zagraj tę sztukę, proszę cię, Heleno.»
Niekiedy, lecz bardzo rzadko, kazał powtarzać dwa lub trzy razy tę samę sztukę, w tedy wspierał się łokciami na szachownicy, ukrywał głowę w obu ręku, i zdawał się najgłębiéj zbierać wszystkie swe myśli....
Pewnego dnia tylko, gdy powtórnie zażądał téj saméj pieśni, postrzegłem oczy jego łzami zwilgocone, skoro podniósł swą twarz szanowną, tak srodze pooraną cierpieniami.
Sztuki, które kazał Helenie tak często powtarzać były w bardzo małéj liczbie i niezmiernie dawne: pomiędzy innemi był Biedny Jakub, Kawatyna z Don Juana Mozarta, jedna z symfonii Betowna, i dwie lub trzy dumki Paesiello; jedna nadewszystko, pod tytułem Śmierć Elwiry, melodya prosta, łagodna i smutna, zdawała się na nim czynić głębsze jeszcze wrażenie niżeli wszystkie inne; niekiedy też, wydając ciężkie westchnienie, mówił: »Dosyć.... Neleno.... Dziękuję ci moje dziecię... «Natychmiast ustawała muzyka i znowu głęboka następowała cichość. Niezdołam wypowiedziéć jak niewysłowioną tęsknotę obudzała we mnie ta scena, która powtarzała się tak codziennie; z jak duszném uniesieniem słuchałem tych śpiewów starodawnych, tak prostych, śpiewanych, półgłosem przez Helenę, którego dźwięk odznaczał się taką czystością i taką świeżością.
Salon, w którym zgromadzaliśmy się co wieczór, nazywał się salą Krzyżowca, gdyż jeden z naszych przodków, noszący krzyż święty, znajdował się tam wystawiony w płaskorzeźbie po nad ogromnym kominkiem kamiennym; pokój ten był obszerny, cały powleczony ciemno-czerwonym adamaszkiem. Ponieważ wzrok mego ojca bardzo był osłabiony, stawiano na fortepianie dwie lampy, przysłonione daszkami z zielonéj materyi, które tylko uchylone były od strony pulpitu; cały też pokój pogrążony był w ciemności, tylko jedna Helena, siedząca u fortepianu, sama była jasno oświecona.
Widzę jeszcze jéj piękne jasne włosy, tak zgrabnie zaplecione, i jéj białą szyję tak świetnie odbijającą od czarnéj peleryny; potém mego ojca, siedzącego przed naszą szachownicą, z głową pochyloną na piersi, w postawie zadumania, oświeconego tylko, podobnie jak ja, czerwonym i migającym połyskiem ognia.... przemyśliwał o bliskim swoim zgonie, który widział i czuł z wolna się zbliżający. Powiedziałem, że jego nauka była prawie encyklopedyczną; niemając też praktycznych znajomości w nauce lekarskiéj, znał ją tyle, na nieszczęście, aby znać stan swego zdrowia i sądzić o nim z pewnością...
Na ośm dni przed śmiercią, w osłupiałość wprawił swych doktorów, pewnością wspartą na rozumowaniach, z jaką przed niemi rozwinął skutki nieuchronnie śmiertelne swéj choroby, i ile mu jeszcze, podług wszelkiego podobieństwa, pozostaje czasu do życia! A jednakże, z owém straszliwém przekonaniem, że każdy dzień coraz bardziéj zbliża go do grobu, nigdy ani chwili słabości lub widocznego żalu! nigdy najmniejszéj skargi! nigdy ani słowa ściągającego się do tego okropnego losu! Milczenie i zawsze milczenie! A życie jego każdo-dzienne, aż do dnia śmierci, było takiém, jakém je skreślił.
Dniem pierwéj przed tym okropnym wypadkiem, z rzadką jasnością myśli, wybadał mnie głęboko jakowym sposobem zamyślam rządzić moim majątkiem; zdawał się zadowolony, i rzekł mi:
— Podwoiłem majątek jaki mi Ojciec zostawił; te ulepszenia były stałym celem mego życia, gdyż chodziło o twoję przyszłość. Używaj miernie tych bogactw jeśli możesz. Pamiętaj na to, mój synu, że wszystko mieści się w złocie: i honor i dobre mienie. Staraj się nadewszystko abyś mógł żyć sam: Na tém zależy ielka nauka życia... Gdybyś znalazł kobiétę, podobną do twéj matki, ożeń się z nią... Lecz strzeż się uwielbień, które wzbudzi twój majątek; słowem, niewierz żadnemu pozorowi, dopóki go do głębi nieprzenikniesz... — Potém, pokazując mi duże biurko, dodał: — Rozkażesz spalić ten mebel, taki jak jest, ze wszystkiém co w sobie zawiera; wyjąłem z niego nasze familijne papiery: reszta powinna być dla ciebie obojętną. Zegnam cię, synu; zawsze byłem kontent z ciebie.
A że, wśród łez, mówiłem mu o wiekuistości mego żalu, gdybym był tak okropnie nieszczęśliwy iżbym go utracił, słabo się uśmiechnął, i rzekł mi, swoim głosem zawsze spokojnym i poważnym: — Moje dziecię... po co mi prawić podobne próżności?... Niema nic wiekuistego, a nawet trwałego w uczuciach ludzkich;... radość, szczęście, nie są trwałemi.. i boleść i smutek jeszcze daleko krócéj trwają... Pamiętaj dobrze o tém, drogi synu. Jesteś wspaniały i dobry... kochasz mnie tkliwie... okropnie dręczysz się w téj chwili na samę myśl że mnie stracisz... Teraźniejsza twoja boleść jest prawdziwie tak silna iż zdaje się całą twoję przyszłość żałobnym całunem powlekać... a jednakże, ta drażliwość tak przykra; nie może, trwać niepowinna: prędzéj czy późniéj po mojéj śmierci.. Zaczniesz mniéj mnie żałować... potém szukać roztargnień, potém pocieszać się... potém zapominać o mnie.
— Nigdy, — rzekłem rzucając się na kolana przed łóżkiem ojca, i rękę jego łzami skraplając.
Oparł z czułością swą rękę, już zimną na mojém czole, i mówił daléj: — Biedne ukochane dziecię! Dla czegóż zaprzeczać oczywistości... dla czegóż chcieć się usunąć z pod nieubłaganego prawa, któremu rodzaj ludzki ulega?... Niema, widzisz, w owém stopniowém ostyganiu żalów, kończących się na zapomnieniu, nic ohydnego ani złego... Nic naturalniejszego, nic bardziéj ludzkiego... Owszem, kiedyś nawet, używając dóbr które ci pozostawię, niedoznasz najmniejszego smutku; pomyślisz, przypuszczam, kiedy niekiedy o mnie, lecz rzadko... i bez udręczenia... Moje wspomnienie nigdy liczoném nie będzie w twych radościach, w twych uciechach, w twoich codziennych zamiarach; słowem, nieukażę się już więcéj śród twego życia kwitnącego i pełnego siły, chyba tak jak drzewo, które czas swój przeżyło i służy za nawóz dostarczający soku swym odziomkom... Nic prostszego, bardziéj ludzkiego i naturalniejszego, powtarzam ci.
— Ach! Ojcze, nie wierz temu, — zawołałem przerażony... owe bogactwa będą mi nienawistnemi, boleść moja będzie niepocieszoną....
Lecz Ojciec mój dodał:
— Znowu nierozważna obietnica, moje dziecię; ośmdziesiąt tysięcy liwrów dochodu nie są nigdy nienawistnemi, i największa boleść zawsze znajdzie pocieszenie.... Czyż nie wiem, o tém z własnego doświadczenia? czyż niedoświadczałem tego po śmierci mego Ojca; czyż tego niedoświadczysz po mojéj śmierci?... A jeśli będziesz miał syna, czyż równie tego po tobie niedoświadczy? Wierzaj mi moje dziecię; ja sądzę, że prawdziwa mądrość na tém zależy, aby się śmiało wpatrywać w nieubłaganą rzeczywistość, i nieuwodzić płonnemi nadziejami. Gdy raz na tym punkcie staniemy.... skoro raz prawda rozproszy fałszywe widziadła... nienawidzimy dla tego bardziéj ludzi... gdyż czujemy, że równie jak oni ludźmi jesteśmy; lecz żałujemy ich głęboko, litujemy się nad nimi, wspieramy ich, bo nieraz czujemy się sami tak bardzo nieszczęśliwi! jeśli są niewdzięczni... ach! wówczas śledzimy we własnéj duszy, i nieraz znajdujemy, że mamy sobie do wyrzucenia niewdzięczność, która przed nami ich niewdzięczność usprawiedliwia... Bo widzisz, biedne moje dziecię, wszystko przebaczać, jestto wszystko rozumieć. Nakoniec przybywa wiek, chwila, w któréj obraz ich nędz, o których niewiedzą, lub które pokrywają, tak mocno nas wzrusza, lub tak wielką wzbudza w nas odrazę, iż tak każdy musi zrobić jak ja zrobiłem... porzuca ich i żyje samotny... Wówczas, moje dziecię, zamiast mieć ciągle przed oczyma, nieustanny i boleśny widok moralnych nędz ludzkości, patrzemy tylko na własne nasze nędze.. a jeszcze przepyszny widok natury, zastanawianie się umysłu, niewyczerpane i macierzyńskie słodycze nauki, mogę nas nieraz wydrzeć niezupełnéj i biednéj naszéj ludzkiéj naturze, ».......

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz po téj rozmowie, Ojciec mój już nie żył.....




Rozdział 5.
HELENA. ―

Nie mam innego celu, przywodząc sobie te wspomnienia, tylko nieubłaganie rozpatrzyć się sam w sobie, z wierzchu aż wewnątrz, jeżeli tak rzec można; być obecnym jako widz zimny i bezinteressowany, scenom, odbywającym się w najgłębszych tajemnikach mych myśli, równie jak passowaniu się moich instynktów, tak złych jak dobrych, i nieusuwaniu żadnego, jakkolwiek byłby podłym.
Sądzę, iż nie jestem ani gorszym, ani lepszym, od ogółu innych ludzi; a co mi najbardziéj daje ten rodzaj odwagi wyznania przed sobą wszystkiego, to jest przekonanie, w którém pozostaję, że gdyby większa część ludzi zadała sobie te same zapytania które ja sobie zadałem, i szczerze odpowiedziała na nie, rozwiązanie ich byłoby bardzo często takie same jak ja uczyniłem.
Wracam do śmierci mego Ojca; boleść moja była głęboka, lecz nie ona brała nademną górę: był to zrazu osłupiający przestrach, widzieć się w dwudziestym drugim roku najzupełniéj wolnym i panem znacznego majątku. Potém doznałem także uczucia niewysłowionego zakłopotania, pomnąc, że odtąd zastaję bez żadnego naturalnego wsparcia; błędy czy wzorowe postępowanie, sława lub ukrycie, nic w życiu mojém nie miało już wzruszyć nikogo; zresztą, wyłączne życie mego Ojca, przez długi czas usunęło go od wszelkiego towarzystwa, iż przychodziło mi prawie jak cudzoziemcowi wchodzić w świat do którego koniecznie powoływało mnie moje położenie; przyszłość wówczas wydawała mi się jak obszerna pustynia, przerżnięta tysiącem rozmaitych ścieżek; lecz żadne wspomnienie, żaden interes, żadna opieka rodziny lub stronnictwa nie wskazywały mi drogi.
Jak zwykle, dzięki postępowi czasu, wrażenie to miało się zmniejszyć, potém najzupełniéj sprzeciwić samo sobie; lecz przejście to, z jednego uczucia do drugiego, było długie.
Późniéj, ten rodzaj postrachu połączył się z odcieniem dumy; wówczas pomyślałem że wielkie dobra rodziny do mnie należą, a jeśli ciężar rządzenia niemi zdawał mi się trudnym, kłopot ten miał sam w sobie swoje wynagrodzenie.
Bardzo młody, miałem już niejako zwyczaj widzieć się myślącym; skoro też ujrzałem ponurą moję boleść i głębokie zniechęcenie, przybierające ten pierwszy odcień osobistości, zadrżałem, przypomniałem sobie te straszliwe wyrazy umierającego Ojca: Jesteś szlachetnie myślący i dobry; kochasz mnie najczuléj a jednakie, prędzéj czy późniéj po mojéj śmierci, zaczniesz mnie mniéj żałować potém pocieszać się najzupełniéj, a wreście zapomnisz o mnie całkiem.«
Przytaczają wiele przykładów ludzi, którym przepowiedziano zgon tragiczny i przedwczesny, a którzy, popchnięci niewytłomaczalną totalnością, sami na siebie brali urzeczywistnić te złowróżbne przepowiednie. Podobnież dzieje się jak sądzę, z pewnemi wyobrażeniami, które przeczuwamy chociaż są nam nienawistne, którym opieramy się nadaremnie, a którym jednakże w końcu stajemy się posłusznemi: tak się stało Z przepowiednią mego ojca: długo się jéj opierałem, uległem jéj wreście.
Lecz passowanie się to było bez wątpienia najprzykszejszemi chwilami w mém życiu: rozpoznać zwolna przerażającą próżność naszych żalów, srodze przekonać się o téj straszliwéj pospolitości: że uczucia najgłębiéj wkorzenione w serce przez naturę gasną, więdlą się, umierają i nikną pod lodowatym zawiéwem czasu: podobne myśli niepowinnyż rozdzierać duszy? Przeklinałem też, lecz na próżno, moję niewdzięczność......
Było to w Styczniu, gdyż przepędziłem zimę w Serval z ciotką i Heleną. Co rano wsiadałem na konia, i przejeżdżałem się po lesie trzy lub cztery godziny; to niebo szare, ciemne i zamglone, miało dla mnie powab; te obszerne aleje, okryte śniegiem lub zasnute opadłemi liściami, które wiatr w szybkich kłębach unosił, miały pozór smutku, zgadzającego się z niemi myślami. Opuściwszy cugle na szyje konia, postępowałem tak machinalnie, myśląc zaledwie o przeszłości, o drodze, którą się chciałem udać; nie czyniąc żadnego zamiaru, gdyż zbyt byłem jeszcze odurzony położeniem w jakiém się znajdowałem. Tak długo żyłem pod najzupełniejszą władzą mego ojca, nie mając innéj woli prócz woli jego, innych zamiarów prócz zamiarów które układał, — w podróży nawet, wola jego, wyobrażona przez wolę nauczyciela, tak nieustannie mi towarzyszyła, iż zupełna i nieograniczona wolność którą teraz posiadałem, udręczała mnie, powtarzam, i przerażała zarazem.
Gdym powracał z długich przechadzek, znajdowałem Helenę i matkę czekające na mnie; rozmawialiśmy o moim Ojcu, i ciotka nakłaniała mnie do przezwyciężenia wstrętu, jakiego doznawałem zajmować się mojemi interesami; lecz te szczegóły zbyt srodze przypominają mi rozmowy moje z ojcem w tym przedmiocie; niemogłem się jeszcze przekonać i poruczałem mojemu nauczycielowi to staraniu. We trzy miesiące późniéj, udręczenia moje wielce straciły ze swéj goryczy, zaczynałem niejako rozpoznawać się i spoglądać wokoło siebie, wyobrażenia moje stały się daleko czystszemi, bardziéj ustalonemi, względem sposobu jakim miałem użyć mojéj wolności. Wolność ta niepokoiła mnie jeszcze, lecz już więcéj nieprzerażała. Kierunek myśli niemoże się nieraz ustrzedz od wpływu rzeczy zewnętrznych i wprost fizycznych; doświadczyłem tego wówczas. Wiosna zbliżała się, i zdawało się jak gdyby z czarną zimą miała także przeminąć pierwsza gorycz mojéj boleści, i niepewne moje zamiary, lube nadzieje, odrodzić się z uśmiechającém zakwitnieniem maja.
Byliśmy w połowie Kwietnia; od śmierci ojca, niemogłem się przekonać aby pójść na smentarz wiejski, gdzie się wznosił grobowy pomnik naszéj rodziny, tak bardzo obawiałem się srogiego wrażenia jakiegom miał doznać; pewnego dnia przeklinałem właśnie moje słabość, gdy mi Helena rzekła: »Miejże nieco odwagi Arturze, pójdź, będę ci towarzyszyć.«
Matka Heleny, będąc tego dnia cierpiąca, nie mogła pójść z nami, samiśmy więc poszli.
Wzruszenie moje było tak gwałtowne, iż drżałem; zaledwie mogłem się na nogach utrzymać. Helena, również może jak ja głęboko czująca daleko się jednak mniéj wzruszoną wydawała; przybywszy też pod kolumny grobowca, zemdlałem...
Gdym odzyskał zmysły, postrzegłem Helenę klęczącą przy mnie, uczułem jéj łzy roszące moje policzki, gdyż obu swemi rękami utrzymywała mi głowę. Pierwszy raz, nakoniec, rzecz dziwna! pomimo świętości miejsca, pomimo rozdzierających nieśli, które musiały mnie udręczać, pierwszy raz uderzony zostałem pięknością Heleny... Potém wrażenie to przeminęło szybkie jak sen, znowu ogarnęły mnie myśli jak najsmutniejsze, bardzo płakałem, i powróciliśmy do zamku.
Odtąd chodziliśmy z Heleną prawie codziennie na smentarz; zamiast cierpkiéj i dojmującéj boleści, uczuwałem coraz to bardziéj lubą tęsknotę, która nie była bez pewnego uroku... Uczułem najprzód w sobie z radością niewymowną wdzięczność ku pamięci mego ojca, i błogosławiłem go pobożnie i z podziwieniem za to, że mi okazywał przywiązanie tak głębokie, a nadewszystko tak przewidujące, pomimo straszliwego przekonania w którém zostawał o najzupełniejszém zapomnieniu, w jakie wpadają ci, co już zeszli z tego świata.
Wychodząc z méj osłupiałości, zaczynałem wreście oceniać świetne położenie jakie mi przysposobił; dla tego pewnie, aby mu dochować wieczną wdzięczność; lecz nakoniec, pojąwszy to położenie w całym jego przepychu, drżałem niekiedy, aby w głębi tego mocnego uczucia, niebyło straszliwego samolubnego ukontentowania.
Powiedziałem już, że przez długi czas niepostrzegłem piękności Heleny; chociaż to może będzie się zdawało rzeczą dziwną, lecz każdy to pojmie, że aż do téj chwili była dla mnie tylko siostrą; gdym ją opuścił, udając się w podróż, zostawała w klasztorze i była prawie jeszcze dziecięciem: potém, w ostatnich miesiącach życia mego Ojca, tak srodze byłem zajęty jego boleściami, a Helena okazywała dla niego przychylność tak poświęcającą się, jak gdyby własną była jego córką, iż to uczucie, zupełnie braterskie, zmienić się niemogło.
Helena o trzy lata odemnie młodsza: była jasno-włosa i blada; obejście jéj było uprzejme lecz zimne, a jéj wielkie błękitne oczy, nos orli, szerokie i piękne czoło, często pochylone, nadawały jéj postać wrażającą uszanowanie i pełną tęsknoty: jeszcze będąc dziecięciem. zawsze była zamyślona: był to charakter milczący i nielubiący udzielać swych wrażeń: obojętna na radość i przyjemność jéj wieku, zawsze niezmiernie lubiąca siedzieć i nie wiele używać poruszenia; śmiała się bardzo rzadko i często zamyślała; brwi jéj, popielato blond, daleko ciemniejsze niż blond włosy, rzadkiéj gęstości i długości, były zanadto może wydatne; powabna jéj nóżka, i ręka, nieco przydługa, tchnęły starożytną pięknością; kibić jéj wysoka, giętka i szczupła, rzadkiéj była doskonałości; lecz trzymała się bardzo źle, i przez gnuśność, pochylała prawie zawsze swe białe i okrągłe ramiona, pomimo ciągłych napomnień matki. Co do jéj dowcipu, ten mnie nigdy dotąd nieuderzył; była zawsze pełna uprzedzającéj grzeczności i delikatności w przywiązaniu które okazywała memu Ojcu, a jak powiedziałem, ze inną zupełnie jak siostra się obchodziła.
Słowem, była to przywiązana i czuła natura, litościwa i uprzejma dla wszystkich, lecz przybierająca podejrzliwą dumę i niezwykłą drażliwość, skoro mogła mniemać że czyniono najmniejsze zastosowanie do jéj ubóstwa.
Przypominam sobie zawsze, iż przed śmiercią mego Ojca, Helena bardzo długo i prawdziwie na seryo ze mną się kłóciła, gdyż nierozważnie i niedorzecznie wymówiłem się przed nią: że młode panienki, bez majątku, zawsze prawie nieszczęśliwie przeznaczone są od dzieciństwa starym podagrykom, którzy znudzeni światem, szukają młodej dobrze urodzonéj panienki, która odważyłaby się poświęcić i podzielić ich kłótliwą samotność.
Matka Heleny, a siostra mego Ojca, była kobiéta słaba, o nic niedbająca, lecz doskonale dobra, dowcipna i mająca jak najdystyngowańsze ułożenie. — Mąż jéj, długo zajmując wysokie dyplomatyczne urzędy, nadzwyczaj rozrzutny, wielki gracz, lubiący wystawność i zbytek, reprezentując swój dwór jak najszlachetniéj, z jak największą pompą, rozproszył prawie cały swój majątek, równie jak majątek żony; pozostała też, jeśli niezupełnie uboga, to przynajmniéj tylko przy zaszczytnym, lecz bardzo mierném utrzymaniu.
Nigdy w życiu niepomyślałem o nierówności majątku istniejącéj pomiędzy Heleną a mną; gdy piękność jéj uderzyła mnie, również i wtedy niemyślałem o tém, gdyż sądzę, że jednym z głównych rysów młodości, która widzi się bogatą bez pracy, jest, że tak powiem, ubarwiać wszystko odcieniami swego złotego pryzmu.
Od chwili w któréj postrzegłem że Helena była piękną, niezdając sobie sprawy z uczuć, których może bez własnéj doznawałem wiedzy, stałem się zupełnie innym; odtąd konne moje przejażdżki daleko były krótszemi, dbałem bardziéj o moje ubranie, i nieraz wstydziłem się, przypominając sobie mój dawniejszy ubiór, zbyt po bratersku zaniedbany.
Ciotka moja miała przyjaciółkę, wdowę także, i matkę córki, będącéj w wieku Heleny, która wprawiała ją w najokropniejszą niespokojność, gdyż miała piersi nadzwyczajnie nadwerężone. Słyszałem moję ciotkę mówiącą o téj przyjaciółce, i zgadującą na domysł, że łatwiéj było odosobnić się śród świata, niżeli w samotności; namówiłem moją ciotkę aby zaprosiła do siebie tę przyjaciółkę na mieszkanie wraz z córką, do Serval, którego powietrze tak nadzwyczaj było czyste; ciotka moja przychyliła się do tego z radością, i niezadługo pani de Verteuil i jéj córka, biedne ośmnasto-letnie dziewczę, niebardzo ładna, lecz mająca wyraz tak wielkiego poddania się swemu cierpieniu, iż głębokie wzbudzała zajęcie, przybyły do zamku.




Rozdział 6.
― WYZNANIE. ―

We dwa miesiące po przybyciu Pani de Verteuil do Serval, smutny pozór tego starożytnego domostwa zdał się być najzupełniéj zmieniony; wszystko w moich oczach rozkwitało, jaśniało świeżością, promieniało... kochałem Helenę!
Wielu z naszych sąsiadów, których aż dotąd odstręczała posępna odludkowatość mego ojca, usiłowało wejść zemną w stosunki; czułem się tak szczęśliwy, iż z tą uprzejmą łatwością jaką nadaje szczęście, a która jest tylko obojętnością dla wszystkiego co niema związku z naszą miłością, wdałem się w te sąsiedzkie stosunki; i niezadługo Serval, niebędąc zbyt hałaśnym, stał się jednak daleko bardziéj ożywionym, niżeli był od dawna.
Tak dalece byłem wyłącznie zajęty moją miłością, iż rzadko kiedy zastanawiałem się i to prawie pomimowolnie, nad zmianą która zaszła w mojéj boleści. Od dziewięciu już blisko miesięcy straciłem Ojca, a jednakże to wspomnienie, zrazu tak nieustającą zatrute goryczą, słabło zwolna: zacząłem chodzić każdego poranku na smentarz, potém chodziłem daleko rzadziéj; potém zastąpiłem te smutne i pobożne odwiedziny kilku godzinami, przepędzonemi codziennie na rozważaniu przed portretem jego.
Kazałem był umieścić ten portret w ramach zamkniętych podwójnemi drzwiczkami, sądząc iż to było znieważać obraz drogich nam osób, wystawiając go na obojętne spojrzenia, i także, iż podobne rozważanie, w którém przychodzimy czerpać wysokie i poważne myśli, powinno być przedsięwzięte z rozwagą, a nie pochodzące z przypadku, który mógł w tę stronę zwrócić nasze spojrzenia; ramy, mieszczące w sobie ten portret były więc dla mnie pewnym rodzajem przybytku, którego nigdy nieotwierałem bez bolesnego i świętobliwego skupienia ducha.
Ależ, niestety! te rozpamiętywania, z razu codzienne, stały się również mniéj częstemi, i przez to samo że moje oczy nie mogły się przyzwyczaić patrzeć z obojętnością na ten obraz, będący dla mnie prawie świętością, przez to samo daleko rzadziéj mu się przypatrywałem, i niezdołam opisać wrażenia, prawie pełnego bojaźni, którego doświadczałem otwierając te ramy: serce biło mi straszliwie gdym patrzał na surową i bladą twarz mego Ojca, która zdawała się wydobywać z płótna, ze swoją smentną spokojnością, i zimno sprawdzać moję niewdzięczność i zapomnienie, które mi, niestety! przepowiedział.
W tenczas, przerażony, raptem zamykałem ramy, i płakałem, przeklinając moję obojętność; lecz te rozdzierające żale krótko trwały, i czułem niewysłowione udręczenie, mówiąc sobie:
»Doznaję w téj chwili okropnego wzruszenia, a jednak, jutro może, dziś wieczór nawet, zapomnę o niém, i będę uśmiechający i szczęśliwy obok Heleny!...» Nie! nic niezdoła wyrazić boleśnego uczucia jakowe we mnie wzbudzała ta myśl, która, przychodząc urągać się z mojéj boleści, wykrywała mi bliską jéj próżność, nawet wpośród rozpaczy najbardziéj udręczającéj i najprawdziwszéj.
Nakoniec, wyznaję ze wstydem, przez cały miesiąc nieotworzywszy obrazu, ogarnęła mnie niepodobna do uwierzenia podłość żem więcéj nie śmiał na niego rzucić oczu, tak bardzo się lękałem tego groźnego zjawiska... Późniéj to ośmieliłem się stawić mu czoło... i zobaczymy jak ten wypadek, nic nieznaczący sam przez siebie, wywarł wpływ na los mój cały.
Te wrażenia, które mnie daleko mniéj wzruszają gdy je z zimną krwią rozbieram, wzruszały mnie zapewne wówczas z daleko większym nieładem; lecz chociaż pogrążony w upojeniu pierwszéj miłości, czułem jednakże wpływ ich tajemny i okrutny.
Powiedziałem już że kochałem Helenę; postępy téj miłości były bardzo dziwne, i wykryły mi nędzne instynkta samolubstwa, dumy i niedowierzania, dotąd we mnie uśpione.
Nigdy, ach! nigdy nieośmielę się naganiać mojemu Ojcu, że mi udzielił straszliwych nauk, o których wspomniałem, gdyż szczęście moje było najgorętszym jego życzeniem; lecz podobnie jak pewne rośliny, dzikie i silne, przesadzone w grunt mający za mało soków do ich wyżywienia, pochłoną go w prędce i zeschną bez kwiatów i owoców, widocznie moralna moja natura nie była dość silną aby skorzystać z tak straszliwych nauk; u mego ojca, te opryskliwe i posępne przekonania, zakwitały przynajmniéj uprzejmością i przebaczeniem dla wszystkich: u mnie, kiedy zbywało na tym dzielnym i potężnym soku, łodyga musiała pozostać w całéj smutnéj nagości swéj zczerniałéj kory, i nigdy niezakwitnąć.
Powróćmy do Heleny, chociaż niektóre z tych wspomnień jeszcze zapłonieniem wstydu twarz moję powlekają.
Była to moja pierwsza serdeczna miłość, i jak każda pierwsza miłość, była z razu prostoduszna, nieprzewidująca, płocha, dająca się na ślepo unosić uśmiechającym i czystym falom namiętności, ukołysana pierwszemi harmoniami przebudzającego się serca, i to wedle starego mitologicznego godła, z oczyma zamkniętymi aby niewidziéć widnokręgu.
Te trzy miesiące zupełnego niedbania o przyszłość były jednakże rozkoszne, i zawsze z przyjemnością przypominam sobie najmniejsze szczegóły tych chwil szczęśliwych.
Niezadługo po przybyciu Pani de Verteuil i córki jéj de Serval, prosiłem pewnego dnia Heleny, aby wsiadła na konia jak jéj przyjaciółka, która dla zdrowia bawiła się tém ćwiczeniem. Sprowadziłem z Anglii dwóch ogierków bardzo łagodnych, gdyż Helena niezmiernie była lękliwa. Aby ją ośmielić do zrobienia zemną i Panną de Verteuil kilku wycieczek po za obręb zwierzyńca, byłem zmuszony, aby przyzwyczaić Helenę do przezwyciężenia pierwszéj lękliwości, oprowadzać ją na koniu długo i zwolna po zwierzyńcu, idąc sam przy niéj pieszo.
Nic rozkoszniejszego jak te małe przestrachy następujące co chwila, które zarumieniały łagodną bladość jéj pięknéj twarzy, któréj część górna, zasłoniona od słońca szerokim słomianym kapeluszem, pozostawała w pół-świetle najprzezroczystszém i jak tylko można najmiléj uzłoconém, gdy tymczasem purpurowe jéj usteczka i piękny podbródek jaśniały żywo oświecone. Zawsze była ubrana biało, z szerokim pasem z popielatéj mory, który odznaczał jéj kibić, tak giętką i szczupłą, iż gięła się schylona jak trzcina pod zawiewem wietrzyku, za każdém stąpieniem jéj Szkockiego konia, całkiem czarnego, którego długa grzywa i długi ogon z wiatrem się unosiły.
Trzymałem cugle, a Helena, na najmniejsze poruszenie małego Blaka, pośpiesznie opierała z bojaźnią swą rączkę na mojém ramieniu: ta, obawa wzbudzająca naiwne żarty Panny de Verteuil, która daleko śmielsza od swéj przyjaciółki, często nas pozostawiała samych puszczając się szybko dla ośmielenia Heleny.
Przejażdżki te odbywały się zwykle w obszernéj alei, wysadzonéj dębami gęstemi, i wszędzie najpiękniejszą trawą zarosłéj. Dopóki Panna de Verteuil była przy nas, byłem wesoły, rozmowny, a Helena zawsze zamyślona, zdawała się jednakże nieco ożywiać; lecz, skoro tylko Zofia nas opuszczała, wpadaliśmy w milczenie bez końca, którego wielce się wstydziłem, a które jednak wydawało mi się być rozkoszném.
Od niejakiego czasu, napisałem do Londynu, do jednego z moich przyjaciół, aby mi przysłał wyborowych koni, kilku ludzi powodnych i kilka powozów, gdyż żałoba moja niezadługo miała się już skończyć.
Przybycie tych powozów było pewnym rodzajem uroczystości w Serval: trzymałem to w sekrecie, i pamiętam dziecinną i naiwną radość Heleny, gdy w piękny wieczór Sierpniowy, pragnąc przejechać się po lesie, zamiast widzieć zajeżdżający przed skrzydło-schody jeden ze zwyczajnych naszych powozów, ujrzała prześliczny koczyk, zaprzężony cztérema czarnemi końmi, któremi powodowało dwóch małych angielskich pocztylionków, ubranych w kurteczki z popielato perłowego atłasu.
Wsiadła do kocza ze swą matkę i przyjaciółkę. Towarzyszyłem im konno do tego wspaniałego lasu, i powróciliśmy zwolna do zamku, przy najpiękniejszém świetle księżyca, który promieniał jak tylko można najbardziéj malowniczym sposobem w ciemnych i obszernych alejach naszych wielkich borów.
Z powodu téj przejażdżki, muszę wyznać żem nigdy niewidział kobiéty, któréj zbytek lepiéj by przypadał jak Helenie, lub któraby lepszy ton nadawała zbytkowi; znajdowała się w niéj wielkość i wdzięk, tak mimowolne i tak czarodziejskie, iż niepodobna było wyobrazić ją sobie inaczéj, jak tylko okolona cudami gustu, najczystszego i najdoskonalszego. Niebędęc też uderzająco piękna, Helena należałaby zapewne do téj małéj liczby kobiét, których nikt niepomyśli chwalić ubioru, powozu lub pałacu, chociażby to wszystko najwytworniejszéj było elegancyi: sama już ich obecność harmoniuje i przyswaja sobie niejako wszystkie te cuda. Tyle osób jest szyldami, przydatkami, lub sprzecznością swego zbytku! a tak mało umie im dać ten rzadki i zachwycający odblask, mogący się porównać do promieni słońca, które samo tylko może jeszcze przyozdobić najwyższy przepych!
Pewnego dnia, za powrotem z przejażdżki i czekając na herbatę, Helena zażądała pozostać w salonie bez światła i kazać pootwierać okna, aby go księżyc oświecił swoim łagodnym blaskiem; matka na to zezwoliła.
Nic tęskniejszego, jak ów ogromny pokój, w ten sposób oświecony; rozmowa też, zrazu ożywiona, zaczęła zwolna ustawać.
Ciotka mówiła o moim Ojcu; wspomnienie to zasmuciło każdego z nas w inny sposób: jéj przypomniało brata ukochanego; Pani de Verteuil, los smutny, który może zagrażał jéj córce; a mnie znowu, moje występne zapomnienie.
Niezadługo umilkliśmy wszyscy; siedziałem obok Heleny, z głową ukrytą w rękach. Sam nie wiem dla czego wyrzucałem już sobie ten zbytek, który zacząłem rozjawiać; doznawałem płonnéj zgryzoty, pomyślawszy, że zamiast odbywać naszą codzienną przejażdżkę, w posępnym i staroświeckim powozie który należał do mego Ojca, i który powozili ludzie, będący niegdyś u niego w służbie, użyłem powozu lekkiego, eleganckiego, i sług zupełnie obcych. Raz jeszcze powtarzam, nic bardziéj nieznaczącego w istocie; niepojmuję też dla czego to tak przykre zrobiło na mnie wrażenie.
Po niejakiém zastanowieniu, opuściłem rękę na poręcz krzesła: natrafiłem na rękę Heleny, zapłoniłem się mocno, i serce moje dziwnie się ścisnęło; skoro Helena rękę moję poczuła, ręka jéj prawie nagle stała się zimną, jak gdyby wszystka jéj krew napłynęła do serca; nie śmiałem ani usunąć méj ręki, ani ręki jéj ścisnąć: uczułem też jak zwolna się rozgrzewała, i niezadługo stała się pałającą... Po nerwowych zadrżeniach prześlicznego jéj ramienia, mógłbym był policzyć pośpieszne bicie jéj serca... Czułem się słaby, i doznawałem wzruszenia zarazem niewysłowienie przyjemnego i smutnego...
O skromna pogodo pierwszych wzruszeń, cóż cię kiedykolwiek zastąpi! O źródło tak czyste w swym zarodzie! jakże świeżość jego jest rozkoszną, gdy szemrze spokojne, lękliwe i nieznane, pod kępami zieloności; lecz, niestety! ileż z wdzięku swojego utrącą, z wdzięku najmroczniejszego, gdy oblewa i odbija bez różnicy wszystkie brzegi, których szczątki skalają na zawsze bieg wód jego zamąconych....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kochałem Helenę namiętnie, z uwielbieniem, a jednakże nie śmiałem jeszcze wyznać jéj mego przywiązania.
Pewnego dnia przechadzaliśmy się wraz z Panną Verteuil, która była wychowana w klasztorze z Heleną. Niewiem z jakiego powodu zaczęto mówić o imieninach i rocznicach; nagle panna Zofia de Vevteuil odezwała się z roztrzepaniem do swéj przyjaciółki, spoglądając na mnie: — »Czy przypominasz sobie, Heleno, jakeśmy to drżały, biédne dziewczęta, kiedyś jego imieniny obchodziła
Helena mocno się zapłoniła, uczyniła poruszenie gniewu, i odpowiedziała opryskliwie przyjaciółce: »Nierozumiem cię.« Umilkła biedaczka, i powróciliśmy wszyscy bardzo smutni.
Nazajutrz, napotkawszy pannę de Verteuil w bibliotece, chciałem się dowiedzieć od niéj o znaczeniu słów, które wczoraj zdawały się tak wielkie wrażenie czynić na Helenie. Po długiém wahaniu się, wyznała mi wreście, że w klasztorze, każdego roku, Helena obchodziła moje imieniny z dziecinną uroczystością: przygotowania ograniczały się na kupieniu ogromnego bukietu, który przewiązywała piękną wstążką, na któréj potajemnie wyszyła mą cytrę; potém składała ten bukiet na wazonie marmurowym, który leżał uszkodzony w samotnymi zakątku ogrodu klasztornego, i przepędzała godziny rekreacyi modląc się przed tym bukietem, i błagając Boga o szczęśliwą podróż dla mnie.
Panna de Verteuil niemogła się dość naopowiadać obawy Heleny, wówczas gdy się lękała aby ją kto nienadybał gdy wyszywała wstążkę, i tysiączne sposoby, nieraz daremne, jakich zażywała aby się wystarać o bukiet.
Wszystkie te dzieciństwa opowiadane mi były tak naiwnie przez pannę Verteuil, iż wzruszony zostałem z podziwienia i rozczulony aż do łez; gdyż, nim wyjechałem w podróż, podczas kilko-tygodniowéj bytności Heleny w Serval, zawsze tylko uważałem ją jako dziecię.
Od tego wieczora, którego przypadkiem napotkałem jéj rękę pod moją ręką, Helena zdawała się mnie unikać; zwyczajna jéj posępność zwiększała się jeszcze bardziéj; charakter jéj, dotąd łagodny i jednostajny, stawał się opryskliwym; nieraz, po całych godzinach, zostawała w swym pokoju zamknięta, z pozamykanemi okiennicami, w najzupełniejszéj ciemności.
Ja sam także bardzo wiele cierpiałem: byłem niespokojny, roztargniony, zdawało mi się iż wyznanie moje powinnoby powrócić Helenie spokojność i szczęście; lecz nieprzezwyciężona nieśmiałość zatrzymywała to wyznanie na moich ustach.
Pewnego wieczora, jednakże, gdy Helena mniéj była zniechęconą i mniéj smutną jak zwykle, towarzyszyłem jéj konnéj przejażdżce; przyobiecałem sobie mieć odwagę wyznać jéj moję miłość, lecz wówczas dopiero, gdy będziemy w ogromnéj dębowéj alei, o któréj wspomniałem... Przybyliśmy do niéj... Serce moje biło straszliwie... lecz nieśmiałem...
Zawstydzony i rozgniewany, nowe uczyniłem postanowienie, i wskazałem sam sobie marmurową świątynię, która na dwoje dzieliła aleję, jako punkt, w którym miałem odważyć się na nowe wysilenie. Gdyśmy tam przybyli, wzrok mój się zaćmił, serce ścisnęło, zdołałem tylko tłumionym wyrzec głosem: Heleno!... potém zamilkłem.
Obróciła ku mnie swe wielkie oczy wilgotne i jaśniejące zarazem; była bledszą niżeli zwykle; pierś jej wznosiła się niespokojnie; zdawała się badać mnie swém przenikającym spojrzeniem, i chcieć wyczytać aż w głębi mojego serca...
— Ach! Heleno! — odezwałem się znowu, i sam nie wiem jaka głupowata i nieśmiała lękliwość niedozwoliła mi słowa więcéj dołożyć...
Wówczas ona z wyrazem boleści i prawie rozpaczy, którego nigdy wżyciu nizapomnę, zawołała; »Ach! ty nigdy nic w życiu kochać niebędziesz... Zawsze będziesz nieszczęśliwy!...«
Potém, jak gdyby przestraszona temi wyrazy, zaciąwszy konia szpicrózgą, puściła się galopem. Nieruchomy, patrzałem jak się oddalała, gdy postrzegłem że w całym pędzie nadjeżdżała na szlaban, zamykający wejście do alei; zadrżałem, leczo ona, tak lękliwa zwykle, dozwoliła swemu koniowi przeskoczyć tę zaporę, i niezadługo straciłem ją z oczu w głębokościach lasu.
Skorom sam pozostał, te słowa Heleny, wyrzeczone z taką goryczą: — Ah! ty nigdy nic kochać niebędziesz. Będziesz zawsze nieszczęśliwy! dziwne we mnie obudziły uczucie; zrozumiałem że to prawie wyznanie, które głupowate moje milczenie jéj wydzierało, i uczułem jak bardzo musiałem jéj się wydać śmiesznym.
Potém znowu, pomnąc na jéj pomieszanie, na jéj nieśmiałe cofanie wyrzeczonego wyrazu, ani już wątpiłem że mnie kocha; i ten rodzaj wyznania z jéj strony tak mnie niewysłowienie zachwycił, iż przez długi czas, upojony radością, przechadzałem się jak szaleniec, bez stałéj myśli, bez zamiaru, lecz szczęśliwy... o! głęboko szczęśliwy!... szczęśliwy szczęściem prawdziwém, połączoném z promieniejącą pychą.
Nakoniec, za nadejściem nocy, powróciłem do zamku. Wchodząc do salonu, postrzegłem w nim Helenę: twarz jéj była ożywiona, oczy szczególniejszym jaśniały blaskiem; siedząc przy fortepianie grała zwolna i z największym wyrazom ostatnią myśl Webera, tę frazę muzykalną któréj melodya tak jest czystą i melancholiczną.
Skoro Helena mnie postrzegła, rzekła do mnie:
— Przyznaj, żem cię bardzo przestraszyła, nieprawdaż. — I nie czekając mojéj odpowiedzi, porzucając sztukę, którą grała, jak gdyby miała zdradzić smutek jéj serca, zaczęła wykonywać niezmiernie szybkiego i wesołego walca, któremu tu i owdzie towarzyszyła swym głosem, w którym zdawało mi się słyszéć dźwięk niezwykły...
Matka jéj i panna de Verteuil spojrzały na siebie i zdawały się równie jak ja osłupiałe tym nagłym napadem wesołości, tak przeciwnym zwyczajnemu charakterowi Heleny, która nieprzestawała grać walca po walcu, z hałaśną radością dziecięcia.
Sam nie wiem dla czego, ta radość tak nienaturalna boleśne na mnie sprawiła wrażenie, tak bardzo zdawała się nerwową i prawie szaloną. Nakoniec, po półgodzinnym tym niejako spazmie, Helena zbladła nagle i zemdlała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W ośm dni po téj scenie, Helena wiedziała że ją kocham, i wyznała mi miłość swoję.




Rozdział 7.
― LIST. ―

Trzy miesiące, które nastąpiły po naszém wyznaniu, upłynęły jak sen. Chwile te były bez wątpienia najpiękniejszemi i najszczęśliwszemi w mojém życiu; wszystko zdawało się być w harmonijnéj zgodności z tą młodą i niewinną miłością; lato było przepyszne, posiadłość nasza wspaniała i malownicza; wszystko co nas otaczało, było pełne zbytku i elegancyi, rodzaj poezyi podpadającéj pod oczy, zawsze nicoszacowanéj ceny; ramy złote, dodające jeszcze blasku najpiękniejszemu malowidłu!
W pośrodku zwierzyńca był staw ogromny; kazałem zrobić szeroką gondolę, opatrzoną w namioty, firanki, kobierce, miękkie wezgłowia i stolik do herbaty; często też, wieczorem, gdy noc była pogodna, Helena, jéj matka, Zofia i ja, odbywaliśmy długie przejażdżki po tém małém jeziorze. W pośrodku wznosiła się wyspa, gęstém okryta zaroślem, z salą muzykalną, i nieraz sprowadzałem z pobliskiego miasta, w którém stała załoga, trzech wybornych muzykantów niemieckich, którzy, umieszczeni w tym pawilonie, wykonywali do zachwycenia prześliczne trio na skrzypcach, flecie i harfie.
Abyśmy byli sami w gondoli i nie czuli wstrząśnienia, jakie sprawiało poruszanie wioseł, kazałem ją holować na długiéj linie, przez czółno, którém kierowało dwóch moich służących.
Ileż to razy, tak kołysany na falach, pogrążony w łagodném i rozkoszném dumaniu, przy lekkim szmerze kurzącego się samowaru, oddychając miłą wonią herbaty, lub odwilżając usta w śniegu sorbetów, słuchaliśmy z zachwyceniem téj dalekiéj harmonii, dolatującéj do nas chwilami z wysepki... gdy tymczasem księżyc zlewał srebrną swą światłość na obszerne łąki i wysokie drzewa zwierzyńca!
Ileż to długich wieczorów tak przepędziłem obok Heleny! z jakimż to współczuciem poiliśmy się tym zawiéwem melodyi, która raz śpiéwała tak łagodna i dźwięczna, a potém znowu nagle umilkła!... Przypominam sobie, że te raptowne przestanki wprawiały nas nadewszystko w smutek łagodny lecz wielki. Ucho przesyca się nakoniec dźwiękami, jakkolwiek by były harmonijne, lecz śpiéw, tak przerywany tu i owdzie milczeniem, dozwalającém nam podumać o tém, co nas przed chwilą zachwycało; czuć w głębi serca, jak gdyby osłabione echo tych jękliwych i ostatnich zabrzmieli; śpiéw tak przerywany daleko bardziéj znęca, i jeszcze żywiéj bywa upragniony...
Podczas tych chwil rozkosznych, zawsze siedziałem przy Helenie, trzymałem jéj rękę w mym ręku, a miłe ich ściśnięcie było dla nas językiem, dzięki któremu udzielaliśmy sobie wzajemnie naszych wrażeń, tak głębokich i tak urozmaiconych; niekiedy nawet, o upajająca i niewinna pieszczoto! korzystałem z chwili ciemności, aby oprzeć mą głowę na białém ramieniu Heleny, któréj kibić zdawała się wówczas z większém jeszcze omdleniem pochylać.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ależ, niestety! piękne te sny miały miéć niedługo swe przebudzenie... przebudzenie gorzkie i zawodne.
Było to przy końcu dnia Listopadowego; powracałem do zamku, pieszo, wraz z Heleną, Panną de Verteuil i moim nauczycielem, który teraz był zarządcą moich dóbr.
Niebo było pochmurne, słońce chyliło się do zachodu: szliśmy brzegiem lasu, już zaczynającego przybierać jesienną barwę. Srebrno-kore brzozy zdawały się sypać złote liście; ciernie, bluszcze i dzikie morwy, ubarwiały się jaskrawą czerwonością. Na prawo ciągnął się pagórek zaorany, którego ciemny odcień mocno odbijał na pasie pomarańczowego światła, który rzucało zachodzące słońce; powyżéj, wielkie massy chmur, błękitnawo popielate, rozciągały się ciężko, jakgdyby góry powietrzne. Kilka ogni, rozpalonych ze słomy, błyszczało tu i owdzie, porozkładanych na pochyłościach przymroczonych mgłą wieczorną, a lekkie kłęby ich dymów białawych, mięszały się zwolna z temi nagromadzonemi wyziewami. Nakoniec, szczytem tego pagórka, przechodziło zwolna, przy jedno-tonnym dźwięku dzwonków, stado wielkich wołów, które, odbijając się czarno na widnokręgu rozpłomienionym ostatniemi promieniami słońca, wydawały się ogromne przy tym niepewnym zmroku...
Sam nie wiem dla czego widok tego wieczora, tak spokojny i tęskny, bolesne na mnie zrobił wrażenie; Helena, również zamyślona, opierała się na mojém ramieniu.
Po długiém milczeniu, rzekła do mnie: — Nie zdołam wyrazić tego co czuję, lecz zdaje mi się że mi zimno w serce.
Będąc sam pogrążony w niewysłowionych i przykrych roztargnieniach, które ukrywałem przed Heleną, ta wspólność wrażeń mocno mię uderzyła. — Jestto zapewne wzruszenie nerwowe, — rzekłem, — pochodzące z tego posępnego i ponurego powietrza. — Potém znowu wpadliśmy w milczenie.
Doprawdy, wstyd mnie wyznać przyczynę mego smutku; była płonna, dziwaczna, ledwo że niepowiem szalona: był to pierwszy napad téj nieprzezwyciężonéj potrzeby niepodległości i samotności, któréj, późniéj, tak często wpływ uczuwałem, nawet pośród życia najbardziéj zagłuszającego i najbardziéj roztargnionego.
Kochałem Helenę aż do uwielbienia; każda chwila zdala od niéj przepędzona była męczarnią, a jednakże dnia tego, bez żadnego powodu, bez żadnéj urazy, gdyż Helena była dla mnie dobrą i uprzejmą jak zwykle, przez niewytłumaczalną sprzeczność, znajdowałem się nieszczęśliwym, prawdziwie nieszczęśliwym żem musiał pokazać się wieczór w salonie, czynić jego honory i odpowiadał na niemą czułość Heleny.
Po tym dniu, tak tęsknym, miło by mi było powrócić samotnie, módz przepędzić wieczór na dumaniu, rozważaniu, czytaniu, śród najgłębszego milczenia, jednéj z moich książek ulubionych; lecz przedewszystkiém pragnąłbym być sam zupełnie...
Nic bez wątpienia nieprzeszkadzało mi pójść do mego pokoju, lecz wiedziałem że będą goście; byłbym przymuszony dać powód mego oddalenia lub być wystawiony na pytania, uprzejme bez wątpienia, względem mego zdrowia, lecz które byłyby dla mnie nicznośnemi; słowem, powtarzam, w téj chwili, czułem się prawdziwe nieszczęśliwy żem niemógł sam się znajdować.
Dla tego tylko przytaczam ten nic nieznaczący wypadek, że ta kapryśna potrzeba samotności, tak dziwna śród wzruszeń których doznawałem, i tak niezwykła w wieku w jakim wówczas byłem, zdaje mi się być rodzajem szczególności dziedzicznéj.
Z tego powodu, przypominam sobie, że matka mówiła mi zawsze, że, nim osiadł w Serval, i z konieczności swego położenia, ojciec mój był zmuszony widywać wiele osób w Paryżu, jego posępność i zwykła odludkowatość, w owych dniach przyjmowania, dochodziły tło najwyższego stopnia; a jednakże, raz przystąpiwszy do dzieła, jeśli tak się wyrazić można, niepodobna przyjmować z większym wdziękiem, z większą uprzejmością, z doskonalszą i bardziéj wytworną delikatnością taktu: i właśnie to, mówiła mi matka, te przymuszone trzy lub cztero-godzinne kłamstwo, już go naprzód w takowy gniew wprawiało; a jednakże, widząc jego twarz tak przyjemną i szlachetną, jego obejście tchnące powagą tak uprzejmą i powabną, obce osoby ani przypuszczały nawet aby mógł żyć i podobać sobie gdzie indziéj jak w tym świecie, na którym ukazywał się z tylu rzadkiemi i wybornemi korzyściami.
Lecz powracam do tego smutnego dnia listopadowego, w którym pierwszy raz uczułem tak niepodobną do uwierzenia potrzebę osamotnienia się.
Przybyliśmy więc do zamku....
Gdym szedł do mego pokoju aby się ubrać, jedna z kobiét mojéj ciotki, poprosiła mnie w jéj imieniu, abym się raczył udać do niéj natychmiast. Niemiałem żadnego powodu obawiać się tego widzenia się z nią; doznałem jednakże wielkiego ściśnienia serca... Udałem się do méj ciotki; siedziała przy swym stoliczku od roboty, na którym ujrzałem list otwarty postrzegłem że musiała bardzo płakać.
— Mój przyjacielu, — rzekła do mnie, — są ludzie bardzo źli i bardzo niegodziwi... przeczytaj to pismo. Potém podała mi list, i znowu chustką zakryła oczy.
Przeczytałem: było to ostrzeżenie przyjacielskie, którém uprzedzano miłosiernie matkę Heleny, że moje tak poufałe przestawanie z jéj córką zadało nienagrodzony cios jéj sławie; słowem, dawano jéj jasno zrozumieć, przez zagmatwanę frazeologię używaną zwykle w podobnym razie, że Helena uchodziła za moję ulubioną, i że, przez swą słabość niepodobną do darowania i swą o nic niedbającą obojętność, ciotka moja upoważniła te ohydne pogłoski.
To było fałszem, najzupełniejszym fałszem, była to ohydna potwarz; zgromiło mnie to jednakże, gdyż postrzegłem natychmiast że wszystkie pozory miały na nieszczęście nadawać straszliwą wiarę temu oskarżeniu.
Myślałem, że się ze snu przebudzałem, powiedziałem już, dałem się uwieść urokowi téj czystéj i skromnéj miłości, bez wyrachowania, bez rozwagi, z całém upająjącém nieprzewidywaniem szczęścia. Ten list przedstawił mi rzeczywitość przed oczy; zgromił mnie zupełnie.
Moje pierwsze wzruszenie było szlachetne i wspaniałe: podarłem ten list, mówiąc mojéj ciotce: — Wiérzaj mi, ciociu, że sława mojéj kuzynki Heleny będzie pomszczona jak być powinna.
Ciotka moja uśmiechnęła się smutnie i rzekła mi: — Mój przyjaciela, sam dobrze czujesz, iż po podobnym rozgłosie musimy się rozdzielić; bawiąc dłużéj w Serval było by to usprawiedliwiać podobne niegodziwości. Znam moję córkę, znam wzniosłość twoich uczuć, dosyć na tém. Lecz, moje dziecię, pozory są przeciwko nam; ufność moja tak słuszna i tak zaszczytnie w tobie położona, nazwana zostanie słabością i nieprzezornością. Niepomyślałam: niestety! iż życie najczystsze samo w sobie, ma zawsze świadków gotowych je oczernić... Wiesz dobrze, Helena jest uboga, nic nieposiada na świecie prócz swéj sławy.... Dałby Bóg, aby te straszliwe potwarze niemiały już nie wynagrodzonego i nieszczęsnego rozgłosu!
— Czyż Helena jest o tém uwiadomioną? — spytałem ciotki.
— Nie mój przyjacielu; lecz jéj charakter dość jest mocny, abym nic przed nią nieukrywała.
— Kiedy tak, moja ciotko, wyświadcz że mi tę łaskę i przyrzecz mi, że jéj nic niepowiesz aż do jutra.
Ciotka moja przystała na to, i powróciłem do siebie. Łatwo pojąć że błaha i ulotna potrzeba samotności któréj doznawałem, ustąpiła tak rzeczywistemu zajęciu.
Obiad był smutny, potém powróciliśmy do salonu. Helena zbyt kochała matkę, i mnie także za bardzo kochała aby niepostrzedz że mamy jakieś zmartwienie; zresztą, nieumiałem jeszcze wówczas ukrywać méj urazy.
Tysiąc zmięszanych myśli wiodło ze sobą walkę po mojéj głowie: niezatrzymywałem się na żadném postanowieniu, przypominałem sobie długie moje rozmowy z Heleną, nasze przechadzki nieraz samotne, lecz upoważnione poufałością pokrewieństwa, zasięgającą naszego dzieciństwa; przypominałem sobie nasze niewinne radości, pierwszeństwo prawie pomimowolne, które jéj ciągle przyznawałem: na przechadzce zawsze ją prowadziłem pod rękę; konno, zawsze jechałem obok niéj; słowem nieopuszczałem jéj nigdy. Postrzegłem wówczas, że, w oczach najmniéj nawet uprzedzonych, pierwszeństwo tak wytrwałe musiało znacznie nadwerężyć sławę Heleny. Potém przypominałem sobie tysiąc spojrzeń, tysiąc milczących znaków, umówionych i przesyłanych sobie nawzajem, niema i miłosna mowa, która niemusiała unikać zazdrosnego wszystko-widzenia osób, któreśmy przyjmowali; nieszczęsny urok pierwszéj miłości, lecz który tak wyłącznie nas zajmował, ze aniśmy myśleli o tém, co się działo po za jéj obrębem; powietrzo-krąg upajający, śród którego żyliśmy tak szczęśliwi tak o nic niedbający, iż sądziliśmy go niedościgłym dla obojętnych oczu!
W miarę jak zasłona, która dotąd pokrywała przedwmną moje postępowanie, uchylała się, pojmowałem moję niepojętą płochość; i jak każdy młody charakter, jeszcze je bardziéj sądziłem być nierozsądne... Ujrzałem przyszłość Heleny zupełnie straconą; gdyż, nie mając majątku, czystość jéj postępowania, nie mogąca podpaść najmniejszemu zarzutowi, podwójnie stawała się dla niéj szacowną. Potém, z uniesieniem przypominałem sobie jéj miłość, jéj przywiązanie tak czyste i tak poświęcające się, które sięgało aż dzieciństwa; jéj przymioty wzniosłe, jéj rozum, jéj łagodność, jéj piękność, jéj gust wytworny... Słowem, zacząłem myśleć, że Helena, chociaż niewinna, mogła wydawać się występną w oczach świata, i że ponieważ może zadałem niewynagrodzony cios jéj sławie, jedyném wynagrodzeniem imnie godném było ofiarować jéj moję rękę.
Wtenczas widziałem się szczęśliwym i spokojnym w tym zamka, żyjąc w nim przy niéj jak dotąd żyłem: był to widnokrąg cudownie spokojny i promieniejący; w miarę jak tak myślałem, dusza moja radowała się i zdawała się wznosić. Niewiem jaki głos wewnętrzny i uroczysty mówił mi: »Stoisz na wstępie życia; dwie drogi są przed tobą otwarte: jedna tajemnicza, niepewna, nieprzewidziana; druga stała i zapewniona: w téj, przeszłość zaręcza ci prawie za przyszłość; jestto rozpoczęte szczęście, którego używać dłużéj, zupełnie od ciebie zależy; patrz, co za życie łagodne, uśmiechające; spokojność wieśniacza, pamiątki rodzinne, pokój wewnętrzny. Dość jesteś bogaty aby żyć w pośród wszystkich uroków zbytku i błogosławieństw tych, którym dopomożesz, Helena kocha cię od dzieciństwa, ty ją także kochasz...... Szczęście jest przy tobie.... chwytaj go.... Jeśli opuścisz tę jedynę sposobność, życie twoje wystawione będzie na wszystkie burze namiętności.«
Z zachwyceniem słuchałem tego niejako objawienia; w téj chwili szczęście zdawało mi się niezawodném, jeśli się namyślę przepędzić tak całe życie z Heleną.
To przekonanie tak było lubem, iż czoło moje rozjaśniło się, twarz znowu zapromieniała najczystszém szczęściem; tak nakoniec byłem uniesiony radością, iż niemogłem się wstrzymać aby niezawołać głośno, odpowiadając na te wewnętrzne myśli:
— Tak jest, Heleno!:.. tak będzie... to jest przeznaczeniem mego życia!
Łatwo pojąć zadziwienie mojéj ciotki, Pani de Verteuil, Zofii i Heleny, na to wykrzyknięcie tak nagłe, a tak dla nich niezrozumiałe.
— Arturze, tyś zwaryował, — powiedziała ciotka.
— Nie, dobra moja ciotko, nigdy w życiu nie byłem rozsądniejszy... — Potém dodałem: — Pamiętaj na twoję obietnicę. — I całując rękę Heleny, powiedziałem jéj, jak zwykle każdego wieczora: — Dobra noc, Heleno. — Potém, wyszedłszy z salonu, powróciłem do siebie.
Powiadałem że już od dawna nieotwierałem drzwiczek, zasłaniających obraz mego ojca, czułem się wówczas tak silny własném szczęściem, iż znalazłem odwagę wystawić się na wrażenie którego się lękałem.
A potém, zdawało mi się że w chwili tak uroczystéj, powinienem był nie jako zasięgnąć rady od jego wspomnienia; i drżąc, pomimo stałéj woli, roztwożyłem obraz....




Rozdział 8.
PORTRET. ―

Noc była; jasność świec woskowych najzupełniéj oświecała portret. Sam nie wiem dla czego, pomimo radości, jaką postanowienie przedsięwzięte względem Heleny, nieciło we mnie, sam nie wiem dlaczego, przypatrując się surowéj twarzy mego ojca, czułem się nagle zasmucony; nigdy charakter jego smutny i surowy nie zdawał się większego czynić na mnie wrażenia. Czoło szerokie i z włosów obnażone było wystającém; oczy głęboko zapadłe, i przysłonione brwiami gęstemi i siwemi, zdawały się badaćimnie z przerażający nieruchomością; jagody były wystające, policzki wklęsłe, usta surowe i dumne; nakoniec posępna barwa ubioru mięszała się z tłem obrazu; widziałem tylko tę bladą twarz, która jaśniała w ciemności.
Ukląkłem, i długo rozmyślałem.
Skoro podniosłem głowę, rzecz bardzo naturalna sama ze siebie, tak mocno mię przeraziła, iż pomimowolnie zadrżałem: zdało mi się widziéć lub raczéj postrzegłem, coś nakształt łzy świetnéj toczącéj się wzdłuż policzków portretu, potém spadła zimna na moję rękę, którą oparłem na obrazie...
Niezdołam wyrazić pierwszego mojego przerażenia, gdyż przez kilka chwil nie byłem nawet zdolny myśléć.
Potém, przezwyciężając ten płonny postrach, zbliżyłem się, i postrzegłem wówczas, że wilgoć i gorąco, razem połączone, zrządziły jedynie te sączenie się po płótnie, przez tak długi czas zamkniętém. Smutnie uśmiechnąłem się z mojego przestrachu, lecz wrażenie było żywe i mocne, i niemogłem wpływu jego uniknąć. Nieco spokojniejszy, siadłem na przeciwko portretu. Zwolna, długie rozmowy miewane z Ojcem, stanęły mi na myśli, podobnie jak jego udręczające maksymy, oraz jego wątpliwość o prawdzie i trwaniu przywiązań. Jak bardzo czułem moje serce rozpływające się pierwéj tak wówczas ściskało się z przerażeniem: pamięć o mojéj obojętności, uchybienia jego wspomnieniu, oburzały mnie przeciwko sobie samemu, lecz pragnąc wyjść z tego zakresu gorzkich myśli, zacząłem niejako radzić się myślą mojego Ojca, względem mego postanowienia ożenienia się z Heleną.
Myśląc o téj przyszłości, która mi się wydawała tak uśmiechającą i piękną, wlepiałem oczy w tę bladą i milczącą twarz, od któréj żądałem nierozważnie, aby pochwaliła myśli mną miotające; lecz jéj niezachwiany i smutny uśmiech pogardy, krew lodem w żyłach moich ścinał...
Kocham Helenę najgłębszą miłością, mówiłem, wyciągając ręce ku niemu... Wrażenie to niemyli mnie?... To, com szlachetnie i wspaniale postanowił powinnoby zapewnić moje szczęście i szczęście Heleny.... nieprawdaż, mój Ojcze?...
I chciwie badałem nieruchomych jego rysów... gdyż, powtarzam, w téj chwili łudzącego mnie uroku zdawało mi się, iż powinien był uczynić znak przyzwolenia...
Lecz czoło białe i pomarszczone ani się poruszyło; potém zdało mi się słyszeć w głębi najskrytszych tajników mego serca zwięzły głos Ojca, który mi odpowiadał:
»Kochałeś mnie także najgłębszą, miłością; uczyniłem dla ciebie daleko więcéj niżeli Helena, dałem ci życie i majątek... A wśród używania tego majątku zapomniałeś o mnie! Biedne dziecię!«
Przerażony, mówiłem daléj: »Lecz Helena kocha mnie najmocniéj, nieprawdaż, Ojcze?«
I patrząc na twarz ciągle nieruchomą, któréj milczenie mnie przestraszało, znowu odzywałem się z przerażeniem: »Lecz ona więc mnie niekocha, lub może ja się mylę względem uczucia, które sądzę dla niéj doznawać, kiedy tak na mnie spoglądasz, o mój Ojcze!
«Czyż ci niepowiedziałem abyś się strzegł uwielbień, które wzbudzi ku tobie twój majątek, i mocno zgłębiał pozory?
— Ależ, wielki Boże! jakąż myśl tajemną ona mieć może? Ona, młoda panienka tak szlachetna i niewinna, ona, co kochała ciebie jak Ojca a mnie jak brata, nieuwierzyłaż z największém zaufaniem w moję miłość, niedbająca o resztę, i całkiem w niéj zatopiona? Czyż niewydała obojętnie na potwarz świata swéj sławy, jedynego swojego skarbu?«
Niestety! wybacz o mój Ojcze! gdyż to może nędzny i pieniężny instynkt odpowiedział mi za ciebie; bez wątpienia, płonąc się za moję podłość, chciałem przypisać twojemu wpływowi tę myśl piekielną, pierwsze powątpiewanie, które przyszło zakłócić na zawsze, uśmiechający i czysty bieg mojéj wiary; wybacz, mój Ojcze, raz jeszcze wybacz, jeśli w chwili, w któréj niespokojność mnie trawiła, gdy pytałem się ciebie, jaką tajemną myśl mogła mieć w tobie miłość Heleny, moje nieokrzesane samolubstwo odpowiedziało mi: „Twój majątek, gdyż Helena jest uboga!!!«.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od tego dnia nieszczęsnego, ciągle zostając pod wpływem stałéj i pożerczéj myśli, ciągle dręczony Niedowierzaniem! tym mieczom o dwóch ostrzach, który rani zarówno srodze tego co uderza jak tego co jest uderzony, uporczywie szukałem, i na nieszczęście moje, mniemałem nieraz znajdować myśli najniegodziwsze ukryje pod pozorem najprostoduszniejszych natchnień, zamiary najochydniejsze pod najraptowniejszemi i najwspanialszemi poświęceniami się, nieraz, z oschłością w rozpacz wprawiającą, zniweczyłem jedném słowem najczulsze i najczystsze wylania; lecz nigdy, o mój Boże, nigdy niezapomnę, jak boleśnie moje serce zostało rozdarte, gdy sceptycyzm wydarł z niego tę świętą i pierwszą wiarę.
Od téj chwili, zdawało się iż żałobna krepa wszystko przed mojemi oczyma powlokła; twarz Heleny, tak niewinna i czysta, wydawała mi się odtąd fałszywą i pełną chciwości... Najczarniejszy spisek zdawał się przed niemi oczyma wykrywać: niedbałość mojéj ciotki wydawała mi się podle wyrachowaną; ten list nakoniec, ostrzegający ją o rozgłosach rozsianych po świecie, zdawał mi się być udanym. Wówczas ze srogą dumą, przyklaskiwałem sobie żem odgadł i zdołał zniweczyć ten haniebny związek, ja, którego brano za dudka.
Nie wytłumaczonym i nagłym zwrotem, cała moja miłość zmieniła się w nienawiść i pogardę; najtkliwsze wynurzenia zdały mi się niecnie udane. O wstydzie! o nędzna podłości! obrzydłe moje powątpiewanie zwiędliło nawet pamięć tego dziecinnego przywiązania, które Helena powiadała mi iż czuła w klasztorze; śmiałem potajemnie oskarżać panią de Verteuil i jéj córkę iż były współwinowajczyniami Heleny i jéj matki, i że wymyśliły ten ustęp, aby mnie z większą pewnością oślepić.
Bezwątpienia, przypuszczanie tak podłego oszukaństwa było ochydném i głupiém: było także rzeczy okropną i prawie niepodobną do uwierzenia, powątpiewać o wszystkiém, zaledwie w dwudziestym trzecim roku życia... gdy jeszcze żadne gorzkie doświadczenie, żaden zawód nie mógł upoważniać podobnego niedowierzania!.....
Smutna korzyść, niestety! gdyż zaprzeczyć niemożna przynajmniéj, iż będąc uzbrojony powątpiewaniem tak mocno wcieloném, i niedowierzaniem tak przenikliwém, można bezkarnie stawić czoło pozorom i zwodnictwu świata. Lecz zarówno jak stalowy pancerz który cię chroni od miecza nieprzyjacielskiego niedozwala ci także uczuć łagodnego ciepła przyjacielskiéj ręki; zarówno sceptycyzm, ta żelazna zbroja, zimna i błyszcząca, chroni od zdrady oszusta, lecz, niestety! czyni zarazem nieprzystępnym niewysłowionemu urokowi wierzenia w przywiązanie prawdziwe.
Ponieważ teraz rozbieram i przenikam wpływy, instynkta, lub naturalną organizacją, które rzuciły we mnie zaród powątpiewania i rozwinęły go, które odtąd stanie się środkowym punktem, w około którego toczyć się będą wszystkie moje myśli, w jakiémkolwiek położeniu, zapewne niezawodném, znajdować się będę, pamiętam że mój ojciec mawiał mi niekiedy:
»Z ukontentowaniem widzę, że sam sobie niedowierzasz... gdy kto sam sobie niedowierza, niedowierza także i innym, a to wielka jest mądrością
Znowu, przez szczególniejszą i dziwną sprzeczność, matka moja, zaślepiona dumą macierzyńską, pewnym rodzajem szczytnego samolubstwa, które u kobiét jest tém samém co osobistość u mężczyzn; matka moja, często i napróżno usiłowawszy wznieść mnie we własnych oczach, mawiała mi smutnie: »Moje biedne i drogie dziecię, jestem w rozpaczy, widząc że tak bardzo sam sobie niedowierzasz: przez zbytek niedowierzania samemu sobie, nie będziesz nigdy wierzył innym, a to jest straszliwém nieszczęściem.«
Jestem też pewien, że to nieprzezwyciężone niedowierzanie sobie samemu, bardzo wiele wpływało na dręczącą mnie niepewność; nie sądząc iż wzbudzam uczucia, które mówiono iż doznawano dla mnie, wydawały mi się więc fałszywemi i przesadzonemi, a niewierząc w nie, szukałem w nich koniecznie powodu, wypływającego z interessu lub fałszywości.
Tém bardziéj mnie potwierdza w tém zdaniu, to iż nienapotkałem nigdy bardziéj nieprzezwyciężonych, bardziéj nieugięcie wierzących osób, jak pomiędzy głupcami i zarozumiałemi.... gdyż brak pojęcia w głupcach przeszkadzał im módz czynić postrzeżenia, zastanawiać się i porównywać; zbyt wielka znowu miłość własna zarozumiałych, niedozwalała im przypuścić najmniejszéj wątpliwości względem ich zasługi, i pewnego, cudownego prawie wrażenia jakie mają sprawić....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wracając do mego zamiaru połączenia się z Heleną, ten, od tego dnia i téj wątpliwości, na zawsze został zniweczony.
Przepędziłem noc długą i bolesną.
Nazajutrz miałem tę słabość, iż unikałem mojéj Ciotki i Heleny; wsiadłem na konia jak najraniéj, i pojechałem przepędzić dzień w jednym z moich folwarków.
Wieczór, powróciłem bardzo późno i dając za powód niezmierne utrudzenie, niepokazałem się w salonie.
Wszedłszy do siebie, postrzegłem na stoliku, który był w moim gabinecie, te słowa skreślone ołówkiem ręką Heleny, w książce, którą mi odesłała w papier owiniętą: »Matka moja wszystko mi powiedziała... Będę jutro, o dziewiątej zrana, w pawilonie piramidy......
Przyjdziesz tam... Ach! ileż musiałeś wycierpieć!«
Chociaż to widzenie się było dla mnie przykrém i nieznośném, w usposobieniu w jakiém się znajdowałem, niemogąc go uniknąć, postanowiłem więc pójść na naznaczone miejsce.




Rozdział 9.
PAWILON. ―

Pawilon w którym miałem zastać Helenę wznosił się w głębi zwierzyńca; aby przybyć do niego, trzeba było przejść długie i smutne aleje, usłane martwemi liściami. Mgła poranna opadała tak ciężka i tak gęsta, iż zaledwie można było widziéć o dziesięć kroków przed sobą, chociaż dopiéro była dziewiąta. Myśli, które mi się snuły przez noc, jeszcze bardziéj utwierdziły mnie w mojéj wątpliwości i postanowieniu; skoro raz przypuściłem myśl, że Helena powodowana była chciwością, stawało mi się na nieszczęście aż nazbyt łatwo nędznie tłómaczyć sobie każdy jéj postępek; i tak, to niejako wyznanie, prawie pomimowolne, które mi uczyniła, ten wstydliwy krzyk miłości, który wydarł się z serca, od dawna już może zniewolonego, był tylko w moich oczach zaczepką haniebnie wyrachowaną.
Cóż powiem! udając się do tego pawilonu, myśli moje były okropną mięszaniną samolubstwa, obrażonéj miłości własnéj, postanowień najokrutniejszych, i zarazem rozdzierających żalów, żem tak prędko utracił to złudzenie tak lube, że mi nawet ani jeden dzień niepozostaje na pocieszenie się lub rozjaśnienie mych myśli... pamięć pierwszéj miłości, czystéj i bezinteressowanéj....
Zarazem rzeczą okropną i śmieszną jest wyznać, że mi nawet ani na chwilę nie przyszła myśl iż mogę się po grubijańsku mylić; że przypuszczając nawet możność pozorów złego, trzeba także było przypuścić możność i dobrego; że wreście, bez względu na charakter i szlachetność uczuć, jakie poznałem w Helenie, tysiąc okoliczności, tysiąc drobnych szczegółów, mogły sprawić aby jéj miłość była niewinną i prawdziwą; wreszcie, że kiedy mój majątek był nieodstępnym odemnie, nie byłaż Helena zmuszony kochać mnie bogatym, kiedy byłem bogatym?
Ale nie, ta wyłączna myśl, i tak po zwierzęca prawie dzika, tak mocno mnie ochłonęła, iż ani pomyślałem poszukać najmniejszéj nawet wymówki dla téj, o któréj tak srodze wątpiłem.
Długie lata odtąd upłynęły, i gdy dzisiaj bezinteressonie rozpatruję się w ówczesném mojém postępowaniu, mam przynajmniéj smutne przekonanie, iż, niestarałem się upoważnić tą ślepą wiarą w złe które przypuszczałem, aby się wymówić od spełnienia powinności; gdyż, chociaż pogłoski o których wspomniałem były najzupełniejszą potwarzą, w oczach świata miały pozory najprawdziwszéj rzeczywistości, a niebezpieczna nierozwaga mego postępowania jeszcze je na nieszczęście bardziéj utwierdziła: winien więc byłem Helenie wynagrodzenie, które jéj w pierwszém ofiarowałem uniesieniu; lecz ona była moją krewną, była prawie córką dla mojego ojca, poznałem w niéj najwyborniejsze przymioty, i byłem przekonany iż stanę się najszczęśliwszym z ludzi biorąc ją za żonę. Lecz, powtarzam, okrutne moje względem niéj postępowanie nie było natchnione jednym z tych chciwo-sknerskich podstępów których sami przed sobą nieprzyznajemy, lecz które pomimo wiedzy prawie naszéj nami powoduję... Późniéj, może, byłbym się tak umyślnie zwodził; lecz wtenczas byłem na to zamłody, za bardzo ufny, w mojém niedowierzaniu... i przypominam sobie doskonale, iż to, co mi sprawiało najdokuczliwszą niespokojność, był to rozpaczny żal, iż niemogłem wzbudzić w Helenie prawdziwéj miłości.
Przybyłem nakoniec do pawilonu. Gdym wchodził, Helena na mnie czekała, siedząc blisko drzwi; owinięta była w czarną salopę, i drżała od zimna. Skoro mnie postrzegła, powstała, i zawołała z niewysłowionym wyrazem boleści, wyciągając do mnie ręce: — Przecie, jesteś! Ach! ileżeśmy ucierpieli od dwóch dni!
Potém, uderzona zapewne wyrazem opryskliwym i oschłym moich rysów, dodała: — O Boże! co ci jest Arturze? przerażasz mnie!
W tenczas, z tém okrucieństwem głupiém i szyderczém, które jest udziałem dzieci i ludzi szczęśliwych i samolubnych, którzy nigdy niecierpieli, przybierając minę lekceważenia i płochości, i całując ją w rękę, odpowiedziałem: —
— Jakto, przerażam cię! nie takie jednakże wrażenie spodziewałem się uczynić na tobie, w tak powabném widzeniu się sam na sam!
Ton ironiczny z jakim wymówiłem te słowa, tak był odmienny od mego zwykłego obejścia, iż Helena, otwierając swe wielkie oczy zdziwione, bynajmniéj mnie niezrozumiała; po chwili też milczenia, dodała z westchnieniem; — Arturze, matka mi wszystko powiedziała.
— I cóż! — odpowiedziałem obojętnie... — Potém zapinając kołnierz jéj salopy, dodałem: — Strzeż się, mgła jest przenikająca i wilgotna... może ci być zimno.
Biedne dziewczę sądziło że to sen. — Jakto! I cóż! — odezwała się znowu składając ręce z osłupieniem, — nieznajdujesz tego straszném, niegodném?
— Mniejsza o to? Kiedy to fałszywe — odpowiedziałem bez zmarszczenia brwi.
— Mniejsza o to! Jakto! więc nic nie szkodzi, że ta, co nosić będzie twe nazwisko, będzie znieważoną, nim zostanie twą małżonką?
Na te wyrazy Heleny, które mi się zdały być najwyższym stopniem bezczelności i największym dowodem prawdy mych podejrzeń, niewypowiedziana potrzeba zemsty podburzyła me serce; wszystkie moje skrupuły zniknęły, i dziś błogosławię przypadek który zatrzymał na mych ustach straszliwe wyrazy, które mi na myśl przyszły. Szczęściem dla mnie, chciałem być ironiczny, i wstrzymałem się.
— Heleno, — rzekłem do niéj — nasza rozmowa powinna być poważna i surowa: chciéj mnie posłuchać. Ty, co jesteś samą niewinnością, samą szczerością i bezinteressownością, uosobistnioną, — dodałem z wyrazem nędznéj śmiałości, który nie mógł uczynić na niéj wrażenia, tak dalece sumienie stawiało ją wyżéj nad wszelkie podejrzenia, — odpowiedz mi, proszę cię, z najzupełniejszą szczérodusznością: nasza wspólna przyszłość od tego zależy.
Tą domyślnością serca, która rzadko kiedy zwodzi, Helena przeczuła jakowąś zdradę, gdyż krzyknęła z przerażeniem: — Ach! Arturze! tobie się dzieje cóś nadzwyczajnego; nigdy nie widziałam u ciebie téj miny lodowatéj i opryskliwéj; przerażasz mnie! Na nieba! cóżem ci zrobiła?
— Niceś mi nie zrobiła; lecz ponieważ nosić będziesz moje nazwisko, ponieważ będziesz moją żoną, i niewymownie ci jestem wdzięczny za tę ufność którą pokładasz w przyszłości, która obojgu nam zaszczyt przynosi, — mówiłem daléj, z tym uśmiechem co ją przerażał, — trzeba abyś odpowiedziała na me zapytania.
— Jakimż to tonem, o Boże! powiadasz mi to Arturze! Nie rozumiem... co to wszystko ma znaczyć? na cóż mam odpowiadać? — Heleno, gdy pierwszy raz moja obecność lub moje wspomnienie wrażenie na tobie uczyniły, słowem, skoroś mnie pokochała, jaki był twój cel?
— Mój cel!...... jaki cel? Jeszcze raz powtarzam, nierozumiem cię, — rzekła potrząsając głową; potém dodała, pomieszana z podziwienia: — Arturze, ty mi zadajesz męczarnie, jak gdybyś chciał na śmierć zabić zakłóciami szpilki; zaklinam cię, w imię twéj matki, wytłumacz się otwarcie; czego chcesz odemnie? co znaczą wszystkie te pytania?
— Posłuchaj więc! chcę ci wyrównać w szczerości, wielkoduszności i czystości zamiarów; podobnie jak ty, dozwolę się unieść całemu popędowi mych wrażeń, bez żadnéj ubocznéj myśli, bez najmniejszego wyrachowania; a że niema żadnéj wątpliwości, iż będziesz moją żoną, i że w téj zachwycającéj godzinie możemy, powinniśmy sobie wszystko powierzyć, powiem ci jakim sposobem i dla czego cię pokochałem, lecz wprzódy, żądam od ciebie tejże saméj ufności.... Będzie to wzajemną zamianą wyznań wspaniałych i tkliwych, na którą biedne moje serce niewypowiedzianie się raduje! — rzekłem, z miną ironiczną, zimną i okrutną, która tak straszliwe udręczenie sprawiała nieszczęśliwéj dziewczynce, chociaż niemogła odgadnąć nędznych zastósowań, któremi więdliłem jéj czystą i szlachetną miłość.
Teraz, kiedy się z zimną krwią zastanawiam nad tą sceną, strach mnie ogarnia na samą myśl o tém co musiała ucierpiéć Helena, słysząc mnie w ten sposób pierwszy raz do niéj przemawiającego; widzę ją jeszcze, bladą, drżącą z zimna i niespokojności w tym pawilonie umeblowanym po wiejsku w samo tylko drzewo, a przez którego otwarte okna widać było mgłę gęstą; płonię się ze wstydu, pomyślawszy iż to niejako przed nieprzyjacielem uprzedzonym, niedowierzającym i przygotowanym wszystko złośliwie tłumaczyć, miała, śród łez, wykryć mi te tkliwe i niewinne myśli, poprzedzające zwykle wyznanie; te skarby nieznane kochankowi, które mu wykrywają radości, obawy, niespokojności, jakich się nawet niedomyśla, a których jednak sam był przyczyną.
Nakoniec Helena, przezwyciężając swoję niespokojność, rzekła do mnie: — Arturze, bynajmniéj tego niepojmuję, co się dzieje w tobie; chcesz abym ci powiedziała, jakim sposobem cię pokochałam, — dodała, z oczami łzami zalanemi.... — to rzecz tak prosta.... O mój Boże! będąc dzieckiem słyszałam matkę ciągle mówiącą o tobie, o samotności, w któréj ojciec kazał ci pędzić życie, zdala od roztargnień przyzwoitych twemu wiekowi, bez przyjaciela... Prawie codziennie zajmować się poważnemi naukami, i być zupełnie pozbawionym zabaw, przyzwoitych twojemu wiekowi. Pierwsze wrażenie, jakiego doznałam myśląc o tobie, było, żem cię sądziła nieszczęśliwym, i zaczęła żałować... gdyż, wedle tego com posiadała, miarkowałam na czém ci zbywać musi: udałam towarzyszki, które kochałam; matka moja, zawsze dobra i tkliwa, uprzedzała wszystkie moje radości dziecinne. Słowem, sama niewiedząc dla czego, wstydziłam się niekiedy żem siebie znajdowała tak szczęśliwą, gdy ty wiodłeś życie, które mi wydawało się tak nieszczęśliwe i odosobnione; ztąd to, zdaje mi się, powstał we mnie pewien wstręt do zabaw które mnie zajmowały w dzieciństwie; wyrzucałam je sobie, gdyż wiedziałam że ich jesteś pozbawiony; słowem, powtarzam ci, Arturze, dla tego że zdawałeś mi się pożałowania godnym, będąc dzieckiem, zajmowałam się tak mocno tobą. Późniéj, gdyś wyjechał, odbyć pierwsze swoje podróże, niebezpieczeństwa na jakie się narażałeś, a które zapewne przesadzałam sobie, obudzały we mnie obawę o ciebie, i zwiększyły moje przywiązanie... Wtenczas to, jak Zofia ci powiedziała, byłam tak dziecinna, iż w klasztorze obchodziłam twe imieniny i codziennie prosiłam Boga o twoje zdrowie i szczęście... Późniéj znowu, gdy biedna twoja matka umarła... zdało mi się, iż ostatnie węzły, które jeszcze pozostawały do ściśnięcia, bardziéj spojone zostały tą straszliwą, stratą; gdyż od téj chwili wydałeś mi się najzupełniéj osamotniony, nieszczęśliwy, i pozbawiony jedynéj osoby, w któréj kiedykolwiek położyłeś nadzieję.... Wtenczas to przybyliśmy tutaj... mieszkać wraz z twoim ojcem Matka mawiała mi często: — że, chociaż niezmiernie dobry dla ciebie, twój ojciec był jednak zimny i surowy... W istocie, tak mi się zdawał poważny, tak smutny, a ty zdawałeś mi się zawsze tak lękliwy w jego przytomności i tak nieukontentowany, tak posępny po rozmowie mianéj z nim z rana, iż jeszcze z większą goryczą żałowałam ciebie i miłość moja ku tobie zwiększała się jeszcze wszystkiemi gorzkiemi cierpieniami, które sądziłam że doznajesz. Jednakże, chociaż tak bardzo obawiałam się twojego ojca, nie mogłam się wstrzymać aby go niekochać; tyle cierpiał!... a potém, okazując się zawsze uprzejmą i uprzedzającą dla niego, sądziłam iż tym sposobem dowiodę ci jeszcze bardziéj mojéj miłości.... Nakoniec, Arturze, gdyś doznał niezmiernéj boleści utracenia go, widząc cię samego tylko na świecie, zdawało mi się iż odtąd los mój był z losem twoim połączony, że przeznaczeniem całego mojego życia było, i być powinno kochać cię, uszczęśliwić, słowem, że niemiałeś innego schronienia prócz w mojém sercu — Nigdyś mi niepowiedział że mnie kochasz, lecz zdawało się że tak być musi... że być inaczéj nie może, że mojém przeznaczeniem było poświęcić tobie życie; ufna też.... czekałam codziennie twego wyznania, a jeśli, w rozpaczy że go niesłyszę, powiedziałam ci pomimowolnie: »Ach! ty nigdy nic kochać nie będziesz... nigdy nie będziesz szczęśliwy!.... bo mi się istotnie zdawało że musisz być zawsze nieszczęśliwym... jeśli mnie kochać nie będziesz... mnie, co cię tak mocno kocham! mnie, com się sądziła być tak potrzebną do twego szczęścia!.... Od owego dnia przyznałeś się przedemną że mię kochasz; bardzo mnie to uszczęśliwiło.... o! głębokie sprawiło mi szczęście; lecz to bynajmniéj niezadziwiło mnie. Wczoraj, matka zmartwiła mnie bardzo, opowiadając mi wszystkie te okropne potwarze. Nie widząc cię, sądziłam że podzielasz moje cierpienia w tym względzie... Oto wszystko, com ci miała powiedzieć, Arturze... tak cię kochałam, tak cię i teraz kochani; lecz, przez litość, nie dręcz mnie tak bardzo; stań się tém, czém dawniéj dla mnie byłeś!... Pocóż ta zmiana? raz jeszcze pytam, cóżem ci zrobiła?......
Podczas gdy Helena wyrażała się z prostoty tak dobroduszną, i bezwątpienia tak prawdziwą, ani na chwilę nie spuściłem jéj z oka; zamiast być najczuléj wzruszonym, podstrzegałem ją ze złośliwością i niedowierzaniem sędziego, nienawistnego i uprzedzonego; jednakże, gdy wznosiła łagodne swe oczy, piękne i czyste, pod długich rzęs zasłoną, wlepiając je w oczy moje z zapewnieniem tak niewinném i tak pogodném, iż musiałem być tak bardzo zaślepiony, jak byłem, aby w nich niewyczytać miłości najszlachetniejszéj i najgłębszéj.
Lecz niestety! kiedy nas owładnie uporczywe powątpiewanie, wszystko? co dąży do zniszczenia go w naszym umyśle, drażni nas, jak gdyby pochodzące ze zdrady lub fałszu, tém bardziéj upieramy się przy naszém przekonaniu im bardziéj sądzimy wystawić się na dudków porzucając je: najnieuleczeńsze prawdy, wydają się wówczas zręcznemi kłamstwy, a najszlachetniejsze najniespodziańsze natchnienia, tyluż sidłami, z najzimniejszą krwią zastawionemi. Tak i ja postąpiłem, i nieporzuciłem smutnéj roli, którą przyjąłem na siebie.
To jest jak najdoskonaléj i najzręczniéj wyrachowane, — odpowiedziałem; — przyczyny i skutki wiążą się ze sobą i jedne z drugich wywodzą jak najlepiéj bajka jest nawet bardzo do prawdy podobną.... i trochę odemnie głupszy, łatwo by wpadł w sidełka.
— Bajka!... jaka bajka? — rzekła Helena, która niemogła się nawet domyśleć moich podejrzeń.
Lecz nie odpowiadając na jéj zapytanie, mówiłem daléj: — Kiedy tak mądrze dowodzisz, jakżeś się niezastanowiła, iż dozwalając mi okazywać pierwszeństwo tak wyłączne, sama siebie mocno skompromitujesz?
— Niemyślałam o niczém, nad niczém się niezastanawiałam, kiedy kochałam ciebie; mogłamże zresztą nawet pomyśleć, aby to, co czynisz, złém być mogło, kiedym była pewna twojego przywiązania?
— Więc już wtedy myślałaś, że zostaniesz moją żoną?
Helena zdawała się mnie niesłyszyć, i odpowiedziała:
— Co mówisz, Arturze?
— I tak więc, — odezwałem się niecierpliwie, w tedy już byłaś pewną że się z tobą ożenię?
— Ależ — odpowiedziała mi Helena, coraz to bardziéj zadziwiona, — niepojmuję zapytań które mi czynisz, Arturze... Sam się zastanów nad tém, co mi mówisz... O Boże Wszechmogący! po naszych wyznaniach! miłości naszéj... mogłamże wątpić o tobie... o?... — Potém, sama przerywając sobie, zawołała: — Ach! nieoczerniaj tak sam siebie!
Ta pewność w saméj sobie, lub raczéj to nadzwyczajne zaufanie w mojéj uczciwości, tak, mocno obraziły moję głupią dumę, iż zdobyłem się na okropną odwagę dodania, zwolna w prawdzie, lecz z tak bolesném udręczeniem, iż usta moje stały się spiekłemi i gorzkiemi, wymawiając te słowa:
— A w owych pięknych zamiarach połączenia; które pewnie na zawsze zamiarami tylko pozostaną... nigdy zapewne niepomyślałaś o mojém majątku?
Skoro straszliwe te słowa zostały wyrzucone... byłbym dał własne życie aby je zatłumić; bo, dopóki tylko miałem, je w myśli, niedały mi się uczuć w całém ich niecném znaczeniu; lecz skoro usłyszałem sam siebie odpowiadającego tak głośno na owe wyznania tak prostoduszne, tak szlachetne i tak rozrzewniające, które mi Helena uczyniła, ona, która jeszcze będąc dzieckiem, dla tego jedynie mnie kochała, gdyż sądziła mnie być nieszczęśliwym.. lecz gdy wspomniałem na głęboką i nieuleczoną ranę, którą zadałem téj wspaniałéj duszy, któréj duma tak była dziką i tak przesadzoną, ogarnął mnie żal przerażający i nadaremny.
Niestety! aż nadto miałem czasu nasycić się całą goryczą mego rozpacznego żalu, gdyż Helena długo zrozumieć mnie niemogła... i długo wyjść z osłupienia, gdy mnie zrozumiała.
Lecz skoro ujrzałem zjawiający się na téj pięknéj twarzy wyraz boleści, oburzenia, i gromiącéj pogardy, które nadały jéj powagę majestatyczną i prawie groźną, uczułem w sercu tak mocne wstrząśnienie, iż, składając ręce, padłem do nóg Heleny, wołając: Wybacz mi!
Lecz ona, niewstając z miejsca, z zapłonionemi policzkami, z iskrzącemi się oczyma, pochyliła się ku mnie, potém, trzymając obie moje ręce, któremi wstrząsnęła gwałtownie, i wlepiając we mnie spojrzenie, którego nigdy niezapomnę, nieubłaganéj pogardy, powtórzyła zwolna:
— Ja miałabym myśleć o twoim majątku.. ja! Helena!!
Rozlegał się w tych dwóch słowach — Ja! Helena! — tak odznaczający się wyraz szlachetności i dumy, iż zgromiony wstydem schyliłem głowę i łkać zacząłem.
Wówczas ona, niedodawszy ani słowa, powstała nagle, i wyszła z pawilonu pewnym i śmiałym krokiem.
Pozostałem zgromiony.
Zdało mi się i i odtąd mój los nieodzownie jest przeznaczony na złe i nieszczęście.
Postanowiłem jednakże raz jeszcze widziéć się z Heleną.




Rozdział 10.
― KONTRAKT. ―

Przez cztery dni, które nastąpiły po scenie zaszłéj w pawilonie, niepodobna mi było widzieć się z Heleną lub Ciotką, dowiedziałem się tylko od ich służących, że były bardzo cierpiące.
Były to dni dla mnie niezmiernie okropne. Od chwili, w któréj tak po grubiańsku i nazawsze skruszyłem tkliwe i delikatne przywiązanie Heleny, oczy moje otworzyły się; spamiętałem prawie co do słowa te prostoduszne i szczere opowiadanie, w którém opisała mi swe życie, to jest, miłość swoję ku mnie; im bardziéj rozbierałem każdą frazę, każde wyrażenie, tém bardziéj przekonywałem się o niewysłowionéj czystości jéj uczuć, gdyż tysiąc zdarzeń, w których drażliwa jéj delikatność na jaw się okazała, stanęło mi w pamięci.
Potém, jak to się zwykle zdarza, gdy wszelka nadzieja na zawsze jest zniszczoną, szacowne jéj przymioty wydawały mi się tém zupełniejszemi i tém bardziéj wydatnemi; postrzegłem, oceniłem gorzko, jednę po drugiéj, każdą sposobność uszczęśliwienia się, które dobrowolnie zniweczyłem. Gdzież miałem kiedykolwiek znaleść tyle warunków do szczęścia razem połączonych? piękność, czułość, wdzięki, elegancyę? Co mówię! Wówczas przyszłość bez Heleny przerażała mnie, nie czułem się ani dość mocnym wieść życie samotne i odosobnione, ani dość silnym do przebycia bez usterku tysiąca bezdroży istnienia awanturniczego i niemającego żadnego celu; przeczuwałem gwałtowne namiętności; posiadałem wszystko, aby się im oddać aż do zbytku, niepodległość, majątek i młodość, a jednakże ta przyszłość, tak pożądana dla innych, zasmucała mnie; był to potok, który widziałem podskakujący po skałach, lecz którego nieprzewidywałem gdzie będzie miał swoje ujście: miałżeby się pogrążyć w bezdennéj przepaści? lub uśmierzając późniéj gwałtowność fal swoich, zmienić się w spokojny ruczaj? Potém, okazawszy się tak niedowierzającym i przykrym, jak się stałem pomimowolnie względem Heleny, tak szlachetnéj i tak łagodnéj, w jakąż miłość odtąd kiedykolwiek uwierzyć zdołam? Niebędę więc kosztował tych rzadkich chwil zaufania i wylania się, zabłyskujących niekiedy śród burz namiętności! Słowem, powtarzam, samotność mnie przerażała; gdyż byłaby mnie zgromiła swym ciężarem ponurym i lodowatym... i niezdając sobie sprawy z téj obawy, lękałem się światowego życia... Jak nieszczęśliwy, który dostanie zawrotu, spoglądałem na przepaść z całym jéj postrachem, a jednakże pociąg nieszczęsny, któremu oprzeć się niebyło podobna, nęcił mnie ku niéj...
Przenikniony témi obawami, namyśliłem się użyć wszystkiego, aby niszczyć w sercu Heleny straszliwe wrażenie, które musiałem w niem pozostawić.
Piątego dnia po téj okropnéj scenie, mogłem się stawić w pokojach méj ciotki; znalazłem ją bardzo bladą, bardzo zmienioną. W długiéj naszéj rozmowie wszystko jéj wyznałem, straszliwe moje wątpliwości, i to co je spowodowało; moje przykre obejście się z Heleną, jéj przerażającą pogardę, gdy moje chciwe i nieszczęsne podejrzenia zostały wykryte. Lecz powiedziałem jéj jakiemu wpływowi wspomnień uległem, postępując w sposób tak okrutny; przypomniałem jéj zniechęcające maksymy mego Ojca, szukałem w nich wymówki, dając za powód niewygładzone wspomnienia, które musiały we mnie pozostawić; odmalowałem jéj niebezpieczne położenie Heleny w oczach świata, jeśli upiérać się będzie w unikaniu mnie. Gdyż owe pogłoski były potwarzą zapewne, ale przecięeż istniały, i teraz na klęczkach, w imię przyszłości Heleny, i mojéj, błagałem jéj matki aby wstawiła się za mną.
Ciotka moja, dobra i wspaniała, została rozczuloną: gdyż boleść moja była głęboka i prawwdziwa; przyobiecała mi mówić z swą córką starać się zniszczyć jéj uprzedzenia, i doprowadzić ją do tego, aby przyjęła mą rękę.
Helena niechciała żadnym sposobem widzieć się ze mną. Nakoniec we dwa dni późniéj, Ciotka przyszła do mnie uwiadomić iż długo walcząc z potężnemi uprzedzeniami Heleny przeciwko mnie, nakłoniła ją do widzenia się ze mną, lecz że dotąd niewiedziała jeszcze co postanowiła.
Poszedłem więc do niéj wraz z jéj matką; znajdowałem się w stanie niepewności i obawy, niepodobnych do wysłowienia. Gdym wszedł, boleśnie zostałem uderzony wyrazem twarzy Heleny; zdawało się iż srodze musiała cierpieć, lecz ułożenie jéj było zimne, spokojne i pełno powagi.
— Chciałam się widziéć z panem, — rzekła do mnie stałymi przenikającym głosem, — aby panu udzielić postanowienia, które przedsięwzięłam po długim namyśle: przykro mi jest teraz, że muszę panu przypominać wyznania... które tak srodze zostały przyjęte, lecz powinnam to uczynić dla siebie równie jak i dla mojéj matki. Kochałam cię... i wierząc w szlachetność i prawdę uczuć któreś mi okazywał, rachując na wzniosłość pańskiego charakteru, daleko bardziéj zapewne z instynktu niżeli zastanowienia, położyłam w zwykłych moich stosunkach z panem ślepe zaufanie, które na nieszczęście uchodziło w oczach świata za dowód występnego przywiązania; teraz też, Mości panie, sława moja niegodnie jest naruszoną...
— Wierzaj, Heleno, — zawołałem, — że moje życie!...
Lecz, czyniąc mi znak nakazujący, mówiła daléj:
— Nie mam już więcéj nikogo w śniecie, prócz Matki, aby mnie bronił... a do tego, jeśli potwarz najniedorzeczniejsza pozostawia zawsze niezaprzeczone ślady... potwarz ugruntowana na ważnych pozorach niszczy i więdli na zawsze przyszłość... Widzę się więc umieszczoną, Mości panie, pomiędzy niesławą, jeśli niebędę wymagać od Pana jedynego wynagrodzenia, które by mogło nakazać milczenie opinii publicznéj, lub życiem najokropniejszém dla mnie, jeśli przyjmę od ciebie to wynagrodzenie; gdyż wątpliwość którą wyraziłeś, słowa któreś wyrzekł, brzmieć będą każdéj chwili i na zawsze w mojéj myśli.
— Nie Heleno, — zawołałem; — wyrazy najprawdziwszego przywiązania, najszczerszego żalu, wygładzą, z twojéj pamięci, te słowa tak okropne! jeśli będziesz dość wspaniałą aby pójść za natchnieniem którego samo niebo ci użycza! — I rzuciłem się jéj do nóg.
Kazała mi powstać, i mówiła daléj z lodowatą zimną krwią, która mi najdotkliwszą sprawiała boleść: — Pojmujesz pan, że najmocniéj obojętna na opinię człowieka dla którego nie mam już szacunku, i silna mojém czystém sumieniem, wolę jeszcze uchodzić w twych oczach za chciwą...
— Heleno!... Heleno!... przez litość!
— Niżeli uchodzić w oczach świata za istotę zhańbioną... — dodała. — przyjmuję też wynagrodzenie, któreś mi ofiarował...
— Heleno... dziecię moje! — rzekła jéj matka rzucając się w jéj objęcie; — Artur jest także szlachetnym i dobrym, był obłąkany, miéj wiec litość nad nim...
— Heleno, — rzekłem z najżywszym zapałem, — znam cię.... przeniosłabyś zhańbienie... nad życie zatrute pogardą ku mnie.... gdyby własny twój instynkt nieupewniał cię że pomimo chwili straszliwego błędu, zawsze byłem godnym ciebie!
Helena potrząsnęła głową i dodała, płoniąc się jeszcze na oburzające wspomnienie: — Nie wierz temu... W okoliczności tak uroczystéj niepowinnam ani chcę ciebie zwodzić... rana jest nieuleczoną; nigdy... nigdy tego niezapomnę iż miałeś podejrzenie że jestem podłą.
— Tak, tak, zapomniesz o tém Heleno! co do mnie, który słucham przeczucia serca, przeszłość zaręcza mi za przyszłość.
— Nigdy niczapomnę, powtarzam, — rzekła Helena ze zwyczajną swoją stałością duszy. — Zastanów się więc dobrze, czas jeszcze, nic cię nie wiąże... tylko sam honor... możesz mi odmówić tego, co teraz po tobie żądam; lecz nie sądź, abym się kiedykolwiek zmieniła... Powtarzam ci, dopóki żyć będę... serce moje rozdzielone będzie od twojego całą przepaścią...
— Wierzaj.... wierzaj, — mówiłem Helenie; gdyż czułem się uspokojony całą zarozumiałością mego przywiązania. — Wierz sobie w to! co to mnie obchodzi! ja tylko pragnę twojéj ręki... prawa, które mi dozwoli dać ci zapomnieć o zmartwieniach które ci sprawiłem, tego tylko chcę, to przyjmuję, o to cię błagam na klęczkach...
— Chcesz tego? — rzekła do mnie Helena, wlepiając we mnie przenikające spojrzenie, i zdając się doświadczać na chwilę niepewności.
— Błagam cię o to, jak o wiekuiste moje szczęście, jak o los mojego całego życia.... Nakoniec, — rzekłem jéj, ze łzami w oczach.. błagam cię oto, z tak religijnym zapałem, jak gdybym błagał Boga samego... o życie dla mojéj matki.
— Niechaj więc tak będzie, oddaję ci moję rękę, — rzekła Helena odwracając oczy, aby ukryć wzruszenie które ją ogarnęło pierwszy raz od czasu naszéj rozmowy... {{kropki-hr} Byłem najszczęśliwszy z ludzi... Znałem aż nazbyt podejrzliwą drażliwość Heleny, abym się nie miał spodziewać tych wyrzutów; serce jéj tak srogi cios odebrało, iż rana długo jeszcze musiała pozostać otwarta i zakrwawiona; czułem iż potrzeba długich dni, całych lat może, napełnionych najtkliwszemi i najdelikatniejszemi staraniami, aby zabliźnić tę ranę; lecz tak się czułem pewny mojéj miłości, tak byłem szczęśliwy przyszłością, iż ani wątpiłem że mi się dobrze powiedzie. Znając jak szlachetny i prawy był sposób myślenia Heleny, sama jéj obietnica dowodziła mi że uczuwała jeszcze gniew bez wątpienia, lecz że zawsze miała dla mnie szacunek; ze wyczytała w głębi mego serca, i że pomimo swéj wiedzy przekonaną była, iż wyrażając straszliwą myśl, która ją tak srodze obraziła, stałem się tylko mimowolném echem zatrważających maksym mego ojca.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wyjechaliśmy niezadługo do miasta***, w którém mieszkała Helena i jéj matka.
Nasze małżeńtwo, ogłoszone z pewnym rodzajem uroczystości, miało się odbyć z wielką wspaniałością, i to w niedługim przeciągu czasu, gdyż błagałem Heleny aby dozwoliła przyśpieszyć tę szczęśliwą chwilę, o ile formalności dozwolą.
Serce moje pośpieszniéj biło nadzieją i miłością. Nigdy Helena niewydawała mi się tak piękną: twarz jéj, nosząca zwykle wyraz łagodny i tkliwy, miała wówczas piętno jakiejś poważnéj i tęsknéj dumy, nadającéj jéj rysom charakter pełen wzniosłości; znajdowałem wielkość i szlachetny szacunek saméj siebie w tém postanowieniu stawienia śmiałego czoła i zwalczenia całém swém przekonaniem i nienaruszoną czystością duszy moich obrażających powątpiewali, tak niegodnych, zresztą choć na chwilę być za cokolwiek liczonemi przez tę szlachetną duszę. Dałem się więc uwieść najbardziéj zachwycającym zamiarom szczęścia. Czułem się prawie szczęśliwy obojętnością któréj Helena nieprzestawała mi okazywać, gdyż i w tém widziałem jeszcze ten instynkt umysłów wspaniałomyślnych, które tém żywiéj uczuwają urazę, im delikatniejszą posiadają czułość.
Sroga niepewność, która mnie tak przeraziła względem mojéj przyszłości, zmieniła się w pewien rodzaj zaufania spokojnego i pogodnego: wszystko na widnokręgu zdawało mi się promieniejące: było to te życie domowe, o którém najprzód marzyłem, a które przez doświadczenie poznałem w Serval: życie spokojne i zadowolone; a potém, mamże wyznać! każde zwycięztwo które miałem odnieść nad smutną urazą Heleny, zachwycało mnie: myślałem z niewysłowioném upojeniem iż muszę niejako rozpocząć starania aby pozyskać miłość Heleny. Z jakąż radością myślałem zagajać zwolna tę nieszczęsną ranę! Czułem się tak bogaty w czułość, poświęcenie się i miłość, iż byłem pewny że zwolna przywrócę téj zachwycającéj twarzy wyraz dobroci ufnéj i prosto-dusznéj, że ustalę na zawsze na tych zachwycających ustach ten niewysławienie powabny uśmiech, który niegdyś na nich jaśniał, zamiast poważnéj pogardy, która je wówczas marszczyła jeszcze... że ujrzę te spojrzenie surowe i pogardne łagodzące się zwolna... z pogardnego stające się surowém, potém smutném, potém tęsckném... uprzejmém... czułém... i że wyczytam w reście w jego uśmiechającym błękicie to błogosławione słowo: Wybaczam......

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Aż do najdrobniejszych szczegółów materyalnych, dotyczących się przygotowań do naszego związku, wszystko mnie zachwycało; zajmowałem się niemi z dziecinną radością. Ni chcąc opuścić Heleny, prosiłem jednę z przyjaciółek mojéj matki, kobiétę najdoskonalszy gust posiadającą, aby mi przysłała z Paryża wszystko, co tylko można wymyśleń najbardziéj eleganckiego, wyszukanego, wspaniałego, na ślubny podarunek dla Heleny.
Przypominam sobie iż to w dwóch powozach, które kazałem sprowadzić z Serval, prezenta te zawiezione zostały Helenie, i ofiarowane przez Rządcę moich dóbr; starałem się aby ta ceremonia odbyła się z jak największym przepychem: oba powozy, ludzie i konie w galowym stroju, udali się tak zwolna i z poszanowaniem do mieszkania Heleny, z wielkiém podziwieniém miasta ***.
Skoro te cuda gustu i świetności złożone zostały w salonie mojéj ciotki, i Helena w nim się ukazała, serce biło mi z radości i obawy, gdym śledził pierwsze jéj spojrzenie na widok tych podarunków.
Spojrzenie to było obojętne, roztargnione i prawie ironiczne.
To mi zrazu sprawiło straszliwą boleść, łza zakręciła mi się w oczach; ach! ja z taką miłością, tak starannie przygotowałem te przysposobienia!.... Potém zacząłem myśleć, że nic nie było naturalniejszego i bardziéj właściwego charakterowi Heleny, jak jéj pogardna obojętność na ten zbytek. Z tajemną myślą, którą jéj tak niegodnie przypisywałem, mogłaż mi być wdzięczną za tę wystawność?
Nadszedł nakoniec dzień wyznaczony do podpisania kontraktu. Na prowincyi, jestto uroczystość, i dość znaczna liczba osób przybyła do mojéj ciotki, aby być obecną temu aktowi.
Helena była jeszcze przy gotowalni, i czas niejakiś czekano na nię w salonie mojéj ciotki, podczas gdym znosił nudy najgłupszych powinszowań, notaryusz przyszedł mnie zapytać, czym w niczém niezmienił moich zamiarów względem kontraktu: tak bowiem układ jego wydawał mu się dziwnym; odpowiedziałem dość niecierpliwie że nie.
W tym akcie, którego tajemnicę zachowałem dla siebie, zapisywałem Helenie cały mój majątek. Zadziwiała mnie tylko łatwość, z jaką Helena przyznawała mi prawo czynienia wedle mego upodobania tych rozporządzeń; potém, i pewno słusznie, przypisałem ją wstrętowi jaki musiała miéć do zajmowania się jakowym bądź kolwiek pieniężnym interessem.
Nakoniec, Helena ukazała się w salonie: była nieco blada, i zdawała się trochę wzruszona. Widzę ją jeszcze wchodzącą, obraną w suknię białą, jak najprostszą, z jedwabnym błękitnym pasem: wspaniałe jéj włosy spływające po obu stronach policzków w wielkie płowe loki, a z tyłu po prostu w warkocz zwinięte. Nic bardziéj zachwycającego, świeższego, powabniejszego jak to zjawisko, które nagle zdawało się zmieniać cały pozór salonu.
Helena usiadła obok matki, a ja usiadłem obok Heleny.
Notaryusz, tuż przy nas siedzący, dał znak nakazujący milczenie, i zaczął czytać kontrakt.
Skoro doszedł do artykułu który zapewniał i przyznawał Helenie cały mój majątek, serce biło mi okropnie, i pomieszany, prawie zawstydzony spuściłem oczy, lękając się napotkać jéj spojrzenie.
Przeczytano nakoniec ten artykuł.
Wiedziano jak szczupłym był majątek mojéj ciotki, to też moja bezinteressowność przyjęta została znajpochlebniejszym szmerem.
W tenczas odważyłem się podnieść oczy na Helenę, napotkałem jéj spojrzenie; lecz spojrzenie to dreszczem mnie przeszyło, tak wydawało mi się być zimne.... pogardne.... prawie złością pałające.
Skończono czytać kontrakt.
W chwili gdy notaryusz podnosił się z krzesła, aby podać Helenie pióro do podpisania, Helena powstała wyprostowana i nakazująca, i mocnym, niezachwianym głosem wyrzekła te słowa:
— Teraz muszę oświadczyć, że zpowodu, który w niczém nienadweręża sławy pana hrabi Artura, mojego krewnego, jest mi niepodobna oddać mu mojéj ręki.
Potém zwracając się ku mnie, podała mi list, mówiąc: »Ten list wytłumaczy Panu powód mojego postępowania, bo już więcéj nigdy ujrzeć się nie mamy.»
I kłaniając się ze skromném zaufaniem w sobie saméj, odeszła w towarzystwie matki, która podzielała powszechne osłupienie.
Wszyscy wyszli....
Łatwo pojąć jakowe wrażenie i hałas zrobił ten wypadek po mieście i na prowincji.
Ujrzałem się sam w salonie... byłem zgromiony.
W kilka chwil dopiéro późniéj namyśliłem się przeczytać list Heleny.
Oto jest ten list, który dotąd zachowałem.
Ośm lat upłynęło; doznałem przez ten czas wzruszeń bardzo rozmaitych i bardzo gwałtownych, lecz doznaję jeszcze bolesnego uczucia, jakiegoś mściwego zapału, czytając to pismo nacechowane nieuleczoną i gromiącą pogardą:
»Po rozgłosach potwarczych które oczerniały moję sławę, a do których Pan dałeś powód swojém płochém względem mnie postępowaniem, potrzebowałam koniecznie wynagrodzenia publicznego, głośnego: otrzymałam je... jestem zadowolona. Widząc mnie wyrzekającą się dobrowolnie tego związku tak korzystnego dla mnie pod względom MAJĄTKU, świat łatwo uwierzy, że to małżeństwo nie było potrzebne do przywrócenia mi sławy, kiedym je tak dumnie odrzuciła.
Byłeś Pan bardzo zaślepiony; bardzo zarozumiały lub bardzo obcy szlachetnéj urazie, kiedyś mógł pomyśleć choć na chwilę żem cię nieznienawidziła na zawsze i jak najmocniejszą, ku Tobie uczuła pogardę od chwili w któréj ukazałeś mi się tak chciwym, od chwili, w któréj powiedziałeś mnie, mnie, Helenie!... która cię kochała od dzieciństwa, i która ci uczyniła wyznanie najpełniejsze zaufania najszlachetniejszego: — Heleno, tyś wszystko wyrachowała; twoje wyznania, twoja czułość, wspomnienia, wszystko to udane i klamliwe; to niegodny podstęp, gdyż tylko myślisz O MOIM MAJĄTKU.” — Podobne podejrzenie zabija przywiązanie, choćby do najwyższego stopnia posunione. Byłabym ci wszystko wybaczyła, zdradę, niestałość, opuszczenie, bo jakkolwiek zbrodniczym i występnym jest pociąg namiętności, ten wyraz namiętność, może mu służyć za wymówkę; lecz to niedowierzanie, zimne, nieprzyjazne i brudno samolubne, które, pożerając oczyma swój skarb, ma w podejrzeniu najszlachetniejsze uczucia, jakoby z niego czerpać chciały, nie może pochodzić jak tylko z najpodlejszéj chciwości, lub osobistości najwstydniejszéj. Bluźnisz i kłamiesz, przyzywając pamięci Ojca... Twój Ojciec dość był nieszczęśliwy, iż wierzył w złe, lecz tyle był szlachetnym, iż dobrze czynił. Nie mów mi o żalu..., u ciebie instynkt najprzód musiał przemówić; twoje pierwsze wrażenie było niegodném... reszta była dziełem rozwagi, wstydząc się za tę niegodziwość; to mi się zdaje jeszcze bardziéj pogardy godném, gdyż nieposiadasz nawet wytrwałéj sprężystości złego: wstyd cię dręczy, ale nie zgryzota....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nigdy.... niezdołam oddać pomięszania, wściekłości, nienawiści, rozpaczy, jakie mnie ogarnęły gdym list ten przeczytał, widząc się tak obojętnie, tak niesprawiedliwie oskarżonym; gdyż wątpliwość ta pochodziła z jakiegoś wyższego wpływu, i bynajmniéj nie czułem się być chciwym. Żal mój, postanowienie ożenienia się z Heleną pomimo jéj pogardy, zupełne wyrzeczenie się dla niéj majątku, dawały mi dosyć uczuć, żem posiadał szlachetne, i wspaniałe natchnienia.
Jednakże, przypominając sobie jak tkliwie byłem kochany, i widząc się wtenczas tak bardzo pogardzonym, tak dobrze zrozumiałem iż wszelka nadzieja jest straconą, iż mnie ogarnął jakiś zawrót widząc że moja przyszłość tak się nagle zmieniała; zdawało mi się iż od téj chwili poświęcałem się z odwaga na własną zgubę, i z rozdzierającym żalem zawołałem: »Heleno, tyś dla mnie była nielitościwą; będziesz kiedyś może musiała odpowiedzieć za bardzo okropny przyszłość.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tegoż samego wieczora pojechałem do Paryża, pragnąc przybyć śród zimy, aby się tam znajdować na sam karnawał, i odurzyć się zabawami tego niespokojnego i pełnego roztargnień życia.




Rozdział 11.
PANI MARGRABINA DE PENAFIEL.

WIZERUNKI. ―

W rok po mojém przybyciu do Paryża, spokojne dni, które przepędziłem z Heleną w Serval, snem mi się zdawały, snem świeżym kwiecistym, który zbyt smutną stawiał sprzeczność z memi nowemi wrażeniami, abym zbyt często miał o nim myśleć. Od téj chwili także nabyłem nowe przekonanie: że mniemana przyjemność wspomnień jest kłamstwem; skoro tylko żałujemy przeszłości, wspomnienia są pełne goryczy, i przez samo to porównanie, teraźniejszość staje się jeszcze bardziéj nienawistnią.
Rozgłośne odmówienie Heleny, głęboko zraniło moję miłość i próżność; pokazałem też więc w tém moję dumę, aby nieuchodzić za nieszczęśliwego, i dokazałem odurzyć się przynajmniéj. Potrafiłem z razu być zachwycony, że się widzę wolnym, i miéć tysiące złotych snów względem użycia téj wolności. Potém, starałem się znaleść wymówkę we własnych oczach za niewdzięczne zapomnienie, w jakiém pozostawiałem pamięć mojego Ojca; powiedziałem sobie, że przynajmniéj na wynagrodzenie, posłuszny byłem z prawdziwą miłością synowską jednemu z jego milczących natchnień, unikając interessownych zamiarów Heleny. — Bo nieraz jeszcze szukałem nędznéj pociechy, lub raczéj niecnéj wymówki za me postępowanie, w nowych i niegodnych podejrzeniach, padających na tę szlachetną dziewczynę, która już zresztą opuściła swoję prowincyę, aby podróżować po krajach niemieckich wraz z matką.
Jednakże, pomimo goryczy mych żali, jak zwykle, przeszłość zaczęła się zwolna przed mojém okiem osłaniać, zaćmiła się i zatarła prawie zupełnie.
Nie wiem czy to było niewytłumaczalne upojenie Paryzkiego życia, które miało wzbudzić późniéj taką obojętność ku dniom, niegdyś tak lubym mojemu sercu.
Nie przyniosłem jednak do Paryża prowincyonalnego podziwienia; pozostałem w Londynie przez dwie świetne pory roku, i dzięki dawnym i bliskim stosunkom mego wuja i naszego ambassadora, stosunkom, które mój ojciec i ciotka mu przypomnieli, polecając mnie jego łasce w czasie mojéj podróży, ujrzałem się umieszczony śród najlepszego i największego świata całéj Anglii. Arystokracya angielska, dumna i słusznie chlubiąca się ze swéj niezaprzeczonéj wyższości bogactwa i wpływu nad wszystkiemi arystokracyami europejskiemi, wyższe towarzystwo angielskie, powiadam, jest tak dumnie nieprzystępne dla cudzoziemców, których przypuszcza do swojego ściśnionego koła, że kto raz uległ lub stawił się w brew jéj przyjęciu tak ceremonialnie imponującemu, może niejako wszędzie odetchnąć swobodnie.
A jednakże, w życiu Paryskiém, które w niczém porównać się nie może z kolosalną okazałością życia które prowadzą w Londynie, znajduje się to, czego niepodobna znaleść ani w Londynie ani gdzie indziéj; znajduje się jakowyś urok upajający, nie wysłowiony, którego wpływu umysły najspokojniejsze i najbardziéj uprzedzono często uniknąć niemogą.
Co do życia Paryzkiego, wedle jego prawdziwego znaczenia, i jeśli zechcemy się tylko przypatrzyć jego najświetniejszemu kwiatowi, ogranicza się na eleganckiém i wyrafinowaném życiu, jakie prowadzi wyborowy ton pięciu lub sześciu salonów, w jednéj lub dwóch dzielnicach miasta, gdzie się nagromadziły roskosze i przyjemności wszelkiego rodzaju.
Przybywając do Paryża, nie musiałem na szczęście terminować niejako w tém życiu materjalném, które to terminowanie kosztuje nieraz cudzoziemców tyle pieniędzy i zawodów. Ojciec mój tak długo mieszkał w tém mieście, że dzięki rodzinnemu podaniu o wytwornéj wystawności życia, uchroniłem się na samym wstępie mnóstwa raf niebespiecznych, o które nieraz mógł bym się rozbić. I tak, zamiast osiąść bardzo drogo i bardzo ciasno w jednym z owych niby to ulów rojących się i brzęczących, o pięciu lub sześciu piętrach, które poczynają się od ślepiącéj świetności magazynów a kończą na nędzy poddaszów, nająłem mały pałacyk w pobliskości pól Elizejskich; sprowadziłem z Serval moich ludzi i koni, i urządziłem dom na przyzwoitą stopę.
Odwiedziłem niektórych dalekich krewnych mojéj rodziny. Przyjęli mnie jak najlepiéj: ci przez uszanowanie dla nazwiska mojego Ojca, ci znowu że mieli córki na wydaniu, i zapewne dla tego że byłem w ich oczach tém, co nazywają dobrą partya; inni znowu może dla tego, iż zawsze jest dla próżniaków nieoszacowaną rzeczą, miéć jeszcze jednę wizytę więcéj do oddania w ciągu dnia, i tak kiedy niekiedy zapełnić niczém niezajętą godzinę.
Pomiędzy temi ostatniemi znajdował się Hrabia Alfred de Cernay; jeden z moich londyńskich przyjaciół, który go znał doskonale, dał mi do niego listy i względem niego objaśnienia jaknajgodniejsze wiary, a których sam całą dokładność niezadługo poznałem.
Przytaczam je tutaj, gdyż niebędąc człowiekiem najwyższéj dystynkcyi, Pan de Cernay był wzorem człowieka modnego, w najobszerniejszém i najmniéj pospolitém znaczeniu tych wyrazów; a człowiek modny za dni naszych ma fizyonomię zupełnie sobie właściwą.
Pan de Cernay miał blisko lat trzydzieści, twarz najpowabniejszą, i niezbywało mu na dowcipie, który miał na zawołanie; dość był przebiegły, dość wyszydzający, i to udając zarazem pewien rodzaj dystyngowanéj dobrodusznośc, który mu nadawał sławę ochotnego współbiesiadnika, chociaż, jak mi powiadano, miał sobie do wyrzucenia niejeduę zdradę i złośliwą obmowę; niezmierny elegant, chociaż zakrawający nieco na oryginalność, ubierał się wedle swego widzimisię, lecz zresztą do zachwycenia; był wielkim znawcą i amatorem koni, miał najpiękniejsze powozy jakie tylko widziéć można, i okazywał się prócz tego równie wielkim sportmanem jak światowym człowiekiem.
Pan de Cernay był bardzo bogaty, niezmiernie interessowany i nadzwyczajnie biegły w interessach, rys charakterystyczny, właściwy naszéj epoce, a który się zdaje, (błędnie jednakże) wyłączać wszelkie wyobrażenie wdzięku i świetności. Pan de Cernay niczego sobie nieodmawiał, zbytek jego był nadzwyczajny; lecz sam obrachowywał się jak najdokładniéj ze swemi ludźmi; był nieubłagany na wszelki wydatek, nieprzynoszący widocznéj korzyści, umiał w porę robić spekulacye, nie miał żadnego skrupułu pozywać swych dzierżawców spóźniających się z zapłatą, i sam się zawsze o dzierżawę z niemi układał; gdyż, (któżby temu uwierzył!) odbył jak tylko można najpotajemniéj pewien rodzaj kursu prawnego pod przewodnictwem byłego Prokuratora. Lecz trzeba także wspomnieć iż nic w powierzchowności Hrabiego nie zdradzało tego doświadczenia prawniczego; ułożenie i obejście się jego były jak najdoskonalsze; pochodząc ze znakomitéj i dawnéj szlachty, pozostał tak wielkim panem, jakim tylko w naszych czasach być podobna; nakoniec, jego duch porządku w przepychu i oszczędności, w samymże zbytku, mógłby być jedynie tylko dla tych widocznym, którzy by potrzebowali prosić go o jaką łaskę, a ci zwykle ostatni wspominają o uczynionéj im odmowie.
Nic zresztą rozsądniejszego, bardziéj chwalebnego jak ten sposób życia tak przewidujący roztropny i tak ustalony. Zwracani uwagę w moim dzienniku na tę szczególność bardzo znaczącą, gdyż musiała wynikać z naszéj epoki, tak stanowczo akuratniéj i ściśle rzeczy biorącéj.
Za dni naszych już nikt majątku nietraci; mieć długi oznacza najgorszy ton, i nic niewydaje się bardziéj wstydném i śmieszném, jak oto życie szalone, wyuzdane, a wszystko rozważywszy często bardzo niedelikatne i niezaszczytne, a które tak długo tolerowane było jako wzór zachwycającego rozstrzepania francuzkiego, jak wałęsające się życie owych zachwycających głów pustych a serc dobrych, którzy, mając przeciwnie wyborne głowy a jak najgorsze serca, w ogóle byli najszkaradniejszemi ludźmi w święcie.
Nic przeciwnie nie oznacza dzisiaj lepszego tonu jak rozprawiać o swym majątku, swych dobrach, ulepszeniach w nich poczynionych, o rozmaitych próbach w gospodarstwie rolniczém, o przyjemności swych lasów, i piękności wychowańców wszelkiego rodzaju które się żywi na swych łąkach; słowem, teraźniejsi panowie stają się nadzwyczaj Rządcami dóbr, i słusznie, gdyż dawniéj rządcy więcéj niż Panowie kosztowali przyjemności małéj liczby wspaniałych rezydencyi pozostałych jeszcze we Francyi. Przebywanie na wsi coraz to bardziéj się przedłuża, i widoczne dają pierwszeństwo życiu zamkowemu przez ośm miesięcy w roku, niżeli życiu klubów Paryzkich przez ciąg zimy.
Lecz, wracając do Pana de Cernay; był także bardzo wielkim, bardzo szlachetnym, a nadewszystko, bardzo uczonym graczem, coby się zrazu zdawało zaprzeczać zasady porządku o których wspomnieliśmy. — Bynajmniéj. — Dla większéj części ludzi światowych gra przestała już być straszliwém wyzwaniem uczynioném przeznaczeniu, pałającém źródłem wzruszeń straszliwych, jestto raczéj interes niżeli zabawa. Każdy ma swój worek do gry, summę, nad którą nigdy więcéj nieodważa; jestto jeszcze kapitał, który starają się uczynić jak najwięcéj przynoszącym, oszczędzając go, nie hazardując, licząc się reguł i kombinacji gry z niepodobnym do uwierzenia zapałem, przenikając się jak najlepiéj jéj duchem, egzercytując się ciągle, wykonywając te próby z głęboką i zastanawiającą się uwagą; takim sposobem worek do gry, w dobrych latach, przynosi piętnaście i dwadzieścia od sta graczom zimnym, roztropnym i biegłym. Zresztą, gra stawszy się tyim sposobem sprawą nauki dokładnéj, interesu, a w ogóle wysokiéj uczciwości, siły graczów są dość równo rozdzielone, aby można sobie dozwolić całéj drażniącéj obawy ryzykowania stawić tysiąc-dwieście, lub tysiąc-pięćset luidorów, gdyż wiadomo dobrze, iż przy końcu złych lat, szala wygranéj i przegranéj jest prawie równa. Słowem, nic ciekawszego w naszéj epoce jak to szczególniejsze pasowanie się pomiędzy rozsądném i zimném przewidywaniem które myśli o przyszłości, a namiętnościami gwałtownemi, wrodzonemi człowiekowi, które znajduje się jeszcze prawie sposób zadowolić, przez ten rodzaj wyrachowanego zabezpieczenia się przeciwko ich niekorzystnym wypadkom[4]. Pan de Cernay, jak powiadano, dosyć miał szczęścia do kobiét: lecz starzejąc się, jak sam mówił, znajdował daleko dogodniéj, być wolniejszym, bardziéj miéć wszystko w porządku, aby miéć także tak zwany — worek serdeczny, nad który nie tracił ani grosza więcéj, a który składał corocznie u stóp jednéj z najbardziéj będących w modzie piękności, którego z trzech wielkich teatrów.
Posłałem mój wizytowy bilet i listy naszego wspólnego przyjaciela do Pana de Cernay. — Na trzeci dzień przybył do mnie i niezastał mnie; w kilka dni poszedłem do niego z rana. — Zajmował sam bardzo piękny dom, który mi się wydał tryumfem przyjemności i wygody, połączonym z elegancką prostotą.
Kamerdyner jego poprosił mnie abym poczekał chwilę w salonie, w którym postrzegłem kilka pięknych obrazów wystawiających łowy, pędzla Géricaulta.
W pięć minut po mojém przybyciu wszedł Pan de Cernay. — Był wysoki, wysmukły, zgrabny; miał twarz jednę z najprzyjemniejszych, i jak najlepsze ułożenie.
Hrabia przyjął mnie jak tylko można najgrzeczniéj, bardzo wiele mówiło naszym wspólnym przyjacielu, i z jak najuprzejmiejszą grzecznością oświadczył że jest na moje rozkazy.
Postrzegłem że się we mnie wpatruje. Przybywałem z prowincyi, lecz dużo podróżowałem i przez długi czas bawiłem w Anglii; niewiedział też zapewne czy się ma zemną obchodzić jako z parafianinem lub człowiekiem należącym już do modnego świata.
Widząc jednak że sława jego wielkiéj elegancyi żadnego na mnie wrażenia nie czyni, wziął mnie za człowieka światowego. Przywykły aby mu zazdroszczono, aby go naśladowano, znajdował może moję grzeczność zanadto śmiałą i to w nim obudziło lekki gniew i nieukontentowanie.
I muszę wyznać, że ten niedojrzany prawie odcień chwilowego zagniewania zmusił mnie uśmiechnąć się.
Prosił mnie abym wypił filiżankę herbaty, z nim, dwoma jego przyjaciółmi i renegatem włoskim zostającym w służbie Mehemed-Alego, słynącym z odwagi, a którego przygody bardzo były romansowe, gdyż, — powiedział mi Hrabia bez dalszego wytłumaczenia, — zmuszony był zamordować dwie czy trzy kobiéty i tyluż mężczyzn, aby się wydobyć z przykrego położenia.
Nie bardzo się zdziwiłem żem zastał to szczególniejsze towarzystwo, gdyż wiedziałem że Pan de Cernay lubił oryginały; i skoro tylko przybywał do Paryża Arab, Pers, Indyanin, słowem czémkolwiek odznaczający się cudzoziemiec, Pan dc Cernay starał się natychmiast z nim zapoznać. Czy dla tego aby bardziéj zwrócić na siebie uwagę przez tak dziwne i każdemu w oczy wpadające towarzystwo? lub żeby jego sława jako człowieka najmodniejszego doszła aż do brzegów Gangesu i Nilu? Nie wiem, lecz tak mi się zdaje.
— Zostaniesz? wypijesz ze mną szklankę herbaty? — rzekł do mnie Pan de Cernay; — nielicząc mego renegata, zobaczysz jednego z najdowcipniejszych i najosobliwszych ludzi jakich kiedykolwiek widziałem, i jednego z najgłupszych i najśmieszniejszych w świecie: pierwszym jest Lord Falmouth, drugim Pan du Pluvier.
— Bardzo wiele słyszałem o Lordzie Falmouth — rzekłem, — i byłoby to dla mnie wielką przyjemnością zobaczyć go; ale sądziłem że jeszcze jest w Indyach.
— Miesiąc dopiéro jak przyjechał, — odpowiedział Pan de Cernay; — lecz wiesz zapewne co go nakłoniło do téj podróży. Podług swego zwyczaju Falmouth idzie zwykle spać o szóstéj lub siódméj z rana. Otóż pewnego dnia, będzie temu półtora roku, wstał o czwartéj po obiedzie; źle spał, był niespokojny, pomieszany, doznawał nerwowego drżenia; dniem wprzódy bardzo wiele wygrał w karty, co go pozbawiło wzruszeń przebudzających go niekiedy z odrętwienia przesyconego życia; słowem nudził się jeszcze bardziéj niż zwykle. Dzwoni na kamerdynera, pyta jaka pogoda. — Było pochmurno i mglisto. — Ach! zawsze mgła! nigdy słońca! — rzekł Falmouth okropnie poziewając; potém z najzimniejszą krwią dodał: — Pośléj po konie. — Konie przybywają, podróżny jego powóz zawsze jest w pogotowiu; zaprzęgają; kamerdyner oswojony ze zwyczajami Pana, każe pakować tłomoki, i za dwie godziny Milord schodzi ze schodów mówiąc do odźwiernego: — Jeśli będą o mnie pytać, powiesz że pojechałem.... — i wahał się na chwilę między Konstantynopolem i Kalkutą, namyślił się wreście wybrać Kalkutę, i rzekł znowu okropnie poziewając: — Ze pojechałem do Kalkuty.
Jedzie tam istotnie, bawi trzy miesiące, i powraca z zadziwiającą obojętnością, jak gdyby tylko po prostu chodziło o pojechanie do Baden.
— Lord Falmouth jest zresztą człowiekiem niezmiernie dystyngowanym? — rzekłem do Hrabiego. — Ma bardzo wiele rozumu, — odpowiedział, — zadziwia swoją nadzwyczajną nauką, i posiada nie mniéj zadziwiające praktyczne doświadczenie o ludziach i rzeczach; gdyż podróżował po wszystkich czterech częściach świata, a nadewszystko widział głownie dwory Europy, jak je zwiedzić może Par Angielski, starszy syn jednego z największych Panów trzech Królestw, mający tymczasowo dochodu pięćkroć do sześciukroć sto tysięcy liwrów; a z tém wszystkiém, Falmouth jest jedynym człowiekiem prawdziwie przesyconym i znudzonym z pomiędzy wszystkich których znam tylko; wszystko już wyczerpał, nic go więcéj niebawi.
— A Pan du Pluvier, — rzekłem do Pana de Cernay, — jakiż ten znowu?
— Oh! Pan Baron Sebastian du Puvier, — rzekł Hrabia poganinie i szyderczo; — Pan du Pluvier jest sam niewiem kto, i przybywa sam nie wiem zkąd; gwałtem niejako został mi przedstawiony: przyjechał, jak sądzę, z jakiegoś zameczku Normandskiego, z nędznym dochodem dwudziestu lub trzydziestu tysięcy franków które po głupiemu wpakuje w piekło Paryzkie, najdaléj za dwie lub trzy zimy. Będzie to jeden z tych nieprzeliczonych i bladych meteorów, które zabłysną na chwilę pod płomienistém niebem wielkiego miasta, i giną wkrótce na zawsze w cieniu i zapomnieniu, wśród szyderstw tych co pozostają. Zresztą — dodał Hrabia, — wyborna z niego trąba: skoro tylko chcę się zabawić rozgłoszeniem jakiéj nowinki niedorzecznéj, natychmiast przytykam ją do ust, jeśli tak wyrazić się można, i cudów dokazuje; zresztą drwię sobie z niego bez litości, bo niepoprzestając na tém że jest głupi, jest jeszcze zarozumiały i chełpliwy. Trzeba widziéć, naprzykład tajemniczą minę z jaką pokazuje koperty od listów z herbowemi pieczątkami, wszystkie zresztą do niego adressowane; trzeba słyszeć jak pyta, nadawszy się: — Czy znasz Pan pismo hrabiny ***?... margrabiny***?... księżny***?... — A potém mały ten człowieczek pokazuje w istocie wszystkie te listy, które są tylko proźbami bez końca o kwesty, bale, loterye: gdyż wszystkie kobiéty które znam, i którym wskażę go jako ofiarę, obarczają go niemi bez skrupuły i tuzinami.... co go czyni człowiekiem najbardziéj filantropiczno-śmiesznym. — Lecz, — rzekł Pan de Cernay przerywając sobie, — słyszę zajeżdżający powóz, założyłbym się że to du Pluvier; zobaczysz cóś zadziwiającego.
Zbliżyliśmy się do okna, i zobaczyliśmy wjeżdżający na dziedziniec koczyk zaprzężony dość pięknemi końmi, lecz powóz i zaprzęgi obciążone były mosiężnemi ozdobami w jak najgorszym guście; służący przybrani w galonowaną liberyę, wyglądali jak szwajcarowie kościelni: można sobie łatwo wyobrazić jak śmiesznym i dzikim wydawał się ten galowy ubiór, kiedy tylko do znajomego przybywał na śniadanie. Niezadługo Pan du Pluvier wszedł hałaśnie. — Był to człowieczyk niski, gruby, krępy, czerwony jak wiśnia, blondyn, i chociaż mający zaledwie dwadzieścia pięć lat już bardzo łysy, z kociemi i głupowatemi oczami, mówiący jak najgłośniéj, i to jeszcze akcentem mocno Normandzkim; ubrany z pocieszną pretensyą; mający na palcach pełno pierścieni, kamizelkę aksamitną w srebrne desenie i tém podobne cudaczne ozdoby.
Pan de Cernay przedstawił nas sobie nawzajem, a skoro tylko wymienił moje nazwisko, Pan du Pluvier zawołał bez ceremonii: — Ach! doprawdy, już Pana gdzieś widziałem.
Niegrzeczność ta obraziła mnie, i odpowiedziałem iż niezdaje mi się abym miał tę przyjemność, gdyż pewnie niebyłbym go zapomniał.
W kilka minut późniéj, zaanonsowano Lorda Falmouth.
Przyszedł pieszo i ubrany był z jak największą prostotą. Nigdy w życiu niezapomnę szczególniejszego wrażenia, jakie na mnie uczyniła jego twarz blada, regularna, biała i nieruchoma jak marmur, na któréj błyszczały oczy czarne bardzo blisko siebie leżące; uśmiech jego, poważnie szyderski, uderzył mnie także; i nieprzywiązując najmniejszego znaczenia do tej drobnostkowéj uwagi, sam nie wiem dla czego powieść o Wampirze stanęła mi na myśli, gdyż niebyłbym nadał innego ciała owemu fantastycznemu utworowi.
Pan de Cernay zaprezentował mnie Lordowi Falmouth, i powiedzieliśmy sobie nawzajem zwykłe grzeczności. Aby usiąść do stołu, czekaliśmy tylko na Renegata Włoskiego, którego Hrabia nazywał poufale swoim zabójcą.
Nakoniec Kamerdyner zaanonsował Pana Izmaela: tak się nazywał renegat.
Był wzrostu średniego, brunet, żylasty, wspaniale ubrany po egiptsku, i miał twarz bardzo piękną, chociaż wyraz jéj był ponury. Izmael niemówił ani słowa po francuzku; mowa jego składała się po części z narzecza włoskiego i urywków języka frankońskiego.
Niezadługo marszałek dworu; Pana de Cernay otworzył drzwi sali jadalnéj. Śniadanie było najdoskonaléj zastawione w guście angielskim; srebro było wyrobem Mortimera, porcelana stara Sewrska, a szkło Weneckie i Czeskie. Izmael jadł jak ludożerca — i słowa nawet niemówił; tylko, ponieważ na stole była sama herbata, kawa i czekolada, poprosił śmiało o wino, i pił dzielnie.
Pan de Cernay zdał mi się być dość niekontent z uporczywego milczenia swego zabójcy, którego Pan du Piuvier zaczepiał ciągle, najśmieszniejszemi frazami. Lecz mało baczny na te zaczepki, Izmael pomruknął kiedy niekiedy jak niedźwiedź na łańcuchu, rzucając ukośne spojrzenie na Pana du Pluvier, który zdawał się nadzwyczajnie go niecierpliwić
. Rozmawiałem tymczasem z Lordem Falmouth, i przypominam sobie iż rozmowa nasza toczyła się o uwadze którą mi uczynił; a na którą ja się zgodziłem; szło o ten zbytek wyszukany, rococo, milutki, prawie niewieści, który znaczna liczba młodzieży zaczynała wówczas okazywać w swych apartamentach. Śmiał się niezmiernie, pomyślawszy że wszystkie te zwierciadła, tak ozłocone, tak otoczone autorkami, gołąbkami i wieńcami kwiatów, zawsze odbijały tylko twarze męzkie i brodate, które przeglądały się w nich pośród kłębów dymu cygarowego; gdy tymczasem przez sprzeczność w guście najmniéj dowcipnym, zamiast dać cel i zajęcie wszystkim tym wspaniałościom, zamiast podwoić ich wdzięk otaczając go tajemnicą, zamiast rozjawiać te przepychy dla obojętnych, jeśli jeden z owych młodych pięknisiów miał oczekiwać z miłośną niecierpliwością, jakowego z owych lubych i tajemnych zjawień które wszystkie cuda zbytku powinny by okolać, oczekiwał nań zwykle w jakiéj dzielnicy miasta najpodlejszéj i najsmrodliwszéj, w jakiéj kryjówce płatnéj i lichéj, i tam to upływały godziny tak rzadkie, tak kwieciste, tak czarodziejskie, które same tylko promieniały późniéj pomiędzy blademi wspomnieniami jego życia. Umyśliliśmy więc z Lordem Falmouth, że, dla człowieka z taktem, gustem i doświadczeniem, mieszkanie znaczne i widoczne, powinno być tryumfem wygody i eleganckiéj prostoty; a mieszkanie tajemne; ów ukryty dyament życia, miało być tryumfem zbytku najbardziéj ślepiącego i najwyszukańszego.
Po śniadaniu, poszliśmy do Karczmy Pana de Cernay, (tak upowszechniony zwyczaj cygarów przymuszał do takowego podziału pokoi) w któréj stały naokoło głębokie krzesła z poręczami, szerokie sofy, i ozdobnéj cudownym zbiorem fajek i tabak wszelkiego gatunku, począwszy od indyjskiéj huka, błyszczącéj złotem i drogiemi kamieniami, aż do pospolitej gipsówki, od miękkiego i wonnego liścia Atakii lub Hawanny, aż do czarnego i cierpkiego tytuniu, zwanego pospolicie tytuniem Trzech Króli, gdyż, znajdowały się tak dalece już zepsute podniebienia, iż ubiegały się za jego cierpkim i gryzącym smakiem.
Odbywały się tego dnia gonitwy konne, tak zwanych Gentleman Riders[5] w lasku Bulońskim. Pan de Cernay był ich Sędzią, i proponował mi udać się na nie; wiózł tamże swego lwa Izmaela w factonie.
Dreszcz mnie przeszedł, gdy Pan u Pluvier ofiarował mi miejsce w swym powozie, podobnym do kibitki smolarza; lecz uniknąłem jego sideł, gdyż na szczęście rozkazałem memu kabryoletowi czekać na siebie. Wówczas Pan du Pluvier uczynił tęż samę ofiarę Lordowi, Falmouth, który mu odpowiedział zniczém nie zachwianą krwią zimną:
— Najszczerzej żałuję iż przyjąć niemogę, mój kochany Panie du Pluvier; lecz natychmiast idę do Parlamentu.
— Do izby Parów? Zgoda, to Pana zawiozę. Cóż mnie to szkodzi? moje konie wprawne do biegu.
— I biegają też przecudownie, — odpowiedział Lord Falmouth. Lecz ja się udaję do Londynu, pragnę przemówić za Jndyanami, a że rozprawy zaczną się najpewniéj jutro wieczór, chciał bym stanąć, gdyż wyrachowałem czas odpłynięcia pakebotu, i zamyślam przybyć do Londynu pojutrze.
Uśmiechałem się z téj nadzwyczajnéj wymówki, gdyśmy usłyszeli dzwonki koni pocztowych, i niezadługo podróżna kareta Lorda Falmouth wjechała na dziedzieniec. Spojrzałem na Pana de Cernay z podziwieniem, i gdy Lord Falmouth wyszedł wydać rozkazy, spytałem Hrabiego czy Lord Falmouth prawdziwie wyjeżdża do Londynu.
— Wyjeżdża prawdziwie, — odpowiedział mi Pan de Cernay. — Często bierze go taka fantazja rozprawiać o kwestyi politycznéj, w czém niezaprzeczony posiada talent; lecz tak bardzo nienawidzi Londynu i Anglii, iż wysiada z powozu w Westminster, zasiądzie w parlamencie, przemówi, wsiada znowu, i tutaj powraca.
Lord Falmouth wszedł; z najuprzejmiejszém naleganiem prosił mnie abyśmy się jeszcze kiedy ze sobą widzieli; kuryer jego odjechał, i on wsiadł do powozu.
— Wyścigi mają się odbyć o godzinie drugiéj, — rzekł do mnie Pan de Cernay, — pogoda jest przepyszna; posłałem moje konie do bramy Delfińskiéj; jeśli Pan zechcesz przejechać się potem po lasku, mam wierzchowca na Pańskie rozkazy.
— Stokrotnie dziękuję, — rzekłem, — posłałem także moje konie. Lecz czy te wyścigi są zajmujące? — spytałem Hrabiego.
— Na nieszczęście aż nazbyt: — dwie mile do ubiegnięcia, trzy płoty poł-trzecio-łokciowe do przesadzenia, a na uwieńczenie trzy-łokciowa rogatka.
— To niepodobna! — zawołałem; — ostatnią przeszkodą pół trzecio łokciowa rogatka! Lecz pomiędzy stem koni ani dwóch się pewno nie znajdzie zdatnych uczynić skok podobny po takowym biegu; a chybiwszy go, można się zabić na miejscu.
— Otóż to właśnie, — odpowiedział Hrabia wzdychając; — jestem też w rozpaczy że muszę być sędzią, owego gatunku zabójczego wyzwania, które może przypłacić życiem jeden z dwóch dzielnych Gentlemanów[6], jeśli nie obydwaj, lecz żadnym sposobem nie mogłem odmowić tak przykrego obowiązku.
— Jakto? — spytałem Fana de Cernay. —
— Och! — odpowiedział, — to cały romans, i tajemnica równie smutna jak niepodobna do uwierzenia; zresztą, mogę ją teraz Panu powierzyć; bo jeśli, z wielu powodów, nikt do tąd jeszcze nie jest o niéj uwiodomiony, za godzinę, widząc ostatnią i straszliwą przeszkodę, zamieniającą wyścigi, pod płochym przedsiębrane pozorem, w śmiertelny pojedynek pomiędzy młodzieżą która je odbywała, wszyscy odgadną łatwo powód i cel.
Starałem się wyczytać z oczu Pana de Cernay czy mówił na prawdę; lecz jeśli sobie żartował, oszukaną została moja przenikliwość, tak bardzo zdawał się być przekonany o tém co mówił.
— Oto, — mówił daléj, — wytłumaczenie téj awantury, prawdziwie nadzwyczajnéj. Jedna z najpiękniejszych Paryzkich kobiét, Pani Margrabina te Pënâfiel, ma w tłumie składających jéj hołdy, dwóch wielbicieli rywalów; miłość ich ku niéj jest wiadomą, lub raczéj odgadnioną; powiedziawszy sobie pewnego dnia kilka słów bardzo uszczypliwych, względem współubiegania się w składaniu hołdów, które szkodziło obu, niebędąc pożyteczném żadnemu; zbyt dobrze wychowani, aby się mieli bić z powodu kobiéty, którą kochają, a któréj sławie rozgłos pojedynku możeby zaszkodził; aby uniknąć podobnéj nieprzyjemności, i dojść do tego samego celu, wybrali to śmiertelne wyzwanie... którego koleje są najzupełniéj równe, ponieważ obaj dosiadają konia dzielnie, a konie ich są wyborne; co do skutku, na nieszczęście bardzo podobnego do prawdy, ten nie jest wątpliwy; bo jeśli podobna aby koń, po dwumilowym biegu, i trzech przesadzonych płotach, mógł jeszcze przebyć zaporę pięciustopową, prawie materyalnie jest niepodobieństwem, aby dwa konie miały równie tak nadzwyczajne szczęście... Niepodpada też żadnéj wątpliwości że wyścigi te skończą się jakim strasznym wypadkiem... jeśli nie, dwaj rywale muszą je późniéj na nowo rozpocząć, jak się rozpoczyna pojedynek, gdy oba wystrzały chybiły.
Wszystko to tak mi się zdawało dziwném, tak mało zgodném z naszemi obyczajami, chociaż ściśle rzeczy biorąc nie było zupełnie niepodobném do prawdy, iż osłupiałem. A Pani de Pënâfiel, — spytałem Pana de Cernay, — jestże uwiadomioną o nieszczęsnéj szermierce, której jest przedmiotem?
— Bez wątpienia, i aby Panu dać wyobrażenie o jéj charakterze, powiem, że bardzo być może iż będzie się tamże znajdować.
— Jeśli przyjdzie, — powiedziałem tą razą z uśmiechem bardzo widocznego niedowierzania, — Pani de Pënâfiel uzna to zapewne rzeczą tak prostą, jak znajdować się na krwawém widowisku toreadorów swego kraju, gdyż, sądząc po jéj nazwisku i dzikiéj pogardzie naszych zwyczajów, sroga ta Margrabina musi być jaką Amazonką Hiszpańską, ze starożytnéj szlachty! jedną z czarnowłosych cór Xeresu luh Wejeru, które dotąd jeszcze noszą sztylet zatknięty za podwiązką.
Pan de Cernay nie mógł się wstrzymać od głośnego śmiechu i rzekł: — Wcaleś Pan niezgadł; Pani de Pënâfiel jest Francuzką, z Paryża, i nad wszelki wyraz Paryżanką; prócz tego wielką damą i spokrewnioną z najpierwszemi domami we Francyi jest wdową, a jej mąż, Margrabia de Pënâfiel, był Hiszpan.
— No, — rzekłem do Hrabiego, śmiejąc się z kolei; — dobrze czynisz iż nadajesz zajęcie tak romansowe, tak fantastyczne, wyścigom których jesteś sędzią; to było by dostateczném aby cały Paryż zbiegł się na nie....
— Lecz ja zupełnie na serio mówię, — rzekł z miną w istocie bardzo poważną.
— Ależ, doprawdy, jeśli kobiéta nie może przeszkodzić dwóm półgłówkom wykonywać tak niebespieczne szaleństwa nigdy tego niepojmę aby kobiéta dobrego tonu mogła być obecną podobnemu wyzwaniu, kiedy wie że jest sama jego przedmiotem: jestto wystawić się na powszechną naganę i pogardę.
— Najprzód, pani de Pënâfiel bardzo mało dba o to co powiedzą, a potém ona sama tylko wie że jest przyczyną tego niejako pojedynku.
— Lecz, przypuszczając iż niepomyśli że tajemnica może być zdradzony przez wypadek, daje zawsze dowód zimnego i obmierzłego okrucieństwa.
— O! jestto też serce najoschlejsze i najzatwardzialsze, jakie tylko sobie wyobrazić można; przytém ma zaledwie lat dwadźieści-pięć, i piękna jest jak anioł.
— A dla czegóż Pan nieodwiodłeś walecznych młodzieńców od tak niebezpiecznego wyzwania? bo jeśli cel jego jest znany, jak przypuszczasz, cała ich delikatna wspaniałość będzie podwójnie straconą.
— Najprzód, — rzekł Hrabia, — niepowierzyli mi swéj tajemnicy; bardzo nadzwyczajny przypadek mi ją wykrył: niemogłem też sobie dozwolić uczynić najmniejszéj uwagi względem okoliczności, o któréj niby to niewiedziałem; upierać się zaś nad niebezpieczeństwem takiéj gonitwy, było to prawie podawać w wątpliwość ich odwagę, a tego uczynić niemogłem; lecz, gdyby mnie się byli poradzili, byłbym im powiedział: iż postępują jak szaleńcy, gdyż, widząc wyścigi tak niebezpieczne, nikt nie będzie mógł uwierzyć, że dał do nich powód zakład o dwieście luidorów, będący ich pozornym celem; kto kolwiek posiada taki jak oni majątek, nienaraża swego życia za dwieście luidorów; szukając też tajemnego powodu podobnego wyzwania, łatwo dojść można do wykrycia prawdy... a to sprawi rozgłos bardzo ostawiający Panię de Pënâfiel.
— I jestże to rzeczą, dostatecznie dowiedzioną iż ci Panowie nią byli zajęci? — spytałem Hrabiego.
— Mocno dowiedzioną, wszyscy to powiadają: a co do mnie, który znam od dawna Panią de Pënâfiel, największe moje przekonanie w tym względzie pochodzi z udanéj obojętności, z jaką zdaje się z niemi obchodzić, bo w niektórych rzeczach rzadko i głęboko jest skrytą.
— Powtarzam, w tém wszystkiém co mi powiadał Pan de Cernay, była tak szczególniejsza mięszanina prawdo-podobieństwa, iż niemogłem się namyślić czy mu wierzyć, czy niewierzyć. — Potrzeba, — rzekłem, — abyś mi to Pan zaręczył, tak jak zaręczyłeś, abym mógł uważać Panię de Pënâfiel jako należącą do świata.... lecz kogóż przecie widuje?
— Najlepsze i najznakomitsze towarzystwo, tak z mężczyzn jak i kobiét, gdyż dom jéj jest jednym z najlepszych w Paryżu; ma ogromny majątek, i przyjmuje w sposób prawdziwie królewski; prócz tego salon jéj nadaje prawa co do gustu, dowcipu i literatury, to jednak nieprzeszkadza iż Pani de Pënâfiel jest powszechnie nienawidzoną wedle tego, na co zasługuje.
— Ale przecie jakaż to kobiéta, już wszystko pominąwszy? jest więc dowcipna?
— Nieskończenie, lecz dowcip jéj niezmiernie jest złośliwy, bardzo uszczypliwy, do tego jeszcze pogardzająca, kapryśna, dumna aż do zbytku, gdyż przywykła aby wszystko przed nią się korzyło; prócz tego niektóre położenia tak są wysokie, iż czy chcemy, czy niechcemy, czynią na nas wrażenie. Niepotrzeba Panu powiadać iż zalotność Pani de Pënâfiel przechodzi nawet granice podobieństwa... a na dokończenie obrazu, ma pretensye najniepodobniéj do uwierzenia śmieszne... Zgadnij do czego, — do nauk wysokich? do sztuk pięknych? sam już nie wiem do czego? — O! upewniam Cię, jestto kobiéta zarazem osobliwa, powabna i śmieszna... Ponieważ należę do grona jéj przyjaciół, proponował bym Panu zaprezentować go, uprzedzając Pana jednakże, iż równie jest ciekawą jak niebespieczną do poznania; lecz tak dziwaczna, taka fantastyczna, że niemogę Panu zaręczyć iż zostaniesz przyjęty, gdyż odmówi dziś to, czego jutro może pragnąć będzie... jednakże, jeśli Pan sobie życzysz, spróbuję.
— Lecz, — rzekł Urabia spoglądając na zegar, czas nagli, właśnie druga godzina, kaźmy zajechać powozom.
I zadzwonił.
Wyszliśmy. — Codotworny zaprzęg Pana du Pluvier pierwszy zajechał, i mała figurka wskoczyła do niego tryumfalnie, niedotykając stopnia.
Zdawało mi się spostrzegać od kilku minut na twarzy Pana ile Cernay pewien rodzaj ciekawości, wznieconéj zapewne chęcią zobaczenia czy byłem godny (choćby pod względem mych koni), toczyć się w około jego jasnéj planety.
Skoro mój kabryolet zajechał, Pan de Cernay rzucił nań okiem znawcy; wszystko w nim było jak najprostsze, bardzo mało wpadające w oczy; zaprzęgi całkiem czarne; lecz koń, gniado-kasztanowaty, rosły i najdoskonaléj kształtny, był prawie tej-że saméj ceny co sławny Coventry[7].
— Daj go katu! ależ to cudownie porządne, i masz Pan bez wątpienia najpiękniejszego konia kabryoletowego w całym Paryżu! — rzekł Pan de Cernay tonem pochwalającym, w którym zdawało mi się postrzegać jakiś odcień zazdrości.
Od téj chwili osadziłem że Hrabia umieszcza mnie wyraźnie bardzo wysoko w swém przekonaniu. Faeton jego zajechał; usiadł w nim wraz z Izmaelem.
Niepodobna opisać elegancyi i lekkości tego roskosznego powozu jasno-zielonego, z obłamkami białemi; podobnie jak doboru i gustu jego ślicznego zaprzęgu, składającego się z konia gniadego i konia siwo jabłkowitego, miernego wzrostu. Wszystko było zachwycające, nawet, dwóch małych groomów, najzupełniéj jednakowéj kibici i wzrostu, którzy lekko wskoczyli na tylny koziołek: pierwszy raz także widziałem konie z ogoloną grzywą, a to najdoskonaléj przystawało koniom Pana de Cernay, tak bowiem ich grzbiety, odznaczające rasę, były płaskie, muszkuły śmiele wydatne.
Pojechaliśmy do lasku.




Rozdział 12.
GENTELMEN RIDERS. ―

Fałsz czy prawda, wszystko co mi powiedział Pan de Cernay tak żywo obudzało moję ciekawość, iż pragnąłem jak najprędzéj dojechać do miejsca gonitw.
Pojechaliśmy więc do lasku Bulońskiego, przy pięknym dniu miesiąca Lutego. Słońce jaśniało; powietrze przenikliwe i czyste, niebędąc zbyt zimném, ożywiało twarze kobiét przejeżdżających w otwartych powozach, spiesząc do okrągłego koła, które miało być kresem wspomnionych wyścigów.
Zatrzymaliśmy się przy bramie Delfińskiej, aby wsiąść na konie wierzchowe; moje uległy znowu przeglądowi Pana de Cernay, który go utwierdził zapewne w wysokiéj opinii, jaką o mnie powziął, a która, przyznaję, bynajmniéj niepołechtała mojej próżności.
Co do jego koni, te, również jak wszystko co posiadał, były rzadkiéj doskonałości.
Pan du Pluvier dowiódł mi tego, o czém dawno byłem przekonany, to jest: że znajdują się ludzie prawie od natury przeznaczeni na wykonywanie rozmaitych śmieszności; i tak, zaledwie siadł na konia, dozwolił aby go uniósł. Sądzimy że jedzie za nami o kilka kroków, gdy nagle wyprzedza nas, puściwszy się jak strzała; dość długo ścigaliśmy go oczyma, lecz koń jego puścił się nagle w poboczną aleję; gwałtowne to poruszenie tak było mocne, iż kapelusz spadł z głowy Panu du PJuvier, a potém sam zniknął nam z oczu.
Przybyliśmy spokojnie do środkowego koła z Izmaelem, śmiejąc się z téj przygody; gdyż zapomniałem powiedzieć, iż posuwając grzeczność dla swego lwa aż do najuprzejmiejszego uprzedzania wszystkich jego chęci. Pan de Cernay mając przypadkiem w swej stajni bardzo pięknego czarnego Arabskiego konia, proponował Izmaelowi aby wsiadł na niego; Renegat przyjął zaproszenie, a twarz jego męzka, charakterystyczna, ubiór dziwny i świetny, większą nadawały cenę i bardziéj czyniły uderzającą jego najzupełniej francuzką elegancyą.
Przybywszy do środkowego koła, zsiadłem z konia i zmięszałem się z patrzącemi na wyścigi, pomiędzy któremi znalazłem kilka znajomych mi osób.
W tenczas to dopiéro postrzegłem straszliwą zaporę pozostającą do przebycia, po dwóch ubieżonych milach i trzech przesadzonych płotach.
Wystawić sobie bal wzniesiony o pięć stóp od ziemi, i przytwierdzony poprzecznie na dwóch słupach prostopadłych, jak szlaban zwykle umieszczany w poprzek alei.
Przyznam się iż wówczas, objaśnienia których mi udzielił Pan de Cernay o tém wyzwaniu, chociaż wydawały mi się dziwne, tłumaczyły jednak dla czego ci dwaj młodzieńcy mieli się narażać na tak straszliwe niebespieczeństwo.
Dość znaczna liczba osób otaczała już tę nieszczęsną zaporę, i równie jak ja własnym niemogła uwierzyć oczom.
Pytano siebie jakim sposobem dwaj ludzie młodzi bogaci i światowi, chcieli tak zuchwale narażać swe życie. Pytano czy przynajmniéj ogrom zakładu mógł do pewnego stopnia wytłómaczyć tak szaloną odwagę; lecz szło tylko o dwieście luidorów.
Nakoniec po nowych i niepewnych domysłach, wielu widzów, obznajmionych z pogłoskami biegającemi po świecie, doszło do tego, bądź przez postrzeżenia które sami uczynili, bądź że kilka słów które się wymknęły Panu de Cernay naprowadziły ich na tę myśl, doszli do tego mówię, iż zaczęli sobie tłómaczyć to śmiertelne wyzwanie podobnie jak Hrabia je tłumaczył.
Wszyscy natychmiast zgodzili się na ten domysł, najprzód dla tego że miał w sobie trudny do oparcia mu się powab obmowy; a w rzeczach zarówno najdrobnostkowszych jak i w rzeczach największéj wagi, każde wytłómaczcenie rozwiązujące zagadkę, długo i na próżno badaną, chciwie bywa przyjęte.
W tenczas usłyszałem tu i owdzie następujące wykrzyknienia; — Czy podobna? — Prawda, teraz wszystko się tłómaczy. — Lecz co za szaleństwo! — co za delikatność! — Co za śmiałość! podobnie postępować dla kobiety tak pogardnéj, tak zalotnéj! — Ona tylko jedna może natchnąć do podobnych czynów — Szatanska Margrabina! a to rzecz oburzająca!! — to do nieuwierzenia, i tym podobne.
Niemiałem czasu spytać Pana de Cernay szczegółowo względem aktorów tego nadzwyczajnego wypadku; podczas też gdy się oburzano, słusznie zapewne, przeciwko Pani de Pënâfiel, spostrzegając Sir Henryka ***, wielkiego Sportmana[8] którego dobrze znałem, powziąłem nadzieję że najzupełniéj przez niego zostanę objaśniony.
— No! — rzekłem mu, — zdaje mi się że to kurs dzielny! mógłżebyś mi Pan powiedzieć ktoren jest Faworyt.[9]
— Tak zdania są podzielone, — odpowiedział, iż powiedziawszy prawdę, niema wyłącznego faworyta Obydwa konie z najdoskonalszéj pochodzą rasy: jeden, Bewerley pochodzi z Gustawusa i Cybelit drugi, Captain-Morave, wywodzi swój ród od Kamela i Wanżeressy, obaj najświetniejsze odbywali polowania w Anglji, a Gentlemanowie Ridrs co ich dosiadają, Baron Mertcuil i Margrabia Senneterre, nabyli, pomiędzy samym nawet kwiatem uczęszczającym do Meltona[10], jak największą sławę, gdyż wyrównywają jak mówią, w odwadze naszemu sławnemu kapitanowi Reacher[11] który złamał sobie ostatni swój zdrowy członek, (ramie lewe), na polowaniu w Saint-Albans, które się odbyło roku zeszłego; potrzeba też śmiałości równie szalonéj, aby się narażać na podobne niebespieczeństwo. Widziałem wiele wyścigów, byłem na łowach w Irlandyi, gdzie mury zastępują miejsce płotów; lecz przynajmniéj mury wysokie są tylko na trzy stopy, a na cztery już najwyższe, słowem nigdy w życiu nic nie widziałem tak przerażającego jak owa baryera! — rzekł do mnie Sir Henryk *** raz jeszcze zwracając się ku straszliwéj belce!
Co chwila nowe nadjeżdżały powozy, i tłum widzów coraz się bardziéj zwiększał. Tłum był rozdzielony na dwie części bardzo odznaczające się: jedni, a tych była większa część, najzupełniéj obcy pogłoskom świata i warunkom wyścigów, widzieli tylko w takiém passowaniu się rozrywkę, pewien rodzaj widowiska, którego bynajmiéj nie domyślali się niebespieczeństwa.
Najmniejsza liczba, uwiadomiona o powodzie i tajemnym celu, jaki przypisywano temu wyzwaniu, przypuszczając, lub nie przypuszczając podobne wytłumaczenie, pojmowała przynajmniej okropne niebespieczeństwo, na które mieli się narażać dwaj Gentlemani Riders.
Lecz należy wspomnieć iż wszyscy widzowie, a szczególnie ostatni o których wspomniano, oczekiwali wyścigów z równąż jak ja niecierpliwością, a za którą sam prawie się wstydziłem.
Lecz niezadługo cały tłum zbiegł się do środka koła.
Panowie de Senneterre i dc Merteuil tylko co wysiedli z powozu, i mieli wsiadać na konie, aby się udać do miejsca skąd wyruszano.
Pan de Merteuil zdawał się mieć lat zaledwie dwadzieścia i pięć; kibić jego była jak najzgrabniejsza i nadzwyczaj powabna; zdawał się spokojny i uśmiechający, chociaż może nieco przyblady; — miał na sobie kurtkę jedwabny, pół czarną i pół białą, i takąż samą czapeczkę; spodnie jelonkowe jasno-żółte, a buty ze sztylpami dokończały jego stroju. Siedział na Kaptę-Morawie.
Kaptę-Moraw, cudny koń siwo-jabłkowity tak był dobrze utrzymany, iż zdawało się widzieć jego krew toczącą się po żyłach już nabrzmiałych pod jego skórą cienką, jedwabistą, i błyszczącą tysiącem złotawych odcieni; słowem, można było policzyć każdy z jego sprężystych muszkułów, tak dalece ciało jego wolne od zbytecznéj otyłości, wydawało się żylaste i jędrne.
Pan de Montreuil, zatrzymał się na chwilę przy słupie celowym aby pomówić z Panem de Cernay.
Pan de Senneterre, którego koń zimniejszy bez wątpienia, nie potrzebował galopować przez ćwierć mili, takim galopem, do jakiego Pan de Montreuil miał przymusić swojego, dobiegając do punktu wyruszenia: Pan de Senneterre, aby doścignąć Bewerleja, siedział na ślicznym małym siwo-gniadoszu, nadzwyczaj dziwnie znaczonym czarno i biało: z pod długiego surduta tego Gentlemana, widać było jego kurtkę z purpurowéj jedwabnéj materyi; tego samego prawie był wzrostu co Pan de Montreuil, i także twarzy bardzo przyjemnéj. Przybliżył się do współzawodnika z uśmiechem na ustach, i podał mu rękę; ten ją ścisnął z jak największą, lub przynajmniéj najpozorniejszą szczerością, co mi się wydało dyssymulacyą w jaknajlepszym guście, zważając na stosunki, w jakich się względem siebie znajdowali.
Obaj powabni młodzieńcy wzbudzali zajęcie przykre i ogólne, tak wielkiém było niebespieczeństwo na które mieli się narazić z tak o nic niedbającą śmiałością. Istotnie, na co tylko poświęci się odwaga, zawsze poklask odbiera. Zdało mi się także iż człowiek siwowłosy, z godnością w twarzy wyrytą, zbliżył się do Pana de Montreuil, i uczynił mu zapewne kilka nalegających uwag względem niebespieczeństwa owego biegu.
Uwagi te, przyjęte z jak najdoskonalszą uprzejmością, pozostały jednak bez skutku, gdyż w obce tak bacznego tłumu, Panowie de Merteuil i de Senneterre, jakikolwiek prawdziwie był powód ich wyzwania, nie mogli na nieszczęście okazywać iż chcą uniknąć niebespieczeństwa.
Trzeba się było nakoniec udać do punktu wyruszenia; jeden z przyjaciół Pana de Cernay pojechał tamże z Panami de Senneterre i de Merteuil, ażeby być obecnym ich puszczeniu się i wydać hasło.
Ciekawość stawała się też coraz bardziéj niecierpliwą, im większą miała nadzieję być w prędce zadowoloną.
W téj chwili, słysząc zgiełk nadzwyczajny, odwróciłem się, i postrzegłem nieszczęśliwego Pana du Pluvier, który bez kapelusza, z włosami na wiatr rozwijanemi, z ciałem w tył pochyloném, z nogami konwulsyjnie na przód wyciągniętemi, wyprężając się ze wszystkich sił, ciągle unoszony był przez konia, który jak strzała mignął przez środkowe koło i znikł niezadługo w jednéj z przytykających alei, śród głośnego śmiechu widzów.
Zaledwie skończył się ten śmieszny ustęp, nowy przedmiot ściągnął na siebie moją uwagę.
Postrzegłem zbliżającą się zwolna bardzo piękną karetę pomarańczową, którą ciągnęły kłusem dwa wspaniałe konie czarne i jak tylko podobna widzieć największe, dzielne i pełne sprężystości; herby i srebrne oblamki zaprzęgów błyszczały przy słońcu, a na obszernéj błękitnéj draperyi, pokrywającej kozieł, postrzegłem dwie tarcze, na których były wyszyte bogato, jedwabiem różno-barwnym, dwa herby uwieńczone Margrabiowską koroną złotem wychaftowaną. Rzuciłem ciekawe spojrzenie w ten powóz, gdy Pan de Cernay, przesuwając się dość śpieszuie około mnie rzekł; — Byłem tego pewny, oto Pani Margrabina de Pënâfiel. To niegodnie.
I niedając mi czasu odpowiedzieć, zbliżył się konno do portiery powozu, w około którego już się cisnęło kilku znajomych mężczyzn. Pani de Pënâfiel zdawała mi się przyjmować Pana de Cernay z uprzejmością nieco niedbały, i podała ma końce swych paluszków do uściśnięcia. Hrabia zdawał mi się nadzwyczaj rozmowny i wesoły.
Znowu rzuciłem spojrzenie do powozu, i teraz najdoskonaléj mogłem zobaczyć Panią de Pënâfiel. Przez blondynowy pół-wualkę, zapuszczony u jéj kapotki niezmiernie prostéj, postrzegłem twarz nadzwyczaj blady, której owal bardzo był delikatny i regularny, a białość nieco matowa; oczy jéj żywe i wielkie, chociaż na w pół-przymknięte, były mieniąco się popielatego koloru, nakształt tęczy, a ponad niemi zakryślały się szlachetnie brwi wydatne; czoło gładkie, szklniyce, dość wypukłe, otoczone było dwoma opaskami włosów, bardzo jasno brunatnych, połyskujycych złotawym odcieniem, jak widzimy na niektórych portretach Titiana; nos mały i kształtny, był może nieco za prosty; usta, trochę zaduże, były rumianne, lecz wargi tak wązkie i kąty ich tak poganinie spuszczone, iż nadawały téj pięknéj twarzy wyraz, zarazem znudzony, sardoniczny i pogardny: nakoniec zaniedbana pozycya, w jakiéj Pani d Pënâfiel siedziała w głębi powozu, gdzie zdawała się prawie leżeć, cała owinięta ogromnym kaszemirowym szalem, uzupełniały pozór omdlałości i zaniedbania.
Gdym się przypatrywał wyrazowi twarzy Pani de Pënâfiel, która w téj chwili zdawała się zaledwie odpowiadać na to, co do niéj mówił Pan de Cernay, postrzegłem iż obracała głowę, z roztargnieniem, ku przeciwnéj stronie téj, po któréj siedział Hrabia. Wtenczas blada jéj twarz zdawała się nieco ożywiać, nachyliła się ku Panu de Cernay, prosząc go zapewne aby jéj wymienił nazwisko jakiejś osoby, którą wskazała mu spojrzeniem, z dość żywém wzruszeniem ciekawości.
Ścigałem kierunek oczu Pani de Pënâfiel, i postrzegłem Izmaela... koń jego brykał niecierpliwie, a Renegat, jednak jako wyborny jeździec, cudnie na nim siedział. Długie rękawy jego szaty ponsowéj, przetykanéj złotem, z wiatrem igrały; biały zawój wydatniejszą czynił jego twarz brunatną i charakterystyczną; marszczył czarne brwi, spinając boki rumaka kolcami swych maurytańskich strzemion: słowem, w téj postawie, lzmael był prawdziwie piękny, pięknością dziką i potężną.
Odwróciłem głowę i postrzegłem Panię de Pënâfiel, dotąd tak na wszystko obojętną, ścigającą z pewnym rodzajem niepewności wszystkie poruszenia renegata.
Nagle koń jego tak się gwałtownie wspiął na tylnych nogach, że zaledwie mógł się na nich utrzymać, i o mało się nie obalił.
Natychmiast Pani de Pënâfiel rzuciła się w głąb powozu, zakrywając ręką oczy.
A że jednak koń Izmaela nie upadł, rysy Pani de Pënâfiel, na chwilę wzruszone obawą, wypogodziły się, i znowu wpadła w swoję pozorną otrętwiałość.
Ta scena nietrwała i pięciu minut, a jednakże przykre uczyniła na mnie wrażenie; w inném zapewne zdarzeniu, nic nie wydałoby się prostszego, jak ciekawość, którą Pani de Pënâfiel okazała z razu, postrzegłszy Izmaela, którego malowniczy i świetny ubiór musiał na siebie ściągnąć wszystkich spojrzenia; bezwątpienia, nic naturalniejszego także jak obawa, któréj zdawała się doznawać, gdy koń renegata o mało go swym ciężarem nie przywalił; lecz wydawało mi się dziwném, niewytłómaczoném, owo okazanie czułości dla człowieka którego nieznała, i ta oschłość serca, które dozwalały jéj być obecną śmiertelnemu passowaniu się, które mógł przypłacić życiem, jeden z dwóch kochających ją młodzieńców!
Skoro tylko Izmael uspnkoił swego konia, Pani de Pënâfiel, jakém powiedział, znowu usiadła w powozie z niechcenia, i z tąż samą znudzoną miną; potem, kłaniając się Pan u de Cernay skinieniem głowy, zapuściła szkła, z obawy zapewne zimna, które stawało się dość przejmującém.
W téj chwili kilku jeźdźców nadbiegało w aleję służącą za plac wyścigów, wołając:
— Już wyruszyli!
Natychmiast pan de Cernay udał się do słupa: szmer żywéj ciekawości zaczął krążyć po zgromadzeniu, zostawiono wolne miejsce przed straszliwą zaporą, wznoszącą się na gruncie twardym i krzemienistym, gdy tymczasem dwóch chirurgów, wezwanych przez przezorną ostrożność, stało obok żałobnéj lektyki, która była jednym z koniecznych przydatków każdych wyścigów.
Kto sani doznawał tysiącznych próżności posiadania, niezmiernego przywiązania do swojego konia, pychy widząc go tryumfującego, obawy lub nadziei przegrania. lub wygrania znacznego zakładu, ten łatwo pojmie nadzwyczajne zajęcie, jakie zwykle wzbudzają w niektórych widzach wyścigi konne.
Lecz, w tém zdarzeniu, wszyscy obecni zdawali się doznawać niezmiernego i przenikającego zajęcia, tak bardzo niebespieczeństwo, na które narażało się tych dwóch młodzieńców było wielkie, i srodze dręczące wszystkie umysły; przypominam sobie nawet, że przez delikatność, która cechuje i zawsze cechować będzie wyższe towarzystwo, najmniejszego nie zrobili zakładu ludzie dobrze wychowani, znajdujący się na tych wyścigach, gdyż koniec ich tak mógł być okropny, iż lękanoby się zajmować czém inném jak losem dwóch śmiałych młodzieńców, wszystkim znajomych.
Czekano więc co chwila ich zjawienia się; wszystkie lorynetki zwrócone były na środkową aleję, gdyż nie można było jeszcze nic wyraźnie rozpoznać.
Nakoniec, krzyk ogólny oznajmił że już widzą dwóch żokejów.
Ukazali się w najodleglejszym punkcie alei; pochyleni na siodle, dobiegali do pierwszego płotu, i przeskoczyli go razem.
Potém obaj z równą szybkością przebiegli przestwór dzielący drugi płot od pierwszego.
Znowu postrzeżono dwie końskie głowy ponad drugim płotem, potem obaj jezdcy przesadzili go po królewsku!... i znowu razem.
Były to wspaniałe wyścigi.... rozległo się brawo, jednakże wszyscy bolesnego doznali wrażenia.
Przy trzecim płocie, Pan de Merteuil uzyskał nieco przedłożenia; lecz gdy go przeskoczyli, Pan de Senneterre, odzyskał stracony przestwór, stanął znowu obok, i można było widzieć obu żokejów, zbliżających się do ostatniéj i straszliwéj zapory z niepodobną do uwierzenia szybkością.
Stanąłem w pobocznéj alei, o kilka kroków od celu, aby się dobrze przypatrzyć rysom obu współ-ubiegaczy.
Niezadługo posłyszano głuche tentnienie pospiesznego galopu... Panowie de Senneterre i de Merteuil mignęli obok mnie, jeszcze jeden tuż przy drugim; żywy odcień połysku ich koni zaledwie był nieco zwilgotniony, które, z rozwarłem i dymiącém nozdrzem, ciałem wyciągnioném, spuszczonym ogonem, przytulonemi uszami, zaledwie dotykały ziemi w swéj zadziwiającéj szybkości.
Panowie Merteuil i Senneterre, bladzi, pochyleni na karki swych rumaków, z gołemi rękami przyklejonemi niejako do cugli, ściskali konie żylastemi kolanami z wysileniem prawie konwulsyjnem. Gdy mignęli około mnie, nec byli już nawet o dziesięć kroków od bariery; w téj chwili spostrzegłem Pana de Merteuil zacinającego dzielnic szpicrutą swego konia, bodząc go zarazem obu ostrogami; zapewne aby niezawodniéj mógł przeskoczyć zaporę. Dzielny koń wyprzedza w istocie współzawodnika, i to o znaczny kawał; lecz bądź że mu sił zabrakło, bądź że go nierozważnie popchnięto, wtedy, zamiast skupić się na chwilę cały w sobie, dla ułatwienia swego skoku tym krótkim przestankiem, Captain-Morave tak na oślep wpadł na belkę, iż przednie jego nogi w niéj się uwikłały....
Wówczas, słysząc ten tłum wydający jedyny i straszliwy krzyk, postrzegłem konia i jezdca robiących koziołka i powalonych na piasku alei, w chwili, gdy Pan de Senneterre, zręczniejszy lub lepiéj dosiadający rumaka, zmuszając swego konia Bewerleja do nadzwyczajnego podskoku, przebywał zaporę, zostawiając ją daleko za sobą, nie mogąc jeszcze wstrzymać gwałtownego rzutu, jakim się do biegu puścił....
Wszyscy poskoczyli obtoczyć nieszczęśliwego Pana de Montreuil.... Nieśmiejąc przybliżyć się, tak bardzo lękałem się tego strasznego widoku, rzuciłem okiem w stronę, w któréj widziałem Panię de Pënâfiel; powóz jej zniknął.
Byłoż to przed lub po tym okropnym wypadku?... tego nie wiem....
Niezadługo straszliwe słowo: — umarł! zaczęło krążyć po całym tłumie....




Rozdział 13.
OPERA. ―

Pan de Cernay proponował mi abym zajął próżne miejsce w loży, którą trzymał wraz z Lordem Falmonth w teatrze Opery; przyjąłem, i udałem się tamże tego samego wieczora, którego odbyły się te nieszczęsne wyścigi, a to był właśnie Piątek.
Gdym wchodził na schody, spotkał się zemną niejaki Pan de Pommerive, pewien gatunek dobrze wychowanego błazna — pasibrzucha, mający lat piędziesiąt do sześćdziesięciu blisko, i człowiek najgadatliwszy, najciekawszy, największy plotkarz, kłamca i obmówca, jakiego tylko wyobrazić sobie podobna.
— A co — rzekł przystępując do mnie z miną przerażoną, — wiesz Pan? Nieszczęśliwy Pan de Merteuil umarł!! Ach! mój Boże, mój Boże! co za straszliwy wypadek! Powracam od Hrabi ***, u którego obiadowałem, sam nawet nie wiem com jadł, tak byłem pomięszany.
— To okropny przypadek! — rzekłem.
— Okropny, okropny, okropny! Lecz daleko okropniejszym jeszcze jest powód wyzwania... Wiesz Pan co powiadają?
— Wiem co powiadają, — odpowiedziałem, — lecz nie wiem jak się rzecz ma prawdziwie.
— To najzupełniéj toż-samo, — odezwał się znowu Pan de Pommerive; — lecz czy Pan nieznajdujesz, że, ze strony Pani de Pënâfiel, jestto do najwyższego stopnia posuniona bezczelność, być obecną na tych wyścigach? Lecz dla tego że cały Paryż najbardziéj ubiega się bywać w jéj domu, dla tego że ma dosyć dowcipu, aby prawić najuszczypliwsze przygryzki, dumna i wszechwładna Margrabina sądzi że jéj wszystko wolno. To rzecz oburzająca!... słowo honoru; trzeba też znaleść sprawiedliwość! I dla tego że się bywa w jéj domu, że grzecznie przyjmuje, że doskonałe daje obiady, byłoby niegodnie, podle nawet, tak, nie lękam się powtórzyć że podle, zamilczeć podobne zgorszenie! Zdawałoby się doprawdy jakby się było niewolnikiem jéj kaprysów; ktoby to uczynił, byłby prawdziwym ilotém![12] — dodał z oburzeniem.
— Masz Pan wielką słuszność, — rzekłem, — ta niepodległość, szlachetna pogarda otrzymanéj przysługi: nic odważniejszego! Lecz czy z pewnością, dowiedziono że Panowie de Merteuil i de Senneterre zajmowali się Panią de Pënâfiel, i że powód który Pan wymieniłeś jest prawdziwym powodem ich wyzwania?
— Pewno że dowiedzione, kiedy wszyscy temu wierzą, kiedy wszyscy to powtarzają. Ma się rozumieć że oni, to jest ten co pozostał, Senneterre, nigdy się do tego nieprzyzna, gdyż niezbyt dawno, idąc dowiedzieć się o zdrowiu nieszczęśliwego Merteuil, który zaledwie dwie godziny przeżył po swoim upadku, spotkałem przy drzwiach jego Pana de Senneterre, z twarzą zmienioną. Chciałem go wybadać względem Pani Pënâfiel; otóż czcigodny, nieoszacowany młodzieniec tyle miał władzy nad sobą, iż udał że bynajmniéj nie rozumie togo co ja mówię. Zresztą, łatwo tomu wierzę, iż po głupiéj roli, jaką Pani de Pënâfiel kazała im obu odegrać podczas tych wyścigów... Senneterre nie może już teraz przyznać się do prawdziwego powodu tej walki, nieuchodząc za osła!
— Jakto? — rzekłem.
— Jakto, nie wiesz Pan prze wybornéj historyi o Turku i Margrabinie? — wykrzyknął Pan de Pommerive z uniesieniem radości, trudném do opisania.
Ponieważ ani na chwilę niespuściłem Izmaela z oczu podczas gonitew, byłem ciekawy dowiedziéć się do jakiego stopnia historya będzie prawdziwą; i odpowiedziałem Panu de Pommerive, iż niewiem co chce przez to rozumieć.
Wtenczas piekielny ten gaduła zaczął następujące opowiadanie, przeplatając je cudacznemi pantomimami i giestami najśmieszniejszemi, któremi zawsze ozdabiał swe obmierzłe obmowy, dla uczynienia ich tém zdradliwszemi, im bardziéj je czynił prawdziwie nadzwyczaj komicznemi.
— Wyobraź więc sobie, mój najkochańszy Panie, — rzekł Pan de Pommerive, — że w chwili, gdy ci dwaj nieszczęśliwi młodzieńcy, przez zbytek delikatności, mieli narazić dla niéj swe życie, Pani de Pënâfiel rozkochała się nagle, miłością najnieprzyzwoitszą i najszaleńszą w Turku... tak, w piekielnym łotrze, ilość przystojnym wprawdzie, a w którym ten djabelski Cernay zatopił się niewiadomo dla czego. Ależ rozkochać się, tak nagle tak szalenie w Turku, czy Pan to pojmujesz? Co ja, to pojmuję, bo powiadają że jest tak kapryśna, tak wszystkiém znudzona, ta Margrabina! że cokolwiek tylko zrobi, to już nikogo niezadziwia... Ależ przynajmniéj zachowuje się zwykle tajemnicę! lecz ona... bynajmniéj.
— A to rzecz prawdziwie ciekawa, — rzekłem mu.
— Rzecz niewątpliwa, — odpowiedział mi. — Cernay, który był sędzią, wszystko mi opowiedział, gdyż jego to Pani de Pënâfiel spytała z nalegającym pośpiechem... prawdziwie... bardziej niż nie przyzwoitym, kto jest ten Turek. (Tu Pan de Pommerive przybrał głosek piskliwy, aby naśladować mniemane wykrzyknięcia Pani de Pënâfiel). Ach! jakże piękny! Zkąd on jest? Ach! co za śliczny ubiór! Ach! co za różnica z waszemi szkaradnemi sukniami!» (to ją dobrze cechuje! zawsze tak pogardna!) »Ach! co za cudna twarz! Jaka mina szlachetna, śmiała! Otóż to cóś niepospolitego! Jaka odwaga w nim się maluje! Jak dzielnie jeździ na koniu, i t. d.: — resztę już pokryje milczeniem, — dodał Pan de Pommerive, przybierając głos swój naturalny, — bo bym nieskończył do jutra, gdybym chciał powtarzać wszystkie jéj wykrzyknienia, zarówno szalone jak namiętne. Lecz czy uwierzysz Pan że posunęła zapomnienie najprostszych nawet przyzwoitości, aż do takiego stopnia, iż rozkazała stangretowi bliżéj podjechać z powozem, aby lepiéj przypatrzyć się tema pięknemu, temu drogiemu Turkowi!
— Ależ Pan masz słuszność, jestto namiętność nagła, i gwałtowności prawdziwie afrykańskiej, rzekłem do Pana de Pommerive, nie mogąc się wstrzymać aby się nieuśmiechnąć z tego tak prawdo-szczerego wstępu.
— Ale Pan zobaczysz, — dodał, — zaraz Pan zobaczysz najcudowniejszą część téj powieści! i nagle jeden z koni zaprzężonych u powozu Pani de Pënâfiel, dzięki téj przeklętéj ciekawości, uderzył w grzbiet konia drogiego Turka; koń jak zacznie wierzgać, kręcić się, podskakiwać.... Margrabina, odchodząc od przytomności, przestraszona o swego Turka, zaczyna straszliwie i żałośnie krzyczeć!
— Dawajcie baczność! — zawołał Pan de Pommerive, przybierając znowu cieniutki głosek, aby naśladować krzyk przerażenia Pani de Pënâfiel, — dawajcie baczność! pochwyćcie jego konia! ach! nieba! nieszczęśliwy! zabije się!!! ja stanę się przyczyną jego śmierci! Ocalcie go!... na pomoc!!! Śmierć jego! ach! byłaby żałobą mego całego życia! Izamelu! Izmaelu!.. — Słowem, — mówi Pan de Pommerive wracając do swego naturalnego głosu, — Margrabina tak dalece głowę straciła, iż się przechyliła do połowy ciała przez portierę, ciągle wyciągając drżące ręce do swego drogiego Turka, lecz z krzykami tak przytłumionemi, lecz ze łkaniem tak ciężkiém, iż sądzono że jest w obłąkaniu; dodaj do tego że była blada jak śmierć, że wszystkie jéj rysy były rozburzone, oczy ledwie niewychodzące z głowy i łzami zalane, a łatwo osądzisz jaką to śmieszną scenę musiało tworzyć. Ponieważ to zresztą mogło uchodzić tylko za przesadzoną czułość, mogłoby się też tylko wydać nadzwyczajnie śmieszném, lecz dla tych co wiedzieli jak się rzeczy mają istotnie, było to gorzéj jak śmiesznie, było to ohydnie, bo, ponieważ Pani de Pënâfiel i tak już przestąpiła granice przyzwoitości, przybywając być obecna owemu nieszczęsnemu wyzwaniu, wiedząc dobrze że jest jego przedmiotem, powinnaby jednak była niewystawiać się tak nieprzyzwoicie na widowisko.... i dla kogoż? nieba! dla przeklętego Turka, którego, pięciu minutami pierwéj, zupełnie nie znała.
Wszystko co mi powiedział Pan de Pommerive, było zapewne głupie i fałszywe aż do oburzenia; dwadzieścia osób, podobnież jak ja, mogło temu zaprzeczyć; lecz gdy wybieranie wzorków z Pani de Pënâfiel doszło aż do tak wysokiego stopnia, chociaż nie mogłem odgadnąć tego przyczyny, niedorzeczności te musiały znaleść echo nawet pomiędzy ludźmi z najlepszego towarzystwa, bo obmowa przestaje na lada paszy jaką jéj dadzą.
— A co! cóż Pan na to mówisz? czy to nie szkaradnie? — odezwał się Pan de Pommerive sapiąc z oburzenia, lub raczéj z utrudzenia; gdyż giesta mimiczne i głos krzykliwy dobrze go musiały utrudzić.
— Powiem ci, mój najkochańszy Panie, — odezwałem się, — żeś bardzo źle został uwiadomiony, i że właśnie wszystko to, co mi powiadasz, jest najzupełniéj fałszywém. Dziwię się tylko że człowiek, posiadający rozum i doświadczenie mógł dać wiarę podobnym głupstwom.
— Jakto?
— Byłem na wyścigach: przypadkiem znajdowałem się bardzo blisko powozu Pani de Pënâfiel, i wszystko widziałem.
— I cóż?
— I cóż! Pani de Pënâfiel, zrobiła to, co każdy zrobiłby na jéj miejscu; spytała dość obojętnie co to był za człowiek, którego ubiór dziwaczny musiał naturalnie ściągać na siebie uwagę; a gdy koń owego Turka, wspiąwszy się o mało nie obalił się na niego i nieprzygniótł go swoim ciężarem, Pani de Pënâfiel uczuła wzruszenie przestrachu mimowolne, bardzo naturalne; wtenczas, zakrywszy ręką oczy, rzuciła się w głąb powozu, nie wyrzekłszy ani słowa; oto poprostu najdokładniejsza prawda.
Tu, Pan de Pommerive spojrzał na mnie z miną tajemniczą, którą się starał uczynić jak tylko mógł najdowcipniejszą, i rzekł, na wpół przymykając swe małe szare oczki, pod okularami oprawnemi w złoto:
— No, no, i Pan także jesteś pod urokiem... niezawodnie rozkochany... niech mnie djabli porwą, jeśli ta Margrabina co innego potrafi! to prawdziwa Syrena!
To było tak głupio, i mówiłem tak na serjo, żem się zapłonił z niecierpliwości; lecz, hamując się przez wzgląd na wiek Pana de Pommerive, rzekłem mu bardzo oschle:
— Nierozumiem Pana; to, com Panu powiedział względem Pani Margrabiny de Pënâfiel, której zresztą nie mam zaszczytu znać z bliska jest prawdą: stała się ofiarą obmowy, i powinieneś Pan być mi wdzięczny, że go oświecam względem potwarzy tak śmiesznéj, i...
W téj chwili, Pan de Pommerive przerywając mi, czynił mi znaki po znakach, i ukłonił się nagle, po kilkakrotnie i jak najniżéj komuś, którego nie widziałem; gdyż rozmawialiśmy na korytarza, i byłem tyłem obrócony do schodów.
I głos męzki rzekł do mnie jak nagrzeczniéj z cudzoziemskim akcentem: — Stokrotnie przepraszam Pana, lecz Pani chciałaby przejść.
Obróciłem się co prędzéj, była to pani de Pënâfiel w towarzystwie innéj kobiéty, która miała wchodzić do swéj loży, a ja przeszkadzałem ich przejściu.
Usunąłcm się z ukłonem; pan de Pommerive zniknął, a ja wszedłem do loży.
Gniewało mnie to mocno, gdym pomyślał że pani de Pënâfiel mnie usłyszała, a że jednak inne rozsiewane o niéj pogłoski mogły być prawdziwe, pomimowolnie doznawałem niejakiegoś wstydu, żem się ogłosił obrońcą kobiéty, któréj wcale nie znałem; przypisując także innym moje nawyknienie do niedowierzania i wyrachowania, myśl ta byłaby mi nieznośną iż pani do Pënâfiel mogłaby sądzić, że słysząc ją nadchodzącą, jedynie tylko dla tego tak mówiłem aby być od niéj usłyszanym i zwrócić na siebie jéj uwagę.
Wszedłszy do loży, i ukryły za firanką, szakalem po sali pani de Pënâfiel; — postrzegłem ją niezadługo w loży pierwszo-piętrowéj, wybitéj jedwabną błękitną materyą; siedziała w krześle pozłacaném, i miała jeszcze na ramionach długi płaszcz gronostajowy. Jakaś inna młoda kobiéta siedziała przy niéj, a podeszły mężczyzna, który ze mną rozmawiał, stał w głębi loży.
Niezadługo Pani de Pënâfiel oddała swój płaszcz temu ostatniemu; miała na sobie suknię z krepy paljowéj, bardzo prostą, i duży bukiet Parmeńskich fiołków u gorsu; czepeczek także ozdobiony fiołkami, i bardzo niski, zostawiał piękne jéj czoło prawie zupełnie odkryte i okolał jéj ciemne włosy, rozdzielone i ułożone w opaski na skroniach, skąd spadały w długie i jedwabiste pierścienie aż na szyję i białe ramiona: wieczór, cera jéj blada, ożywiona trochą rużu, zdawała się ślepiącéj białości, a wielkie jéj ciemno-siwe oczy, błyszczały na wpół-przymknięte pod długiemi czarnemi rzęsy.
Ukryty po za firanką, bacznie przypatrywałem się przez lornetkę pani Pënâfiel. — Wyraz jej twarzy, podobnie jak z rana, wydał mi się niespokojny, nerwowy, a nadewszystko nieukontentowany i znudzony; trzymała głowę pochylony, i oskubywała machinalnie wielki bukiet fiołków, który trzymała w ręku.
Towarzyszka pani de Pënâfiel stawiała najbardziéj uderzającą sprzeczność; zdawała się mieć zaledwie lat ośmnaście, i pierwszy kwiat młodości rozwijał się na jéj twarzyczce świeżéj, regularnéj i skromnéj; ubrana była biało, a włosy jéj, czarne jak krucze skrzydło, gładziutko leżały na skroniach; hebanowe jéj brwi zginały się w łuk najzgrabniejszy, a piękne jéj błękitne oczy, nieco zdziwione, wykrywały ten gatunek dziecinnéj radości, młodéj panienki, która cieszy się z chciwą i uszczęśliwioną ciekawością, całym przepychem widowiska i urokiem harmonii.
Kiedy niekiedy, pani de Pënâfiel przemawiała do niéj, prawie nie odwracając głowy, a młoda panienka zdawała się jéj odpowiadać z baczném uszanowaniem, chociaż może trochę przymuszoném.
Co do pani de Pënâfiel, rzuciwszy dwa lub trzy roztargnione spojrzenia w około sali, zdawała się pozostawać najzupełniéj nieczułą na wspaniałą harmonię Wilhelma Tella, którego właśnie przedstawiano.
Młoda ta kobiéta miała minę niezmierne pogardną, twarz nadzwyczaj wyniszczoną przesyceniem uciech, czoło jéj blade i bezfarbne lice, pomimo młodość i harmonijne zarysy jéj kształtów, wykrywały obojętność, zmartwienie, lub znudzenie tak głębokie, iż nie wiedziałem prawdziwie czy nienależało jéj żałować.
Było to właśnie przy końca drugiego aktu Wilhelma Tella, — w chwili wspaniałego trio trzech Szwajcarów; nigdy kawałek ten, tak uroczną uposażony potęgą, nie był może wykonany z taką dokładnością, i większego niesprawił upojenia. Młoda panienka, siedząca obok pani de Pënâfiel, z głową chciwie pochyloną ku scenie, zdawała się być w zachwyceniu; potem czoło jéj, aż dotąd schylone, podniosło się nagle dumne i śmiałe, jak gdyby dusza jéj łagodna i lękliwa doświadczyła pomimowolnie porywającego wpływu téj szczytnéj muzyki.
Niewiem czy pani de Pënâfiel była zazdrośną głębokiego wzruszenia, jakiego doznawała jéj towarzyszka, lecz gdy ta zdawała się zaledwie odpowiadać na liczne jéj zapytania, pani de Pënâfiel musiała jéj powiedzieć słów kilka za pewne bardzo przykrych, gdyż zdawało mi się żem postrzegł kilka łez błyszczących w wielkich oczach młodéj dziewczyny, a twarz jéj nagle się zasępiła, niezadługo potém wzięła jedwabną swoję salopę, szybko się w nią owinęła i wyszła z podeszłym mężczyzną który towarzyszył pani de Pënâfiel. — Odprowadził ją zapewne do powozu, gdyż niezadługo sam jeden powrócił.
Zastanawiałem się nad znaczeniem téj nieméj sceny, któréj sam jeden byłem zapewne tylko uważnym widzem, gdy Pan de Cernay wszedł do naszéj loży, i rzekł do mnie żywo:
— Czy to prawda? Pani de Pënâfiel jestże tutaj? Zdaje się że mój zabójca na prawdę głowę jej zawrócił; a to roskosznie! O niczém dziś więcéj nie mówią; rozgłos o tym wypadku rozbiegł się z szybkością prawdziwie telegraficzną. Lecz gdzież ona jest? Jestem pewny że zdaje się nawet niedomyślać tego co mówią.
— Niepodobna, w istocie, zachować ułożenie obojętniejsze, — odpowiedziałem panu de Cernay. —
Hrabia zbliżył się, zwrócił ku niéj lornetkę i rzekł do mnie: — To prawda, ona tylko jedna w święcie zdolna jest stawić tak śmiałe czoło straszliwemu: co na to powiedzą! Wieczorem, tegoż samego dnia, w którym umarł ten biédny Merteuil, po tém wszystkiém co gadają, bo to jest przedmiotem rozmów całego Paryża... śmiéć... pokazywać się w wielkiéj loży na Operze!.. to prawdziwie wszelkie przechodzi granice.
Wpatrywałem się bacznie w Pana de Cernay; na powabnéj jego twarzyczce zdawało mi się czytać wyraz jakiegoś zagniewania, jeśli nie zupełnéj nienawiści, który już na niéj pierwéj postrzegłem gdy mówił o Pani de Pënâfiel. Miałem ochotę odpowiedzieć mu, że lepiéj wie jak ktokolwiek, iż wszystko co opowiadano o Izmaelu było fałszywém i głupiém, i że, zresztą, Pani de Pënâfiel nie mogła inaczéj postępować tylko tak jak postąpiła; gdyż, jeśli pogłoski były ugruntowane, do niéj saméj należało zniszczyć je nadzwyczajną i doskonałą obojętnością, jaką przybierała; jeśli były fałszywe, obojętność ta stawała się najzupełniéj naturalną. — Lecz, niemając żadnego powodu ogłaszać się powtórnie obrońcą Pani de Pënâfiel, poprzestałem na uczynieniu kilku zapytań względem niéj, dozwoliwszy pierwéj wybuchnąć szczególniejszemu oburzeniu się przeciwko niéj Hrabiego.
— Co to zajedna, ta śliczna brunetka, która przed chwilą towarzyszyła Pani de Pënâfiel? — spytałem go.
— Panna Kornelia, zapewne; jéj Panna do towarzystwa! Bogu tylko wiadomo jakie życie prowadzi biedna dziewczyna; pani obchodzi się z nią niewysłowienie przykro i po tyrańsku! powiadają że drogo jéj każe okupić chléb którym ją żywi. Od trzech lat już zostaje przy Pani de Pënâfiel, i tak bardzo zapewne się jéj ęka, iż nie śmie jéj porzucić.
Uśmiechnąłem się na takowe wytłumaczenie, i mówiłem daléj:
— A ów mężczyzna podeszły... siwy?
— Jestto kawaler don Ludwik de Cabrera, krewny jéj męża, który za życia Margrabiego mieszkał w pałacu Pënâfiel; i teraz tam mieszka, służy za towarzysza kuzynce, i dogląda utrzymania jéj domu i powozów, chociaż tak jest śmieszna iż trzyma koniuszego, najzupełniéj jak po dawnych dworach; starego dobrego człowieczynę, który niejada wraz z innemi służącemi, i któremu stół zastawiają we własném jego pomieszkaniu... Powiadam że to są śmieszności niepodobne do uwierzenia. — Lecz, — rzekł hrabia przygrywając sobie, — któż to jest w jéj loży? Ach to Księżna X***; przychodzi ją zapewne prosić, aby mogła przyprowadzić kogo na jéj koncert, na który cały Paryż chciałby być zaproszony, gdyż Pani de Pënâfiel oczarowała Rossiniego, i wykona na fortepianie wielką sztukę, zupełnie nową.... Ach! — mówił daléj pan de Cernay, — któż to teraz wchodzi? To gruby Pommerive.... Dzielny zmiatacz talerzy! Aby wyżebrać obiady płaszczy się przed kobiétą, na którą wygaduje co tylko może najgorszego.
— Czy także należy do rzędu jéj przyjaciół? — spytałem pana de Cernay.
— Należy do jéj obiadów... i nic więcéj; bo to najszkaradniejszy język, jaki tylko może być na świecie, zdradliwy jak wąż, nieoszczędza nikogo. Lecz co za szkoda, nieprawdaż, — mówił dalej hrabia, — że pani de Pënâfiel, z tylu wdziękami, tak piękną twarzyczką, takim rozumem, za wielkim nawet rozumem, z majątkiem ogromnym, każe się tak powszechnie nienawidzić?... Lecz przyznaj pan, że kiedy kto na wszystko się odważa... bardzo na to zasługuje.
— Lecz zdaje mi się, — rzekłem, — że wizyta takiéj kobiéty jak Księżna X** dowodzi przynajmniéj że tyle mają względu dla pani de Pënâfiel, iż tylko po cichu ją nienawidzą.
— Co Pan chce... świat jest tak pobłażający!. Odpowiedział mi prosto-dusznie Hrabia.
— Dla tych co mu przyjemność sprawiają, lub go bawią, — rzekłem, — zgoda; lecz jedna mię tylko rzecz dziwi; nie to, że powszechnie obmawiają panię de Pënâfiel, bo zdaje mi się, że wyjąwszy błędy, ma się rozumieć, połączą w sobie bardzo wiele rzeczy godnych zazdrości; lecz aby sobie nadać przynajmniéj jakiś pozór przyzwoitości, czemuż nie idzie za mąż?
Niewiem co za wrażenie słowa te zrobiły na panu de Cernay, lecz zapłonił się prawie niedojrzanie, zdał się być pomięszany, i rzekł prawie głupowato: — Dla czegóż pan koniecznie mnie o to się pytasz?
— Bo — odpowiedziałem mn, śmiejąc się, — dwóch nas tylko jest w téj loży, i nie mam się kogo innego o to zapytać...
Hrabia postrzegł niedorzeczność swéj odpowiedzi, ochłonął wprędce z pomieszania, i rzekł:
— Bo myślałem że pan sądzisz, iż jestem daleko poufalszym z panią de Pënâfiel, niżeli rzecz się ma istotnie. Lecz patrz pan tylko, — dodał Hrabia; — oto już gruby Pommeriye wyszedł z jéj loży; jest teraz w loży dwóch pięknych przyjaciółek: Oresta i Pilada, pomiędzy niewiastami. No! cóż on im takiego opowiada, spoglądając na panie de Pënâfiel, i to z tak śmiesznemi giestami? Jakże się też śmieją! Ach! to taki płaski bufon z tego człowieka! i w takim wieku, to rzecz oburzająca....
Po pantomimach pana de Pommerive, łatwo poznałem historyę Izmaela, która tym sposobem miała obiegnąć całą salę.
— No, — rzekł do mnie pan de Cernay uśmiechając się, — choć niewiem dla czego pani de Pënâfiel taki ma wstręt do małżeństwa, dość należę do grona jéj przyjaciół, abym pana przedstawił jeśli tego pragniesz i jeśli ona na to przystanie, za co nie śmiem zaręczać.... taka z niej fantastyczka! lecz ponieważ będę u niéj... czy życzysz pan sobie, abym wspomniał o panu?
Pomyślawszy natychmiast jakby prośba podobna nadzwyczaj śmieszną się wydawała, i jakby to było nie tonnie, gdyby pani de Pënâfiel usłyszała, że zabraniam ją uczynić, a lękając się żeby pan de Cernay tego kroku nie zrobił, powiedziałem mu bardzo żywo i na seryo:
— Z powodu, którego tajemnicę pragnę dla siebie zachować, proszę pana, zaklinam najwyraźniéj, abyś niewymawiał nawet mego nazwiska w przytomności pani de Pënâfiel.
— Doprawdy? — rzekł Hrabia spoglądając na mnie z uwagą; — a to dla czego? co za myśl!!
— Raz jeszcze proszę, jak tylko można najbardziéj na seryo, abyś pan tego nie czynił, — powtórzyłem wymawiając tak dobitnie każde słowo, aby pan de Cernay zrozumiał iż prawdziwie pragnę aby o mnie nie było wzmianki.
— Zgoda, — rzekł, — lecz pan źle robisz, bo sama jéj koketorya, już jest nieoceniona i warta widzenia, nadewszystko wo własnym jéj domu...
Wyszedł, i ja także poszedłem złożyć moje uszanowanie kilku znajomym damom, które postrzegłem. — Nowiną tego wieczora, a o niéj tylko mówiono; było że pani de Pënâfiel była przyczyną śmierci pana de Merteuil, i że się nagle rozkochała w Izmaelu.
Kobiétom które mi to opowiadały z rozmaitemi odmianami i wielkiém unoszeniem się nad tak przerażającą oschłością serca i tak płochém postępowaniem, odpowiedziałem, (domyślając się, a to było istotną prawdą, że te piękności, tak oburzające się, ubiegały się za zabawami które wydawała pani de Pënâfiel), odpowiadałem z również użalającą miną, że w istocie nic nie było ohydniejszego, bardziéj przerażającego, lecz że na szczęście, dzięki wysokiemu uszanowaniu jakie świat zawsze ma dla własnéj swéj godności i przyzwoitości przynależnéj, ta bezwstydna Margrabina, co tak szaleje za Turkami, zostanie niezadługo ukaraną za swe obmierzłe postępowanie, gdyż odtąd, żadna kobiéta bez wątpienia nie będzie śmiała, i nie raczy, wejść do pałacu Pënâfiel; — potém ukłoniłem się, i powróciłem do mojéj łoży.
Zastałem tam pana de Cernay i pana du Pluvier, który zakończył rano przymuszoną swoję przejażdżkę upadnięciem bez szkody.
— Ach! naprzykład, to już trochę zawiele! — rzekł do mnie Hrabia.
— Znowu jakaś niegodność ze strony pani de Pënâfiel?
— Pan myślisz że to żarty... Wchodzę do jéj loży... pani de Pënâfiel prosi mnie żebym jej przedstawił, zgadnij kogo?
— Nie wiem...
— Zgadnij?... Coś dziwacznego... niesłychanego... niepojętego... nadzwyczajnego...
— Coś niesłychanego.. dziwacznego.. — powtórzył pan du Pluvier zastanawiając się.
— Nie ciebie, du Pluvier, — rzekł mu Hrabia, — bądź spokojny, — potém, obracając mowę do mnie:
— No zgadnij pan?
— Niewiem.
— Izmaela...
— Izmaela!
— Jego we własnéj osobie.
— O! prześliczna historya! — zawołał du Pluvier; — ach! dopieroż ja cudnie będę ją opowiadał!
Przyznam się że to, co mi powiadał Hrabia, tak mocno mnie zdziwiło, iż z kolei spytałem pana de Cernay, czy to nie żart; odpowiedział mi jak najpoważniéj, i tak nawet, jak gdyby był nadzwyczajnie urażony, żądaniem pani de Pënâfiel:
— Ach! mój Boże! bynajmniéj nie robiła tyle ceremonij, powiedziała mi jak najswobodniéj, zapewne aby ukryć i tonem i wyrażeniem, ważność którą przywiązywała do swego zapytania: —
— »Panie de Cernay, pański Turek jest dość oryginalny, musisz mi go przyprowadzić...
— Powiedziała to... doprawdy?
— Ależ doprawdy... daję panu słowo!
I Hrabia wyrzekł to tak poważnie, iż mu uwierzyłem.
Pan du Pluvier pobiegł jak strzała, aby rozgłosić tę drogę niedorzeczność pani de Pënâfiel, i przy wyjściu z opery, nowe te szczegóły uzupełniły tę całą piękną obmowę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odwiedziłem Ambassadora, i powróciłem do siebie.
Skorom tylko mógł zastanowić się w milczeniu, uczułem że ten dzień boleśnie mnie zasmucił. —
Znałem świat; lecz owo nagromadzenie kłamstw, głupstw, obmów, wyszydzeń zawziętych i to wszystko przeciwko kobiécie która zresztą zdawała się to upoważniać dwoma lub trzema postępkami których nie mogłem sobie wytłumaczyć, a które wykrywały przynajmniéj nadzwyczajną płochość postępowania, tych ludzi, którzy mówili o niéj tysiąc ohydnych złośliwości, i biegli natychmiast składać jéj swe podłe hołdy, wszystko to, słowem, chociaż było zepsuciem, starém, jak ludzkość, nie mniéj dla tego było nędzném i odstrętném.
Jednakże, przez dziwną sprzeczność, pomimowolnie zajmowałem się panią de Pënâfiel. dla tego właśnie, że umieszczona była na stopniu zbyt wzniosłym, ażeby wszystkie te nikczemne pogłoski mogły dojść aż do niéj. Bo to jest najohydniejszą rzeczą w obmowach światowych, mających za cel osoby których wielkie znaczenie nakazuje uszanowanie lub raczéj podłe pochlebstwo, iż żyją pośród obmów najnienawistniejszych, iż powietrze którém oddychają niemi jest napojone, przesycone, a że się bynajmniéj tego nie domyślają.
I tak, tego wieczora, niepodobna było, widząc wdzięczne uśmiechy kobiét, najuprzejmiejsze nadskakiwania mężczyzn, które przyjmowały panią de Pënâfiel przy wyjściu z opery, niepodobna było aby mogła przypuszczać tysiączną nawet część ohydnych obmów, których była celem.
Powtarzam, wszystko to było nędzne i pozostawiło mnie w stanie bolesnego zasmucenia. — Przepędziłem jednakże dzień owego rozkosznego życia, jak mówią, tego życia zbytku, które mała nawet liczba ludzi żyjących na wielkim święcie prowadzić jest w stanie, a ciągle czułem że mam straszliwą próżnię w sercu!
Potém, idąc za biegiem mych myśli, porównywałem to życie obmowne, próżne, niepłodne, i, że tak powiem, malowane, z życiem ożywiającém, kwiecistém, wspaniałém, jakie prowadziłem w Serval! Biedny stary zamku ojczysty! Widnokręgu spokojny i uśmiechający się, ku któremu dusza moja zawsze się zwracała, gdy była zmartwioną, lub zranioną!
O! jakichże zgryzot rozpacznych doznawałem wtenczas gdym pomyślał o Helenie, którą straciłem przez niegodne powątpiewanie! o owéj szlachetnéj dziewicy, tak zachwycającéj pod swą oznaką niewinności, i tak skromnie ukołysanéj w swym powietrzo-kręgu anielskiéj czystości, którego blasku nigdy nic nieprzyćmiło! lecz który pewnego poranku — niestety!.. jednego też tylko poranku, miłość jéj ku mnie tak łagodnie zarumieniła!... Helenie! Helenie! jednéj z owych natur niebiańskich, co się rodzą i umierają, podobnie jak łabędź na samotni przezroczystego jeziora, nieznane i bez skazy!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A potém, zniżając się z tego zakresu myśli, który promieniał blaskiem tak czystym i dziewicznym, chciałem uniknąć dotkliwych wspomnieli, jakie we mnie obudzą!! Szukałem jakiéj płonnéj i dalekiéj nadziei, że kiedyś od nich serce oderwę, i myślałem o mojém pomimowolném zajmowaniu się panią de Pënâfiel. — Lecz czułem także iż dla téj kobiéty, straszliwie oczernionéj bez wątpienia, lecz nazawsze skalanéj tylu zniewagami, będzie mi zawsze niepodobna doznawać téj miłości ognistéj, głębokiéj i świętéj, z któréj tak się pysznimy jak ze szlachetnego postępku!
Skoro świat raz skala błotem obmowy sławę kobiéty, tę zasłonę wstydliwą, świętą, któréj naprawić już niepodobna, która rozdziera się od jednego tchnienia, ten kwiat tak delikatny i tak niebiański, świat, niegodném swém oskarżaniem, zwiędli nietylko cnotę téj kobiéty, lecz zniszczy także na zawsze przyszłość jéj serca; pozbawiają nawet odtąd smutnéj pociechy wzbudzenia miłości poświęcającéj się, szczeréj i trwałéj! Wystawiają, prawie pomimo jéj woli na hańbiące kaprysy związków zmieniających się, bez uszanowania i wiary! Bo któżby się znalazł taki, coby widział w niéj, na którą tak haniebne padły podejrzenia, co innego jak tylko powabną fantazję, żądzę wczorajszą, przyjemność dnia dzisiejszego, i zapomnienie jutra? — Gdzieżby się znalazł mężczyzna, który, obok niéj, śmiałby puszczać wodze, owym uniesieniom namiętności i zaufania mimowolnego, w których powiada się jedynéj kobiécie godnéj podobnych tajemnic, radości, smutki, zapały, tajemnice, uniesienia duszy które ona zapełnia, a które sam Bóg tylko mógłby przeniknąć? — Któżby nie lękał się, śród upojenia swych uniesień, usłyszeć echo szydercze i do rozpaczy przywodzące tylu przekupnych potwarzy, nieszczędzonych dla téj kobiéty, przed którą poszedłby, tak pobożnie uklęknąć?
Słowem, jakąż cześć można miéć dla bożyszcza, które się widziało tyle razy i tak niegodnie zhańbione?....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Rozdział 14.
― PRZYJACIEL. ―

W pięć lub sześć dni po owym wieczorze, którego widziałem panią de Pënâfiel na Operze, pan de Cernay wszedł do mnie, z rana, cały promieniejący.
— No, — rzekł, — otóż pojechała! Wczoraj opuściła Paryż! Śród zimy, to pana zadziwia, nieprawdaż? Lecz niemogło być inaczéj; zgorszenie zdawało się też za nadto wielkiém. Świat ma prawa, którym nie można się oprzeć bezkarnie.
— Jakto? — rzekłem. — Dla czegóż to pani de Pënâfiel tak nagle opuściła Paryż?
— Bardzo jest podobna do prawdy, — odpowiedział, — że ktoś z jéj krewnych, przez uszanowanie i wzgląd familijny, litościwie ją ostrzegł, ażeby, nim przeminie niekorzystne wrażenie sprawione jéj śmieszną i nagłą namiętnością ku Izmaelowi, i śmiercią Pana de Montreuil, byłoby najprzyzwoiciéj aby pojechała na czas niejaki do któréj ze swych posiadłości; przeciwnie swemu zwyczajowi, byłaby usłuchała tych rad, aby się uleczyć ze swéj miłości na ustroniu....
— Nie przedstawiłeś jéj więc Izmaela, jak cię o to prosiła?
— Niepodobna, — odpowiedział Hrabia, — on taki dziki jak niedźwiedź, kapryśny jak kobiéta, a uparty jak muł; nie mogłem go nigdy skłonić aby mi towarzyszył do pałacu Pënâfiel, i jakém też panu mówił, sądzę że to raczéj zagniewanie niżeli wzgląd na ludzi skłonił panią de Pënâfiel do téj podróży.
Przyznam się, że ten wyjazd tak nagły, w podobnéj porze, zdawał mi się równie dziwaczny jak proźba, którą pani de Pënâfiel zaniosła do pana de Cernay, aby jéj przedstawił Izmaela. Pragnąc też, i prowadzić zarazem rozmowę co mnie zajmowała, i przytłumić pogłoski, które się stawały zarówno niezrozumiałe jak ł oburzające, rzekłem do Hrabiego;
— Cóż to za człowiek był ten Margrabia de Pënâfiel?
— Bardzo szlachetny i bardzo potężny Magnat Arragoński, Grand Hiszpański i Ambassador w Rzymie; tamto pierwszy raz zobaczył pannę de Blémur, dzisiaj panią de Pënâfiel; podróżowała po Włoszech ze swoim wujem i ciotką.
— A Margrabia byłże młody?
— Miał trzydzieści, albo trzydzieści pięć lat najwięcéj, — rzekł mi Hrabia; — przytém był bardzo piękny, bardzo przyjemny; wielki pan we wszystkiém; a jednakże, nie było to małżeństwo zawarte z miłości, lecz tylko z interessu Pan de Pënâfiel miał majątek kolosalny, panna de Blémur była także niezmiernie bogata, sierota i pani swego wyboru. Dla czego weszła w ten związek niekochając?
Niewiadomo. Margrabia zawsze miał ochotę osiąść we Francyi; skoro tylko dano sobie nawzajem słowo, udał się do Madrytu aby złożyć swoję Ambassadorską godność w ręce Króla, opuścił na zawsze Hiszpanię, i powrócił do Paryża, gdzie się ożenił z panną de Blémur. Lecz po dwu latach małżeństwa, umarł z dość długiéj choroby, któréj piekielną nazwę zupełnie zapomniałem.
— A przed tém małżeństwem, cóż mówiono o pannie de Blémur.
— Chociaż była ładna jak amorek, już zaczynała zdawać się nieznośną z powodu swéj koketeryi, swego przymuszonego ułożenia, a nadewszystko ze swych pretensyj do nauk.... godnych kobiét uczonych; gdyż przymusiła swego wuja, który był jéj opiekunem, aby jéj dał metrów astronomii, chemii, matematyki, Bóg wie czego! Dzięki też téj pięknéj edukacji, panna de Blémur sądziła że ma prawo okazywać się bardzo pogardną, bardzo szyderską, względem mężczyzn, którzy nieposiadali tak wielkich umiejętności. Łatwo też osądzić jakich przyjaciół owe bezczelne żarty musiały jéj zjednać; to jednak nieprzeszkadzało aby była pieszczoną, otoczoną, chwaloną do zbytku: bo zwykle wiele rzeczy się znosi od dziedziczki która ma cztery-kroć-sto-tysięcy dochodu rocznego, która, jak wiadomo, taki posiada charakter, że chyba z upodobania lub kaprysu pójdzie za mąż; połączenie się też jéj z cudzoziemcem, zaczynało jéj zjednywać tylu nieprzyjaciół, ile miała wzdychających do swéj ręki...
— Pojmuję to, tyle cierpliwości i wzdychań nadaremnych! Lecz zresztą nic nie było bardziéj patryotycznego jak ta nieprzyjaźń, — odpowiedziałem Hrabiemu z westchnieniem, — to małżeństwo było zresztą zawarte tylko dla samych stosunków, jak mi pan powiedziałeś, chociaż pan de Pënâfiel był bardzo przyjemny.
— Zdawali się przynajmniéj — powiedział znowu pan de Cernay, — żyć obojętnie względem siebie; tylko, podczas choroby Margrabiego, pani de Pënâfiel okazała się bardzo troskliwą o niego; lecz, między nami, cóż to dowodzi.
— To tylko, że była bardzo troskliwą, lub raczéj bardzo obłudną, gdyż, podobnie jak po owdowieniu, wiedziano że ma wielu szczęśliwych wielbicieli.
— Wnoszą przynajmniéj że ich ma bardzo wielu, i jasną jest rzeczą że się niemylą, — rzekł Hrabia, — lecz tak była przebiegła, tak zręczna! i pisała tylko poranne bilety, prawie wcale nic nieznaczące. Co do Izmaela, jest to szaleństwo najzupełniéj niepojęte, które wychodzi z granic jéj zwyczajów, i które można sobie tylko wytłómaczyć przez kaprys niepodobny do powściągnienia; mówią także o przebraniach, o małym domku, który miała, sam już nie wiem, na jakiém przedmieściu. Słowem, widoczną jest rzeczą dla wszystkich ludzi rozsądnych, że, gdyby pani de Pënâfiel miała tylko jedno i zaszczytne przywiązanie, nieukrywałaby je, gdy tymczasem, za zachroną owych tysiącznych i sprzecznych wieści, za pomocą których jeden drugiemu podaje podejrzenia, niepodpada nawet wątpliwości, iż pokryjomu zaspakaja wszystkie swoje fantazye, a potém dla czegóż jest tak wabną? dla czego tak bardzo stara się podobać? Jeśli pójdziesz do niéj, to sam zobaczysz. A kiedy kto czuje tak wielkę potrzebę, taki niejako szał okazywania się powabną, ten niepoprzestaje na bezinteressowném uwielbieniu.
— Lecz, — rzekłem do pana de Cernay, — zwycięzca tej gonitwy, który tak wielkim rozgłosem musiał nie źle połamać szyki tajemniczym przywyknieniom pani de Pënâfiel, pan de Senneterre, cóż się z nim stało?
— O! — rzekł Hrabia, — Senneterre jest poświęcony, niegodnie poświęcony; bo, na bok już usunąwszy jéj szalone miłość ku Izmaelowi, przez ducha sprzeczności, pani de Pënâfiel jest zdolna opłakiwać zmarłego, a nienawidziéć tego co pozostał przy życiu; najlepiéj to dowodzi, iż Senneterre teraz utrzymuje że się nigdy nie zajmował panią de Pënâfiel, i że ona jest najzupełniéj obcą temu wyzwaniu; tak jest powtarza teraz każdemu, kto tylko chce go słuchać, iż jedynie z podbudzenia miłości własnéj zrobił ten nieszczęśliwy zakład z panem de Merteuil. Obaj, — powiada Senneterre, — jedli śniadanie u Lorda***, i wychodząc z tamtąd, każdy zaczął zachwalać rzadkie przymioty swego konia; nieco egzaltacyi wmieszało się do tego, i to nieszczęsne wyzwanie zakończyło ich rozmowę. Nazajutrz, ochłonąwszy nieco, jak powiadają, uznali całe jego niebespieczeństwo, lecz wtenczas lękali się aby nie sądzono, iż się chronią przed niebespieczeństwem, i dla próżnéj chwalby utrzymali zakład. Wszystko to pięknie i dobrze, lecz, prócz tego że to niejest prawdą, dla mnie przynajmniéj, który wiedziałem o prawdziwéj przyczynie tego wyzwania, sam pan przyznasz, że to nawet nie jest podobném do prawdy. Zresztą, Senneterre, uwiadomiony o nieprzyjaznych pogłoskach rozsiewanych o pani de Pënâfiel, postąpił sobie jak człowiek dobrze wychowany, zaprzeczając teraz wszystkiemu.
Wiele lat uleciało już ponad temi wspomnieniami, i sam siebie pytam, jak podobne drobnostki mogły mi jeszcze w pamięci pozostać. A to dla tego, iż łącząc się z przykrym wypadkiem mego życia, uderzyły mnie także samém swém ubóstwem, jako wzór najdokładniéjszy i najsprawiedliwszy pewnego rzędu przedmiotów rozmowy, rozbioru, zaprzeczali, pochwał, zaczepek i obmów, które zajmują kolejno i bardzo na serjo próżniaków światowych. Że jeśli to potwierdzenie zdaje się przesadzoném, trzeba sobie przypomnieć rozmowę wczorajszę i dzisiejszę, a pozna się prawdę tego co dowodzę.
Lecz, wracając do pana de Cernay, ponieważ znajdował się, w niedorzecznych bajaniach, których stawał się rozgłosicielem i echem, pozór logiki, więcéj niż dostateczny aby uspokoić sumienie obmowy, nieupierałem się bronić panię de Pënâfiel przed Hrabią. — Zresztą, sądziłem przenikać cel i przyczynę uporczywego z niéj wyszydzania. Gdyż owe pogłoski, które tak mocno zajmowały całę dobrę kompaniię Paryzkę, od pięciu lub sześciu dni, najwyraźniej były jego dziełem.
Co do téj nowéj i długiéj rozmowy, dotyczącéj się dawnych miłostek i charakteru pani de Pënâfiel, dla tego ją tylko przytaczam że się najdoskonaléj zgadzała z tém wszystkiém co o niéj słyszałem opowiadanego, i że wyrażała najdokładniéj to, co świat myślał o tej szczególniejszéj kobiécie.
— Trzeba miéć nadzieję — rzekłem do Hrabiego, — że Paryż nie na długo pozbawiony będzie kobiéty tak nieocenionéj, co do dostarczenia przedmiotów rozmowy, jaką jest pani de Pënâfiel, bo trzeba jéj oddać sprawiedliwość, iż blisko od tygodnia wszystkich wyłącznie sobą zajmuje.
— Pragniesz pan jéj powrotu, założyłbym się? — rzekł pan de Cernay, badając mnie ciekawém i przęnikającém spojrzeniem.
— Chociaż go bardzo mocno nie pragnę, nie będę przed panem ukrywał że pani de Pënâfiel wzbudza, jeśli nie zupełnie zajęcie, to przynajmniéj ciekawość. — No, od ciekawości do zajęcia, to ty lko krok jeden, od zajęcia do miłości krok drugi; słowem, jestem pewny że się szalenie rozkochasz w pani de Penafiel. Ale miéj się na baczności! — rzekł mi Hrabia.
— Pomimo wszelkiego niebespieczeństwa jakie istnieć może, pragnąłbym, mocno, — rzekłem, — sprawdzić pańskę przepowiednię, bo nieznam nic szczęśliwszego w świecie jak człowieka rozkochanego, wtedy nawet, gdy kocha bez nadziei.
— Dla tego też to właśnie chciałem pana obznajmić z prawdziwym charakterem pani de Pënâfiel, abyś wiedział przynajmniéj czego się trzymać, gdy jéj zostaniesz przedstawiony; doprawdy, nie pragnąłbym aby cię uczyniła nieszczęśliwym, — rzekł do mnie hrabia z wyrazem tak doskonałéj dobroduszności, iż dotąd nic wiem prawdziwie czy była udaną czy rzeczywistą. — Pomiędzy szlachtą, — dodał, — są to przysługi, które należy sobie wzajemnie oddawać; ale szczerze mówiąc, potrzeba niewytłumaczalnego zajęcia jakie pan we mnie wzbudzasz; potrzeba całéj chęci, jaką pałam, stania mu się użytecznym, aby pana o tém uprzedzać: gdyż prawdziwie... — I Hrabia wahał się przez chwilę, potem mówił daléj tonem prawie uroczystym, w którym zdawał się przebijać odcień przyjacielskiego zajęcia:
— Co, czy chcesz pan wiedzieć wszystko co o tém myślę?
— Bez wątpienia, — rzekłem bardzo zdziwiony tym nagłym przeskokiem.
— Otóż, wiesz pan dobrze, że pomiędzy mężczyznami nic głupszego jak komplementa, jednakże nie mogę przed panem ukryć, iż masz coś w sobie co od razu przynęca, lecz niezadługo poznać można w pańskim obejściu coś przymuszonego, zimnego, skrytego, co każdego oziębia: jesteś młody, a niemasz ani pociągu, ani ufności naszego wieku. Istnieje w panu nadewszystko sprzeczność któréj nie mogę sobie żadnym sposobem wytłómaczyć. Gdy się wmięszasz do rozmowy młodych ludzi, rozmowy pustéj, wesołéj, roztrzepanéj, nieraz twarz twoja się ożywia, prawisz wtenczas daleko większe szaleństwa, i to daleko weseléj i z większą pustotą... a potém, kiedy ostatnie wymówisz słowo, rysy twoje przybierają natychmiast wyraz niewytłumaczalny, lub raczéj bardzo wytłomaczalny, oziębłości i znudzenia; masz minę jakgdybyś się na śmierć nudził, tak dalece, iż niewiadomo co myśleć o wesołości, która tak blisko graniczy z najponurszym smutkiem. Przysięgam ci też, iż djabelnie trudno pozyskać twoję ufność, jakkolwiek najmocniéj byśmy tego pragnęli.
Widoczną jest rzeczą, żem ani słowa nieuwierzył z tego, co mi Hrabia powiadał o méj potędze przyciągającéj, i niemogąc odgadnąć celu podobnego pochlebstwa, które zdało mi się tylko śmieszném i prostaczém, chciałem się pokazać przed nim w takiém świetle aby mi odtąd oszczędził podobnych zwierzeń.
— Masz pan słuszność, — rzekłem do Hrabiego, — wiem że nie łatwo musi być pozyskać moje zaufanie; gdyż będąc z natury niezmiernie skryty, i bardzo mało licząc na drugich, gdyż i oni bardzo mało na mnie liczyć mogą, musi mi być zarównie trudno, jak jest dla mnie rzeczą obojętną, wzbudzić najmniejsze uczucie pochodzące z mimowolnego pociągu.
Hrabia spojrzał na mnie zrazu z miną na prawdę zadziwioną, potém rzekł mi tonem oznaczającym dość wielkę urazę:
— Ta dyssymulącya nie jest przynajmniéj niebespieczną, kiedy się pan do niéj przyznajesz.
— Ależ ja nigdy nie myślałem być niebspiecznym, — rzekłem mu z uśmiechem.
— No, — rzekł, — gdzież pan myślisz znaleść przyjaciół po podobnych wyznaniach!
— Przyjaciół, — spytałem pana de Cernay, — a to po co?
Był zapewne w wyrazie méj twarzy, w dźwięku głosu, tak wielki pozór prawdy, iż Hrabia spojrzał na mnie z zadziwieniem: — Czy pan na prawdę mówisz? — rzekł.
— Na prawdę, przysięgam panu: i cóż tak zadziwiającego w tém co panu powiedziałem.
— I nie lękasz się pan wyznać tak najzupełniejszéj obojętności?
— Dla czegóżbym się miał lękać?
— Dla czego? — powiedział z miną coraz to bardziej osłupiałą. Potém niezadługo rzekł do mnie znowu: — No, jak widzę, pan sobie robisz igraszkę utrzymywać paradoks; jestto bardzo oryginalnie bez wątpienia, lecz jestem pewny, że w głębi duszy bynajmniéj tego niemyślisz.
— Niech i tak będzie, mówmy o czém inném, — rzekłem do Hrabiego.
— No, ależ zobaczmy na prawdę, — rzekł, — możeszże pan pytać: Na co przyjaciele?
— Na prawdę — rzekłem, — a na cóż się panu przydam? na cóż mi się pan przydasz? Gdybyśmy się jutro więcéj nie zobaczyli, cóż pan na tém stracisz? Cóż ja na tém stracę? Pan mnie zarówno tak niepotrzebujesz, jak i ja pana niepotrzebuję; a mówjąc pan i ja, uosobiszczam, upowszechniam, co do mnie przynajmniéj, te pozorne przywiązania światowe, którym nadają, imię przyjaźni.
— Zgadzam się, że można się obejść bez tych stosunków, lub raczéj, że tak łatwe są do napotkania, że, będąc pewnymi iż możemy je zawsze znaleść, nie troszczymy się bynajmniéj o ich szukanie, — rzekł do mnie pan de Cernay; — lecz przyjaźń prawdziwa, głęboka, poświęcająca się?
— Nisus i Euryal; Kastor i Polluks? — rzekłem mu.
— Tak, powiesz znowu: A to po co? ale wracając się do tych przyjaźni, gdybyś był tyle szczęśliwy i znalazł podobnę?
— Powiedziałbym bez wątpienia: A to po co? zawsze, ma się rozumieć, co się umie dotyczą?.. Bo gdybym znalazł Nisusa, nie czuję w sobie tyle wspaniałomyślnéj siły aby być Eurialem; a zbyt jestem uczciwym, abym miał przyjmować to, czego dać nie mogę. Nakoniec, ta przyjaźń tak mocna, tak głęboka, jak mówisz, chociażbym ją znalazł, byłaby mi najzupełniéj nieużyteczną, a nawet bardzo uciążliwą w chwili szczęścia, gdyż nienawidzę zwierzeń się człowieka szczęśliwego; mogłaby chyba być dla mnie użyteczną w dniu nieszczęścia? A materyalnie i matematycznie jest niepodobieństwem abym mógł być kiedy nieszczęśliwym.
— Jakto? — rzekł Hrabia coraz to bardziéj osłupiały z podziwienia.
— Z bardzo prostéj przyczyny. Zdrowie mam doskonałe, nazwisko i stosunki równają mnie ze wszystkiemi, majątek mój składa się z ziemskich posiadłości, odbieram zawsze dwa lata dochodów naprzód, nie lubię grać ani pożyczać: jakże chcesz abym był kiedykolwiek nieszczęśliwy?
— To więc takim sposobem niema w oczach pańskich innych nieszczęść jak tylko nieszczęścia fizyczne lub kłopoty materyalne?.. A cierpienia serca? — powiedział mi Hrabia z miną prawdziwie zasmuconą.
Na to odpowiedziałem, tak szczerém roześmianiem się, iż pan de Cernay zupełnie został odurzony; potém odezwał się znowu:
— Z takim sposobem myślenia, widoczny jest rzeczą że nigdy nikogo nie potrzebujemy... i tyle tylko mogę panu powiedzieć, że go bardzo żałuję. Ależ jednakże, — dodał prawie niecierpliwie, — przyznaj pan, że gdybym jutro przyszedł go prosić o wyświadczenie mi łaski, nieodmówiłbyś mi pan, choćby też tylko przez samo uszanowanie dla ludzkości; świat przecie więcéj niewymaga!
— Lecz przypuszczając żebym panu wyświadczył przysługę, cóż to dowodzi? żeś pan mnie potrzebował, a nie że ja potrzebowałem pana.
— To więc pan sądzisz być pewny że nigdy nikogo potrzebować nie będziesz?
— Tak jest, jest to mój główny zbytek, i obstaję przy nim.
— Zgoda, pański majątek jest w gruntach, jest zatém pewny, pańskie położenie równe jest położeniu wszystkich, niewierzysz w cierpienia serca, lub sam je ponosisz; lecz, naprzykład, miéj pojedynek, a będziesz przecie musiał poprosić kogoś aby ci służył za świadka; to już wielka wdzięczność! Możesz więc jeszcze kogo potrzebować.
— Kiedy mam pojedynek, idę do napierwszych koszar, biorę pierwszych dwóch podofficerów lub żołnierzy, co mi wpadną w ręce, i oto wyborni świadkowie, których żaden honorowy człowiek odrzucić niemoże.
— Cóż u djabła za człowiek z pana! — i rzekł do mnie Hrabia: — lecz jeśli zostaniesz raniony... któż cię odwiedzi?
— Nikt, Bogu dzięki! W cierpieniach fizycznych, podobny nieco jestem do dzikich zwierząt, potrzeba mi samotności i najgłębszéj nocy.
— Ale w świecie nakoniec, aby rozmawiać, aby! żyć, słowem, życiem światowém, potrzebujesz koniecznie innych.
— O! co do tego, to mi nigdy na innych nie braknie, podobnie jak im na mnie zbywać niebędzie; jest to koncert, na który są przypuszczeni zarówno najlichsi grajkowie jak najdoskonalsi artyści, i gdzie każdy musi się trzymać przeznaczonéj sobie nuty; ale stosunki te bynajmniéj nie są przyjaźnią; podobne są do roślin silnych i pełnych życia, które niemają ani miłéj woni, ani świetnych kolorów, lecz o każdéj porze są zielone, a których nigdy nie lękamy się zgnieść lub podeptać; dowodem że, po tém wszystkiém cośmy sobie powiedzieli, pozostajemy w tych samych wybornych stosunkach co i dawniéj; jutro ściśniemy się wzajemnie za rękę śród towarzystwa, rozmawiać będziemy o wielbicielach Pani de Pënâfiel, lub o czém zechcesz; a za sześć miesięcy będziemy sobie mówić mój kochany; lecz za sześć miesięcy i dzień jeden, ty albo ja, znikniemy z téj błogosławionej ziemi, a ty albo ja, będziemy najzupełniéj obojętni na to zniknięcie. I to rzecz bardzo prosta, dla czegóż miałoby być inaczéj? Jakiemże prawem wymagałbym po Panu innego uczucia? Jakiemże prawem wymagał byś go Pan odemnie?
— Ależ to, co Pan mówisz jest wyłączeniem, nie każdy podobnie jak pan myśli.
— Mam nadzieję na korzyść wszystkich, że tak niebędzie; gdyż sądzę że niepodobny jestem do nikogo, przez to samo właśnie iż podobny jestem do wszystkich.
— I zapewne z takowemi zasadami, bardzo także pogardzasz kobiétami i mężczyznami? — rzekł Hrabia.
— Nasamprzód nie pogardzam mężczyznami, — rzekłem mu, — z bardzo prostego powodu, gdy sam, który ani gorszym, ani lepszym jestem od drugich, sam nieraz w myśli, postawiłem się jako toczący walkę z jedną z owych kwestyj, które rozstrzygają raz na zawsze, czy się jest uczciwym człowiekiem, lub tylko nędznikiem.
— I cóż? — rzekł Hrabia.
— I cóż! oto że zawsze byłem bardzo szczery względem siebie, nieraz bardziéj jeszcze o sobie powątpiewałem, niżeli powątpiéwałem o innych; nie mogę więc pogardzać mężczyznami. Co do kobiét, ponieważ nie lepiéj je znam jak Pan je znasz, niepodobna mi o nich mówić także stanowczo.
— Jakto, nie lepiéj jak ja? — rzekł mi Hrabia de Cernay z miną widocznéj urazy. — Ja nie znam kobiét?
— Sądzę, że ani Pan, ani nikt w świecie, nie zna kobiét stanowczo, — rzekłem mu z uśmiéchem. — Gdzież jest człowiek w świecie, coby znał sam siebie? Któżby mógł niezawodnie zaręczyć za siebie w każdym przypadku? Tém bardziéj, któż się może pochwalić że zna, nietylko kobiéty, ale choć jednę kobiétę, gdyby nawet była jego matką, kochanką, lub siostrą? Ma się rozumieć że nie mówię o tych ogólnych zasadach, które są gatunkiem powszechnego i tradycyonalnego katechizmu, zarówno fałszywych jak głupich, a których zastosowanie równie jest rozsądne, jakby była rozsądną pomoc Podręcznika światowego wysłowienia się, gdybyśmy go chcieli używać do odpowiadania na każde zapytanie, jakie tylko przypuścićby można.
— Pod tym względem masz Pan słuszność, — rzekł mi Hrabia, — ale się bardzo cieszę, iż będę mógł Panu okazać że błądzisz, i sam siebie zbijasz, gdyż chodzi o gatunek przysługi, którą mogę Panu wyświadczyć: pragniesz Pan poznać Panię de Pënâfiel; musisz więc być winien mnie, albo komu innemu, zaprezentowanie siebie w jéj domu.
— Niepodobna być uprzejmiejszym, — rzekłem do Hrabiego; — i jakkolwiek ubogi jestem w przyjaźń, zdobędę się pewno czém odpłacić pańską tak uprzejmą ofarę; Pani de Pënâfiel jest zachwycająca, wierzę we wszystkie cudowne powieści, które mi Pan o niéj prawiłeś; wiem że jéj salon jest z największém ubieganiem się uczęszczany i ceniony; lecz najszczerzéj i jak najbardziéj na seryo proszę Pana, jakbym prosił i błagał każdego innego, abyś Pan bynajmniéj nie prosił o pozwolenie przedstawienia mnie.
— A to dla czego?
— Gdyż przyjemność jakiéjbym doświadczył z poznania Pani de Pënâfiel niewynagrodziłaby nigdy upokarzającego wrażenia, jakieby na mnie sprawiło jéj odmówienie.
— Co za dzieciństwo! — rzekł mi Hrabia. — Ostatnią jeszcze razą, Falmouth chciał jéj przedstawić młodego Księcia ***, spokrewnionego z rodziną Królów Angielskich. Otóż Pani de Pënâfiel w prost odmówiła.
— Zbyt dobrze znasz świat, kochany Hrabio abyś nie miał zrozumieć, że moje położenie nieumieszcza mnie ani powyżéj, ani poniżéj przyjętego pionu towarzystwa, a zatém niepowinienem, nie chcę, ani mogę wystawiać się na odmówienie Jest to bardzo śmiesznie, zgadzam się na to, ale tak jest w istocie, nie mówmy wiec o tém.
— Słówko jeszcze, — rzekł mi Hrabia; — chceszże przynajmniéj założyć się ze mną o dwieście luidorów, że, za jéj powrotem, przedstawiony zostaniesz i przyjęty u Margrabiny de Pënâfiel, najdaléj w miesiąc po jeé przybycia?
— Czy jak oto poproszę!
— Nie bez wątpienia, przeciwnie.
— Jakto, przeciwnie? — rzekłem Hrabiemu.
— Niezawodnie, założę się że Pani de Pënâfiel musi Pana koniecznie spotkać pośród świata, a wiedząc że niechcesz uczynić żadnego kroku aby jéj być przedstawionym, tak rzeczy nakieruję, przez ducha sprzeczności, ażebyś jéj został przedstawiony prawie pomimo własnéj twéj woli.
— Byłby to zapewne wielki tryumf, który by mi niewymownie pochlebiał i czynił mnie pysznym, — odpowiedziałem Hrabiemu; — lecz nie wierzę temu, ale to tak nie wierzę, iż przystaje na Pański zakład, to jest: że w miesiąc po powrocie Pani de Pënâfiel jeszcze nie będę jéj przedstawiony.
— Ale, — rzekł Pan de Cernay, — ma się rozumieć, że, jeśli propozycya będzie ci uczyniona z jéj strony... nieodmówisz... i że...
— Ma się rozumieć, — rzekłem do Hrabiego, przerywając mu, — że nigdy nieodpowiem na uprzedzającą grzeczność i tak bardzo dla mnie pochlebną, grubiaństwem; powtarzam więc Panu że przyjmuję jego zakład.
— Pańskie dwieście luidorów należą już do mnie — rzekł Hrabia odchodząc; — lecz, — dodał, podając mi rękę, — dziękuję Panu za szczerość.
— Za jaką szczerość?
— Żeś mi powiedział tak po prostu... co myślisz o przyjaźni; jestto rzadka poczciwość.
— Wraz z dyskrecyą, lub raczéj dyssymulacyą, są to moje dwa jedyne przymioty, — rzekłem do Hrabiego, ściskając go także jak najuprzejmiéj za rękę.
Rozeszliśmy się.

KONIEC TOMU I.


Rozdział 1.
—ZAMIARY—

Skoro pan de Cernay wyszedł, doznałem jakiegoś żalu, żem tak odepchnął prawie jego przyjacielską i uprzedzającą grzeczność. Lecz to, co mi powiedział o potędze przyciągającéj wydając mi się kłamstwem, w najwyższym stopniu śmieszném, kazało mi być z nim ostrożnym; potém ten gatunek zawziętéj nienawiści, z jaką zdawał się ścigać panię de Pënâfiel, nadawał mi bardzo nędzne wyobrażenie o pewności jego z nią stosunków. Może się jednak omyliłem, bo w oczach mężczyzn kobiéty tak bardzo wychodzą z powszechnego prawa, jeśli tak się wyrazić można, a grubiańskie wyrazy lub pogarda, jakiemi je często obarczają potajemnie, a z których niekiedy głośno czynią sobie chlubę, tak mało szkodzą temu, co nazywają sławą światowego człowieka..... człowieka honorowego.... iż bardzo być mogło że pan de Cernay posiadał w istocie wszystkie przymioty stałego i prawdziwego przyjaciela. Lecz niepodobna mi było przyjąć go inaczéj jak go przyjąłem. Chwaliłem się także żem dość ukrył przed nim mój prawdziwy charakter, tak dalece, żem mu dał o nim wyobrażenie zupełnie fałszywe lub przynajmniéj bardzo niepewne.
Zawsze mi się wydawało rzeczą nieznośną być znanym od osób obojętnych, lub przez nich przeniknionym, a niebezpieczną być odgadnionym przez swych nieprzyjaciół lub nawet przez swych przyjaciół. Jeśli znajduję się w organizacyi moralnéj każdego górujący punkt, który jest początkiem i kresem wszystkich myśli, wszystkich życzeń, wszystkich żądz; jeśli nakoniec, szlachetna lub wstydna, jest jedna myśl stała, którą czujemy niejako bijącą w nas ciągle bo nieraz możnaby powiedzieć że serce zmienia miejsce, ten to nade wszystko punkt mocno bijący trzeba może najzręczniej ukrywać, nie dać go poznać nikomu, najnielitośniéj bronić przeciwko wszelkiemu podejściu, bo tam zwykle jest słabość, rana, miejsce niezawodnie mogące być uszkodzoném najprędzéj w całéj naszéj istocie.
Jeśli zazdrość, duma, chciwość, górują w tobie, powinieneś nadewszystko starać się okazywać, i często ukazujesz się, nieudając bardzo, skromnym, uprzejmym, bezinteressowanym. Jak podobnie nieraz widzimy ludzi z duszą litującą się i wspaniałą, zakopujących ten skarb politowania i dobroci pod powierzchownością opryskliwą i dziką; gdyż zdaje się że wychowanie nadaje nam instykt dyssymulowania naszych występków lub cnot, podobnie jak natura udziela pewnym zwierzętom sposobu bronienia się przeciwko swéj własnéj słabości.
Okazałem się w oczach Hrabiego z przesadzonym egoizmem i cynicką nieczułością, gdyż czułem jeszcze w duszy nieprzezwyciężone skłonności do wszystkich wspaniałych uniesień! Ależ, niestety! były to tylko skłonności! Straszliwe nauki Ojca, wpajając we mnie powątpiewanie, rozwinęły także, aż do najdzikszej egzaltacyi, nielitościwą draźliwość dumy! Słowem, niczego się tak nie lękałem, jak być wziętym za dudka, gdybym się oddawał pomimowolnym unieniesieniom méj duszy, zrazu tak wynurzającéj się i szczéréj.
Lecz jeśli niedowierzanie i duma wysuszały codziennie w ich zarodzie te szlachetne instynktu, podobnie jak pierwszy człowiek, po upadku swoim, przypominał sobie Eden, podobnież i mnie na nieszczęście pozostało o tém wspomnienie! Pojmowałem niemogąc tego uczuć, ile być musiało zachwycających i boskich uniesień w poświęcaniu się i ufności!
Było to z méj strony ciągłe wzdychanie ku sferze nadziemskiéj, świetnéj, na łono któréj przyzywałem przyjaźń najbardziéj podziwieniu godną, i najnamiętniejszą miłość! Ależ, niestety! niedowierzanie zawzięte, nieubłagane, wstydnę, niezadługo obawiać mi się kazało, czy w zastosowaniu do rzeczy, wszystkie te marzenia tak cudne nie były tylko kłamliwemi pozorami, a jego tchnienie bezustaunie niszczyło tyle czarodziejskich widziadeł!
Niemogłem się prócz tego dłużéj uwodzić, to co we mnie jest podłego, samolubnego, słabego, przewyższało znacznie to co mi pozostawało szlachetnego, wielkiego i wzniosłego, w sercu.
Postępowanie moje z Heleną dowiodło mi tego. Człowiek który wyrachowywa i waży jak sknera koleje, jakim mogą uledz jego uniesienia; człowiek który wstrzymuje się doznać wspaniałomyślnego pociągu, z obawy aby się nieomylił, pozbawiony jest siły wielkości i dobroci.
Niedowierzanie blisko graniczy z podłością, i prawie w parzę z nią chodzi; podłość od zimnego okrucieństwa dzieli tylko lekki odcień. Niestety, miałem tego nędznie doznać tak sam dla siebie jak i dla innych! A jednakże niebyłem z natury ani mściwy, ani zły! Doznawałem wzruszeń niewysłowienie łagodnych, gdym pokutnie wyświadczył jaką nieznany przysługę, za którą nielękałem się płonić! Potém, co jak mi się zdaje nigdy zająć nie może dusze zupełnie zepsute i przewrotne, lubiłem przypatrywać się wszystkim pięknościom natury! Widok wspaniałego zachodu słońca wprawiał mię w dziecinną radość! Byłem szczęśliwy, gdym znalazł w książce pocieszający obraz uczucia szlachetnego i dobrego! a głęboka sympatya, jaką to czytanie rozkosznie obudzało we mnie, dowodziła mi, że wszystkie szlachetne struny méj duszy jeszcze nie były zerwane....
Jak bardzo lubiłem, podziwiałem namiętnie Waltr-Skota... tego szczytnego dobroczyńcę myśli udręczonéj, którego luby jeniusz pozostawia ci, jeśli można wybaczyć tak pospolite wyrażenie, usta zawsze tak świeże i miłe... tak zarówno unikałem, przeklinałem Byrona, którego niepłodny i zasmucający sceptycyzm, nie pozostawia na ustach tylko żółć i gorycz....
Tak dobrze pojmowałem wszystkie nędze, wszystkie smutki, że posuwałem nieraz delikatność i obawę obrażenia ludzi nieszczęśliwych lub z niższego stanu, aż do skrupułów prawie śmiesznych; doświadczałem, bez powodu, wzruszeń mimowolnych i dziecinnych; czułem niekiedy niezmierną potrzebę kochania, poświęcania się; pierwsze moje wzruszenie zawsze było naiwne, szczere i dobre, lecz zastanowienie przychodziło wszystko zwiędlić. Było to nakoniec wiekuiste passowanie się pomiędzy sercem, które mi mówiło: wierz, — kochaj, — miéj nadzieję... a moim rozumem, który mi mówił: wątp, — pogardzaj, — i lękaj się!!
To też, dając baczenie na te dwa tak odmienne w rażenia; doznających bolesnego wpływu zdawało mi się iż czuję sercem mojéj matki a rozbieram rzeczy rozumem mego ojca; — lecz jak zwykle, rozum miał odnieść zwycięztwo nad sercem.
Prócz tego posiadałem jeszcze straszliwy dar porównywania siebie do innych, za pomocą którego wynajdywałem tysiąc widocznych przyczyn, dla których drudzy mnie niekochali, i ztego powodu niedowierzałem im i strzegłem się każdego.
I tak, matka uwielbiała mnie prawie, a zapomniałem matki! lub przynajmniéj tylko wtedy myślałem o niéj, gdy mnie rozpaczne ogarniało znudzenie! Lecz jeśli zabłysk radości, próżność zadowolona, zaślepiły mnie, pobożne te myśli, na chwilę wywołane, zapadały natychmiast w ciemności macierzyńskiego grobu.
Winien byłem wszystko mojemu ojcu, a jednak myślałem tylko o nim aby przeklinać przedwczesne i nieszczęsne doświadczenie, jakiem mnie obdarzył. — Helena kochała mnie najczystszą i najprawdziwszą miłością, a ja odpowiedziałem téj pięknéj duszy, lżąc ją najohydniejszém niedowierzaniem! i tak, z mojéj strony zawsze niewdzięczność, podejrzenie i zapomnienie; jakiémże prawem mogłem żądać od innych miłości i poświęcenia?
Na próżno mówiłem sobie: Ojciec, matka, Helena kochali mnie takim jak byłem. Ojciec mój był moim Ojcem, Matka moją Matką, Helena Heleną. (Gdyż słusznie mieściłem miłość Heleny w rzędzie uczuć wrodzonych, naturalnych, prawie rodzinnych.) A jednakże mówiłem sobie, wstręt który w niéj wzbudziłem, tak był wielki, że ta miłość dziecinna, tak głęboko w jéj serce wkorzeniona, zgasła w dniu jednym!
Ach, była to, prawdę rzekłszy, straszliwa i płonna kara, któréj stawałem się zarazem i ofiarą i katem> chociaż smutna ta surowość nie czyniła mnie lepszym ani dla siebie, ani dla innych..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wracam do pani de Pënâfiel, powinienem był także najzupełniéj ukryć przed panem de Cernay jakie były moje zamiary; gdyż wstawienie się Hrabiego mogło mi być użyteczne, i wiedziałem dobrze, że najlepszemu współwinowajcami są ci, co się niemi staję dobrodusznie i nie wiedząc o tém.
Mocno więc pragnąłem poznać tę dziwną kobiétę, pomimo wszystkiego złego, które o niéj mówiono, a nawet może właśnie dla tego złego, którego obmowną przesadę zdarzyło mi się choć w jednéj poznać przynajmniéj okoliczności; lecz charakter mój podejrzliwy i dumny, widział chęci téj stawioną nieprzebytą zaporę.
Powtarzam, tego dnia, kiedy na operze zacząłem bronić panie de Pënâfiel przeciwko panu de Pommerive, z powodu Izmaela, mogła mnie słyszéć; w takowym przypadku znajdowałem że moje przdstawienie byłoby w jak najgorszym guście; moja sprzeczka z panem de Pommerive mogłaby wtenczas uchodzić za wyrachowany wstęp do tej proźby.
Skrupuły moje może były przesadzone; lecz jednak tak czułem, i najzupełniéj postanowiłem nieczynić żadnego kroku aby być wprowadzonym do pani de Pënâfiel. Myślałem tylko, że gdyby wiedziała żem to zabronił, z taktem cechującym kobiétę dobrze wychowaną, mogłaby ocenić moję powściągliwość; i że, mając mnie napotykać bardzo często w świecie, znajdzie tysiąc przyzwoitych sposobów uprzedzenia tego przedstawienia, i że wtenczas duma moja nietkniętą pozostanie.
To nadewszystko nadawało mi łatwość rezonowania w ten sposób i oczekiwania wypadku, że z méj strony życzenie to nie było dość gwałtowném aby mnie zajmować wyłącznie, i że przeciwny skutek nie byłby mnie bynajmniéj zasmucił.
Bardzo mało się też obawiałem, (w razie gdybym się bardzo rozkochał w pani de Pënâfiel), tego niebespieczceństwa o którym wzmiankował mi pan de Cernay; nie sądziłem aby była niebezpieczna dla mnie, bo byłem pewny mojéj niezachwianéj dyssymulacyi, która zdoła ukryć rany zadane próżności, gdybym je poniósł, i że byłem także pewny, iż przezorne moje niedowierzanie potrafi rozróżnić fałszywość lub podejście pani de Pënâfiel, gdyby chciała być fałszywą.
Tylko, przeczułem, iż urazie, gdybym się chciał umieścić w rzędzie jéj wielbcieli tak niewidocznie licznych, jak mówiono, byłoby dobrze, gdyby za swym powrotem z Bretanii znalazła mnie istotnie, lub przynajmniéj pozornie zajętego czém inném, abym mógł niby cóś poświęcać dla pani de Pënâfiel; gdyż kobiécie bardziéj pochlebiają hołdy, gdy możemy z niemi połączyć, i u stóp jéj złożyć zapomnienie przywiązania, któreśmy sobie już pozyskać potrafili. Wtenczas nie tylko istnieje tryumf, lecz korzyść odniesiona przez porównanie.
Postanowiłem więc, przed powrotem pani do Pënâfiel, zająć się inną kobiétą, która by była w modzie, a któraby prócz togo posiadała wielbiciela powszechnie i głośno uznanego.
Obstawałem przy tych dwóch warunkach, aby uczynić rozgłos mego udanego zajęcia się tém szybszy i daléj rozlegający się. Rachuba była prostą, wtém, że skoro świat spostrzeże moje zabiegi, nie chybi natychmiast, ze swą litością i prawdo-mównością zwyczajną, przyjąć na siebie rozgłoszenie niełaski dawnego wielbiciela i mego teraźniejszego zapału.
Namyśliłem się więc, aby się starać być kochanym od kobiéty będącéj w modzie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
To mię najgłębiéj jednak zasmucało, iż czyniąc najobojętniéj te wyrachowania kłamstw i podłego, nędznego oszukaństwa, pojmowałem całą jego nędzotę; niemiałem za wymówkę ani uniesienia zmysłów, ani uniesienia namiętności, ani nawet mocnéj chęci podobania się, pani de Pënâfiel. Była to, niewiem jakaś, nadzieja zabawy, roztargnienia, jakaś gwałtowna potrzeba zajęcia mego umysłu niespokojnego i zawsze nieukontentowanego, szukania nakoniec, w nędznych wypadkach światowego życia jakowego nieprzewidzianego zdarzenia, które by zdolne było wyprowadzić mnie z téj ponuréj i bolesnéj nieczułości, która mnie przytłaczała.

Rzecz dziwna jeszcze, raz już w pośród świata i wziąwszy się do dzieła, odzyskałem prawie młodość, wesołość, kilka godzin radości i próżności zadowolonéj; zdawało mi się wtenczas nie jako jak gdybym był podwójny, tak dalece sam sobie się dziwiłem, słysząc co niedorzecznie prawię... a potém, kiedym znowu sam pozostał z memi myślami, znowu niepokoiły mnie tysiączne przykrości bez przyczyny, tysiączne niepewności względem samego siebie, wszystkich i wszystkiego...




Rozdział 2.
― ALBUM ZIELONE. ―

Temu, co zna świat, powiedzieć można, nie uchodząc za samolubnego przechwalacza, że, dla człowieka, który już ma przyzwoite swoje na niém stanowisko, niéma nic zupełnie niepodobnego uchodzić za kochanka kobiéty modnéj.
Szczególniejsze to zresztą życie kobiéty modnéj, życie z całém wylaniem, całkiem poświęcone najbardziéj samolubnéj, najniewdzięczniejszéj części rodzaju ludzkiego! — skoro raz wejdzie w modę, skoro wszyscy poznają że się ubiera do zachwycenia i zawsze w jaknajlepszym guście, że posiada wdzięki lub dowcip, biedna kobiéta nie należy już sama do siebie; musi być jednym ze świetnych kwiatów tego żyjącego wieńca, którym Paryż co wieczór zdobi swe czoło!
Ani jednéj uroczystości, na którą by jéj wolno było niesławie się; smutna czy wesoła, musi się tam znajdować, mieć zawsze najbardziéj elegancką suknię, najświeższe ubranie na głowie, twarz najbardziéj uśmiechającą; zawsze być przystępną, powabną, uprzedzającą; pierwszy głupiec co do niéj przystąpi, ma ściśle ustanowione prawo do zachwycającego przejęcia... Bo istnieje współ-ubieganie się pomiędzy kobiétami będącemi w modzie... passowanie przemijające lecz zawzięte, którego bronią są kwiaty, wstążki, drogie kamienie i jedwabie; passowanie się milczące, a jednak straszliwe, pełne srogich niepokojów, łez pożeranych nieznanych rozpaczy.. passowanie się, którego rany są głębokie i bolesne, gdyż poświęcona miłość własna pozostawia je zwykle nieuleczone.
Lecz cóż to szkodzi! Jeśli pragnie choć jeden wieczór panować jak władczyni nad tym wyborem kobiét wybranych, nie musiż okazać się jeszcze powabniejszą niżeli ta, bardziéj wabną niż tamta, bardziéj nadskakującą niż wszystkie razem? Potém nakoniec, aby stale usidlić tłum w około siebie, niepotrzebaż przenieść jednego nad drugiego, aby wszyscy bardziéj się ubiegali... w nadziei, że znowu kiedyś ukażą się przeniesieni nad innych?...
Lecz trzeba słyszeć wybranego, ostatniego z pomiędzy wybranych, wybranego dzisiejszego dnia, dzisiejszego wieczora, ostatniego co z nią walcował, co z nią tańczył kozaka, nagrodę, onego współ-ubiegania się zachwycającego i boskiego, w którém kwiaty odnosiły zwycięztwo nad kwiatami, wdzięki nad wdziękami, wybranego, ubranego pogardnie w frak czarny, trzeba go słyszeć jak pawiąc się przy kolacyi, opowiada, napakowawszy sobie usta potrawami, innym wybranym, którzy mu to z naddatkiem zapłacą, wszystkie podniecające zaczepki, które mu czyniono, kłopot rzucenia chustki, pomiędzy ten tłum niespokojnych i nadskakujących piękności, wesołą jego pogardę wszystkich zazdrości jakie obudzą. Słuchając też tych tajemniczych, a nadewszystko prawdo-szczerych powierzeń, pytamy nieraz sami siebie o czém takiém mówią, i gdzie się znajdujemy; zaczynamy podziwiać z większym zapałem szczytne wyrzeczenie się kobiét, które ciałem i duszą poświęcają się modzie; téj niegrzecznéj i okrutnéj bogini, której mężczyźni są kapłanami, a która płaci obojętnością lub pogardą za te wszystkie piękne i świeże lata, tak prędko zwiędlone i na zawsze stracone w jéj służbie. Lecz, że chciałem jednakże pokazać iż korzystam z wyrzeczenia się samych siebie tych zachwycających ofiar, — pomiędzy wszystkiemi pięknościami, które wtenczas promieniały, przywiązałem się do bardzo ładnéj kobiéty, blondynki, świeżéj i rumiannéj, zbyt rumiannéj może, lecz która miała piękne wielkie czarne oczy, łagodne i błyszczące zarazem, usta mocno purpurowe i prześliczne białe ząbki, prawdziwe drobniutkie perełki w koral oprawne.... które zawsze pokazywała i bardzo słusznie.
Jednę jednak miała rzecz, którą powinna była ukrywać, to jest swego wielbiciela wspaniałego młodzieńca, głupca, jak trudno znaleść większego, a którego na jego nieszczęście (i na jéj także nieszczęście, biednéj kobiéty! bo to było dowodem jéj złego gustu), nazywano pięknym Sainvillem. Ten przydomek pięknego jest już straszliwą śmiesznością, a jeśli na nieszczęście kto istotnie do siebie go stosuje i nań odpowiada, na zawsze jest zgubiony.
Bezwątpienia, gdybym miał był więcéj wyboru i czasu, nie byłbym się poświęcił na pozór współ-ubiegania tak mało pochlebnego; lecz łatwość i przyzwoitość w niém się znajdowały, czas naglił, i byłem zmuszony, współ-ubiegać się niby z Sainvllem o serce!
Jakém przewidział, Sainville był wielkim głupcem; a skoro mnie ujrzał przedstawionym kobiécie, z któréj przywiązania tak się głośno chlubił, okazał natychmiast najdzikszą zazdrość. Chcąc dowieść tego, co zapewne nazywał swemi prawami, zaczął się obchodzić z tą biedną kobiétą w sposób jak najnieznośniejszy i najbardziéj kompromitujący, co mi wielką przykrość sprawiało; gdyż nieżądała zato wynagrodzenia, a prócz tego nie mógłbym go jéj ofiarować.
— Lecz niemogąc dłużéj wytrzymać, i sprawiedliwie obrażona brutalskiém obejściem się tego dziwnego wielbiciela, chcąc się pomścić zaczęła mi okazywać najniewinniejszą wabność. Niezadługo pan de Sainville posłużył mi nad moje nawet życzenie; gdyż po dwóch albo trzech urozmaiconych scenach które przeszły stopniowo od obrażonéj godności aż do najzimniejszéj ironii, a nakoniec do zupełnego niedbania, poszedł znowu nadskakiwać, z całéj siły innéj biednéj młodéj kobiécie, która się bynajmniéj żadnéj zdrady nielękała.
Nakoniec, chociaż to było prawie fałszem, pozyskałem niezadługo w oczach świata zaszczyt iż jestem przeniesiony nad pięknego Sainvilla: była to godnie zasłużona kara méj fałszywości: uległem jéj.
Co do dowodów, które świat przytaczał na poparcie mego szczęścia, te były tak oczywistemi, jak wszystkie dowody które przytacza. Najprzód, zawołałem raz służących téj ładnéj kobiéty, bo niemiała nikogo po nich posłać; inną razą, przyjęła mnie do swej loży, w jednym z małych teatrów, potem ofiarowałem jéj z nadskakiwaniem moję rękę, aby się przejść kilka razy po salonie, na balu, na którym znajdował się cały Paryż; nakoniec ostatni i niezaprzeczalny dowód!... pewnego wieczora, gdy została w domu zamiast pojechać na koncert, widziano bardzo późno mój powóz przed jéj bramą.
W obec faktów tak przekonywających, tak stanowczych, zostało niezaprzeczenie stwierdzoném, ze jestem najszczęśliwszym z ludzi.
W pośród tego szczęścia, dowiedziałem się przez pana de Cernay o powrocie pani de Pënâfiel. Aby wygrać zakład, Hrabia, sam o tém niewiedząc, jak najlepiéj mi usłużył, bądź czy pani de Pënâfiel słyszała jakiem ją bronił, bądź czy nie słyszała.
I tak, skoro tylko przyjechała do Paryża, ile razy ją zobaczył, pan de Cernay unosił się nad tém dziwactwem z méj strony, żem się nie starał przedstawionym, rzecz tem, dziwniejsza, dodawał pan de Cernay, że widywałem właśnie też same osoby co i ona, żem ją napotykał prawie co wieczór, i że, wiedząc że on jest przyjaciele, pani de Pënâfiel, nie prosiłem go aby mi zjednał zaszczyt, o który wszyscy tak bardzo się ubiegali. Lecz, mówił znowu pan de Cernay, trzeba było także powiedzieć żem był na prawdę zajęty kobiétą bardzo przyjemną, i że mi zapewne kazano przyobiecać, że się nigdy niezbliżę do pałacu Pënâfiel, pewnego rodzaju zamku Alcyny, z którego nie można było wyjść inaczéj jak zaczarowanym i rozkochanym do szaleństwa.
Nakoniec, pan de Cernay nagromadził tyle niedorzeczności i kłamstw, a nadewszystko tak bezustannie o tym samym mówił przedmiocie, że, bądź z niecierpliwości bądź z przyczyn których nie mogłem przeniknąć, pani de Pënâfiel okazała się, jeśli nie zupełnie obrażoną, to przynajmniéj nieprzyjemnie dotkniętą mojém pozorném niedbaniem aby jéj być przedstawionym. W swéj dumie, któréj tak zwykle pochlebiano, zaczęła zapewne uważać tę obojętność z méj strony, jako ubliżenie przyjętemu zwyczajowi i winnym jéj względom. Pewnego dnia nakoniec, gdy pan de Cernay znowu unosił się nad mém dziwactwem, rzekła mu tonem wielce nakazującym i z nieporównaną naiwnością wyższości: Że, chociaż wiedział jak trudno jest być u niéj przyjętym, byłoby to zawsze dowodem uszanowania i szczególniejszych względów, i rzeczą godną dobrze urodzonego człowieka, który przyjaźnił się z temi samemi osobami co ona, oświadczyć przynajmniéj chęć bycia przedstawionym w pałacu de Pënâfiel.»
Pozostałem głuchy na te przymówki, które zachwycały Hrabiego; a pani de Pënâfiel, podobnie jak każda kobiéta, nazwyczajona widzieć wszystkich uprzedzających najmniejsze jéj nawet kaprysy, tak dalece zniecierpliwiła się nakoniec moją obojętnością, iż pewnego dnia, śród wielkiego towarzystwa, gdy rozmawiałem z jedną z jéj przyjaciółek, wmięszała się do rozmowy, i czyniła co mogła aby ją uczynić powszechną: nie wyrzekłem ani słowa do pani de Pënâfiel i skoro, nieobrażając przyzwoitości, mogłem porzucić rozmowę, ukłoniłem się głęboko i wyszedłem.
Za kilka dni, skarżyła się przed Hrabią, nibyto zartując, że tak zupełnie żyć nieumiem. Odpowiedział że przeciwnie nadzwyczajnym byłem formalistą, i że zapewne nieosądziłem ani grzecznie, ani przyzwoicie, obracać mowę do kobiéty, któréj nie miałem zaszczytu być prezentowanym Pani de Pënâfiel odwróciła się od niego, i przez dwa tygodnie nie słyszałem już o tém ani słowa.
Chociaż ciekawość moja była nadzwyczajna, nie chciałem, dla wyżéj wymienionych przyczyn, daléj się posuwać. Pozostałem więc przy mojéj roli, i nadal pozostawiłem Hrabię w mniemaniu , iż znajduję niewypowiedziany wdzięk w przywiązaniu które posiadam, i że, bądź przez słabość, bądź przez miłość, przyobiecałem nie czynić żadnego kroku, aby być przedstawionym kobiécie tak powabnéj i tak niebezpiecznéj jak pani de Pënâfiel, kroku, który zresztą mógłby zostać uwieńczony odmówieniem, któreby spóźnione moje ubieganie się aż nadto usprawiedliwiło
W piętnaście dni blisko po téj ostatniéj rozmowie z panem de Cernay, don Ludwik de Cabrera, stary krewny pani de Pënâfiel, którego często napotykałem i u Hrabiego, i w inném towarzystwie, i który zwolna wszedł ze mną w przyjacielskie stosunki, napisał do mnie, uwiadamiając, że bardzo piękny zbiór rytych kamieni, który sprowadzał z Neapolu, i o którym mi już pierwéj wspominał, nadszedł mu właśnie, i że, jeśli zechcę przyjść do niego którego dnia na śniadanie, będziemy się mogli do woli przypatrzeć tym starożytnościom.
Kawaler Don Ludwik de Cabrera, jakem już powiedział, mieszkał w pałacu Pënâfiel; nie wiem dla czego zdało mi się widzieć w tej okoliczności, z resztą, tak prostéj, zamiar, w którym pani de Pënâfiel nie była obcą.
Poszedłem więc do Kawalera Don Ludwik mieszkał w antresolu pałacowym, gdzie zatrudnienia naukowe prawie zawsze go zatrzymywały, i wychodził tylko aby towarzyszyć swéj krewnéj, gdy tego żądała.
Kawaler de Cabrera, wydał mi się być starcem przebiegłym, skrytym, niezmiernie zmysłowym, który, szczupły tylko posiadając majątek, znajdował rzeczą dobrą i przyzwoitą kupować wszelkie wygódki zbytku i życia materyalnego jak najwyrachowańszego, pewnym gatunkiem opiekowania się, nic bardzo uciążliwego z resztą, któremu się poświęcił, mieszkając u pani de Pënâfiel. Niepotrzeba powiadać, iż niezmiernym ten pałac był tém, co tylko można w święcie widzieć najwspanialszego i najbardziéj eleganckiego.
Kawaler był wielkim znawcą wszelkiego rodzaju ciekawości, któremi pokoje jego były napełnione. Pokazał mi swój zbiór rytych kamieni, który w istocie był bardzo odznaczający się i rozmawialiśmy o obrazach i starożytnościach.
Była blisko pierwsza godzina, gdy zapukano z lekka do drzwi, kamerdyner pani de Pënâfiel przyszedł prosić jéj imieniem o album zielone.
Don Ludwik otworzył zdziwione oczy; i odpowiedział że niema album zielonego; że już będzie temu miesiąc, jak je oddał pani Margrabinie. Służący wyszedł, i znowu zaczęliśmy rozmawiać.
Niezadługo znowu zastukano; kamerdyner powtórzył, że pani Margrabina żąda swego album zielonego, tego, co to było wysadzane emaliami, i że upewnia Kawalera iż go jéj nie oddał.
Don Ludwik, niemogąc tego zrozumieć, zaczął kląć i wzywać wszystkich djabłów; wziął pióro, przeprosił mnie, napisał słówko do swéj kuzyny, i oddał bilet lokajowi.
Znowu zaczęliśmy rozmawiać.
Lecz znowu rozmowa nasza została po trzeci raz przerwana; lecz teraz przez Kamerdynera Don Ludwika, który otworzył drzwi anonsując:
Pani Margrabina!
Pani de Pënâfiel zdawała się być ubraną do wyjścia; — powstaliśmy; ja skłoniłem się głęboko.
— Prawdziwie, mój kochany kuzynie, — rzekła do starego kawalera, odpowiedziawszy jak najgrzeczniéj, lecz jak najobojętniéj na mój ukłłon, — prawdziwie, muszę bardzo dbać o moje albumy, kiedy mam dość odwagi wchodzić do twojéj alchimickiéj jaskini; lecz jestem pewna że musisz miéć u siebie te rysunki; wyjeżdżam; przyobiecałam pani*** że je dzisiaj przyniosą i pragnę dotrzymać słowa.
Nowe usprawiedliwienia ze strony Don Ludwika, który upewniał iż oddał album; nowe poszukiwania, które pozostały bezskuteczne, a których jedynym skutkiem było, że Kawaler nie mógł się wstrzymać, i przedstawił mnie Pani de album.
Nie było mi również podobna nic powiedziéć jéj iż od dawna pragnąłem tego honoru, i chociaż mi odpowiedziała jaknajtonniéj temi nic nie znaczącemi słowy, — iż przyjmuje w każdą sobotę, lecz że także jest u siebie co środa na prima-sera, i abym nie raczył o tém zapominać.
— Na co odpowiedziałem nowym ukłonem, i tą inną nic nieznaczącą frazą, — iż to zaproszenie było zbyt drogą dla mnie łaską abym miał o niém zapomnieć.
Potém kawaler podał jéj rękę aż do powozu, który na nią czekał pod kolumnami, i odjechała.
Nigdy nie mogłam się dowiedzieć czy kawaler był pomimo wolnym wspólnikiem téj prezentacyi tak przyspieszonéj.
Już powiedziałem, że sobota była wielkim dniem przyjmowania w pałacu Pënâfiel; lecz środy były tém, co Margrabina nazywała swemi dniami prima-sera; tego dnia przyjmowała do dziesiątéj lub jedenastéj, dość małą liczbę osób, które przybywały ją odwiedzać, nim się w świat udadzą.
Pojutrze była to jedna z owych śród; przyznam się iż oczekiwałem tego dnia z dość wielką niecierpliwością.
Zapomniałem powiedzieć że tego dnia posłałem Panu de Cernay dwieście luidorów, które tym sposobem w zakład wygrał.




Rozdział 3.
PRIMA-SERA.

NIM się udałem do pałacu Pënâfiel, zrobiłem porównanie wrażenia, którego doznawałem, wrażenia przykrego, niedowierzającego, z niekłopotliwém zaniedbaniem i lubym pociągiem mego dawniejszego życia obok Heleny, gdyż pewnym byłem wchodząc do salonu w Serval, że zawsze i od wszystkich, przyjęty będę z przyjacielskim uśmiechem.
Nielękając się tego widzenia z panią de Pënâfiel, wiedziałem, że przez dziwaczną a jednak częstą sprzeczność zdań światowych, chociaż z niéj powszechnie szydzono, chociaż ją oczerniono, salon jéj wielkie jednak posiadał poważanie; posiadał prócz tego bardzo wielką potęgę, iż, czy fałszywą, czy prawdziwą, nadawał wartość każdemu, wedle któréj był odtąd nieodwołalnie przyjmowany i ceniony w święcie. Liczba i tak szczupła tych domów, tak potężny wpływ wywierających, iż same przeznaczały, i to stanowczo, każdemu jego miejsce w dobrem towarzystwie, codzień to bardziej się zmniejszała.
Łatwo to pojąć; niéma już ludzi, nad którymi możnaby wywierać to wszechwładztwo; życie klubów i izb reprezentacyjnych, tych innych wielkich klubów politycznych, wszystko pochłonęło. Pomiędzy mową mianą dzisiaj, a tą, która ma być miana jutro, pomiędzy partyą wista łub odegraną o dwa lub trzy tysiące luidorów, pomiędzy wszystkiemi rachubami niespokojnemi i wyłącznie zajmującemi, zakładu wyścigowego, w którym wystawia się konia za summę ogromną, pozostaje bardzo mało czasu na tę pogadankę łagodną, poufałą, kwiecistą, elegancką, która zresztą niéma echa w kraju! jak się wyrażają monomani mównicy, a która nie pozwala ani wygrać, ani przegrać pieniędzy na turfie.[13]
A potém, to życie światowe jest utrudzające; trzeba się ubrać najstaranniéj, aby pójść dusić się na routcie a potém marznąć oczekując swego powozu, gdy tymczasem tak jest wygodnie i przyjemnie, zasiąść na miękkie... krześle śród klubu, przespać się tam spokojnie po dobrym obiedzie, aby się przebudzić rześkim i wypoczętym do rozpoczęcia jakiego tęgiego wista, przy którym nic nie robi, dystrakcyi, chyba dym od sygar....
Liecz w owéj epoce, o któréj mówię, znajdowały się jeszcze niektóre domy bardzo lubiące pogadankę, a pałac Pënâfiel należał do tej małéj liczby wyłączności.
Pani de Pënâfiel. pomiędzy wszystkiemi swemi dziwactwami, posiadała dziwactwo tak zwane blue stocking[14] lecz co gorzéj jeszcze, dziwactwo erudycji, gdyż mówiła doskonale dwoma czy trzema językami; i niepodobna było uwierzyć w jak wysokim stopniu znała najwyższe nawet nauki. Gdyby te objaśnienia udzielone mi tylko przez takich uczonych jak Pan de Cernay, byłbym sobie pozwolił wątpić o ich dokładności; lecz wspomnienie z dziwacznéj przygody potwierdziło mi tę szczególniejsza zdatności pani de Pënâfiel.
Gdym był tak szczęśliwy żem napotkał w Londynie sławnego Tomasza Yonng, mówił mi z zapałem o nadzwyczajnéj nauce jednéj ze swych współ rodaczek, bardzo młodéj kobiécie w największym święcie żyjącéj, i do tego najpiękniejszą obdarzonéj twarzyczką, która, mówił „pochwaliła z jak największą dokładnością jego sławną teoryę optyczną rozkłada promieni; lecz żywo zaattakowała go względem wartości syllabicznéj lub dyssylabicznéj, którą chciał zastosować do Hiroglifów, wbrew systematowi Champelliona“
Wypadek ten tak nu się zdał być nadzwyczajny, i takiéj nabierał powagi przez podziwienie znakomitego uczonego który mi go opowiadał, żem go zapisał w moim podróżnym dzienniku. W Paryżu to dopiéro, po niejakim czasie widzenia osoby, i wymienienia nazwiska pani de Pënâfiel, przypominając sobie cóś o anegdocie Artura Young, zajrzałem do mego dziennika, i znalazłem w nim istotnie te szczegóły i nazwisko Margrabiny.
Raz jeszcze powtarzam, wszystko to co wiedziałem o pani de Pënâfiel: jéj nakazujące dziwactwa, koketerya którą tak ciągle i tak sztucznie umiała utrzymać, mówiono, ze z każdej pozycyi jaką przybierała, umiała zrobić najśliczniejszy obraz, przybierając zawsze układ w najrozkoszniejszego portretu» jéj humor fantastyczny, jéj wiadomości naukowe; pretensye zawsze nieprzyzwoite dla kobiéty która je okazuje, wszystko to bynajmniéj nie czyniło na mnie wielkiego wrażenia.
Kobiéty o których mówią dużo i rozmaicie rzadko kiedy tę moc posiadają; za bardzo szukają widzów, aby się nic miały ich obawiać; kobiéta poważna, godna i spokojna, o której nic nie mówią i nic nic wiedzą, daleko bardziéj imponuje.
A potém, mężczyzna z charakterem zimnym i powściągliwym, jeśli nie może rościć sobie prawa do wielkiéj sławy, będzie zawsze pewny być najdoskonaléj w równi że wszystkiém i ze wszystkiemi: gdyż tylko ludzie nadzwyczajnie przyjemni, i ludzie nadzwyczajnie śmieszni sami się najbardziéj odznaczają.
Powtarzam więc, iż bez niespohojności, lecz z ciekawością prawie złośliwą, udałem się do pałacu Pënâfiel, pewnej środy, wyszedłszy z teatru opery.
Zwykłe utrzymanie tego domu było prawdziwie książęce. W sieni bardzo wysokiéj, ozdobionéj posągami i niezmienieni! wazonami marmurowemi, pełnemi kwiatów, była liczna liberya upudrowana i ubrana w suknie błękitne wszędzie suto galonami obszyte i z kołnierzami pomarańczowemu. W obszernym przedpokoju, ozdobnym bardzo pięknemi obrazami i wspaniałemi wazonami Fainzy[15] także pełnemi kwiatów, była znowu liberya, lecz pomarańczowa, z błękitnym kołnierzem, i obszyta na wszystkich szwach burtami jedwabnemi, wyszywanemi w herby Pënâfielów. Nakoniec w salonie poczekalnym, znajdowali się kamerdynerowie, którzy, zamiast być smutnie ubrani czarno, mieli na sobie fraki z niestrzyżonego aksamitu lażurowo błękitnego, podszyte pomarańczową jedwabną materyą, z dużemi emaliowanemi herbowemi guzikami.
Gdy mnie zaanonsowano, znajdowało się u pani de Pënâfiel pięć lub sześć kobiet; trzech mężczyzn, na tak zwanym prima sera.
Pani de Pënâfiel ubrana była czarno, z powodu nie wiem już jakiéj dworskiéj żałoby; śliczne jéj czarne włosy przeplecione były żaisem czarnym; wydała mi się nadzwyczaj powabna i rzadkim blaskiem jaśniejąca. Omyliłem się zapewne, lecz zdało mi się, (i to może było powodem żem ją znalazł tak piękną) zdało mi się, że chociaż mnie przyjmowała z grzecznością zimną i ceremonialną, jednak niedojrzanie prawie zapłoniła się pod swym różem.
Po kilku słowach, które do niéj przemówiłem, rozmowa, którą moje przybycie przerwało, zaczęła toczyć się na nowo.
Chodziło o awanturę niezgorzéj gorszącą, w któréj honor kobiéty i życie dwóch mężczyzn były narażone; wszystko zresztą powiedziane w jak najprzyzwoitszych wyrażeniach, i z osłonieniem szczegółów tak mglistém, i z przypominaniem drobnostek tak przezroczystém, że imiona własne nie tyle by były nawet znaczące.
Jak to prawie zawsze się zdarza, przez jeden z owych trafów, które los zrządzać lubi, w chwili gdy każdy dokładał swoje słówko, swą uwagę lub obmowę względem téj przygody, zaanonsowano męża, i żonę o których właśnie była mowa.
To zaprezentowanie się tak małżeńskie, wymienione i wytłómaczone z resztą świeżym powrotém do Paryża, który wymagał téj pierwszéj wizyty, w takowy sposób oddanéj, bardzo mało wszystkich zdziwiło.
Jednakże, chociaż osoby zapełniające ten salon nazwyczajone były do podobnych na prędce, potrwało przez sekundę głębokie milczenie dość zakłopotane i nie mniéj w kłopot wprawiające; natychmiast pani de Pënâfiel, z najnaturalniejszą łatwością obejścia się, zapewne aby wmówić że to dalszy ciąg zaczętéj rozmowy, i do mnie mowę obracając, co mi się wydało rzeczą bardzo dziwną, rzekła:
— Pan więc sądzisz że partycya tego nowego maestro bardzo wiele na przyszłość zapowiada?
— Talent pełen wdzięku i melancholii, tak jest pani, — odpowiedziałem bynajmniéj niezmięszawszy się. — Nie posiadający może nadzwyczajnéj mocy, lecz muzyka jego nacechowana jest czystością, wdziękiem niewysłowionym
— A któż to jest ową mową gwiazdą muzykalną? — spytała pani de Pënâfiel z odcieniem pretensji popisywania się, młoda kobiéta świeżo przybyła, o któréj tylko co przed chwilą tak płocho mówiono.
— Bellini... — odpowiedziałem kłaniając się, aby oszczędzić pani de Pënâfiel téj odpowiedzi.
— A tytuł opery, pani Margrabino? — spytał mąż, z miną największego zajęcia, i zapewne aby niedozwolić wyczerpać tak prędko pdobnego przedmiotu rozmowy, który w istocie rzadką był rzeczą.
— Zapomniałem pani powiedzieć, że tytuł téj nowéj opery jest Norma, — pospieszyłem odpowiedzieć zwracając mowę do pani de Pënâfiel przedmiotem jest, jak mi się zdaje, miłość Kapłanki Galijskiéj.
Pani de Pënâfiel, podchwytając natychmiast ów temat, wyhaftowała go do zachwycenia, i wykazawszy wszystko co można było zrobić z przedmiotu tak dramatycznego, pochwyciła natychmiast sposobność popisania się z erudycyą o wierze druidów, o kamieniach celtyckich; potém przeczułem że nie zadługo dojdzie, bardzo naturalnym zwrotem, do sprzeczki o wartości syllabieżnéj Hieroglifów, wznowionéj przez Artura Young.
Chociaż, przypadkiem, dosyć zajmowałem się tym rodzajem nauki, gdyż mój Ojciec, wielki przyjaciel sławnego orientalisty, Pana de Guigues, długo w swéj samotności rozmyślał nad temi problematami alfabetycznemi, mógłbym był nadzwyczajnie przyłożyć się do tego aby pani de Pënâfiel popisywała się, zapewne, moim kosztem; lecz pretensya jéj obraziła imnie, i odpowiedziałem niezadługo na attak hieroglificzny, tą razą zupełnie wprost uczyniony, najwywyraźniejszém wyznaniem głębokiéj mojéj nie wiadomości w tych materyach, których sama oschłość już mnie przerażała.
Zdało mi się iż to wyznanie niewiadomości wielkiego ciężaru ulżyło innym mężczyznom, gdyżby płonili się nie mieszając do podobnéj rozmowy, która zawsze dowodzi naukę wyższą, nad pospolite wychowanie.
Nie wiem czy pani de Pënâfiel obrażona została moją powściągliwością, z powodu któréj straciła tak piękne porę okazania swéj umiejętności, lub czy też sądziła że tylko udaję niewiadomość; lecz nie mogła powściągnąć wzruszenia gniewu; jednakże z nieporównaną sztuką i taktem powróciła do Druidów, i przechodząc od napisów celtyckich, do ubioru tak malowniczego kapłanek dawnych Gallów, do ich szat wlokących się, do powabnego effektu jaki sprawiać musiał wieniec z gałązek ostrokrzewu w ich włosach czarnych lub płowych, jak najnaturalniéj sprowadziła rozmowę z naukowéj wysokości, do któréj ją zrazu podwyższyła, aż do pospolitych drobnostek toalety codziennéj, i tym sposobem upowszechniła rozmowę.
Wyznam że te rozmaite przejścia jak najzręczniéj i najostrożniéj były użyte przez panią de Pënâfiel, i że ktokolwiek inny, jak kobiéta Z ustalonym już rozumem, obfitym, zręcznym i nawykłym do świata, wcale nie byłby sobie dał rady.
Bynajmniéj nie byłem zdziwiony, gdyż niespodziewałem się znaleść u niéj prosto-duszną skromność i niedoświadczenie; znudzony też już tém nic nie znaczącém paplaniem, i czując, że ani był czas, ani miejsce do rozpatrzenia się do woli w tym charakterze, który twierdzono być tak szczególnym już wstawałem aby wyjść niespostrzeżony, przy zdarzonéj sposobności wchodzącéj nowéj wizyty, gdy pani de Pënâfiel, obok któréj siedziałem, rzekła do mnie, w chwili gdy wynoszono samowar i tacę do drugiego małego salonu: — Czy Pan nie wypije filiżankę herbaty? — Skłoniłem się i pozostałem:
Był tego wieczora wielki bal u jednego z tych grzecznych cudzoziemców, którzy, pod wyraźnym warunkiem iż im dozwolą pozostać w ich salonach i przypatrywać się uroczystościom które wydają, pożyczają pierwszemu tonowi towarzystwa, które tę przysługę bardzo śmiało przyjmuje, swój pałac, swych służących i swą wieczerzę.
Prawie wszystkie wizyty z prima-sera pani de Pënâfiel tam się udawały, dość byłem nie pewny czy także pójdę, gdy najszczęśliwszy przypadek zechciał iż zaanonsowano Lorda Falmouth.
Nie widziałem go od tego tak nagłego wyjazdu do Izby Parów, gdzie miał rozstrzygnąć zajmujące pytanie względem Indyj wschodnich. — Tak wielka istniała różnica pomiędzy jego oryginalnym dowcipem, a dowcipem większéj części osób które zwykle widywałem, iż namyśliłem się pozostać dłużéj, niżelim z razu pragnął w pałacu Pënâfiel.
Po herbacie zostaliśmy więc sami, pani de Pënâfiel, Lord Falmouth i ja; zapomniałem o niepostrzeżonym, po za dużém krzesłem Margrabiny, w ustronnym zakącie salonu, młodym znakomitym cudzoziemcu, Baronie Stroll, który się zdawał niezmiernie nie śmiały, i który, aby sobie nadać jakoweś ułożenie, od półgodziny już przeglądał to samo album: młody Baron był niezmiernie czerwony, oczy mu prawie stanęły kołem i konwulsyjnie ściskał swój kapelusz pomiędzy kolanami; Lord Falmouth, pokazując mi go, rzekł z cicha, swoim tonem poważnie szyderskim, te słowa tak znane Wezyra Maroko do Sułtana Schaabaama; który patrzy na rybki czerwone: — Bądź spokojny, będzie tego jeszcze na dobrą godzinę.
Pani de Pënâfiel nie postrzegła tego obcego, siedzącego, powtarzam, za bardzo wysoką poręczą jéj fotelu, przy stoliku, na którym było pełno porozkładanych album; gdyż za nadto umiała czynić honory swego domu, aby go tak pozostawić osamotnionego.
Pani de Pënâfiel zaczęła od czynienia bardzo grzecznych wymówek Lordowi Falmouth, że go tak rzadko teraz spotyka. — Na co odpowiedział skromnie że na nieszczęście był tak obelżywie głupim, a głupowatość jego tak straszliwie była udzielającą się, że na stu osobach z któremi chciał rozmawiać, jedna lub dwie zaledwie miały tak silny umysł aby się oprzeć zarazie jego głupowatości, i nie stać się tak głupiemi jak on po kwandransie rozmowy; zgubny wpływ, nad którym rozpaczał z najkomiczniejszém upokorzeniem, wyrzucając sobie ze tym sposobem uczynił nieprzeliczoną liczbę ofiar, których przytaczał nazwiska, jako żyjące dowody fatalności swego losu.
Ach! Pani Margrabino! — mówił potrząsając głową z miną zasmuconą, — narobiłem, jak sama widzisz, wiele złego przez moje głupstwo!
— Bezwątpienia, i z tego względu najbardziej Pan jesteś godnym nagany, żeś tylko w połowie źle zrobił, ponieważ twoje ofiary zmartwychwstają jako nudziarze wszelkiego gatunku, rzekła pani de Pënâfiel: — i na nieszczęście rodzaj ich zarówno jest urozmaicony jak obfity i natrętny. Bo w istocie, nie znam nic tak fizycznie natrętnego jak przytomność nudziarza, — mówiła daléj; — istnieje we wpływie, który pomimo woli naszéj na nas wywierają cóś przykrego... podwójnie zasmucającego; i czyni na nas takie wrażenie, jakby czyniła zgryzota... za niepopełnienie złego postępku.
— Ja, — rzekł Lord Falmouth, — błagam o przebaczenie za przerażającą głupowatość mego trywialnego porównania; lecz często trudno wziąść górę nad doznanemi wrażeniami, ile razy mi się zdarzy paść ofiarą nudziarza, doznaje najzupełniéj tego samego uczucia jak gdybym słyszał iż piłują korek, tak, jest to gatunek zgrzytania przytłumionego, przerywanego, jednotonnego, które mi najdoskonaléj dozwala zrozumiéć okrucieństwo Tybera i Nerona... Ci tyrani musieli być nadewszystko znudzeni przez swych dworzan.
— Ja, przyznam się do mojéj słabości, rzekłem; — lubię bardzo... nudziarzy. Tak jest, gdy rozmawiamy z osobą dowcipną, nigdy bez żalu nie widzimy zbliżającego się końca rozmowy... gdy tymczasem w rozmowie z nudziarzem.. o! jest kres rzadki, jedyny, szacowny, który sowicie opłaca wszystko cośmy mogli ucierpieć. Jest to chwila... w której Opatrzność go zabiéra!...
— Prawda jest jednak, — rzekł Lord Falmouth, — że, uważając go jako karę lub umartwienie, można z niego korzystać.... Lecz mniejsza oto, gdyby ich podobna było wyniszczyć jedném słowem! jedném tylko słowem... byłażbyś Pani tak dalece przyjaciółką ludzkości aby wymówić to słowo?
— Wyniszczyć? — rzekła pani de Pënâfiel; — wyniszczyć zupełnie? fizycznie?
— Bo też aby ich wyniszczyć duchownie, o tém ani myśleć nienależy... Ja mówię o wyniszczenie ich na piękne i dobre, z ciałem, kościami i chustką na szyi, — rzekł Lord Falmouth.
— Bo też prawdziwie nic więcéj nie warci!...lecz... sposób byłby gwałtowny... Przeciwnie zaś, gdyby, wymówiwszy jedno słowo.... To sprawia wielką pokusę! — odezwała się znowu Margrabina.
— Jedno słowo, — rzekłem jéj; — wymawiając, przypuszczam, twe imię Pani, jak się używa imienia świętego na wygnanie djabła.
— Ależ by to była rzecz przerażająca, — rzekła
— Alboż niedowiedziono że nudy są także zabójstwem? — rzekł Lord Falmouth. — Bez skrupułów więc; a potém zobaczysz Pani jak wolno odetchniesz; jak uczujesz powietrzo krąg rozrzedzony, oswobodzony od tych ciężkich wyziewów, które sprawiają tak bolesne poziewania; jak wszędzie pójdziesz wolno i bez obawy!
— Kiedy tak, zdaje mi się żebym powiedziała: precz z nudziarzami! — odpowiedziała Margrabina; bo prawdziwie jest to wieczysta niespokojność; trzeba zawsze uważać o czém się toczy rozmowa, a to nieznośne zatrudnienie. Ale temi szaleństwami przypomniałeś mi Pan bardzo dziwną powiastkę, którą niedawno czytałam w staréj książce niemieckiéj, a która mogłaby służyć za kamień probierczy lub termometr samolubstw u ludzkiemu, gdyby każdy chciał odpowiedzieć szczerze na zapytanie uczynione w téj powiastce. Jest w niéj mowa o biednym studencie Lipskim, który nie mogąc co lepszego zrobić, przyzywa złego ducha; ten mu się pokazuje, i oto szczególniejszy targ który mu proponuje: — »Każde zrobione przez ciebie życzenie otrzyma skutek, lecz pod tym warunkiem że wymówisz głośno to słowo Sataniel: a za każdą razą jak to słowo wymówisz, jeden z twych bliźnich, słowem, człowiek umrze w kraju dalekim; nie będziesz obecny ani jego konaniu, ani jego śmierci, i nikt, prócz ciebie, na całym święcie wiedzieć nie będzie ze ziszczenie się jednego z twych życzeń kosztowało życie jednego z twych bliźnich. — I będę mógł wybrać kraj, naród mojéj ofiary? — rzekł uczeń. — Ma się rozumieć. — Zgoda, mistrzu, oto masz moję rękę, — rzekł do czarta.» — I kosztem to Turków, którzy oblegali wówczas Belgrad, student zadowolił wszystkie swoje życzenia, które przewyższyły piędziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy Turków. — Powiastka jest pospolita, — mówiła dalej Margrabina; — lecz chciałabym wiedzieć czy znajdzie się dość ludzi, pewnych tajemnicy, którzy oparliby się pokusie wymówienia zgubnego wyrazu, gdyby szło o spełnienie tym sposobem życzenia gorąco upragnionego!
— Jest to po prostu to, co nazywają, jak mi się zdaje, zabójstwem przedajném, — rzekł Lord Falmouth; — a co do mnie, — mówił daléj, — gdyby życzenie warte było tego trudu, to jest, gdyby chodziło o niepodobieństwo, na przykład, aby być tyle szczęśliwym i zasłużyć na twe względy, Pani, niebardzo bym uważał na życie kilku nikczemnych mieszkańców... Grenlandyi naprzykład, albo na życie Lapończyka, bo to daleko mniejsza istota, i grzech zapewne byłby mniéj wielkim...
Margrabina uśmiechnęła się wzruszając ramionami, i rzekła do mnie: — A Pan, czy myślisz że większa liczba wahała by się długo pomiędzy swą chęcią a zabójczym wyrazem?
— Ja sądzę, Pani, że lak mało byłoby wahania, ze strony nawet najszanowniejszych ludzi, jak to mówią że, gdyby w naszym wieku złotym, zły duch proponował podobny targ, za tydzień świat stałby się najzupełniejszą samotnią, i że niezadługo, ty sama Pani, Lord Falmouth i ja, poświęceni byśmy byli kaprysowi którego z naszych najpoufalszych przyjaciół, który, zamiast zadawać sobie pracę biegać aż do Grenlandyi, zrobiłby nam łaskę, iżby obszedł się z nami jako z sąsiadami.
— Ale zaraz, — rzekł Lord Falmouth: — przypuśćmy że w istocie kaprysy i żądze ludzkie, zadowalając się tak własnym kosztem, zmniejszyłyby ją tak dalece, iżby tylko pozostały dwie osoby w jakim zakątku ziemi: mężczyzna, któryby namiętnie kochał kobiétę, która by go nienawidziła? i gdyby szatan, wedle swego systematu, rzekł mu: — Ugoda moja zawsze taż sama; wyrzecz groźne słowo, będzie cię kochać, lecz umrze, a ty odpowiedzialnym za jéj śmierć będziesz;» — mężczyzna powinienżeby wyrzec fatalny wyraz jeśli kocha prawdziwie?
— Wyrzec, byłoby to dowieść że się kocha szalenie, — rzekłem do Lorda Falmouth.
— Tak, dowiódłby tego kto jest prawowierny katolik, — rzekła pani de Pënâfiel, — gdyż miłość byłaby w tenczas kupioną kosztem mąk wiekuistych; gdyby nie to okrutne samolubstwo.
— Lecz, Pani, dozwól mi zrobić sobie uwagę, że, ponieważ chodzi o szatana, widoczną jest rzeczą że to wszystko działoby się pomiędzy katolikami.
— Pan ma słuszność, — odpowiedział Lord Falmouth, — a uwaga jego przypomina mi wykrzyknięcie nadziei i szczęścia owego nieszczęśliwego rozbitka, który, wyratowawszy się od utonięcia, zawołał, widząc szubienicę wzniesioną na ziemi do któréj przybił; » Niechaj będzie Bóg pochwalony! jestem przynajmniéj w kraju ucywilizowanym!» Lecz, — dodał Lord Falmouth, — doprawdy, niepowinnoż to wprawiać w rozpacz, gdy pomyślimy, że, za dni naszych, znajdują się jeszcze ludzie tak wspaniale, tak szczęśliwie uposażeni, iż co rano przepędzają trzy lub cztery godziny na staraniu się aby zobaczyli diabła! na wywoływaniu go, i przyzywaniu do siebie!....
Znalazłem niedawno jednego z pomiędzy tych błogosławionych, przy ulicy de la Barillerie... jest on, za to upewniam, przenikniony najgłębszém przekonaniem że mu się kiedyś uda, i przyznam się żem mu ze wszystkich sił zazdrościł tego zatrudnienia, tém bardziéj że mu go gdy zabraknąć niemoże. A, życzenie, które, utrzymywane nadzieją, trwa przez całe życie, nie będąc nigdy zadowoloném, nadzwyczajnie zdaje mi się zbliżać do szczęścia.
— Lecz wasz wielki poeta, — rzekłem do Lorda Falmouth, — Byron? nie byłże tak dziecinnym, iż przez niejakiś czas zajmował się podobnemi szaleństwami?
— Byron!! Ach! nie mów mi Pan o tym człowieku, — zawołała Margrabina z wyrazem goryczy i prawie nienawiści.
— Ach! strzeż się Pan; — rzekł do mnie Lord Falmouth z uśmiechem. — Niepomyślawszy o tém, sam Pan wywołałeś diabelskę postać, którą pani Margrabina będzie chciała odpędzić całą potęgą swych zaklęć, gdyż ją nienawidzi.
Byłem bardzo zadziwiony, gdyż bynajmniéj nie spodziewałem się znaleść pani de Pënâfiel anti-Byronistką. — Wszystko owszem co mi powiadano o jéj humorze fantastycznym, o jéj charakterze śmiałym zdawało mi się być w największej harmonii z tym jeniuszem pogardnym i paradoksalnym. — Zwróciłem więc baczną uwagę na resztę rozmowy pani de Pënâfiel, która odezwała się z gorzkim uśmiechem:
— Byron! Byron! tak srogi i w rozpacz wprawiający! serce złe i zatwardziałe! Gdy pomyślimy jednakże, że przez niewytłumaczony fatalność, każdy umysł młody, i bogaty skarbem nieocenionych złudzeń, oddaje je właśnie na pastwę temu nienasyconemu i godnemu pogardy szatanowi! trzeba doprawdy uwierzyć w prawo sprzeczności.
— Lecz nic oczewistszego jak pociąg ku sobie sprzeczności, — rzekł Lord Falimouth. — Pytam Panię, powabny motyl, naprzykład, — dowcipna istotka napowietrzna, skoro tylko spostrzeże gdzie płomyk jasny i dobrze dopiekający, czyż nienadbiega natychmiast z swemi wdziękami, on, syn Zefira i Aurory, aby się najrozkoszniéj w nim upiec?
— To téż, — odezwała się znowu pani de Pënâfiel, z pewnym rodzajem egzaltacyi, który uczynił ją nadzwyczaj piękną, — nie mogę pomyśleć bez goryczy o tylu duszach szlachetnych i ufnych, na zawsze w rozpacz wprawionych przez złowrogi jeniusz Byrona! Ach! jakże się dobrze odmalował w Manfredzie! Patrzcie: zamek Manfreda tak ponury i zniszczony, to prawdziwie jego poceza! to jego straszliwy umysł!! Bez niedowierzania wchodzisz do tego zamku, którego dzika i wzniosła powierzchowność uderzyła cię; lecz skoro raz wejdziesz, skoro raz owładnie cię swym urokiem jego pan nie miłosierny, żale już wtedy próżne, obdziera cię bez litości z twéj najczystszéj wiary: a potém kiedy ci wydrze ostatni urok, ostatnią iskrę wiary w tobie zatłumi, wielki pan wypędza cię z urągliwym uśmiechem: a jeśli spytasz co ci przynajmniéj daje w zamian za bogactwa twéj duszy, tak na zawsze zgubionéj i znieważonéj....
— Otóż, pani, — rzekłem, dozwalając sobie przerwać Margrabinie, — potężny Manfred odpowiada: »Dałem ci powątpiewanie.... powątpiewanie!... mądrość mędrców.» — Lecz, — dodałem, ciekawy zobaczyć czy pani de Pënâfiel podziela moje uwielbienia, podobnie jak moje antypatye, — jeśli Pani tak bardzo przeklinasz Byrona, czyż szlachetna jego ojczyzna nieprzedstawia ci, jeśli tak wyrazić się można, lekarstwa przeciwko téj truciźnie tak niebezpiecznéj! Walter-Skota?...
— O! rzekła składając ręce z wdziękiem prawdziwie zachwycającym i prawie naiwnym, — jakże jestem szczęśliwa że Pana tak słyszę mówiącym!... Nieprawdaż że wielki, dobry, boski, uwielbiony Skott jest prawdziwém lekarstwem przeciwko truciźnie Byrona? To też, kiedy mając duszę cale zbolałą, uciekasz rozpacznie ze straszliwego zamku Manfreda, z jakąż wdzięcznością znajdujesz się w uśmiechającém i spokojném domostwie Skotta, tego starca tak łagodnego, tak poważnego, i z tak pogodném obliczem! Jak cię z czułością przyjmuje! jak jego litość jest rozczulająca! jak cię uspokaja, jak cię pociesza! jak ci przedstawia świat w świetle czystém i promieniejącém, podwyższając wszystko co jest szlachetne, dobre, wspaniałe w sercu ludzkiém! jak cię nakoniec o tyle podwyższa we własnych oczach, ile cię Byron poniżył! a jeśli ci już niepowróci twych złudzeń na zawsze straconych, co, niestety! jest rzeczą niepodobną, ale nieprawdaż że ukołysze niekiedy twą boleść nieuleozoną swemi dobroczynnemi powieściami?... O! powiedz, powiedz Pan, nie jestże to wielka, wspaniała sława, sława Walter-Skotta? Którenże jest człowiekiem prawdziwie wielkim i potężnym? ten co wprawia w rozpacz, czy ten co pociesza? Gdyż, niestety? dać uwierzyć w złe tak jest łatwo!!! — dodała Margrabina z wyrazem rozdzierającéj goryczy.
Chociaż to wszystko bardzo dobrze powiedziane i zresztą dobrze pomyślane, zdawało mi się może za nazbyt mieścić w sobie frazeologii jak na prostą rozmowę, jednak w całéj téj rozmowie Pani de Pënâfiel nie to mnie najbardziéj zadziwiło.
Każdemu może prawie doznać się zdarzyło tego niewytłumaczalnego uczucia, z którego wynika że przynajmniéj przez trwanie sekundy, zdaje się nam żeśmy już stanowczo widzieli lub słyszeli, to, co widzimy lub słyszemy, chociaż jesteśmy najzupełniéj pewni, że widzimy widok na który patrzymy, lub słyszemy osobę która mówi, niezawodnie raz pierwszy; otóż właśnie to, co pani de Pënâfiel powiedziała z powodu jeniuszu Byrona i Skotta, dało mi uczuć zupełnie podobne wrażenie. To tak dobrze się zgadzało z moją myślą najduszniejszą, i tak doskonale zdawało się być jéj echem, żem zrazu prawie osłupiał; potém zastanowiwszy się, że to, co powiedziała pani de Pënâfiel było tylko ocenieniem prostém i bardzo naturalném dwóch przeciwnych sobie jeniuszy, mówiłem daléj jak najobojętniéj, nie dawszy poznać tego co doznał; gdyż pani de Pënâfiel wydawała mi się prawdziwie bardzo wzruszona i bardzo naturalną gdy to mówiła.
— Bez wątpienia, pani, jeniusz Byrona jest niezmiernie zasmucający, a Walter Skotta bardzo pocieszający, i jeden zdaje mi się mieć wielką przewagę nad drugim; lecz te żale i te pocieszenia zdają mi się być trochę przesadzone w naszéj epoce: bo dziś nikt ani się zasmuca ani pociesza z takiéj drobnostki.
— Jakto? — spytała mnie pani de Pënâfiel.
— Ależ, zdaje mi się, Pani, że nieżyjemy już w czasach nieszczęść i szczęśliwości urojonych; wzięto się na rozsądny sposób zastąpienia dobrem materyalném wszystkie marzące i szalone ideały namiętności; jest więc wiele podobieństwa iż daleko bardziéj bliscy jesteśmy szczęścia, nizżeliśmy kiedykolwiek byli! Bo dla tych nawet co najzupełniéj są uposażeni, nic nie jest bardziéj niepodobnego do urzeczywistnienia jak idealność; gdy tymczasem ze zdrowym rozsądkiem każdy może spodziewać się iż sobie zapewni małe szczęście materyalnie, bardzo przyzwoite.
— To więc takim sposobem, — rzekła do mnie pani de Pënâfiel z niecierpliwością, — Pan zaprzeczasz namiętności? utrzymujesz że za dni naszych już nie istnieje?
— Mylę się, Pani, istnieje jeszcze namiętność jedyna która pozostała, a ta zgromadziła w sobie gwałtowność wszystkich innych. Wpływ téj namiętności jest niezmierny: jestto jedyna nakoniec, która korzystnie użyta, mogłaby za dni naszych wywrzéć wpływ na całe towarzystwo ludzkie... na obyczaje naprzykład! A chociaż jesteśmy, niestety! o tysiąc mil od powabnéj naturalności wielkich epok zabaw i zalotności, namiętność, o któréj Pani mowię, mogłaby prawie zamienić każdy salon Paryzki w zgromadzenie Kwakrów lub miesczan amerykańskich.
— Jak to? — rzekła pani de Pënâfiel.
— Słowem, chcesz Pani widzieć jak najdzikszą skromność panującą we wszystkich rozmowach? chceszże słyszeć życzenia bez końca wszystkich mężczyzn (ma się rozumieć tych co żon niemają) aby małżeństwo było świętem i kobiéty ściśle wypełniały swe obowiązki? chceszże Pani widziéć, nakoniec, urzeczywistnione pomysły, marzone przez najsurowszych moralistów?
— Co do mnie, chciałbym to widzieć choć raz przypadkiem.... przechodząc, — zawołał Lord Falmouth udając przerażoną minę: — lecz nic więcéj; protestuję... gdyby to miało trwać długo!
— Lecz tajemnica téj namiętności, rzekła pani de Pënâfiel, — téj namiętności co może działać podobne cuda, jakaż to tajemnica;
— Egoizm, czyli namiętność dobrego bytu materyalnego: namiętność która się tłumaczy przez wyraz bardzo prosty i bardzo znaczący, pieniądze.
— A jakże pan zastosujesz niezmierne zamiłowanie pieniędzy do rozwinięcia nie mniéj wielkiego téj groźnéj cnoty, któréj skreślasz tak przerażający obraz, żem jeszcze zupełnie nie ochłonął? — rzekł Lord Falmouth.
— Jak się czyni w pańskim kraju, nakładając niezmierną pieniężną karę na każde przestąpienie powinności... I cóż Pan chcesz? w naszéj epoce, najzupełniéj stanowczéj, tego się tylko lękamy co nas może spotkać w codzienném życiu, przeszkodzić naszemu dobremu bytowi, a pod tym względem, kara pieniężna zastosowana do utrzymania dobrych obyczajów, byłaby bezwątpienia najsilniejszą dźwignią towarzyską naszéj epoki. I tak, naprzykład, przypuść moralistę głębokiego, nieubłaganego, który postanowił zerwać poprostu ze słabościami które świat przyjmuje, człowieka namiętnie zamiłowanego w swéj powinności... lub, jeśli ci się lepiéj podoba, wyobraź sobie człowieka bardzo brzydkiego, bardzo nudnego, a zatém niezmiernie zazdroszczącego niektórych powabnych grzeszków, których popełniać nie może, a zatém postanawia ścigać je do upadłego; niechaj ten zawzięty moralista będzie do tego prawodawcą, i kiedyś przyjdzie w izbie parów wystawić najponurszy obraz stanu teraźniejszych obyczajów; niechaj, nakoniec, żąda i otrzyma, od większéj części, która bez wielkiego wysiłku wyobraźni przypuścisz że się składa z ludzi także niezmiernie brzydkich i niezmiernie nudnych; niechaj otrzyma, mówię, nie wiem dla jakowego względu, uorganizowanie policji towarzyskiéj, przeznaczonéj do czuwania, wykrywania, wszelkiego nadużycia, wszelkiego naruszenia obyczajów, i niechaj nakoniec ustanowią prawo, które by za karę naznaczało, dajmy nato karę pieniężną pięćdziesięciu tysięcy franków za to czułe przestępstwo, którego rozgłosem trybunały codziennie się rozlegają; niechaj kara ta podwojoną będzie w razie powtórnego przekroczenia, i nie tak, jak u was, ofiarowana jako wstydne wynagrodzenie za obrazę, która by tutaj zachowała wszystkie swe prawa pomszczenia swego honoru, lecz która byłaby użyta, przypuszczam, na wychowanie podrzutków... aby zbytek zaopatrzał nędzę.
— I Pan sądzisz, — zawołała Margrabina, — iż nędzna obawa zapłacenia znacznéj kwoty pieniężnéj, uczyniła by większą część mężczyzn mniéj bacznych na wdzięki kobiét, mniéj im nadskakujących?
— Tak mocno temu wierzę, pani, iż mogę skreślić najdoskonaléj dwa widoki najzupełniéj odmienne, jakieby przedstawił salon napełniony temi samemi osobami, w wilię, lub nazajutrz dnia, w którymby prawo podobne zostało ogłoszone dniem pierwéj, widziałbyś mężczyzn, jak zwykle, uśmiechających się, wesołych, powabnych, mówiących swym najłagodniejszym i najczulszym głosem, aby rozwinąć jak najciszéj, z mewy słowionym wdziękiem w spojrzeniu i głosie, miłosne zasady téj ogólnéj logiki: — »To co się podoba, jest dobrem. — Cnota jest to dyskrecja.-Nieradzono się twego serca, gdy ci narzucono twego dręczyciela. — Są uczucia, które sympatya czyni nieuchronnemu — Dusza twoja szuka swéj siostry... swéj drugiéj połowy... weź moję duszę“ (owa cząstka oderwanéj duszy ma wąsy lub ogromne faworyty) »Skoro dojdzie do pewnego stopnia, miłość występna staje się świętym obowiązkiem, i t. d. Bo już pomijam, aby panią nie nudzić, mnóstwo innych przewybornych dowodzeń, które zarówno nie zwodzą tych co ich słuchają, jak tych co je czynią. — Lecz nazajutrz po ogłoszeniu naszego straszliwego prawa, lecz gdyby chodziło o pieniężną karę, co za różnica! Jakże owe piękne wczorajsze dowodzenia mogłyby się zakończyć znaczną pieniężną kwotą, którąby trzeba zapłacić, a ta summa uszczupliłaby zbytek i wygódki, które są potrzebą życia głównie zmysłowego, dla którego miłość jest ostatnim ze zbytków, — zobaczyłabyś Pani jak mężczyzni stali by się raptem poważni, nadęci, godni, lękający się najmniejszéj rozmowy z kobiétą, gdyby trochę zanadto byli oddaleni od ogólnego koła; słowem wstydliwi i dzicy jak pensyonarki w przytomności mistrzyni; usłyszał byś jakby raptem zawołali, aby ich dobrze usłyszeć można, i głosem jak najuroczystszym, owym głosem grubym, który zachowuję do mówienia o polityce, odmawiania wyświadczenia przysługi, lub łajania żony i dzieci: — „Zresztą, towarzystwo utrzymuje się tylko przez obyczaje. — Trzeba przecie aby było coś stanowczego. — Są powinności, które człowiek dobrze wychowany umié i po winien szanować. — Miałem matkę! — Będę kiedyś Ojcem. — Prawdziwa rozkosz zależy tylko na spokojném sumieniu, i t. d. — Bo już nie chcę panię nudzić mnóstwem innych zasad mniéj lub więcéj moralnych, które, skoroby tylko chodziło o pieniężną karę, mogłyby najwierniéj i bardzo po prostu przetłumaczyć się temi słowy: — »Panie, jesteście bez wątpienia jak najbardziéj zachwycające; lecz bardzo także lubię moję łożę w teatrze Opery, mój pałac, mój stół, moję stajnię, moję grę, moję coroczną podróż do wód lub do Włoch, moje obrazy, moje rozmaite przedmioty sztuk pięknych; a, narazić choć cokolwiek to wszystko za kilka chwil szczęśliwości... równie rzadkiéj... jak jest upajającą... Nie!”
— To niegodnie, — rzekła Margrabina; — na stu mężczyznach, jeden się może nie znajdzie który by tak myślał!
— Pozwól mi pani, abym był zupełnie odmiennego zdania: sądzę że teraz ludzie niemiłosiernie są przywiązani do dobrego bytu, wygodnego i materyalnego, i że mogą, umieją i chcą poświęcić mu wszystko, a najbardziéj to, co nazywają namiętnością serca.
— Pan tak myślisz? — rzekła mi pani de Pënâfiel z głębokiém podziwieniem. — Pan tak myślisz? Ileż to pan przecie masz lat?
To zapytanie zdało mi się tak dziwne, tak nieprzyzwoite, zresztą, tak trudno było na nie odpowiedzieć bez wydania się nadzwyczaj śmiesznym, iż, kłaniając się z największym uszanowaniem, powiedziałem na los:
— Gwiazda moja była dla mnie bardzo przyjazną, pani Margrabino, iż dozwoliła mi przyjść na świat w wigilję pani urodzin...
Pani do Pënâfiel uczyniła poruszenie dumnego oburzenia, i rzekła do mnie z jak największą powagą: — Ale ja bardzo na serio mówię!

I ja też bardzo na serio mam zaszczyt pani odpowiadać; zapytanie, któreś raczyła mi uczynić, jest dla mnie dowodem zajęcia zbyt pochlebnego, abym na nic nie miał odpowiedzieć tak, jakém powinien.
— Lecz jakże Pan wiesz ile mam lat? — spytała mnie pani de Pënâfiel, z pewnym gatunkiem bardzo zdziwionéj ciekawości.
— Od dziś za wiele bardzo jeszcze lat, — rzekłem z uśmiechém, — ta tajemnica nie będzie już panie niepokoić, i spodziéwam się dość długo żyć w paninéj łasce, abym o niéj zapomniał kiedy będzie trzeba aby była zapomnianą...
W téj chwili kichnięcie, tém głośniejsze, im potężniéj było wstrzymywane, rozległo się w stronie młodego cudzoziemca, który, wedle przepowiedni Lorda Falmouth, nie przestał od godziny przewracać kart tego samego album, w najgłębszém milczeniu. Na ten hałas pani de Pënâfiel podskoczyła z podziwienia, potém obróciła głowę i niezmiernie się zmięszała gdy postrzegła za sobą Pana de Stroll.
Lecz tak uprzejmie przeprosiła go za zapomnienie w którém zdawało się iż go pozostawiła, iż młodzieniec uznał jéj postępowanie zupełnie naturalném, i nawet zdawał się być wdzięczny sam sobie iż tak głośno kichnął.
Już było późno, odszedłem.
Czekałem na mój powóz w jednym z pierwszych salonów, gdy Lord Falmouth i Pan Stroll także przyśli wołać swych służących.
— No! — rzekł do mnie Lord Falmouth, co Pan myślisz o pani d Pënâfiel?
Bądź przez fałszywy wstyd że będę się zdawał już ulegać jéj wpływowi, bądź przez dyssymulacyę, odpowiedziałem mu z uśmiechem: Lecz, pani de Pënâfiel zdaje mi się posiadać nadzwyczajną prostotę obejścia się, dowcip skromy i bez żadnéj pretensji, ułożenie zachwycające, i wyrażać bardzo naiwnie wszystko co myśli.
— No! na honor, — odpowiedział mi Lord Falmouth z swoją poważną ironią, — dobrześ Pan osądził, tak prawda jak teraz południe nas oświeca, jak jesteśmy śród gęstego lasu, zajęci słuchaniem śpiewu ptasząt. — Potém dodał na serio: — Co w niéj najbardziéj piekielnego, to obłuda... Jestem pewny że ani słowa z tego nie myśli, co nam powiedziała o Byronie i Skottcie... bo ona ma tyle serca... oto tyle, — dodał, uderzając końcem swéj laski w podstawę kolossalnego wazonu japońskiego, pełnego kwiatów, który stał blisko nas, — albo też, tyle, — rzekł wyjmując z wazonu piękną purpurową kamelję, którą mi pokazał, — podobna jeszcze jest do tego: barwa i świetność, nic więcéj; równie tak niéma duszy jak ten kwiat niéma woni. Zresztą, kiedy chce, umie do zachwycenia mówić. Lecz wtedy to trzeba ją słyszeć, powiadają, kiedy kto od niéj wychodzi... jak go w sztuki poszarpie! Którego kolwiek dnia zrobimy sobie tę uciechę; Pan wyjdziesz, ja zostanę i powiem Panu wszystko, co będzie o tobie mówiła, pod warunkiem odwzajemnienia się...
Gdyśmy to mówili, zajechały powozy, Lord Falmouth miał rozpocząć swe nocne zabawy: — wahałem się przez chwilę czy mu towarzyszyć, i powróciłem do siebie.
Pomimo sądu Lorda Falmouth i tego com mu sam powiedział o pani de Pënâfiel, znalazłem ją bardzo naturalną, jej zdanie o Byronie nade wszystko, głębokie na mnie uczyniło wrażenie; gdyż zdawało mi się żem przeniknął pod tém wynurzaniem uniesień serca, kilka krzyków boleści moralnéj stłumionéj, które mi dały wiele do myślenia, gdyż wydały mi się prawdziwe, i zupełnie sprzeczne z charakterem jaki przypisywano pani de Pënâfiel.




Rozdział 4.
O POGŁOSKACH ŚWIATOWYCH I ZAŁOTNOŚCI.

NIERAZ nic nie jest trudniejszego, jeśli już niepowiem niepodobnego, jak bronić korzystnie śród świata biedną młodą kobiétę, która tak jest nieszczęśliwa że się znajduje nie tylko zbyt wysoko umieszczona i przez swe nazwisko i przez swój majątek, lecz jeszcze ima twarzyczkę powabną, dowcip niemały, talenta i bardzo obszerną naukę.
Skoro tylko nieznośne połączenie tych rzadkich przymiotów świat przeciwko niéj oburzyło, postępki jéj najlepsze jak i najobojętniejsze, jéj przymioty, jéj wdzięk, wszystko obracane jest przeciwko niéj, ze sztuką niedouwierzenia zdradziecką, i jedynie dla jéj wad okazują nieco pobłażania.
Nic smutniejszego do czynienia postrzężeń jak sprzeczne skutki tego zawziętego prześladowania; bo jeśli ta kobiéta, przeciwko któréj powstają z tak powszechną nienawiścią, ma dom na wysokim utrzymywany stopniu, cisną się do niego, żadne zabiegi nic niekosztują, byle zostać doń przyjętym: wyrzucają jéj płochości? cóżto szkodzi, wszystkie kobiéty dla tego ją przyjmują i przyprowadzają jéj swe córki zapewne aby je nauczyć wcześnie tego budującego zapomnienia obelg.... których same nieszczędziły, i potwarzy... które same wszędzie rozniosły.
Uwagi te przyszły mi na myśl z powodu pani de Pënâfiel; gdyż zwolna nazwyczaiłem się widywać ją często i prawie codziennie.
Jak to się zwykle zdarza, znalazłem ją zupełnie inną, niżeli ją sądzono. — Mówiono że dumna, i nakazująca, a ja ją tylko znalazłem pełną godności; — ironiczna i pogardna a nie słyszałem nigdy aby obracała swe żarty lub pogardę chyba na przedmioty nikczemne i nędzne, — złą i nienawidzącą, a mnie wydała się być dobrą i litościwą; — fantastyczną, dziwaczną i ponurą, niekiedy tylko widywałem ją smutną.
Teraz, czyż ta różnica tak wielka, pomiędzy tém co widziałem i co słyszałem miała być przypisaną głębokiéj dyssymulacyi, którą powszechnie przypisywano pani de Pënâfiel? Nie wiem tego.
Nie wiem także czy bardzo byłem rozkochany w pani de Pënâfiel, lecz czułem dla niéj, w miarę jak ją bliżej znałem, bardzo mocne zajęcie, spowodowane zarówno przez jéj wdzięk, dowcip, przymioty przez samę nawet naiwność niektórych wad, których nieukrywała, jak i przez zawziętość z jaką świat bezustannie ją zaczepiał; zawziętość przeciwko któréj nieraz srodze powstawałem.
Nie bez dumy przypominam sobie tę okoliczność; nic bowiem nie jest pospolitszego jak ta upowszechniona podłość, z jaką łączymy się z obmawiającemi, aby szarpać swych nieobecnych przyjaciół.
Prócz tego, odkryłem zwolna fałsz tysiącznych rozsiewanych pogłosek, którym, z resztą, sam najpierwszy kiedyś uwierzyłem.
To też, skoro tylko mogłem pogadać nieco poufałéj z panią de Pënâfiel, wyznałem jéj jaknajszczerzéj, że jéj obecność na tych nieszczęsnych wyścigach, na których pan de Merteuil życie utracił, wydała mi się przynajmniéj dziwną.
— A to dla czego? — spytała mnie się z podziwieniem.
Powiedziałem jéj że pan de Merteuil i pan de Senneterre należeli do liczby jéj najlepszych przyjaciół, słowem, iż byli jéj wielbicielami...
Lecz, nie dawszy mi czasu dokończyć zawołała, że to fałsz niegodny; że przyjmowała Panów de Merteuil i de Senneterre w dni przeznaczone do przyjmowania gości; że się z nimi prawie nigdy niewidywała z rana; że, niewiedząc o niebespieczeństwie tego wyzwania, udała się na te wyścigi, podobnie jak by się udała na wszelkie inne, i że dla tego tylko niepozostała do końca, bo jéj było za zimno.
Na to przytoczyłem jéj rozgłos tego wypadku, a z niego wynikające następne przekonanie publiczne: »Wiedziała że jest kochaną od panów de Merteuil i de Senneterre, gdyż przez niewybaczalną koketeryę, sama zachęcała ich do zabiegów współzalotniczych; była więc pierwszą i jedyną przyczyną tego zabójczcego wyzwania; odjazd też jéj tak nagły przed skończeniem igrzyska, zarówno tyle zgorszył co jéj obecność na tych wyścigach; nakoniec, wieczór, zjawienie się jéj w wielkiéj loży, na Operze, zdawało się być najwyższym stopniem oschłości serca i pogardy.»
Pani de Pënâfiel nie mogła uwierzyć w tak nikczemne obmowy; gdym ją o nich przekonał, zdała się być boleśnie dotkniętą, i spytała mnie jakim sposobem ludzie światowi, i świat znający, mogli być tak głupiemi lub tak zaślepionemi, aby pomyśleć że taka jak ona kobiéta mogła odgrywać podobną rolę.
Na to, odpowiedziałem jéj że wyższe towarzystwo, z pokorą najzupełniéj chrześcijańską, poświęcało się zawsze na to, aby zapomniéć swéj znakomitéj i rzadkiéj znajomości świata, i zniżyć się aż do łatwowierności najgłupszéj i w najwyższym stopniu miejskiéj, skoro chodziło o uwierzenie jakiéj potwarzy.
Potém przytoczyłem jéj wypadek Izmaela. — Powiedziała mi ze w istocie uważała i dość podziwiała po artystowsku jego charakterystyczny ubiór, i że się przelękła na chwilę, widząc tego nieszczęśliwego zwalonego pod konia. — Lecz gdym doszedł do innych pogadanek, a z ich powodu do tego drugiego publicznego przekonania »że chciała aby jej przedstawiono Izmaela,» parsknęła pustym śmiechem, i opowiedziała mi, że powiedziała na Operze do pana de Cernay, którego to zresztą bardzo dotknęło: — »Nic pospolitszego teraz jak strzelcy i hajduki; kiedy się już dostatecznie napokazujesz ze swoim Lwem, i kiedy ci już aż nazbyt za kontrast posłuży, powinien byś mi go przysłać, a ja go postawię za karetą wraz z lokajem; to będzie bardzo oryginalnie»
— Otóż, Pani, — rzekłem śmiejąc się, — to są te inne obmowy, lub raczéj to inne przekonanie; »Podczas gdy panowie de Morteuil u de Senneterre narażali swe życie aby się pani podobać, obojętna na to zuchwałe passowanie się, którego wiedziałaś że jesteś przedmiotem, podziwiałaś jedynie Turka, i dawałaś to poznać tysiącem znaków i tysiącem uniesień prawie szalonych; nareście wieczór, ukazawszy się na Operze, pomimo śmierci jednego z twych najwylańszyeh wielbicieli, pierwszą twą myślą było prosić pana de Cernay aby ci przedstawił Izmaela. Jednakże, a oświecona radami przyjaciół, i chcąc uleczyć się z głębokiéj miłości, którą ten dziki w tobie wzbudził, postanowiłaś nagle schronić się aż w głąb Bretanii.»
Pani de Pënâfiel spytała mnie czy to czasem nie pan de Cernay rozsiewa te pogłoski, tak potwarcze i kłamliwe. Kiedy usiłowałem niedać wprost odpowiedzi na to zapytanie, chociaż nie miałem żadnego powodu oszczędzania Hrabiego, — zdawała się zastanawiać przez chwilę a potem rzekła:
»Zwierzenie się wzamian za zwierzenie się. Pan de Cernay zajmował się mną dość długo, wreszcie oświadczył się.... prosząc o moją rękę, a oświadczenie to również zostało odrzuconém, jakby odrzuconém było oświadczenie miłości; bo nie myśląc popełnić błędu, nie mogłam na prawdę pomyśleć, aby zrobić niewynagrodzone głupstwo. Lecz ponieważ pan de Cernay zarówno nie miał się co chwalić z mojego odmówienia, jak ja z jego ofiary, tajemnica dotąd jak najściśléj została pomiędzy nami zachowaną; teraz, kiedy»mnie potwarza, tajemnica ta przestała już być tajemnicą; zrób Pan z niéj co zechcesz w przypadku, i wymień źródło z którego wiesz o niéj, jak mówił zawsze mój szanowny przyjaciel Artur Young. Teraz co do mego wyjazdu tak nagłego do Bretanii, — dodała pani de Pënâfiel, śmiejąc się bardzo z tego śmielsznego wyprowadzania wniosków, — przypomniałeś mi, że tego wieczora na Operze, byłam za nadto porywcza względem biednéj Kornelii, mojéj Panny do towarzystwa. Powiedziałam jéj że nazajutrz wyjedziemy do moich dóbr; ale zaczęła mi czynić tysiąc przedstawień, to, że teraz nie pora, to, że zimno, i tém podobnie, co mnie nakoniec bardzo zniecierpliwiło, kiedy ja przecie moge podróżować. Trzeba wiedzieć że niewyjeżdżałam koniecznie aby uniknąć tego głupiego Turka, ale tylko po prostu aby odwiedzić moją mamkę; była chora śmiertelnie, i upewniała, że gdyby mnie zobaczyła, powróciłaby do życia. Ponieważ bardzo jestem »przywiązana do téj poczciwéj kobiéty, pojechałam więc; ale to rzecz najciekawsza, że dzisiaj zupełnie jest zdrowa; nieżałuję też bynajmniéj téj przykréj podróży śród saméj zimy.»
Z tego powodu pobudziłem panią de Pënâfiel do wielkiego śmiechu, powiadając jéj jak sam mocno żałowałem jéj pannę do towarzystwa, że jest wystawiona na jéj okrucieństwo, i t. d. gdym zobaczył biedną dziewczynę tak bardzo zmartwioną na Operze.
Powtarzam, że jedynie dla tego przytaczam te szczegóły, gdyż są bardzo prawdziwym wzorem niedorzecznych pogłosek, które jednakże biegają po świecie i mają najzupełniejszą wiarę, a których powaga jest nie raz bardzo niebezpieczną.
Tyle zawziętości przeciwko téj młodéj kobiécie mocno mnie więc zajęło. Z resztą, im ją poufałéj widywałem, tém bardziéj jéj charakter zdawał mi się niewytłumaczalnym. Dowcip jéj bardzo przyjemny, nadzwyczaj przyozdobiony, chociaż nie raz mający za wielką dążność do popisywania się z swemi naukowemi i wysokiemi wiadomościami, (było to jedną z jej wad, rzadko kiedy szczérą zabłyskać wesołością i rzadko kiedy wynurzyła się z zaufaniem.
Co się zaś dotyczyło wewnętrznych jej uczuć, zdawała się przymuszoną, cierpiącą, jak gdyby jakowa bolesna tajemnica jéj ciężyła, potém znowu czyniła dobre uczynki z uprzejmością i miłosierdziem, głęboko uczułem i rozważoném, dobroć ta niezdawała się niejako naturalną, pochodzącą z instynktu, lecz brała raczéj swe źródło z porównywania i przypominania sobie wielkiego nieszczęścia, jak gdyby pani de Pënâfiel powiedziała sobie: »Tylem cierpiała, iż powinnam być litościwą!“
To znowu inną razą wybuchała najgłębsza pogarda, z powodu zazdrosnych i złych, a wybuchy te okazywały się w uszczypliwych szyderstwach, nieoszczędzały nikogo, i na nieszczęście musiały jéj zapewnić wielu nieprzyjaciół.
Jedna także okoliczność dziwnie mnie uderzyła, to jest, że pomimo wszystkiego co mówiono o jéj płochości, nie widziałem u pani de Pënâfiel żadnego mężczyzny na stopie takiej z nią poufałości, aby można było w owym czasie, widocznie przynajmniéj, przypuszczać aby miała serce kim zajęte.
Jeśli kochałem panią de Pënâfiel, nie kochałem jéj tą miłością tak czystą, młodą i namiętną, jaką niegdyś kochałem Helenę; miłość moja była uczuciem, w którém mieszało się zarówno tyle przywiązania jak i ciekawości, i mamże wyznać, nieufności; bo, jeśli ganiłem niedorzeczne i potwarcze urojenia świata, nie raz nie byłem ani sprawiedliwszy ani mniéj głupi.
Chociaż bardzo często widywałem panią de Pënâfiel od trzech miesięcy, niepowiedziałem jéj jeszcze ani słówka zalotnéj grzeczności, zarówno przez wyrachowanie, jak i przez nieufność. Znalazłem ją nazbyt różniącą się od portretu, jaki mi przedstawiano w świecie, abym nie miał, pomimowolnie, nie raz pomyśleć o nadzwyczajnéj fałszywości, o którą ją oskarżano.
Chciałem też bliżéj w niéj się rozpatrywać, nim się dozwolę unieść bardzo niepewnemu potokowi związku, któregobym się mógł lękać niepomyślnego końca; gdyż wyznaję, pani de Pënâfiel była tak powabną, jak powabniejszą być niepodobna.
Pomiędzy ininemi wadami, które mnie w niéj zachwycały, pierwsze miejsce trzymała jéj koketerya, która była szczególniejsza.
Nie istniała w fałszywych grzecznościach, w przyjęcia zarówno fałszywém jak kłamliwém, zarówno zachęcającém jak zwodném; nie, charakter jéj był zbyt dumny i zbyt sprawiedliwie pogardny, aby kwestować i zjednywać sobie tym sposobem hołdy.
Wabność ta zależała na niewysłowionym wdzięku, który pani de Pënâfiel chciała i umiała nadawać swoim najmniejszym poruszeniom, pozycyom jakie najobojętniéj na pozór przybierała. Zapewne wdzięk ten był wyrachowany, dobrze rozważony pierwéj, jeśli tak wyrazić się można; lecz nazwyczajenie tak dobrze uharnonizowało tę czarodziejską sztukę z wrodzonym powabem jéj ułożenia, iż niepodobna było widzieć cóś rozkoszniejszego jak panią de Pënâfiel.
Zresztą, gdy pójdzie pod ścisły rozbiór, naturalność sama nie może wytrzymać porównania ze strojem wyrachowanym, to właśnie jak gdyby powiedzieć że blady kwiat dzikiej róży porównać się może z różą stulistną, tak co do pełności, jak co do blasku i woni.
Pani de Pënâfiel, pod tym względem, zachwycająco szczera, przyznawała że ma niezmierne upodobanie ubierać się z jak najdoskonalszym gustem, aby być ładną; że bardzo lubiła widzieć wdzięczne swe ułożenie odbite w zwierciedle; słowem, nierozumiała aby się można było bardziéj płonić za to że się przyozdabia swą piękność zarówno jak umysł; aby nie starać się zawsze przybrać pozycyę elegancką i wyborową, nie mówić zawsze bez dowcipu i attycyzmu.
Wyznawała także, iż daleko bardziéj lubiła tę wabność dla siebie saméj jak dla innych, którzy, mawiała niekiedy w swych dniach wesołości, nie chwalili jéj nigdy jak powinna być chwaloną, gdy tymczasem ona nigdy nieuchybiała właściwego wyrażenia pochlebstwa; przekładała też daleko bardziéj własne podziwienie saméj siebie, i przestawała na niém.
Wistocie, niepodobna uwierzyć do jak wysokiego stopnia pani de Pënâfiel posunęła tę sztukę być zachwycającą do widzenia.
I tak, malując prześlicznie, miała osobny pokój, zarazem salon, bibliotekę i pracownię, urządzoną z najdoskonalszym gustom, gdzie najlepiéj lubiła przesiadywać. Względnie do swéj cery, ubioru lub fizyonomii jaką miała dnia tego, za pomocą stór i starożytnych szyb, bardzo zręcznie ze sobą skombinowanych, znajdowała się mniéj lub więcéj oświeconą, a to z najcudniejszem, z najpoetyczniejszém pojęciem kolorytu i tysiącem uczonych zastosowań cienia i światła, sztucznie ze sobą połączonych.
Naprzykład, gdy pani de Pënâfiel miała wzruszone nerwy i była blada, i gdy, cała biało ubrana, mając ciemne swe włosy zaokrąglone w opaskę, i błyskające złotawym odcieniem, siedziała w słabém świetle, które padając z dość wysoka, rozpościerało wielkie cienie po pokoju, trzeba było widziéć jak ta słaba światłość, rozlewając się tylko po jéj piękném czole, po jéj policzkach zaledwie różowych i po jéj alabastrowéj szyi, pozostawiała resztę jéj twarzy w cudownym pół-cieniu! Słowem, nic rozkoszniejszego do widzenia, jak ta biała i mglista postać, która odstrzeliwała: tak łagodnie oświecona, od tła niezmiernie ciemnego.
Prócz tego, to światło skąpo użyczone, które błyskało tu i owdzie, jak gdyby iskrami, na pozłacanéj rzeźbie krzesła z poręczami, na mieniących się w morę fałdach materyi, na szyldkrecie lub perłowéj macicy jakiego mebla, lub które świetniało w jasnych punkcikach na zaokrąglonéj powierzchni czar porcelanowych napełnionych kwiatami; to światło, w taki sposób rozdzielone nadawało nie tylko pozór obrazu, i zachwycającego obrazu, téj postaci, tchnącéj elegancyą tak wykończoną, tak wyszukaną, lecz jeszcze wszystkim otaczającym ją przydatkom.
Przyznam się prócz tego dao wielkiéj drobnostki, to jest, że takowy sposób udzielania światła pokojowi bardzo mi się podobał, bo się zgadzał z moim sposobem widzenia.
Mojém zdaniem, rzeczą najbardziéj rażącą, była zupełna nie wiadomość i opłakane zapomnienie architektów w tym względzie. — I tak, niebacząc na styl, na epokę, a głównie, gdy chodzi o kobiétę, na jéj powierzchowność, na gatunek jéj piękności, jéj fizyonomii, sądzą iż wszystko już zrobili, i doskonale zrobili, gdy ją oślepili za pomocą dwóch lub trzech ogromnych okien, na dziesięć stóp wysokich, z których rozlewa się na wszystkie strony płachta rażącéj światłości. Światło to, tak niezręcznie szafowane, neutralizuje się, ginie, nie wykrywa na jaw ani obrazów, ani materyi, ani rzeźb, gdyż rozlewając się zarówno na wszystko, nie czyni wydatnemi ani obrazów, ani materyi, ani rzeźb: gdyż nieszczędząc z obojętnością wszystkiemu swych promieni, niczemu wartości nie nadaje.
Słowem, aby zwięźléj moje myśl wydać, zdaje mi się iż pokój, (nie do przyjmowania gości, lecz poświęcony przyjacielskim pogadankom), powinien być oświecony z równąż nauką, z równąż, sztuką, z równemże wyszukaniem jakby się starano dobrze oświecić obraz.
Że tym sposobem wiele rzeczy musi być poświęconych w cieniu lub pół-blasku, aby uczynić wydatniejszemi części świetne.
Wówczas oko i myśl spoczywają z przyjemnością, z upodobaniem, z pewnym gatunkiem lubego marzenia, poetycznego rozważania, na tym wewnętrznym rozkładzie...
Gatunek obrazu urzeczywistnionego, w akcyi którybyśmy już podziwiali, gdybyśmy go widzieli wystawiony na płótnie.
Lecz trzeba posiadać pewną wzniosłość umysłu, pewien instynkt idealności może nawet przesadzonéj, aby się poświęcić, téj niejako pobożności domowéj, i szukać w niéj rozmyślających rozkoszy, które każda zjednać może minuta, które uchodzą przed uwagą wielu osób, lub zupełnie są dla nich niepojętemi.
Jeśli obstaję przy téj szczególności, to jedynie dla tego, że ów gatunek sympatyi pomiędzy tym gustem pani de Pënâfiel a moim, uderzył mnie, i że tém większą cenę nadawał wabności jéj obejścia się, które lubiłem aż do uwielbienia.
Z tego powodu, przypominam sobie, iż nieznajdowałem nic tak dzikiego (i głośno to wyznaję)j jak owe szalone krzyki wszystkich mężczyzn, znających panię de Pënâfiel, względem tego co nazywali jéj nieznośną i szkaradną koktecryą. — Były to, — mówili z uniesieniem niezmiernie ciekawém, — były to ze strony pani de Pënâfiel niesłychane i wymagające pretensye! pewien gatunek zakładu saméj ze sobą aby być zawsze wdzięczną, powabną, zachwycającą.
Niemożna jéj było nigdy inaczéj znaleść w nomu tylko prześlicznie ubraną; wszystko tam było wyrachowane, sztuczne, począwszy od słabéj i niepewnéj światłości, jaka ją niekiedy oświecała; od koloru obicia dobranego do jéj cery, jak gdyby miała się ubrać w to obicie, aż do koloru kwiatów naturalnych stojących w wazonie, na jéj stoliczku do pisania, które, o zgrozo!!! były także w stosunku z kolorem jéj włosów, jak gdyby się miała ubrać w te kwiaty! Lecz to jeszcze nie wszystko; miała nóżkę dziecięcą, najpiękniejsze ramiona jakie tylko zobaczyć podobna, i rękę prześliczną. I cóż! niebyłoż to rzeczą nieznośną? Niepodobna było niepostrzedz, niepodziwiać téj nóżki, tego ramienia, téj rączki, tyle posiadała zręczności aby korzystnie te powaby okazać. Raz jeszcze, jest to ohydnie, nieznośnie, gorszące, i t. p.
A gdyby nawet to wszystko było prawdą, lub raczéj dla tego nawet że było prawdę, byłoż co w świecie śmieszniejszego i niedorzeczniejszego, jak słyszeć mężczyzn, ubranych z owym gatunkiem zaniedbania, nieraz sknerskiego, dozwolonego dzisiaj na poranne wizyty, którzy tak szli po Gąsienniczemu (stare wyrażenie najsprawiedliwiéj wymyślone, które odżyćby powinno), przepędzić godzinkę u kobiéty, słyszéć ich, mówię, skarżących się obelżywie że ta kobiéta przyjmowała ich, otoczona tém wszystkiém co gust, sztuka i elegancya dodać tylko mogły do jéj naturalnych wdzięków?
Wyznaje, że przeciwnie wielkiéj doznawałem przyjemności poić się wszystkiemi temi rozkosznemi wabnościami pani de Pënâfiel, przypatrywać się nakoniec, choćby tylko jak zachwycającemu przedmiotowi sztuki, temu rozkosznemu żyjącemu obrazowi, niekiedy tak ożywionemu, niekiedy tak smutnemu i omdléwającemu.




Rozdział 5.
― POKÓJ POSŁUCHALNY. ―

PRZYSTĘPUĘ teraz do ustępu zarazem bardzo miłego i bardzo okrutnego dla mojéj pamięci, a którego wspomnienie jeszcze twarz moję powleka zapłonieniem szczęścia i żalu.
Pewnego dnia, sam nie wiem dla czego, znalazłem się w usposobieniu umysłu dziwnie nienawistném i niedowierzającém; uczułem nieprzychylne wrażenie przeciwko pani de Pënâfiel, postrzegłszy jaki wpływ myśl o niéj zaczynała na mnie wywierać. Gniewało mnie to, nie sądząc znać dostatecznie rzeczywistości tego czém była pani de Pënâfiel abym mógł doznawać podobnego uczucia bez obawiania się go bardzo.
Dnia tego poszedłem do niéj: przeciwko zwyczajowi przyjętemu w jéj domu, który zawsze najdoskonaléj był urządzony, skoro lokaje otworzyli mi drzwi zamykające przedsionek, niezastałem kamerdynerów w salonie poczekalnym, którzyby mnie zaanonsowali. Nim się przybyło do pokoju posłuchalnego pani de Pënâfiel, trzeba było przebyć trzy lub cztery inne pokoje, w których nie było drzwi, tylko portiery. Nie będąc uprzedzoną, trudno było aby mnie usłyszała nadchodzącego bo gęste i miękkie kobierce zupełnie łoskot mych stąpień zatłumiały.
Znalazłem się więc bardzo blisko portiery, zasłaniającéj wchód do jéj pokoju posłuchalnego, i mogłem przypatrzeć się pani de Pënâfiel nim mnie spostrzegła, chyba że odbicie w zwierciedle zdradziło moję obecność.
Nigdy niezapomnę mego głębokiego osłupienia na widok jéj twarzy bladéj i zasmuconéj! Zdawała mi się wykrywać wtenczas znudzenie, zmartwienie, nieszczęście najnieuleczeńsze, lub raczéj połączać w swym wyrazie te trzy uczucia doszłe aż do najrozpaczniejszego paroksyzmu!
Widzę ją jeszcze. — Miała zwyczaj siadywać na małéj kanapce bardzo niskiéj, ze złoconego drzewa, pokrytéj atłasem brunatnym w bukieciki z róż, przed którą leżała długa poduszka gronostajowa, która jéj służyła do opierania nóg; obok téj kanapki i przytykające do muru, stało biurko, którego wyższa część tworzyła szafkę; drzwiczki jéj były otwarte, i z największém podziwieniém postrzegłem w niéj krucyfiks z kości słoniowéj...
Pani de Pënâfiel zsunęła się zapewne z kanapki, gdyż na współ klęczała, na w pół siedziała na kobiercu gronostajowym, trzymając obie ręce złożone na kolanach; twarz jéj smutna, na wpół obrócona ku Chrystusowi, oświecona była promieniem światła, który obijając się o jéj czoło, dozwalał wyczytać na niém wielką boleść.
Trudno było widziéć cóś bardziéj rozczulającego, piękniejszego, a zarazem bardziéj zasmucającego, jak tę młodą kobiétę, otoczoną całym urokiem zbytku i elegancyi, tak zgromioną pod ciężarem niewiem jakiego straszliwego zmartwienia!
Po najmocniejszém podziwieniu, przyznam się iż pierwszém mojém wzruszeniem było boleśne przypatrywanie się; serce moje się ścisnęło, gdym sam siebie spytał jakowego niewytłumaczalnego nieszczęścia może być pastwą ta piękna młoda kobiéta, na pozór tak szczęśliwa?
Ależ, niestety! natychmiast prawie, sam nie wiem przez jakową, w rozpacz wprawiającą fatalność, zwykle moje niedowierzanie, połączone z mimowolném przypomnieniem sobie o sławie fałszywości jaką posiadała pani de Pënâfiel, podszeptnęło mi że może byłem omamiony tylko obrazem, i ze bardzo być mogło, iż pani de Pënâfiel, posłyszawszy mnie nadchodzącego, umyślnie ułożyła tę postawę tak melancholicznie przesadzoną... Zaraz powiem w jakim celu.
Powtarzam raz jeszcze, było równemże szaleństwem jak śmiesznością, wierzyć w wyrachowanie koketeryi wpośród zmartwienia zdającego się być tak niezmiernie wielkiém; lecz, bądź że jéj nawyknienie do pragnienia okazywać się zawsze powabną wywarło swój wpływ, pomimo jéj woli nawet, aż w tém ułożeniu, tak napozór najzupełniéj oddanemu boleści; bądź że sam tylko przypadek tak je ułożył, niepodobna widzieć nic cudowniejszego jak wyraz jéj oczu do nieba wzniesionych jak jéj rozczulające i wilgotne wejrzenie, błyszczące tak smutnie przez świetny kryształ jéj łez: jak ta kibić giętka i wysmukła, tak powabnie pochylona na tym kobiercu; nakoniec, aż do powabnego zgięcia jéj nóżki, gdyż w nieładzie boleści odkryła swą łytkę cienką i zaokrągloną, i widać było jéj małą nóżkę obutą w czarny atłasowy trzewiczek z bandażami; wszystko to zachwycającą tworzyło całość.
Wyznam, iż po pierwszém mojém podziwieniu i wątpliwościach o rzeczywistości tego zmartwienia, zacząłem jak najmocniéj podziwiać wdzięki tak uzupełnione...
Wahałem się przez chwilę, bądź czy wejść nagle, bądź czy powrócić aż do drzwi poczekalnego salonu, i lekkiém zakaszlaniem dać znać o mojéj obecności; namyśliłem chwycić się tego ostatniego sposobu: natychmiast drzwiczki szafeczki, w któréj znajdował się krucyfiks nagle się zamknęły, i pani de Pënâfiel zawołała głosem niezmiernie zmienionym:
— Ale któż tam jest taki?...
Zbliżyłem się usprawiedliwiając, żem nicespotkał nikogo coby mnie mógł zaanonsować.
Pani de Pënâfiel odpowiedziała mi:
— Przepraszam Pana; lecz czując się bardzo cierpiąca, wydałam rozkaz aby nikomu niepozwolono wchodzić, i sądziłam że drzwi moje są zamknięte.
Powtórzyłem tysiąc przeproszeń, i już miałem odejść, gdy do mnie rzekła:
— Jednakże, jeśli towarzystwo kobiéty, okropnie smutnéj i z nerwami rozdrażnionemi, nie przeraża Pana zabardzo, pozostań Pan, zrobisz mi przyjemność.
Skoro tylko pani de Pënâfiel zaprosiła mnie abym pozostał, i powiedziała że nie kazała nikogo wpuszczać, (co tłómaczyło nieobecność jéj służących w salonie poczekalnym), ani na chwilę niewahałem się już wierzyć że scena z krzyżem była udaną, i że jéj słudzy odebrali rozkaz wpuszczenia mnie tylko jednego. Piękne to rozumowanie było bez wątpienia najwyższym stopniem zuchwalstwa, i było najdoskonaléj niepodobne do prawdy. Lecz wolałem być tyle głupim i próżnym, aby mieć w podejrzeniu kobiétę którą kochałem, kobiétę stanu pani de Pënâfiel, iż aby mnie zwieść odegrała nędzną komedyą, niżeli sądzić tę kobiétę zdolną uczuć jednę z owych chwil przerażającéj goryczy, przeciwko której błaga się Boga o pomoc i opiekę!
Gdybym się był choć na chwilę zastanowił że ja, młody także, także żyjący życiem światowém, doznawałem nieraz bardziéj niż kto inny tych zmartwień bez przyczyny, byłbym mógł pojąć smutek w którym znaszedłem panią de Pënâfiel; lecz nie, niedowierzanie najsilniejsze obawa aby nieuchodzić za dudka, doznając politowania ku boleści, która mogła być udaną, z paraliżowała we mnie wszelkie rozumowanie, wszelkie wspaniałomyślne uczucie.
I zamiast doznawać współczucia ku cierpieniu bez wątpienia prawdziwie doznawanemu, widząc w tém wszystkiém tylko komedyą, zrobiłem natychmiast te wyrachowania, głupie i niegodne bez wątpienia, lecz które w pierwszéj chwili wydały mi się prawdo-podobne, co je, niestety! tak uczyniło dla mnie niebezpiecznemi.
W skutek swego fantastycznego humoru, — mówiłem sobie: — pani de Pënâfiel jest może urażoną że nie zdaję się nią zajmować, nie dla tego aby składane przezemnie hołdy najmniéj były dla niéj pożądanemi, lecz to może niweczy jéj zamiary. Widując ją tak często od trzech miesięcy, niepowiedziałem jéj jeszcze najmniejszéj grzeczności, — nie zdaje się mieć żadnego widocznego przywiązania; wedle świata, nie może to być cnota, jest więc tajemnicą. — Dla czegóżby nie pragnęła zarazem, i skorzystać ze mnie i pomścić się za moję udaną obojętność, używając mnie za płaszcz do lepszego jeszcze pokrycia innej miłości... i zbicia tym sposobem z prawdziwéj drogi podejrzeń światowych
— Droga jest prosta, znajdując panią de Pënâfiel tak zasmuconą, nie mogę się wstrzymać aby nie spytać o powód jéj zmartwienia, aby ją niepocieszać i odważyć się może na wyznanie, które posłuży jéj do ziszczenia zamiaru, którego ja stanę się igraszką.
Lub może, odgadując smutek, gorzką tęsknotę która mnie często obarcza, a o których nigdy jéj niemówiłem, udaje zapewne ten pozór rozpaczy, aby nakłonić mnie do mizantropicznych zwierzeń się, o stracie złudzeń, boleściach duszy, i t. d, i innych podobnych cierpień, najśmieszniejszych do wyznania, aby potém naśmiać się z moich głupich wynurzeń.
Gdybym się przekonał o prawdzie tego przypuszczenia, nieznajdowałem aby jakakolwiek impertynencya dostateczną była, aby dowieść pani de Pënâfiel, że mnie oszukać niepotrafiła.
Raz jeszcze powtarzam, nic nie znam tak niedorzecznego jak te obawy, jak te wnioski. Teraz, kiedy z zimną krwią o teém myślę, sam siebie pytam, jak się przynajmniéj nad tém niezastanowiłem iż trzeba było aby pani de Pënâfiel była pewną że będę u niéj tego dnia, i żeby wiedziała godzinę o któréj przyjdę, aby ułożyć tę scenę; że, używać mnie na pokrycie innego przywiązania, zarówno by ją tyle skompromitowało w oczach świata, jak gdyby głośno popisywała się ze związkiem, który, wedle mego mniemania, ukryć pragnęła; potém nakoniec, że przyjemność naśmiania się ze zmartwień, o których, tyle miałem zdrowego rozsądku żem jéj nigdy ani wspomniał, niegodną była zadawać sobie pracę dyssymulacyi, tak długo i tak zręcznie skombinowanéj?
Lecz gdy idzie o szaleństwa, (a mocno w to wierzę że moje niedowierzanie posunioném zostało aż do monomanii), uwagi rozsądne nigdy na myśl nieprzychodzą.
Prócz tego, napróżno sam szydziłem z tych niegodnych obmów, które z wypadku najprostszego i najobojętniejszego, potrafiły uroić sobie najpotworniejsze i najniedorzeczniejsze domysły, a jednakże, niezastanawiając się ani na chwilę nad ohydną moją niedorzecznością, miałem, co tysiąc razy jeszcze jest nędzniejszą rzeczą niżeli obmawiać, miałem potwarzać boleść, jednę z najświętszych i najnietykalniejszych, rzeczy! miałem nadużyć tajemnicy którą podszedłem! Stawszy się mimowolnym świadkiem tych głębokich przystępów smutku dusznego i ukrytego, którym cierpiące dusze w samotności tylko śmią się oddawać, z powodu delikatnéj drażliwości, która jest wstydliwością zmartwienia, miałem nakoniec niegodnie przeistaczać powód i wyraz téj rozpaczy prawdziwéj zapewne, która do samego Boga tylko przemawiała, i błagała o to, co, niestety! On tylko sam udzielić może: o nadzieję i pocieszenie!
Z usposobieniem też umysłu nadzwyczaj z kierowaném do szyderstwa, i spoglądając na twarz pani de Pënâfiel, tak smutnie udręczoną, złośliwemi głupowatemi oczyma świata, którego przewyższałem najczarniejsze uprzedzenia, dzięki memu podłemu niedowierzaniu, usiadłem jak najobojętniéj i nadzwyczaj śmiało naprzeciw kanapki pani de Pënâfiel, która znowu rzuciła się na nią cała zgromiona.
Pamiętam naszą rozmowę prawie dosłownie.




Rozdział 6.
WYZNANIE. ―

PANI de Pënâfiel pozostała przez kilka minut zamyślona z nieporuszonemi oczyma; potém, zdając się czynić nagłe postanowienie, rzekła do mnie z poufałością, która trzy miesiące moich starań i zabiegów usprawiedliwiały:
— Sądzę że Pan jesteś moim przyjacielem...
— Najszczerszym i najszczęśliwszym że mogę panią o tém upewnić... — odpowiedziałem tonem wyszydzającym, na który pani de Pënâfiel bynajmniéj nieuważała.
— Nie rozumiem przez ten wyraz... przyjaciela, takiego jakim zwyczajnie bywają na świecie, nie o takiéj mówię przyjaźni, jak ją świat pojmuje, — rzekła; — nie, sądzę ze Pan więcéj wart jesteś: najprzód, niepowiedziałeś mi nigdy ani słówka dwornéj grzeczności, i bardzo ci za to byłam wdzięczna, o! bardzo wdzięczna; oszczędziłeś mi tym sposobem ów gatunek dwornego nadskakiwania, jakie niektórzy sądź.} mieć prawo, a może nawet obowiązek, okazywać mi, — dodała z gorzkim uśmiechem: — posiadasz dość taktu, rozsądku i serca aby zrozumieć że kobiéta będąca już ofiarą ohydnych potwarzy, nic nieznajduje tak obrażającego jak te hołdy pogardne i pogardzenia godne, które są dla niéj zawsze nowa obelgą, gdyż zdają się upoważniać pogłoskami najzelżywszemi, które im prawo naturalnie do tego nadają. Sądzę że rozum twój smutne już uczynił postępy i przedwczesnego nabył doświadczenia. Wiem że często bywasz w święcie, lecz że nienaeżysz do świata, co do jego małych nienawiści i nędznych zazdrości, sądzę że nie jesteś ani zarozumiały, ani próżny i że należysz do téj małéj liczby ludzi, którzy nie szukają nigdy znaleść w zwierzeniu się... tylko to, co jest w istocie; wiem że cię niezdziwi dziwaczność mojego postępku. Zresztą, — dodała, z godnością zarazem wzniosłą i smutną, która, pomimowolnie, zrobiła na mnie wrażenie — jako dowód nadzwyczajnego zaufania ze strony kobiéty, jest jedną z tych rzeczy, które najbardziéj czynią zaszczyt uczciwemu mężczyznie, nie lękam się wyznać Panu wszystkiego; zresztą, jesteś wspaniały i dobry; wiem ze nieraz broniłeś mnie śmiało, szlachetnie, a niestety! mało nazwyczajona jestem do tego; wiem, wreście, iż pewnego dnia, na Operze... Tak, słyszałam Pana, — rzekła pani de Pënâfiel, postrzegając moje podziwienie; — to panu dozwoli zrozumieć, dla czego sama prawie chciałam abyś mi był przedstawiony; a nieskwapliwość, z jaką odpowiedziałeś na tę uprzedzającą grzeczność, dała mi wysokie wyobrażenie o godności twego charakteru; potrzebuję też wierzyć... potrzebuję też widzieć w tobie prawdziwego, szczerego przyjaciela; bo przecie muszę komuś powiedzieć... — odezwała się znowu z rozdzierającym wyrazem... — muszę powiedzieć tobie... ach! tak, tobie... dla czego jestem najnieszczęśliwszą z kobiét!
I rozpłynęła się we łzy, ukrywszy twarz w obu rękach.
Było w tych słowach, w rozpaczném spojrzeniu co im towarzyszyło, cóś tak rozdzierającego, iż pomimowolnie uczułem się wzruszony; lecz pomyślawszy natychmiast, że to wszystko mogło być mianem, aby mnie przywieść do odegrania śmiesznéj roli, pośpieszyłem powiedzieć jak najoschléj pani de Pënâfiel, iż sądzę się godnym podobnego zaufania i zwierzenia, i że, jeśli moje poświęcenie się, moje rady, mogą jej być w czémkolwiek użyteczne, oddaję się najzupełniéj pod jéj rozkazy, — i inne również lodowate i pospolite oświadczenia. Ponieważ pani de Pënâfiel nie zdawała się postrzegać srogiéj obojętności z jaką przyjmowałem jéj zażalenia, postrzegłem w jéj intencyi, którą sądziłem wyrachowaną, pogardne postanowienie odegrania, bez zmieszania się, swéj roli aż do końca, i to mnie nędznie rozzłościło.
Lecz teraz, bardziéj nauczony doświadczeniem, tłómaczę sobie tę niebaczność pani de Pënâfiel, która wówczas była dla mnie dowodem tak stanowczym i tak obelżywym jéj fałszywości.
Ko pierwsze wykrycie zmartwienia długo ukrywanego sprawia duszy, w któréj się skupiało boleśnie, ulgę tak niewysłowioną, iż najzupełniéj zostając pod urokiem tego dobroczynnego wylania się, ani pomyślimy dawać baczność na wrażenie jakie sprawiamy.
Późniéj to dopiéro, gdy serce, mniéj już cierpiąc, czuje się nieco otrzeźwioném tém lioskiem wylaniem się, wznosząc oczy z nadzieją, szukamy w przyjacielskiém spojrzeniu kilka łez czułości i politowania.
Tak, kiedy po długim i przykrym rozdzielę, dwóch przyjaciół znowu się znajdzie, dopiéro po upojeniu pierwszych uścisków, każdy z nich myśli wybadać z twarzy drugiego, czy go oddalenie niezmieniło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po tym pierwszym uczynionym kroku, pani de Pënâfiel mówiła znowu daléj przesuwając rękę po swych oczach łzami zwilgotnionych.
— Wytłumaczyć Panu dla czego czuję ku niemu zaufanie tak nadzwyczajne, sądzę że mi będzie łatwo... Powtarzam Panu, iż wiem, że jeśli mnie często broniłeś przed potwarzą, nigdy nierościłeś sobie do mnie żadnego prawa za to szlachetne postępowanie; nakoniec, pewien gatunek odosobnienia w którém żyjesz, chociaż pośród świata, twoja powściągliwość, twój rozum wzniosły, który bynajmniéj nie jest takim rozumem jaki inni posiadają, który całkiem do ciebie należy, z swojemi przymiotami i wadami, wszystko, słowem, skłania mnie widzieć w tobie przyjaciela szczerego i wspaniałego, któremu będę mogła powiedzieć co cierpię....
Nie zmieszawszy się bynajmniéj, odpowiedziałem pani de Pënâfiel że może rachować na moję dyskrecyą, która jest głęboka i wszelki; wytrzyma próbę, zarówno dla tego że umiem dotrzymać tajemnicy, jak i dla tego, że niemam się komu zwierzyć; bo, słowem, — rzekłem, — popełniamy tylko niedyskrecyą z poufałymi przyjaciółmi; a zdaje mi się że nikt niemoże mi wyrzucać abym miał choć jednego.
— I to właśnie, — rzekła, — dodało mi odwagi mówić z Panem jak mówię; gdyż przypuszczam że Pan także żyjesz sam, smutny i odosobniony pośród wszystkich, podobnie jak ja żyję sama, nakoniec! bo i ja także niemam przyjaciół,... nienawidzą mnie, potwarzają najokropniéj. A za co, o mój Boże? czyż zasłużyłam na to? dla czegóż świat tak jest niesprawiedliwy i okrutny dla mnie? cóż komu złego zrobiłam? Ach! gdybyś Pan wiedział!... gdybym ci mogła wszystko powiedzieć!!
Ta skarga wydała mi się tak dziecinnie śmieszną, to zwłóczenie tak nędznie wyrachowane aby wzbudzić moje zajęcie, że z miną jak najśmielszą i jak najbardziéj płochą zacząłem przeciwnie świat wychwalać.
— Kiedy Pani pozwalasz mówić mi do siebie jako przyjacielowi, pozwól mi także powiedziéć iż niegodzi się za nadto szarpać sławę świata. Żądaj od niego co może ci dać, i co dać ci powinien: uroczystości, hałas, ruch, hołdy, uśmiechy, kwiaty, złocone salony; przytém moralność najwygodniejszą, jakiéj tylko żądać podobna. Jeśli więc daje to wszystko, a przyznaj Pani że daje, czyż nieczyni co tylko może... wszystko co powinien... ten biedny świat, na który powstają bezprzestannie, a któremu chyba wyrzucać można, iż nazbyt szafuje swojemi skarby?
— Ależ Pan dobrze wiesz że to wszystko kłamliwe! Te uśmiechy, te hołdy, te uprzedzające grzeczności; wszystko to fałszywe... wiesz, o tém dobrze! Jeśli przyjmujesz, kiedy ostatnia wizyta odchodzi od ciebie, mówisz... Przecie!!! Jeśli sam odwiedzasz innych, skoro dotkniesz własnego progu, mówisz znowu... Przecie!!!
Bogu dzięki, odpowiedziałem, niechcąc zrozumieć pani de Pënâfiel, która zaczynała być zdziwiona nagłém mojém nawróceniem się do szczęścia światowego; — przysięgam Pani że niemówię, przecie! z miną tak rozpaczną, ani Pani podobnież, pozwól mi temu wierzyć. Jeśli mówię przecie! to chyba wracając do siebie, utrudzony zabawami, których, powtarzam, świat zanadto nieszczędzi. Co do tego, co Pani nazywasz jego obłudą, jego kłamstwami, mnie się zdaje że ma wielką słuszność nie zmieniać swéj powierzchowności zawsze uśmiechającéj się, powabnéj i łatwéj, i nie przybierać innéj, któraby była straszliwie nudzącą. Zresztą, on nie kłamie; nie każe uważać swych stosunków ani za gruntowne, ani za prawdziwe; przemów do niego jego językiem, a odpowie ci. Nie on to jest samolubnym i wymagającym, sami niemi raczéj jesteśmy. Pocóż chcieć zastąpić te pozory jego, tak zawsze powabne, a które zresztą dostatecznemi są dla niego, pani pretensyami do przyjaźni romansowéj? temi miłościami bez końca, któreby go uczyniły zasępionym, a których bynajmniéj niepotrzebuje? Powierz mu się, wejdź szczerze w jego wir upajający, a uczyni ci życie lekkiém, świetném i szybkiém. Jeśli potwarza cię dzisiaj, cóż to szkodzi! jutro inna pogłoska wybije z pamięci jego obmowę. Zresztą, przypatrz się Pani, czy sam wierzy potwarzom które rozsiewa? Czyż dla tego mniéj jest dla ciebie uległy? czyż go niewidzisz u stóp swoich? bynajmniéj się niezmienił. Dla czegóż więc przywiązywać do jego pustych słów większą daleko wagę, niżeli sam przywiązuje ją do nich? Używać zabaw, i dozwalać ich używać, to jego dewiza; zdaje mi się że dość jest wygodna: czegóż więcéj od niego żądać?
Pani de Pënâfiel nieprzestawała patrzeć na mnie z najgłębszém podziwieniem. Jednakże, wierząc zapewne lepiéj tysiącznym poważnym rozmowom, jakie z nią w tym przedmiocie dawniéj prowadziłem, niżeli nagłej płochości jaką teraz udawałem, dodała:
— Lecz kiedy po zawrocie uciech światowych nastąpi spokojność, rozwaga, i rozbierając te uciechy poznamy ich zasmucającą próżność, CÓóż wtedy czynić?
— Mocno mnie to smuci że niemogę tego Pani powiedzieć; używam, i spodziewam się używać dłużéj może niż nie jeden, tych uciech, któremi Pani zdajesz się pogardzać; niemogę też uwierzyć aby kiedykolwiek wydały mi się uciążliwemi, bo właśnie kruchość, łatwość i lekkość więzów światowych, czynią je dla mnie tak szacownemi! Przepraszam »za obelżywą głupowatość mego porównania» jakby powiedział Lord Falmouth, lecz jeśli kiedykolwiek przestarzały obraz więzów kwiatowych słusznie był zastosowany, to pewnie do stosunków światowych, również wesołych, jak są krótkotrwałe i dość dogodne. Lecz nade wszystko zachwyca mnie miłość, taka jak ją świat rozumie! Nie uznajesz że Pani, iż ta miłość jest historyą Feniksa, który bezustannie z własnych odsądza się popiołów, coraz to bardziéj uzłocony, coraz bardziéj purpurowy, Coraz bardziéj lazurowy? Wszystko w podobnéj miłości nie jest-że zachwycającém? wszystko! same nawet jéj popioły, biedne szczątki listów miłosnych, które jeszcze woń wyziewają? Nieznajdujesz że to ani rozkoszném, iż na tym zachwycającym świecie, miłość ulega u każdego prawu niebiańskiéj metampsykozy? Bo, jeśli umiera dziś z jedno — miesięcznéj starości, czyż jutro nieodradza się młodsza, zbytkowniej silna niż kiedykolwiek, pod innym znowu kształtem; lub raczéj... dla innego kształtu? Pani de Pënâfiel nie mogła jeszcze zrozumieć dla czego udawałem podobną płochość, wtedy, kiedy mi powierzyła tak smutne swoje cierpienia. Ścigałem na jéj twarzy rozmaite i przykre wrażenia, jakie jéj sprawiały moje płocho-niedbale wyrazy. Sadziła zrazu że żartuję; jednakże nieprzestawałem mówić tonem tak śmiałym, tak zuchwale przekonanym, iż niezadługo, niewiedząc co o tém myśleć, rzekła, spoglądając na mnie z osłupieniem i prawie z wyrazem wymówki:
— To wiec Pan jesteś szczęśliwy!
— Najdoskonalej szczęśliwy, Pani; i nigdy życie światowe nieukazało mi się pod kształtem bardziéj promieniejącym i ułudnym.
Pani de Pënâfiel wlepiła we mnie przez chwilę swe wielkie zdziwione oczy, i rzekła potém tonem niezachwianym i jak gdyby z mocném przekonaniem:
— To nieprawda... Pan nie jesteś szczęśliwy.... to niepodobna abyś Pan był szczęśliwy!... Wiem o tém... przyznaj się... a wtedy będę mogła ci powiedzieć.... — Potém zatrzymała się, spuściła oczy, jak gdyby jeszcze chciała ukryć tajemnicę już mającą się wymknąć.
— Jeśli to Pani choć najmniejszą przyjemność może sprawić, — odezwałem się z uśmiechem, — pośpieszani uznać się natychmiast za najnieszczęśliwszego, najmelancholiczniejszego, najponurszego, najodludzeńszego ze wszystkich śmiertelnych; i odtąd będę wymawiał tylko słowa: klątwa i totalność.
Popatrzawszy na mnie przez kilka chwil z niewysłowioném podziwieniem, pani de Pënâfiel rzekła, jak gdyby mówiła sama do siebie: — Czyż bym się miała omylić?... — Potém odezwała się znowu: — Lecz nie, nie, to niepodobna!... Czyż, gdybyś był szczęśliwy i obojętny, jak pragniesz się okazać, instynkt nie byłby mnie o tém uwiadomił? Czyżbym wystawiła na to moję boleść, a może i zwierzenia się, aby były niepoznanemi, wyszydzonemi? Nie, nie, serce moje dobrze mi pawiedziało, do przyjaciela to mówię który będzie miał litość nadenmną, bo także cierpi!
Ta szczególniejsza uporczywość pani de Pënâfiel aby mnie zmusić do wyznania zmartwień śmiesznych, aby je wyszydzić, nie tyle mnie jeszcze zdziwiła, co mnie rozgniewała; wstrzymałem się jednak.
— Lecz raz jeszcze pytam Pani, dla czego upierasz się koniecznie brać mnie za nieszczęśliwego?
— Dla czego?... dla czego?... — rzekła z pewnym gatunkiem bolesnéj niecierpliwości, — bo są pewne zwierzenia się, z któremi nigdy niewynurzamy się przed osobami szczęsliwemi; gdyż, aby zrozumieć gorycz niektórych cierpień, musi istnieć pewien rodzaj harmonii pomiędzy duszą skarżącego się i tego co skarg jego słucha; bo gdybym Pana była sądziła niedbałabym, płochym, szczęśliwym na koniec, tém trzpiotowatém życiem, którego przed chwilą tak bardzo wdzięki wychwalałeś, nigdybym nie była pomyślała powiedzieć Panu co mnie czyni tak nieszczęśliwą, powierzyć Panu tajemnicę, która może mu wytłumaczyć życie, które musiało mu się dotąd wydawać tak dziwaczne, tak fantastyczne, tak niepojęte; słowem, nigdy niepomyślałabym powierzyć Panu, jak przyjacielowi najprawdziwszemu, najwylańszemu, jak bratu nakoniec, przyczynę zmartwienia które mnie udręcza.
Doszedłszy do tego punktu niedowierzania, jakie mnie owładnęło, słowa te, przyjacielowi, bratu, naprowadziły mnie natychmiast na inną myśl. Przypominając sobie wówczas tysiąc wypadków, które aż do téj chwili nie zrobiły na mnie wrażenia, myśląc że owe zmartwienie bez nazwiska, owe obrzydzenie wszystkiego i wszystkich, to znudzenie które jéj świat sprawiał, na które tak gorzko się uskarżała, bardzo były podobne do rozpacznych skutków miłości nieszczęśliwéj; sądziłem że pani de Pënâfiel kochała namiętnie, że czułość jéj była niepoznaną lub pogardzoną, i że jéj zdawałem się być dość nic nieznaczącym, abym się mógł stać dyskretnym powiernikiem jéj cierpień i opuszczenia.
Ostatnie to przypuszczenie, budząc w mém sercu najzawziętszą, najśmiertelniejszą zazdrość wykryło mi całą wielkość miłości jaką kochałem panią de Pënâfiel, a zarazem i całą śmieszność nowéj roli, którą odgrywać będę przy niéj, jeśli to podejrzenie zostanie ugruntowaném.
Już miałem jéj odpowiedzieć, gdy uczyniła poruszenie, które, uchyliwszy fałdy jéj sukni odkryło; u nóg jéj, na kobiercu medalion, który wypadł zapewne z szafy, tak prędko przez nie zamkniętéj za mojém przybyciem, aby ukryć krucifiks, a zapewne i ten medalion. Był to portret mężczyzny; lecz niemogłem rozpoznać jego rysów.
Zniknęła wówczas wszelka niepewność, wszystkie moje inne domysły spełzły przed tym dowodem tak oczywistym fałszywości pani de Pënâfiel; wówczas, dręczony tysiącem uczuć zazdrości, gniewu, nienawiści, obrażonej dumy, które mną naprzemian miotały, wstałem, i rzekłem do niéj z najzimniejszą krwią:
— Pani jesteś moją przyjaciółką?
— O! najprawdziwszą, najszczerszą, — rzekła z wyrazem wdzięczności, który rozjaśnił jéj rysy, aż dotąd pochmurzone moją obojętnością.
— Mogę więc jak najszczerzéj do pani mówić?...
— Mów Pan do mnie jak do siostry! — rzekła podając mi rękę, uśmiechająca i szczęśliwa zapewne, widząc żem jéj zaufał.
Wziąłem tę piękną rękę, i pocałowałem ją — potém rzekłem znowu:
— Jak do siostry?... jak do siostry, niech i tak będzie; bo w całéj téj pocieszającéj komedyi, pani przeznaczasz mi rolę brata niezmiernie głupowatego, który użala się i lamentuje nad pogardzonemi miłostkami swéj siostry.
Pani de Pënâfiel spojrzała na mnie osłupiała; oczy jéj były nieruchome; ręce jéj opadły na kolana; nie mogła znaleść ani słowa odpowiedzi. — Mówiłem daléj.
— Lecz nie oto jeszcze idzie, powiem pani nasamprzód... jako przyjaciel, rozliczne przekonania, które, dzięki znajomości jaką mniemam posiadać względem jéj charakteru, następowały po sobie w moim umyśle, od chwili jakém panią widział tak do zachwycenia ukorzoną przed krzyżem. Co do téj prześlicznéj pantomimy, muszę wyznać, żeś ją pani odegrała najzupełniéj po artystowsku... Oczy twe łzami zalane i wzniesione do nieba, złożone ręce, omdlałość, łzy wstrzymywane, wszystko to udane było jak najcudniéj; nie wierząc też bynajmniéj w pani zmartwienia, lecz wierząc bardzo w jéj talent do mistyfikacyi, talent, który wykrywał się przedemną, tak zręczny, tak kompletny... chciałem do końca zobaczyć komedyę.
— Komedyę! — powtórzyła pani de Penafiel, zdając się nierozumieć słów przezemnie wymówionych.
— Mistyfikacyi, pani, której sądziłem się być śmiesznym przedmiotem, gdybym ołiarował serdecznie pocieszenia, lub czynił zwierzenia narzekające, względem melancholii, mizantropii, odłudzenla ze wszystkich mamień, i innych komicznych boleści, które, wedle zdania pani miały mnie niby udręczać.
— Wszystko to jest bez wątpienia ohydne — rzekła do mnie pani de Pënâfiel, jak gdyby odurzona niespodziewanym ciosem; — wszystko to przeraża mnie... a jednakże, nierozumiem...
— Będę więc mówił jaśniéj; słowem, zwierzenia się, których pani po mnie żądałaś miały, podług mego zdania; posłużyć do rozweselenia twych przyjaciół, którym byś je opowiadała z tą zachwycającą złośliwością, która się pani tak doskonale udała, gdyś opowiadała mnie samemu.... oświadczenie o twą rękę, jakie ci uczynił Pan de Cernay.
— Ależ to okropność co Pan mówisz! — krzyknęła załamując ręce z przerażeniem; — możesz Pan sądzić?...
— Tak jest, zrazu tak sądziłem, lecz od czasu ostatnich pani wyznań, dotyczących się przesycenia światem, zmartwień bez imiennych którym dzisiaj łatwo mi dać nazwisko, poznałem, pani, że druga rola, którą mi przeznaczałaś, była jeszcze głupszą od pierwszéj; gdyż zresztą, w pierwszéj, zniewalałem kobiétę stanu i urodzenia pani, do odgrywania pozorów przeznaczonych do dokonania mojéj mistylikacyi; zresztą, wszystko to było tak pocieszne, tak dobrze odegrane iż czułem się prawie tłumnym, iż posłużyłem do rozwinięcia i zastosowania rzadkich talentów, jakie pani posiadałaś do poważnéj buffoneryi.
— Mości Panie, — krzyknęła pani de Pënâfiel, powstając wyprostowana i dumna, — czyż pomyślałeś że to do mnie mówisz? — Potém zmieniając nagle wyraz głosu i załamując ręce: — Ależ to można rozum stracić! Błagam Pana wytłómaczyć mi co to znaczy, co przez to chcesz rozumieć? Dla czegóż miałbym udawać? jakąż to rolę chciałam dać panu do odegrania? Ach! przez litość, nieszkaluj tak jedynéj chwili zaufania, mimowolnego pociągu, jakiego od dawna pierwszy raz doznałam.... Gdybyś wiedział!...
— Wiem, — rzekłem z wyrazem najnieubłagańszym i najobelżywszym, zbliżając się o tyle do pani de Pënâfiel: abym mógł postawić nogę na medalionie i zgnieść go, — wiem, pani, że gdybym był kobiétą, i gdyby mężczyzna moją miłością pogardził, umarłbym raczéj ze wstydu i rozpaczy: niżeli gdybym miał czynić pierwszemu lepszemu, który bynajmniéj o to niedba, wyznania tak upokarzające, tak śmieszne ze strony osoby która je czyni, jak oburzające przez zbytek śmieszności tego, kto jest zmuszony ich słuchać.
— Mości Panie... co za śmiałość... co Panu daje powód mniemać?...
— To! — rzekłem wskazując jéj poganinem spojrzeniem portret dotąd przy nogach jéj leżacy, potém, opierając koniec buta na medalionie, o tyle nogą nacisnąłem aby szkło pękło.
— Świętokradztwo! — krzyknęła pani de Pënâfiel pochylając się żywo, aby pochwycić portret, który ścisnęła w obu swych złożonych reku, spoglądając na mnie oczyma iskrzącemi się z gniewu i oburzenia.
— Świętokradztwo, zgadzam się, gdyż obchodzę się z tém bożyszczem najzupełniéj jak ono obchodzi się z Panią! Potém, kłaniając się jak najniżéj, wyszedłem.




Rozdział 7.
― SPRZECZNOŚCI. ―

PO tém widzeniu się, gniew mój i zazdrość przez kilka godzin tak były okropne i gwałtowne, iż żałowałem żem się nieokazał daleko jeszcze sroższym i zuchwalszym względem pani de Pënâfiel.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po bolesnych uniesieniach które mną miotały, poznałem całą gwałtowność mojéj ku niéj miłości, o któréj jeszcze niewiedziałem że była tak głęboką.
Medalion który odkryłem był w moich oczach zbyt oczywistym dowodem podobieństwa mych ostatnich podejrzeń, ażebym mógł jeszcze dać wiarę niedowierzaniem które mnie zrazu tak mocno rozjątrzyły. I tak, nie sądziłem już aby pani de Pënâfiel chciała wymódz na mnie zwierzenia aby się z nich naśmiać. — Myślałem że inny odmawiał; pogardzał, znieważał może uczucie, które w téj chwili byłbym opłacił ofiarą mego życia.
Potém, gdy spokojność rozsądku następowała po tłumnych wzruszeniach duszy, zastanawiałem się z bardziéj zimną krwią nad rzeczywistością mego położenia względem pani de Pënâfiel; nigdy niepowiedziałem jéj ani słowa o przywiązaniu które ku niéj czułem, dla czegóż więc dziwić się zwierzeniu i tajemnicy, które sądziłem żem podszedł?
Dla czego tak złośliwie obchodzić się z kobiétą, która, cierpiąc może z powodu miłości nieuleczonéj, nie wiedząc zresztą o moich ku niéj uczuciach, i rachując na wspaniałość mego charakteru, żądała odemnie, jeśli nie pociechy, to przynajmniéj zajęcia i litości?
Lecz uwagi te szlachetne i rozsądne, nie czyniły dla tego mego zmartwienia mniéj dotkliwém, zazdrości mojéj mniéj niespokojną. — Któż to był ten mężczyzna, którego chciałem skruszyć obraz? Od dawa uczęszczałem do pani de Pënâfiel, a jednakże nikt niezdawał mi się być przedmiotem téj namiętności niepoznanéj jaką jéj przypisywałem.
Jéj boleść, jéj żale, dalszych więc sięgały czasów? Tłumaczyłem sobie teraz tysiąc dziwacznych osobliwości, aż do téj chwili niezrozumialnych dla mnie, i tak rozmaicie od świata tłumaczonych, jej nagłe milczenia, jéj znudzenie, jéj pogardę dla wszystkiego i wszystkich, a niekiedy jednakże jéj radości żywe i nagłe, które zdawały się wybuchać na jakieś wspomnienie, potém gasnąć w żalach i rozpaczy. — Koketerya jéj obejścia się, tak powabna i nieustająca miała cel wtenczas: lecz kiedyż ta tajemnicza osoba mogła cieszyć się widokiem tylu wdzięków? Napróżno szukałem odgadnienia téj zagadki, przypominając sobie jak się wstrzymywała, jak cofała w naszéj ostatniéj rozmowie, i pomieszanie jéj w chwili, gdy już zapewne miała mi powiedzieć tajemnicę która ją udręczała.
Lecz jakiż był, jaki mógł być przedmiot téj namiętności tak gwałtownéj tak nieszczęśliwéj téj miłości, która od kilku tygodni nadewszystko zdawała się jéj sprawiać jeszcze głębsze udręczenie?
Czując że tak bardzo kochałem panie de Pënâfiel, miałżem spróbować udzielić jéj tkliwych pocieszeń? Mógłżem miéć nadzieję osłabić kiedyś w jéj sercu rozdzierające wspomnienie tego przywiązania: udaż mi się! ośmielęż się na to! — Dręczona rozpacznemi żalami, dusza ta równie szlachetna jak delikatna, musiała być śród boleści tak drażliwą, tak podejrzliwą, tak dziką, iż z obawy obrażenia jéj na zawsze, nie mogłem, chyba jak najostrożniéj mówić jéj o lepszéj przyszłości.
A jednakże, żądając odemnie abym się litował nad jéj cierpieniami, czyż niezrozumiała, z doskonałym i rzadkim taktem, iż gdy nas ugodzą, pewne przerażające nieszczęścia przyodziewają nas niejako godnością tak smutną i majestatyczną, iż nakazuje najwylańszym, najbardziéj kochającym, pełne uszanowania milczenie... i że ofiary tego samowładztwa boleści, są, podobnież jak inni książęta, zmuszeni przemawiać najpierwsi, i powiadać: Pójdź do mnie, bo nieszczęście moje jest wielkiém!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz jakąż nadzieję mogłem sobie rościć, gdyby nawet pani de Pënâfiel uległa skrytemu pociągowi, przemawiając do mnie z tak wielkiém uszanowaniem? Mowa moja była tak prostacza, tak dziwna, iż niepodobna mi było przewidzieć jakowe skutki za sobą pociągnie.
Jednakże, niekiedy sam zbytek mego zuchwalstwa ubezpieczał mnie. Widocznie, odpowiedzi moje były zbyt obraźliwe, zbyt puste; zbyt sprzeczne z imojém dawniejszém postępowaniem względem pani de Pënâfiel, aby się niemiały jéj wydać niepojętemi Przekonana o tém, czego była godną, otoczona uszanowaniem i pochlebstwy, musiała być jeszcze bardziéj zdziywioną mojém postępowaniem, jak niém obrażoną, i pewno starała się odgadnąć tę zagadkę, niemogąc tego dokazać.
Lecz niewiem czy żale, czy nadzieja, tę myśl mi podały; lecz chociaż wielkiego doznawałem wstydu za moje zuchwalstwo, przekonałem się nakoniec, iż obelżywa srogość mego postępowania, zamiast mi zaszkodzić, mogła mi nawet stać się pożyteczną, i gdybym ją był nawet naprzód wyrachował, niezostałaby jednak zręczniéj rozwiązaną.
W każdej sprawie dotyczącéj się serca, sądzę, iż główną rzeczą jest mocne uczynić wrażenie i zająć wyobraźnią; aby dojść do tego celu, nic potężniejszego jak sprzeczności, potrzeba też nadewszystko, ażeby sprawione przez ciebie wrażenie, różniło się mocno od wrażeń dotąd doznanych, chociażbyś nawet musiał późniéj, wezwawszy wszystkich wdzięków, poświęceń i miłości, dokazać tego alby zapomniano ich wpływu, jeśli zrazu był bolesnym.
Jeśli kobiéta jest zwykle niebardzo otoczoną, jeśli jéj niezbyt pochlebiają; jak największe starania, najdelikatniejsze względy, najwyszukańsze grzeczności, wywierają wpływ na jéj umysł, a z wolna i na jéj serce; gdyż próżność jéj poi się z rozkoszą temi tysiącznemi nadskakiwaniami, pełnemi uszanowania i czułości, do których dotąd tak mało była przyzwyczajoną. — Tym sposobem tłumaczy się nieraz cudowne powodzenie niektórych mężczyzn, będących w wieku więcéj niż dojrzałym, lecz posiadających wielką przebiegłość i rzadką wytrwałość, którzy umieją dokazać tego, iż nakoniec owładną najzupełniéj kilka młodych dziewcząt lub bardzo młodych mężatek.
Gdy kobiéta, przeciwnie, wysoko jest umieszczoną, gdy jéj ciągle i podle pochlébiają, obejście opryskliwe i pogardne wywiera na niéj niekiedy szczególniejszą potęgę. — Może, nakoniec, trzeba się tak obchodzić z podohnemi kobiétami, jak zręczni dworzanie z Książętami się obchodzą: nagle i opryskliwie. Przynajmniéj ta nowa i śmiała mowa, jeśli im się niepodoha zrazu, uderza je, zadziwia, a niekiedy zupełnie na nich wywiera władzę ; gdyż ta rażąca sprzeczność, różniąc się od nudnych i pospolitych pochlebstw, nieraz bynajmniéj nie szkodzi temu, który użyć jéj ośmielił się.
Aby zastosować te uwagi do mego położenia, mówiłem sobie: — Opryskliwość, pogarda, z jakiemi przyjąłem zwierzenia się pani de Pënâfiel, gniew mój na widok portretu, który przedemną ukrywała, wytłumaczą się gwałtownością miłości, którą zapewne odgadła; a uniesienia pochodzące z takiego powodu zawsze mogą być wymówionemi, szczególniéj w oczach kobiéty, która jest ich celem. A ponieważ jest szlachetną i wspaniałą, pojmie co musiałem doznawać gdym sądził że mówić do mnie będzie o swych cierpieniach serdecznych.
Często także, przez dziwaczną sprzeczność, sądząc że mogę się najzupełniéj mylić, przypuszczając, że pani de Pënâfiel znajduje się pod wpływem miłości pogardzonéj, pierwsze moje podejrzenia przychodziły mi na myśl, pytałem wtenczas sam siebie co je zniszczyć mogło? Portret ten nie mógłże być jednym z przydatków do komedyi, o któréj odgrywanie ją posądzałem?
Prócz tego, powtarzam, mając bardzo złe i smutne wyobrażenie o moich zasługach, jeszcze pogorszone przekonaniem o ostatniém mojém nie ludzkiém obejściu się, niemogłem wierzyć żem wzbudził w pani de Pënâfiel ten pociąg, który się zdawał przynęcać ją do mnie, i starałem się wytłumaczyć sobie jéj pozorną ufność, przypisując jéj najnędzniejsze tajemne zamiary.
Wówczas gniew mój powracał bardziéj nienawiścią zaostrzony, i znowu przyklaskiwałem mojemu zuchwalstwu.
Wśród tych niepewności, wśród tych obaw, odebrałem następujący bilet od pani de Pënâfiel.
Czekam Pana... przybywaj... potrzeba koniecznie... przybywaj natychmiast...

M...

Była dziewiąta godzina, pobiegłem natychmiast do niéj, odchodząc prawie od zmysłów z radości żądała mnie widzieć, mogłem więc najzupełniejszą mieć nadzieję.




Rozdział 8.
― MAŁGORZATA. ―
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdym wszedł do pani de Pënâfiel, jedna rzecz zdziwiła mnie niezmiernie: to jest, że ją zastałem w téj saméj postawie, w jakiéj ją odszedłem.
Twarz jéj była matowo i jednostajnie blada, przerażająca do widzenia; każdy by sądził że to maska marmurowa.
Ta chorowita bladość, tak nagle rozpostarta po jéj rysach, ten wyraz boleści, zarazem mocnéj i uległéj, wzruszyły mnie wówczas tak głęboko, że wszystkie moje rachuby, ze wszystkie moje rezonowania, wszystkie moje nędzne podejrzenia, zniknęły natychmiast; zdawało mu się że ją dopiero zaczynam kochać, najufniejszą, najszczerszą miłością. Ani pomyślałem nawet prosić ją o przebaczenie za wszystko, co tylko było ohydnego w mojem postępowaniu.
W téj chwili nie wierzyłem w tą nieszczęsną przeszłość; sam nie pojmuję przez jakowy urok, zapominając smutną scenę tego poranku, zdawało mi się iż powinienem ją był pocieszać w okropném zmartwieniu, które mnie bynajmniéj się niedotyczyło; już miałem rzucić się jéj do nóg, gdy rzekła do mnie głosem, który mi przykrość sprawił, tak mi się wydał boleśnie zmienionym, pomimo tonu stałości który starała mu się nadać: — Chciałam się z Panem widzieć raz ostatni... chciałam, jeśli sam potrafisz je sobie wytłumaczyć, spytać się Pana o znaczenie wyrazów dziwnych, któreś nu powiedział dziś rano: chciałam wreście uwiadomić Pana...
Tutaj biédne jéj usta, ściągając się, zadrżały tem lekkiem niowolnem poruszeniem, prawie konwulsyjném, jakiego doznają, gdy łzy cisną się do oczu, a chcemy przytłumić łkania. — Chciałam.... — powtórzyła raz jeszcze pani de Pënâfiel zagasłym głosem. I nie mogąc dalej mówić, bo jéj łzy niedozwalały, ukryła swą głowę w rękach, i usłyszałem tylko te słowa, wymówione rozdzierającym i stłumionym głosem;
— Ach! biednaż ja nieszczęśliwa kobiéta.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— O wybacz! wybacz! Małgorzato! — zawołałem, padając jéj do nóg, — ależ, czy niewiedziałaś że ja ciebie kochałem że cię kocham!!!..
— Kochasz mnie?...
— Z zapałem, do szaleństwa!
— Kocha mnie!! śmie mówić że mnie kocha.... wykrzyknęła tonem oburzonym.
— Dziś rano! tajemnica méj duszy ze dwadzieścia razy błąkała się po ustach; lecz widząc się tak nieszczęśliwą... słuchając twych zwierzeń się, tak rozpacznych....
— I cóż?...
— Icóż!... sądziłem, tak jest, sądziłem, że inna miłość, niepoznana, pogardzona, znieważona może, sama była przyczyną tych zmartwień, które mieniłaś bez żadnéj przyczyny.
— Ty mogłeś tak sądzić... ty!... — I wzniosła oczy do nieba.
— Tak jest, tak sądziłem... i zwaryowałem prawie z zawiści, z rozpaczy; bo każde ze zwierzeń się twoich zadawało mi ranę, było dla mnie obelgą... pogardą... dla mnie! dla mnie co cię tak bardzo kochałem!!!
— I ty mogłeś tak sądzić... ty!... — powtórzyła Małgorzata spoglądając na mnie z bolesném wzruszeniem, gdy tymczasem dwie łzy zwolna toczyły się po jéj wybladłych policzkach.
— Tak jest... i jeszcze tak sądzę...
— Jeszcze tak sądzisz!... Ależ!... bierzesz mnie chyba za istotę niegodną? To więc niw wiesz?...
— Wiem, — zawołałem, przerywając jéj, — wiem że cię kocham do szaleństwa... wiem, że z powodu innego mężczyzny, cierpisz może to samo, co ja cierpię dla ciebie!... Otóż ta myśl w rozpacz mnie wprawia, zabija i odjeżdżam..
— Odjeżdżasz!...
— Dziś wieczór... Niechciałem się już widzieć z tobą... potrzebowałem całéj mojéj odwagi... i będę ją miał...
— Odjeżdżasz!... Ależ, o mój Róże!.... mój Boże!.... a Ja! — zawołała Małgorzata.
I złożyła ręce z wyrazem błagającym i rozpacznym, klękając na krześle obok niéj stojącym....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Niezdołam wysłowić upojenia, jakie mi sprawiły te ostatnie słowa Małgorzaty... a ja!

Mniemałem słyszeć, nie wyznanie jéj miłości, lecz krzyk jéj duszy rozdartéj, która w mojém tylko jeszcze przywiązaniu miała nadzieję. Chociaż ciągle sądziłem ją będącą pod wpływem miłości wzgardzonéj, nie miałem jednak odwagi wznowić rausza scenę, jednakże nie mogłem się wstrzymać aby jéj niepowiedziéć boleśnie:
— A ten portret?...
— Oto jest, — rzekła, podając mi medalion, z kryształem nadtłuczonym.
Skorom wziął ten portret do ręki, uczułem na chwilę niewysłowione wzruszenie i obawę, lękałem się spojrzeć na tę twarz, którą zapewne znałem dobrze; jednakże, przezwycieżając tę płonną bojaźń, spojrzałem... Rysy te były dla mnie zupełnie obcemi; zobaczyłem szlachetną i piękną twarz, na któréj połączała się łagodność z powagą; włosy były ciemne, oczy błękitne, fizjonomia pełna dowcipu i wdzięku, ubiór najprostszy, który zdobiła jedynie orderowa wstęga, pomarańczowa z błękitnemi brzegami, i złota emaliowana gwiazda, błyszcząca, po lewéj stronie, na piersiach.
— A ten portret? — rzekłem smutnie do Małgorzaty.
— Jest to portret człowieka, którego najbardziéj kochałam, najbardziéj poważałam w święcie; jest to... portret Pana de Pënâfiel...
I rozpłynęła się we łzach, zasłoniwszy oczy obu rękami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wszystko wówczas zrozumiałem... i sądziłem że umrę ze wstydu... ze zgryzoty...
To jedno słowo wykrywało mi całą przeszłość i okropną niesprawiedliwość moich podejrzeń. — Ach! jakże musisz mną pogardzać, nienawidziéć mnie!.... rzekłem jéj boleśnie zgromiony.
Nic nieodpowiedziała, tylko podała mi rękę, którą ucałowałem na klęczkach, może z większém jeszcze poszanowaniem niżeli miłością.
Małgorzata zwolna się uspokoiła. Dopóki żyć będę, niezapomnę pierwszego jéj spojrzenia, gdy podniosła na mnie swe oczy jeszcze łzami zalane, tego spojrzenia, które malowało zarazem wyrzut, przebaczenie i litość.
— Bardzo byłeś okrutnym, lub raczéj bardzo niedorzecznym, — rzekła mi po dość długiém milczeniu, — lecz nie mogę gniewać się za to na ciebie. Powinnam była wszystko ci powiedziéć, więcéj jak dwadzieścia razy chciałam to uczynić, lecz obawa nieprzezwyciężona, mina twa ironiczna i zimna, twe nagłe i niepojęte nawrócenie się do wierzenia w szczęście światowe... słowem, wszystko przestraszało mnie....
— Ach! wierzę, wierzę temu; będzieszże też mogła mi przebaczyć kiedykolwiek?... Lecz ty mi przebaczysz, nieprawdaż? przebaczysz mi, skoro pomyślisz, jak bardzo musiały mnie dręczyć moje ohydne podejrzenia. Ach! gdybyś wiedziała jak boleść czyni niesprawiedliwym i zawziętym! Gdybyś wiedziała co to jest powiedzieć sobie... Ja, ja ją kocham do uwielbienia; jéj rozum, jéj dusza, jéj osoba, nieposiadają takiego powabu, takiego wdzięku, takiego odcienia, któregobym nieumiał ocenić, któregobym niepodziwiał na klęczkach; ona jest dla mnie wszystkiém, ją nad wszystko wyżéj cenię... a jednakże inny!!.. Ach! czy wiesz że taka myśl śmierć zadać może... Pomyśl o tém... a będziesz się litować, a zrozumiesz, a usprawiedliwisz moje uniesienia, za które śmiałbym się prawie ni płonić.... tak bardzo ucierpiałem!
— Czy ci nie przebaczyłam, mówiąc, powróć! po tak okropnym poranku? — rzekła z niewysłowioną dobrocią...
— O! życiem mojém! całém mojém życiem! odpokutuję za tę chwilę szału, obłędu. Małgorzato, przysięgam, będziesz miała we mnie najwylańszego przyjaciela, brata najtkliwszego; pozwól tylko uwielbiać się, pozwól abym codziennie przyglądał się, w twéj osobie, skarbowi szlachetności, niewinności i wdzięku, który na chwilę mogłem niepoznać... A zobaczysz, zobaczysz czy jestem godny twego zaufania...
— O! teraz wierzę że jesteś godny, i dowiesz się też o wszystkiém, tak jest, lepiéj mi teraz, ty mnie uspokajasz i względem mnie, i względem samego siebie; powiem ci teraz wszystko, powiem to, co nieśmiałam ani chciałam powierzyć nikomu innemu, a jednakże nie sądź, — dodała ze smutnym i łagodnym uśmiechem, — że chodzi o tajemnicę bardzo nadzwyczajną... Nic prostszego jak to co usłyszysz, będzie to tylko poparciem téj prawdy: — Że jeśli świat przenika prawie zawsze uczucia fałszywe i występne, nigdy ani na chwilę niedomyśla się uczuć naturalnych, prawdziwych i szlachetnych.
— Ah! co za wstyd, co za zgryzota dla mnie, żem podzielał tyle głupich, tyle złośliwych przesądów! Dla czegóż niesłuchałem instynktu mego serca, który mówił mi zawsze: Wierz w nię! Z jakiemże dumném szczęściem, sam jeden może tylko, byłbym czytał w twéj duszy, tak szlachetnéj i tak czystéj!...
— Pociesz się mój przyjacielu, ja ci sama w niéj czytać pomogę; nie jestże to dowieść ci że więcéj mam zaufania w tobie, niżeli go sam masz w sobie? Jeśli chcę ci wszystko powiedzieć... nie jestże to okazać ci nakoniec, że jesteś może jedyną osobą, której szacunek mnie obchodzi, o który dbam, słowem? Tłumacząc ci też pozorną szczególność mego życia, które obmowa tak przeistoczyła, spodziewam się, pragnę, żądam na przyszłość módz myśleć głośno w twojéj obecności. Lecz to wyznanie wymaga kilku słów względem przeszłości; posłuchaj mnie więc, będę mówić krotko, bo będę mówić prawdę. Bardzo bogata dziedziczka, wolny mając wybór, popsuta hołdami, które zarówno ściągały się do niego majątku jak i do osoby, w ośmnastym roku życia nikogo jeszcze nie kochałam. W podróży, którą odprawiłam do Włoch z Panem i panią de Blémur, Pan de Pënâfiel został mi przedstawiony. Chociaż bardzo młody jeszcze, był już Ambassadorem Hiszpańskim w Neapolu w okolicznościach politycznych bardzo trudnych; jest to dosyć powiedziéć Panu jak wysoki musiał posiadać rozum; osądź teraz jego rysy, i pokazała mi medalion, — szczególniejszy powab w rozmowie, rzadka gruntowność zasad, nadzwyczajna szlachetność charakteru, gust doskonały, liczne wiadomości, takt wyborny we wszystkich sztukach nadobnych, imię znakomite, wielki majątek, a znać go będziesz. Zobaczyłam go, oceniłam, pokochałam. Nic prostszego jak wypadki naszego połączenia gdyż wszystko w nas odpowiadało sobie. Wkrótce po pierwszém naszém widzeniu się, błagał abym mu powiedziała, czy go upoważniam do proszenia o moją rękę, pragnąc, chociaż najzupełniéj miałam wolny wybór, oszczędzić mi same nawet nudy wybadywania ze strony wuja. Wyznałam mu prostodusznie radość jaką mi sprawi jego oświadczenie się, lecz że także miałam zanieść do niego proźbę, to jest, aby porzucił zawód, który miał go nazawsze wydalić z Francyi, i przyobiecał mi opuścić Hiszpanię. Odpowiedź jego była szlachetna i szczera. — Mogę, — rzekł, poświęcić ci, i być tém poświęceniem szczęśliwy, marzenia méj duszy, ale niepoświęcę dobra mojego kraju. Skoro dokończę poselstwo, powrócę do Madrytu podziękować królowi za jego ufność, zdać mu sprawę, jak się spodziewam, pomyślnego skutku mojéj negocyacyi, a potém najzupełniéj należeć będę do ciebie, i najdrobniejsze twoje zadowolę życzenia. — Tak postąpił jak mi powiedział: otrzymał to, czego Rząd jego pragnął, udał się do Madrytu, pożegnać się z królem, powrócił i zostaliśmy połączeni. Raz tylko wspomnę ci o mojém szczęściu, aby ci powiedziéć że było wielkie, i podzielane.... Lecz ponieważ w oczach świata, wszystko w tém małżeństwie było najdoskonaléj stosowném, świat upatrywał w niem tylko małżeństwo najzupełniéj z interesu i przyzwoitości.
— To prawda, zawsze przynajmniéj słyszałem iż tak mówiono; dodawano nawet, że chociaż pani zostawałaś w najlepszych stosunkach z Panem de Pënâfiel, żyliście pomiędzy sobą, jakto się często zdarza, jak osoby najzupełniéj sobie obco.
— Jakkolwiek fałszywą, niestety! jakkolwiek dziwaczną była podobna pogłoska, musiała jednak znaleść wiarę; bo szczęście nasze było tak proste i niewymuszone, że świat, prawie nieznający uczuć prawdziwych, niemógł w nie uwierzyć; potém, bardzo rzecz naturalna, żeśmy niejako pokrywali tajemnicą nasze szczęście: jakżeż, towarzystwo, nazwyczajone żyć obmową i zgorszeniem, mogło przypuścić na chwilę, aby młoda kobiéta i mąż powabny, oboje równic bogaci i równego urodzenia, mieli uwielbiać się i żyć najzupełniéj tylko jedno dla drugiego? Niestety! nic jednak większą prawdą niebyło...
— Niezdołasz uwierzyć, jak teraz wszystko jasno się tłómaczy w méj myśli? Czy przypominasz sobie to wnioskowanie, równie niedorzeczne jak złośliwe, podczas wyścigów, na których znajdował się Izmael?
— Bez wątpienia.
— Otóż właśnie! twoje małżeństwo zostało wytłumaczone również zdradziecko. Ponieważ ono niebyło oczywiściéj nienagannym jak twoje postępowanie, potwarz ułożyła ci życie tajemnicze, skryte, najzupełniéj fałszywe na pozór; było to do nieuwierzenia. Mówiono o przebraniach, o małym domku, sam już nie wiem o czém?
— Gdybym nie była tak smutna, uśmiechałabym się wraz z tobą, mój przyjacielu, z tylu szalonych złośliwości; lecz zbliżam się do chwili mych wspomnień tak okrutnéj... tak straszliwie bolesnéj, — i podała mi rękę, — iż potrzebuję całéj mojéj odwagi... Po trzech latach życia najzupełniéj: najnamiętniéj szczęśliwego... po...
Lecz niemogąc daléj mówić, Małgorzata rozpłynęła się we łzach, i przez kilka chwil milczała....
— Tak jest, tak, wiem, — rzekłem klękając przed nią; — wiem jakeś się okazała podziwienia godną i poświęcającą się w téj okropnej chwili. Teraz, kiedy znam twą duszę, teraz, kiedy znam tego co ją zapełniał, który ją zapełnia jeszcze całém swojém wspomnieniem, pojmuję co musiało być, co jest jeszcze strasznego dla ciebie w tym wiekuistym rozdziele!
Po kilku chwilach milczenia, Małgorzata znowu się odezwała: — O! dziękuję! dziękuję ci! że mnie tak rozumiesz!! Boże! od téj okropnéj chwili, pierwszy raz łzy moje nie są gorzkiemi, gdyż mogę wynurzyć moje serce, powiedzieć przynajmniéj jak bardzo kochałem, jak wiele cierpiałem... Ach! dopóki byłam szczęśliwą leni bezimienném szczęściem, niepotrzebowałam powierzać go nikomu, lecz potém... o, potem!... przymus ten, był okropny Gdybyś wiedział jak żyłam! Być przymuszona ukrywać mą boleść, jak ukrywałam niegdyś moje szczęście! Bo komuż mogłabym była powiedzieć: Cierpię? Któżby mi był uwierzył? Któżby mnie był żałował? któżby mnie pocieszył?... Świat ma nieraz litość nad uczuciem występném,... lecz dla tak świętego zmartwienia jak moje, zachował same tylko szyderstwa! gdyż w jego oczach jest śmiesznością lub kłamstwem... Opłakiwać swego męża!... gorzko go żałować, żyć udręczającemi wspomnieniami, istnieć jedynie myślą istoty która była nam drogą... któżby temu uwierzył?... A potém pocóż to powiadać? Komu powiadać? Moi krewni byli ludźmi zbyt światowemi aby mnie zrozumiéć; prócz tego, wyznać muszę, taką byłam egoistką w szczęściu, że, dopóki trwało, niestarałam sobie zapewnić ani jednego przyjaciela. On... on, niebyłże wszystkiém dla mnie?... Komuż potrzebowałabym powtarzać jak bardzo byłam szczęśliwy prócz niego jednego?... Zresztą, z nieprzewidywaniem właściwém wszystkim szczęśliwym, nigdy ani pomyślałam, że nieszczęście i mnie dosięgnąć może...
— O! musiałaś być bardzo nieszczęśliwą! Biedna kobiéto! udręczenia boleści samotnéj tak są okropne!
— O! bardzom cierpiała, wierzaj mi! Prócz tego, sama niewiem przez jaką słabość, któréj teraz sama się wstydzę, nieraz samotność przerażała mnie; w cieniu i śród milczenia, boleść moja wzrastała... wzrastała, i stawała się nieraz tak groźną, iż mnie okropny przestrach ogarniał; to też prawie obłąkana, chroniłam się wśród tego świata, który nienawidziłam jednakże; ależ bo potrzebowałam prawie wtenczas jego gwaru, jego blasku, aby się uchronić na chwilę przed tém skupieniem się moich myśli, które by mnie do waryacyi przywiodło... Potém, nieco uspokojona, znowu zaczynałam przeklinać próżne uciechy, które śmiały zagłuszyć moje zmartwienia.... płakałam nad mojém tchórzostwem... i dni moje upływały wśród tych sprzeczności, zarówno straszliwych, jak niewytłumaczonych. To nie wszystko jeszcze, wiedziałam że moja boleść była okropnie potwarzaną, a nie mogłam i niechciałam się usprawiedliwić... O! gdybyś i to jeszcze wiedział, jak to okropnie miéć tylko prawdę na swą obronę... lecz prawdę tak świętą, tak czczoną, iż nieśmiemy jéj zbezeczcić, opowiadając ją obojętnym lub niewierzącym!!
Małgorzata znowu płakała, potém daléj mówiła po chwili milczenia. — Teraz zrozumiesz, nieprawdaż, dla czego pogardzam wszystkiém i wszystkiemi? Rozdrażniony zmartwieniem, humor mój, stał się podejżliwym i fantastycznym; ponieważ nikt nie mógł odgadnąć tego przyczyny, zaczęłam uchodzić za dziwaczkę... Ludzie którzy mnie otaczali wydawali mi się pospolitemi, w porównaniu z tym, którego wspomnienie zawsze świętém dla mnie będzie; uchodziłam za pogardną lub skrytą. Nakoniec, ta koketerya bez pozornego celu którą mi wyrzucano, lub raczéj któréj naznaczano powody najbardziéj gorszące, otóż! i ta była jeszcze hołdem składanym jego pamięci. Stroiłam się tak, bo lubił widzieć mnie tak ustrojoną; to otoczenie się, te kwiaty, to słabe światło, w którém miał upodobanie osłaniać me rysy, niestety! wszystko tobyło dlamnie tylu drogiemi i szacownemi wspomnieniami. Nakoniec, ta nauka nawet, z którą się za bardzo może popisywałam, była smutnym odblaskiem przeszłości; gdyż bardzo często lubił rozmawiać ze mną, o najrozmaitszych wiadomościach. Mamże jeszcze dodać, drogi przyjacielu? Żyjąc sama jedna, liczba służących moich może się wydaje za wielką; uchodzę też za dumną i próżną; a jednakże, dla tego tylko że ten dwór był jego dworem, dla tego religijnie go dochowałam... Teraz znasz tajemnicę mego życia; nim cię poznałam, niedbałam bynajmniéj że uchodzę za fantastyczkę, pełną próżności i wabności; najohydniejsze pogłoski były da mnie obojętnemi... Lecz odtąd jak oceniłam ile masz wspaniałości i szlachetności w sercu, odtąd nadewszystko, gdym postrzegła, ile obmowa, upoważniona może mojém postępowaniem, o którego tajemnicy świat nie wie, mogła wpływ na ciebie wywierać... na ciebie, ktorego szacunek, którego przywiązanie tak mi są drogie... chciałam abyś ty przynajmniéj... abyś ty mnie nie sądził podobnie jak inni... Prócz tego nieraz broniłeś mnie wspaniale: chciałam ci dowieść że domyślność twego serca była również szlachetną jak sprawiedliwą... A jednakże, pozostaje mi jeszcze jedno uczynić wyznanie... przykre bardzo.
— Małgorzato, zaklinam cię...
— Otóż, — dodała płoniąc się, — długo walczyłam z tą chęcią; dziś rano nawet, gdyś mnie zeszedł tak nieszczęśliwą, tak zapłakaną, błagałam Boga aby mi udzielił siły do oparcia się potrzebie jakiéj doznawałam, usprawiedliwienia się w twych oczach.
— Dlaczego?.... ach! powiedz dla czego? czyż nie jestem godzien twojego zaufania?
— O! jesteś, jesteś godzien... będziesz go godzien, wierzę w to... lecz... lecz gorzko wyrzucałam sobie, że nie jestem już dość silna czystością moich postępków, szczerością moich żalów, aby pozostać w twych oczach... obojętną na potwarze świata... bo to może powinno mnie przerażać na przyszłość.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

(Tu brakuje dość znaczna liczba kart dziennika nieznajomego.




Rozdział 9.
― DNI SŁONECZNE. ―

SĄDZĘ, iż mało znajduje się osób, któreby nie utworzyły sobie pewnego rodzaju dusznéj i oddzielnéj mowy, która im służy do dzielenia, klassyfikowania niejako w ich pamięci, rozmaitych wypadków ich życia. — I tak, nazywałem niegdyś memi dniami stonecznemi, te godziny równie rzadkie i szczęśliwe, których wspomnienie połyskuje późniéj tak wspaniale w cięgu życia, że uroczny jego odblask zdolny jest jeszcze ubarwić nawet nasze najbledsze znudzenia.
W większéj części z pomiędzy dni takowych, dzięki szczęśliwemu dziwactwu losu, które ma niekiedy upodobanie wznosić człowieka, aż do najwyższego szczytu szczęścia; w tych dniach słonecznych, wszystko co nam się przytrafia, nietylko odpowiada naszym życzeniom, lecz jeszcze niejako najcudowniéj jest otoczone, jeśli tak wyrazić się podobna.
I któż w życiu swojém niemiał dnia słonecznego? jednego z tych dni, w których wszystko, wydaje się być szczęśliwém i świetném, w których dusza zalana jest niewysłowioną szczęśliwością, w których nieraz natura sama zdaje się nieść świetny swój hołd naszemu szczęściu? Jeśli głos od dawna ukochany powie ci ze drżeniem: — Do zobaczenia! dziś wieczorem!! — tego wieczora, niebo koniecznie musi być czyste, lasy zielone i cieniste, kwiaty świetne, powietrze przesycone woniami; nakonic, cudnym wypadkiem, wszystko co ci wpadnie w oczy jest uśmiechające i spokojne. Nic smutnego, nic posępnego, nieprzychodzi przyćmić twéj promienistéj oznaki. Trzebaż ci powiedzieć miłośnie, ile poisz się tą rzadką i niebiańską harmonią! wyrażenia rodzą się pełne świeżości i wdzięku; dowcip twój wesoły i świetny, błyszczy tysiącem żartów; jeśli umilknie, wtenczas serce twoje przemawia i poszeptuje niewysłowionę czułości; potém znowu czujesz się tak dumnym, tak śmiałym, tak najzupełniéj uposażonym, że przed omamionemi twojemi oczyma przyszłość jest bez granic, szczęśliwa, promieniejąca, i nieprzypuszczasz, aby jakiekolwiek nieszczęście mogło cię kiedykolwiek doścignąć, pod tarczą opiekuńczego i świetnego jeniuszu który cię okrywa swemi złotemi skrzydły!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odkąd Małgorzata wyznała mi swą miłość, miłość tak boleśnie, tak długo zwalczaną wspomnieniami jéj ubiegłego szczęścia, nieuleczone moje niedowierzenie musiało uledz, na jakiś czas przynajmniéj, dowodom najmocniéj upajającéj czułości.
Nigdy też dni nie były szczęśliwsze ani piękniejsze, jak te, co nastąpiły potém wyznaniu. Prawie każdego wieczora, powróciwszy do siebie, spisałem rozkosznie krótki rys tych dni tak zachwycających.
Z pewnym też gatunkiem tkliwego i pełnego uszanowania ducha, przepisując je w mój dziennik, czytam tu rozproszone urywki, napisane niegdyś, w jednym z najmilszych peryodów mego życia.




§ 1.
18 Kwietnia — 18**.

TYLE byłem szczęśliwy, iż oszczędziłem dzisiaj Małgorzacie choć minutę zmartwienia, lecz biedny mój Kandyd zdechł...
Tylko co byłem obecny jego skonaniu... Godny i waleczny koń, którego tak bardzo lubiłem!...
Jerzy nie płacze, pogrążony jest w osłupiałéj rozpaczy; powiedział do mnie po angielsku, z niewysłowionym wyrazem, i pokazując go zdychającego: — Ach! Panie! tak życie utracić... i niewyścigając się z nikim!
Biédny Kandyd! śmierć jego była łagodną przynajmniéj; zgiął swoje kolana, potém upadł: wtedy jeszcze dwa lub trzy razy podniósł swą szlachetną głowę, otworzył jeszcze swe wielkie i świetne oczy... potém, przymknąwszy je na wpół i głębokie wydając westchnienie, zdechł.
Nigdy może tak nie kochałem, ani kochać niebędę konia; ale on był tak pojętny, tak piękny, tak pełen energii i siły, tyle posiadał zręczności połączonéj z tak wielką odwagą! Nie cofał się przed niczém, chociażby chodziło o zawady, przed któremi nie jeden koń byłby stanął niepewny, on, dumny, śmiały i spokojny, przybywał, i igraszką dla niego było ich przeskoczenie. A potém miał zawsze minę tak swobodną i tak wesołą choć pod wędzidłem! Zdawało się iż dzielny ten zwierz nie ulega mu, lecz przyjmował je jako ozdobę.
Biédny Kandyd! on był moją odwagą, moją pychą! Ufny w jego sile, narażałem się bez obawy na niebezpieczeństwa, na które, gdyby nie on, byłbym zbladł zapewne.
Ufny w jego szybkość i uporczywą energią, przyjmowałem każde wyznanie. — Biédny Kandyd! — jego szybkość, jego uporczywa energia, to go właśnie zabiło.
On jeden z pomiędzy mych koni mógł dokazać tego co dokazał, a czego rzadko który mógłby dokazać; dzielnie dopełnił swéj powinności, zjednał mi uśmiech Małgorzaty, a potém zdechł.
Biédny Kandyd! wiedziałem dobrze na co go wystawiam, i teraz gdyby jeszcze żył nie wiem czy miałbym odwagę podobnie go poświęcić.
Oto przyczyna śmierci Kandyda.
Dziś rano udaliśmy się z Małgorzatą i Don Ludwikiem obejrzeć zamek*** który ma chęć nabyć; zamek ten leży o pół trzeciéj mili od Paryża.
Zwiedzając pokoje, prowadziłem pod rękę Małgorzatę, wyprzedzaliśmy Don Ludwika i Rządzcę zamkowego.
Przybywszy do biblioteki, postrzegliśmy bardzo piękny portret kobiécy z siedemnastego wieku; ręce nadewszystko były nadzwyczaj delikatne i cudny kształt miały.
Ale to tak cudny, iż znalazłem je najzupełniéj podobne do rąk Małgorzaty.
Zaprzeczyła temu; — błagałem, aby zdjęła rękawiczkę, i zrobiła porównanie; podobieństwo było uderzającém.
Niemogłem wytrzymać aby patrzeć na podobne rączki, i tkliwie je nieuściskać.
Posłyszeliśmy kroki Don Ludwika i daléj czyniliśmy przegląd.
Zwiedziwszy zamek, powróciliśmy do Paryża. Czując się utrudzoną tym biegiem, Małgorzata prosiła abym z nią wieczór przepędził: — przyobiecałem jéj to.
Przybywszy, znalazłem ją smutną, bladą, widocznie wzruszoną.
— Co ci jest? — rzekłem.
— Będziesz znowu szydził zemnie, — i miała łzy w oczach; — lecz nie znalazłam bransoletki, która była pamiątką po mojéj matce; miałam ją dziś rano na ręku; wiesz jaką do niéj przywiązywałam cenę, sądź o mojém zmartwieniu; kazałem wszędzie szukać, lecz nigdzie jéj nie znaleziono!...
Na te słowa, przypomniałem sobie niedokładnie, iż widziałem że cóś upadło z rękawiczki Małgorzaty, świetnego i błyszczącego, gdym całował jéj rękę w bibliotece, lecz cały uszczęśliwiony tym pocałunkiem, niemogłem zwrócić uwagi na podobny wypadek.
— Przywiązuję bez wątpienia tyle przesadzonych wyobrażeń do posiadania téj bransoletki, — rzekła znowu Małgorzata, — iż byłabym najokropniéj nieszczęśliwą gdybym jej nie znalazła lecz jakież mam nadzieję? żadnéj? O! mój przyjacielu! wybacz te żale, do których bynajmniéj nie należysz; lecz gdybyś wiedział czém ta bransoletka jest dla mnie... Ach! jakże przykrą noc przepędzę, w jakiejże jestem niespokojności!...
Przyszła mi wtenczas jedna z owych myśli, które nas napadają, gdy kochamy z uwielbieniem.
Miałem konia wyścigowego, nadzwyczajnéj szybkości, był to Kandyd; — było półczwartej mili z Paryża do ***, — noc była piękna, księżyc promieniał w całym blasku, droga najdoskonaléj równa; — pragnąłem, aby oszczędzić Małgorzacie, nietylko jednéj nocy, nietylko kilka godzin, ale nawet kilku minut zmartwienia, dowiedzieć się, jak tylko można było najprędzéj, czy bransoletka pozostała lub nie, w bibliotece*** — choćbym miał nawet zabić mego konia.
— Wybacz moje samolubstwo, — rzekłem do Małgorzaty, — lecz twój żal, i strata którą poniosłaś, przypominają mi że zostawiłem nierozważnie kluczyk przy kuferku, który zawiera w sobie ważne papiery; najzupełniejsze mam zaufanie w moim kamerdynerze, lecz kto inny prócz niego może wejść do mego pokoju, pozwól mi więc napisać słówko, które poślę wraz z moim powozem, rozkazując aby wyjęto ten klucz, i przywieziono mi go natychmiast.
I napisałem na prędce następujące słowa:
— »Jerzy osiodła natychmiast Kandyda, uda się do zamku***: spyta zarządzcę, czy nie znalazł złotéj bransoletki w bibliotece. — Gdy Jerzy otrzyma ten rozkaz, będzie dziesiąta godzina, — o jedenastéj bransoletka lub odpowiedź musi być w pałacu Pënâfiel.”
List odjechał.
Było więcéj jak półczwartéj mili z Paryża do zamku *** trzeba więc było ubiedz więcéj niż siedm mil w godzinie, czego mógł dokazać koń, pochodzący z takiéj krwi jak Kandyd, lecz można się było założyć, jeden przeciwko stu, że niewytrzyma podobnego biegu.
Aż do dziesiątéj miałem dość mocy nad sobą, aby nieco sprawić Małgorzacie roztargnienia śród jéj żalów, i dokazałem tego.
Jedenasta wybiła, a Jerzy jeszcze niepowrócił.
O jedenastéj i pięciu minutach, kamerdyner wszedł, niosąc na tacy mały pakiecik, który mi podał.
Była to bransoletka Małgorzaty.
Niezdołam wyrazić z jakiém upojeniem ją odebrałem.
— Czy raczysz mi wybaczyć, — rzekłem, — powolność moich ludzi? niewiedząc jaką cenę przywiązujesz do téj bransoletki, ja to ją pani ukradłem, lecz widząc twe zmartwienie, zmyśliłem klucz zapomniany, aby napisać do mego kamerdynera, żeby mi przysłał mały pakiecik zapomniany, który znajdzie w mojéj kasetce.
— O! mam, mam! znalazłam ją... wybaczam ci! — zawołała Małgorzata, z uniesieniem całując bransoletkę; potém, podając mi rękę, zawołała: — Ach! jakże jesteś dobry, żeś się ulitował nad moją słabością, i jak ci jestem wdzięczna żeś posłał po nią, i że postępowanie twoje było tak delikatném, aby mi oszczędzić kilka chwil zmartwienia.
Przyznani się, że pomimo radości i szczęścia Małgorzaty, niespokojność moja była bardzo wielką aż do wpół do dwunastéj, dopóki nieopuściłem pałacu de Pënâfiel.
O północy byłem już spokojny.
Biedny Kandyd!... tylko co zdechł.
Rzekłem do Jerzego, aby wytłumaczyć mu tę śmierć, iż założyłem się o trzysta luidorów że Kandyd dobiegnie w nocy do***, i w godzinę powróci.




§ II.
Kwiecień — 18**.

SPOTKAŁEM Małgorzatę na polach Elizejskich. Gdyśmy zaczęli rozmawiać o koniach, rzekła mi: Lecz dla czegóż Kandyd nieuhiega się już na wyścigach? Powiadają, że tak pośpieszny, tak piękny, że go tak bardzo lubisz... o! tak bardzo, że mu prawie zazdroszczę, — dodała śmiejąc się.
W téj chwili, pan de Cernay, który, również jak ja, jechał na koniu, zbliżył się do powozu pani de Pënâfiel, ukłonił się jéj, i rzekł:
— A co, czy to prawda, że Kandyd zdechł?
Małgorzata spojrzała na mnie z zadziwieniem.
— Zdechł, — rzekłem do pana de Cernay.
Ale, jeśli tak jest, jak mi powiadano, to mnie wcale niedziwi: ubiedz więcéj jak siedm mil, w nocy, i to za godzinę i cztery minuty! jaka bądźkolwiek krew płynie w rumaku, trudno aby wytrzymał podobną próbę. A Pan się założyłeś o trzysta luidorów, jak mi się zdaje?
— O trzysta luidorów.
— No, to mówiąc pomiędzy nami, zrobiłeś wielkie głupstwo; najprzód, widziałem że daleko większą odmawiałeś za niego cenę, i bardzo słusznie, bo za pięćset luidorów, a może i za więcéj nie znajdziesz podobnego konia: teraz ci to powiadam kiedy już zdechł... — dodał prosto-dusznie.
— Sława koni jest więc nieco podobną do sławy wielkich ludzi, — rzekłem śmiejąc się, — zazdrość niedozwala ich ocenić za życia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Spojrzenie Małgorzaty wynagrodziło mi prawie śmierć biednego Kandyda.




§ III.
Kwiecień — 18***.

CO za dzień upajający! To szczęście jeszcze tak rozkosznie rozlega się w mojem sercu, iż z upodobaniem słucham najmniejszego jego echa.
Dzisiaj był czas przepyszny. Wedle wczorajszéj umowy spotkałem się z Małgorzatą w lasku, twarz jéj, jeszcze nieco blada, zdawała się zakwitać i odżywiać przy słońcu. Przechadzała się pieszo. Nim się do niéj zbliżyłem, szedłem przez niejaki czas za Małgorzatę wzdłuż alei akacyowej. Nic powabniejszego jak jéj chód, jéj kibić, któréj odgadnąć można było giętkość i wdzięk, pod długim szalem co ją obwijał. Długo i miłośnie patrzałem, jak jéj maleńkie nóżki, wznosiły za każdym krokiem faliste fałdy jéj sukni.
Zbliżyłem się do nieéj; mocno zapłoniła się postrzegłszy mnie. — Bardziej niż kiedykolwiek jestem przekonany o powabném znaczeniu rumieńca. Skoro ustaje, skoro widok ukochanego przedmiotu nie sprawia już napływu krwi do serca i twarzy, miłość żywa, gorejąca i młoda przeminęła; — zastąpiło jéj miejsce wątłe i zimne przywiązanie; — obojętność i zapomnienie są już bardzo blisko.
Wziąłem ją pod rękę: — Ponieważ zaledwie się wspierała na mojéj, błagałem aby oparła się mocniéj.
Powietrze było łagodne i czyste, trawniki zaczynały zielenieć, fijołki rozkwitać; zrazu bardzo mało mówiliśmy ze sobą. — Kiedy niekiedy obracała ku mnie twarz, i spoglądała na mnie łagodnie swemi wielkiemi oczyma, które zdawały się pływać w przezroczystym krysztale; potém rzekła z upojeniem: — O jakto dobrze, nieprawdaż, oddychać tak wiosną i szczęściem!
Postrzegłszy wzgórza Kalwaryi, dużo mówiliśmy o wsi, wielkich lasach, obszernych polach, pięknéj, rozlegléj naturze. — Rozmowa ta była przerywana niekiedy długiemi milczeniami. Po jedném z takowych milczeń rzekła do mnie: — Chciałabym Pana widzieć w Bretanii; odbywalibyśmy długie, bardzo długie przechadzki, i posiałabym cię w naszych lasach, aby późniéj, wśród mojéj samotności, zebrać bogate żniwo tkliwych wspomnień.
Odpowiedziałem, śmiejąc się, że nic jéj niepotrafię powiedziéć w zamian za te powabne pochlebstwa, i że prawie wdzięczny za to sobie jestem, bo nic mi się niewydaje nudniejszém jak ci ludzie, którzy odpłacają natychmiast powabny komplement, lub delikatną grzeczność, jak gdyby jakim bądź kolwiek kosztem chcieli się pozbyć nieznośnego długu.
Spotkaliśmy kilku mężczyzn i wiele kobiét znajomych, idących również jak my pieszo.
Skoro przeszli, i gdyśmy oddali sobie nawzajem pokłon, śmiejąc się przyznaliśmy sobie chęć dowiedzenia się co o nas wtenczas mówiono.
Z powodu tego spotkania, Małgorzata powiedziała mi, że Paryż stawał się jéj coraz bardziéj nieznośnym; że ułożyła sobie piękny zamiar, lecz że mi go powierzy dopiero pierwszego maja. — Niepodobna było więcéj się dowiedzieć.
O czwartéj, stary Kawaler Don Ludwik połączył się z nami; przechadzaliśmy się czas niejakiś jeszcze wszyscy troje pani de Pënâfiel podobnie jak ja, mieliśmy jeszcze oddać kilka wizyt; rozstałem się z nią; szła wieczorem na bal; ułożyliśmy się, że będę u niéj o dziesiątéj; aby zobaczyć świeże wykończenie jéj toalety, z którego chciała zrobić dla mnie tajemnicę.
Rozstawszy się z Małgorzatą, poszedłem odwiedzić Panią de***.
Nasze szczęście jest już wszystkim wiadomém: Dawniéj, jak najswobodniéj mówiono w mojéj obecności o pani de Pënâfiel; teraz, prawie nigdy niewymawiają mego nazwiska w mojéj przytomności, lub dodają do niego jaknajbardziéj przesadzone pochwały. Zrobiłem tę uwagę w czasie moich odwiedzin u Pani de***.
Jeden z jéj przyjaciół, świeżo przybyły z Włoch, i nieznający jeszcze stosunków świata, rzekł do niéj, wypytawszy się pierwéj o kilka znajomych sobie kobiét: — Ale! a pani de Pënâfiel. Spodziewam się że mi Pani znowu co pociesznego o niéj opowiesz? No, któż jest w téj chwili szczęśliwym lub nieszczęśliwym? Powiedz że mi przecie? Winnaś mi Pani tę wiadomość, mnie, który przybywając z drugiéj półkuli świata, niewiem o niczém, i jeśli mnie Pani nie objaśnisz, mógłbym popełnić jakie głupstwo.
— Ależ prawdziwy z Pana waryat, — odpowiedziała Pani de* **, płoniąc się mocno i rzucając prawie niedojrzane spojrzenie ku méj stronie; — Pan wiesz, przeciwnie, że nienawidzę obmów, a szczególniéj gdy jest ich celem jedna z moich najlepszych przyjaciółek; bo czuję dla Małgorzaty przywiązanie pochodzące jeszcze od dzieciństwa, — dodała, wymawiając dobitniéj te ostatnie słowa.
— Jedna z twoich najlepszych przyjaciółek Pani! ach! to do zachwycenia, naprzykład! — odezwał się znowu ten diabelny człowiek, który nic nie mógł zrozumiéć; — jedna z twych najlepszych przyjaciółek, zgadzam się na to; kiedy tak, to można zastosować przysłowie: kto bardzo kocha, dobrze tez karze; boś mi opowiadała o niéj tysiąc powiastek, jedna uszczypliwsza od drugiéj.
Zakłopotanie Pani de***, stawało się niezmierném, ulitowałem się nad niém.
— Więc nie na mnie tylko jednego, zastawiłaś Pani te sidełka? — rzekłem do niéj z uśmiechem.
— Sidełka? — odezwał się nowo przybyły.
— Tak jest, sidełka, — odpowiedziałem; — sidełka pełne złośliwości, w które ja, jeden z najwierniejszych, najszczerszych przyjaciół pani de Pënâfiel, o mało uwikłać się niedałem.
— Ach! czyż mnie Pan sądzisz zdolną cóś podobnego uczynić? — odpowiedziała mi Pani de***, z uśmiechem, niepojmując jeszcze co przez to chciałem rozumieć.
— Wierzaj mi, Pani, iż sądzę cię do tego zdolną, — gdyż to jest najlepszy sposób poznania stronników naszych przyjaciół; mówi się na pozór co tylko może być najgorszego o swéj najszczerszéj przyjaciółce, i względnie jak znajome jéj osoby bronią ją, lub jeszcze cóś więcéj dodają do obmowy, odgadujemy tym sposobem kto jest przychylny, a kto nieprzychylny; to też w ten sposób ostrzeżona, przyjaciółka najpoufalsza, bierze późniéj w znaczeniu, jakie mają istotnie, wszystkie oświadczenia które jéj czynią.
— Ach! Pan jesteś doprawdy nieznośnie niedyskretny, — rzekła do mnie Pani de***, strojąc minki.
Przybywający z Włoch był osłupiały. Nowa wizyta weszła ja wyszedłem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O dziesiątéj, poszedłem do Małgorzaty. Miałem nadzieję że na nię czekać będę; gdyż zawsze znajduję rozkoszną rzeczą, znajdować się czas niejakiś sam jeden, i podumać w salonie zamieszkanym przez ukochaną osobę, potém ujrzéć niejako pokój oświecony jéj obecnością. — Niedoznnłem téj przyjemności; — ona to już na mnie czekała, — Ten tryumf, który odnosiłem nad zwykłą nieznośną długością toalety, ta delikatna i rzadka uprzejmość, być gotową na moje przyjęcie, wielce mnie zachwyciła.
Małgorzata w téj chwili była zachwycającą: miała na sobie suknie z mory zielonéj, bardzo bladéj obszytą koronkami i przyozdobioną kokardami z różowych wstążek, w pośrodku których rozwijały się wielkie róże, także różowe, podobnaż róża we włosach, i druga u gorsu, dokończały jéj stroju. Pozostawiła mi łaskawie jednę ze swych bransoletek do zajęcia, zapiąłem ją, i ucałowałem tę rączkę tak powabną, tak białą tak świeżą jak okrąglutką.
Chciałem wiedzieć tajemnicę pierwszego Maja. Małgorzata powiedziała mi, iż chce aby dla mnie była tajemnicą ta wiosna nadziei.
Opowiedziałem jej moję poranną wizytę u Pani de***! bardzośmy się z niéj naśmieli; i powiedziała mi, że jest zanadto szczęśliwą aby myślić o czyjéj kolwiek fałszywości. — Potém, gdyśmy rozmawiali o bardzo pięknéj cudzoziemce, która dość wielkie wrażenie uczyniła na modnym święcie, Małgorzata podziękowała mi bardzo: wesoło, żem się zdawał składać hołd téj ładnéj osobie. — I dla czegóż dziękować mi zato, spytałem, bo mężczyzna wtedy najbardziéj nadskakuje innym kobiétom, gdy jest najzupełniéj pewny serca w którém panuje. Jestem też szczęśliwą i pyszną, że wzbudzam w tobie tę spokojność i to zaufanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— O jedenastéj żądała swego powozu. — A gdy sobie winszowałem téj wolności, która dozwalała nam widywać się tak poufale, Małgorzata mi odpowiedziała. — To jeszcze nic; zobaczysz mój pierwszy maj.
Poszedłem chwilkę na Operę; bardzo była świetna. Zastałem pana de Cernay, w naszéj loży. To, co nazywa mojém szczęściem ciągle jest mu nieznośném; bo nieprzestaje mi powtarzać, jak bardzo go zachwyca że ją widzi tak naprawdę przywiązaną; to musiało się koniecznie prędzéj czy późniéj skończyć, — dodał. Zresztą, musiała się znudzić życiem tak niespokojném. Upodobanie jéj w Izmaelu było tylko szaleństwem; jéj przywiązanie do pana de Merteuil tylko kaprysem; inne jéj awantury, tajemnicze, lecz jednak odgadnione, wyskokami wyobraźni, gdy tymczasem przywiązanie, które czuła ku mnie było najzupełniéj inném, i t. p. — Wedle mego zwyczaju upierałem się przy zaprzeczaniu mego szczęścia i wtedy pan de Cernay zaczął mnie oskarżać że jestem skryty, że chce ukrywać to, o czém wie cały Paryż, i skończył, przepowiadając mi na serio, że jeśli tak uporczywie pozostanę skrytym, — nigdy nie będę miał poufałego przyjaciela. — Przepowiedzenie to prawdziwie mnie zmartwiło.
Poszedłem na bal pani de *** aby zobaczyć się z Małgorzaty; wszedłszy do salonów, niedługo szukałem; kto wytłumaczy ten instynkt, tę szczególniejszy zdolność, dzięki któréj dość jest jednéj minuty i jednego spojrzenia, rzuconego na tłum kobiét i mężczyzn, aby znaleść pomiędzy niemi osobę, który się mocno pragnie napotkać?
Małgorzata rozmawiała z panią de *** gdym poszedł złożyć jéj moje uszanowanie. Przyjęła mnie z zachwycającym wdziękiem i bardzo widoczném przekładaniem nad innych, chociaż liczném otoczona była gronem. Przytaczam tę szczególność, gdyż wiele kobiét, których odgadniono przywiązanie, sądzę iż czynią cuda przebiegłości przyjmując z obojętnością udany, nieraz nawet grubiańską, grzeczności tego, którego kochają.
Pani de*** jest bardzo żywa, charakter jéj szczery i ustalony, pobłażająca dla świata, lecz bynajmniéj nie dla wszystkich wylana; i złośliwie okrutna, skoro kto zaczepi jéj nieobecnych przyjaciół Małgorzata i ja byliśmy w wielkiéj z nią poufałości. Obie usiadły na kanapce, ja usiadłem za niemi, i robiliśmy tysiąc pustych uwag o wszystkich, i o wszysłkiém. — Niewiem jakim sposobem mowa wszczęła się o obrazach. Pani de*** powiedziała do mnie:
— Wiem że Pan masz prześliczny zbiór obrazów i rysunków; wydaj nam którego dnia wieczerzę, na którą zaprosisz także kilka kobiét i kilku znajomych nam mężczyzn, i pozwól nam napatrzeć się tym cudom.
— Będzie to dla mnie największém szczęściem, — odpowiedziałem jéj; — lecz ma się rozumieć że niezaproszę mężów; to szpeci, to zupełnie jak tancerz w balecie.
— Przeciwnie, — rzekła, — obok obojętności kwaśnéj, zazdrośniéj i prawie małżeńskiéj która panuje w większéj części miłosnych stosunków, byłoby to bardzo zabawnie; wielu bardzo przyjemnym mężom to tylko można zarzucić że są mężami, a że wielu z nich przestało już być mężami, mogą się zatem wydać bardzo przyjemnemi. — Długo i wesoło o tém narozprawiawszy, zgodziliśmy się na to, aby wydać tę wieczerzę, na któréj miało się znajdować mnóstwo mężów i kochanków.
Dość już było późno, Małgorzata prosiła swego kuzyna Don Ludwika aby kazał zajechać jej powozowi; podczas gdy na niego czekała i gdy zarzucał salopę na jéj piękne ramiona, rzekłem do niéj z cicha: — Jutro, o jedenastéj... nieprawdaż?
Mocno się zapłoniła, i zlekka ścisnęła mnie za rękę, gdym jéj oddawał wachlarz i flakonik...
Zrozumiałem.
Don Ludwik podał jéj rękę, wsiadła do powozu, i odjechała.
Powróciwszy do siebie, napisałem szczegóły dnia tego, tak nic nieznacznego na pozór, a jednak tak pełnego szczęścia. — Upajające to radości, które są wszystkiém i niczém: niczém, gdy się je odosobni, wszystkiém gdy je myśl zgromadzi. Wówczas jest to szczęście rozkwitłe, promieniejące, przeplatane tysiącem rozkosznych wspomnień, również upajających jak bez imienna woń bukietu, także składające się z najrozkoszniejszych i najświeższych zapachów.
Do widzenia... jutro... o jedenastéj...




§ IV.
Kwiecień — 18**.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Udałem się do niéj o trzeciéj.
Znalazłem ją zawsze czułą, przychylną, lecz zamyśloną i prawie smutną.
Smutek ten nie był przykry; lecz łagodny, pełen wdzięku i tęsknoty. Myśli które wyrażała były szlachetne, poważne, wzniosłe.
Ta sprzeczność głębokie na mnie uczyniła wrażenie...
Znajdują się w duszy niektórych kobiét, niewyczerpane skarby delikatności.
U takich kobiét, wszystko oczyszcza się przez poświęcenie, wszystko idealizuje się przez zapał prawie religijny, z jakim kochają, przez uczucie świętych obowiązków które upatrują w miłości, przez pewny rodzaj bolesnego wpatrywania się, w jaki je pogrąża wszystka myśl o przyszłości.
U nas, widnokrąg daleko bardziéj jest ograniczony. — Skoro raz namiętność nasza i próżność zasycą się posiadaniem, nic jaśniejszego nic wyraźniejszego jak to co doznajemy. — Najlepiéj uposażeni są jeszcze nieco czuli, wdzięczni; — inni okazują się często przesyceni i kwaśni.
U niektórych kobiét, przeciwnie, przez to iż wrażenia szczęśliwe i smutne, bardziéj smutne niż szczęśliwe, które następują po upojeniu zmysłów, są ze sobą w sprzeczności; w nich tęsknota bierze górę; gdyż to czego doznają jest niepodobném prawie do wytłumaczenia. Jest to zarazem szczęście i rozpacz, żale i nadzieja, wspomnienia pałające i wstydne, miłość żywsza, zgryzota straszliwa, i nieprzezwyciężona chęć poświęcania się jeszcze ukochanemu przedmiotowi!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Długo bawiłem u Małgorzaty. Nasza rozmowa niewysłowienie była przyjemna, z powodu panującéj, w niéj poufałości. Dużo mówiła mi o mojéj rodzinie, o moim Ojcu...
Myśli te, od których, niestety! oddawna się odzwyczaiłem, zasmuciły mnie; zwierzyłem się jéj z wszystkiego: powiedziałem o mojém zapomnieniu, o mojéj niewdzięczności, i obojętności występnéj względem pamięci o nim...
Wtedy Małgorzata nie mogła się wstrzymać aby się nie zalać łzami, i rzekła: — Wierzymy jednak w wiekuiste trwanie innych uczuć... kiedy śmiemy im się oddawać...
Tak głęboko, tak zupełnie byłem szczęśliwy, iż ją zwolna uspokoiłem. Smutek jéj rozproszył się po części, i niezdołam wyrazić z jak powabną, macierzyńską prawie czułością mówiła mi o przyszłości, o moich zamiarach, o niecierpliwości, jaką pała, abym co prędzéj porzucił życie próżniacze, które dotąd prowadziłem, a które już było dla mnie powodem tylu zmartwień.
Odpowiedziałem jéj, że w tej chwili wyrzuty jéj niebyły ugruntowane, i że nienależy oskarżać mnie abym był nieszczęśliwy i niezajęły? gdyż przepędzając moje życie na uwielbianie jéj byłem najszczęśliwszym i najrozkoszniej zajętym ze wszystkich ludzi.
A gdym dodawał tysiąc jeszcze innych niedorzeczności, Małgorzata, biorąc mnie za rękę, rzekła, z niewysłowionym wyrazem dobroci, miłości i tkliwego wyrzutu, wlepiając we mnie swe wielkie oczy łzami zwilżone: — Bardzo jesteś wesoły, Arturze!
— Bo tak jestem szczęśliwy, tak zupełnie szczęśliwy!
— To rzecz szczególna, — rzekła; — ja także jestem szczęśliwa, zupełnie szczęśliwa... a jednak płaczę! potrzebuję płakać.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Potém, niewiem dla czego mówiliśmy o przepowiedniach, a nakoniec o wróżeniu i wróżkach. — Jak zwykle zastanawialiśmy się nad tém z powszedniałym wnioskiem: Należy wierzyć czy nie, w przeczuwanie przyszłości? i t. p.
Nakoniec postanowiliśmy spróbować, i zejść się jutro przy ulicy Tournon, u panny Lenormand, aby się dowiedziéć o naszéj przyszłości.
Rozeszłem się z Małgorzatę o w pół do siódméj. — Niekazała nikogo do siebie puszczać, i powiedziała mi że przez cały wieczór pisać do mnie będzie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powróciwszy do siebie, i zostając jedynie pod wpływem mych myśli, jeszcze bardziéj uderzony zostałem głęboką różnicą która istniała pomiędzy wrażeniami mężczyzn i kobiét.
I tak, po owym poranku zmysłowego upojenia o ile Małgorzata potrzebowała spokojności, milczenia i samotności, o tyle ja przeciwnie potrzebowałem hałasu, wystawności, mocnego zajęcia! Chociaż ukryte w głębi duszy, szczęście jaśniało, promieniało we mnie. Czułem się wesoły, rozmowny, przyjemny, tak bardzo ukontentowanie nas upaja; świat też ze swojemi radościami i całym swym przepychem, wydawał mi się jedynym teatrem godnym mojéj szczęśliwości.
Nim się udam na dwa lub trzy wieczory, poszedłem na teatr, aby usłyszeć drugi akt Otella. — Zobaczyłem panią V* samą w loży.
Była, jak zwykle, prześlicznie i cudnie ubrana. Nic rozkoszniejszego jak ładna twarz kobiéca, świetna i z uśmiechem na ustach, odbijająca od głębi loży zwykle ciemnéj.
Podczas między-aktu, poszedłem złożyć moje uszanowanie pani V**. — Przyjęła mnie najuprzejmiéj; powiedziałbym prawie że z wabnością bardzo wyzywającą, gdyby się nie była urodziła wabną, jak inne rodzą się blondynkami lub brunetkami. — Zresztą, nic świetniejszego, nic bardziéj oryginalnego, bardziej pustego, jak jéj dowcip; mówiła wszystko lecz z wdziękiem tak ułudnym, ze złośliwością tak na pozór naiwną że trzeba było wszystko jéj wybaczyć.
Zaczęła mnie atakować bardzo żywo, za ciągłe nadskakiwanie pewnéj Margrabinie, bardzo ładnéj, mówiąc, że Margrabina ta powinna się mienić bardzo szczęśliwą, że prawie należy do jéj nieprzyjaciółek, bo gdyby nie to, ona, pani de V** byłaby może bardzo zakłóciła naszą miłość.
— Jak to? dla tego że pani jesteś jej nieprzyjaciółką, wstrzymujesz się od téj zemsty?
— Bez wątpienia, podobne zdradziectwa zwykle zachowuje się dla swych najpoufalszych przyjaciółek, a to wielka szkoda, — dodała śmiejąc się jak waryatka, — bo, gdybym tylko szczerze była chciała, dokazałabym tego, abyś we dwudziestu-czterech godzinach rozkochał się we mnie, ale to rozkochał do szaleństwa.
— Ależ ja już od dawna kocham się w pani, chociaż sobie najmniejszéj niezadałaś pracy, aby mnie przywieść do tego, — dodałem. Potém, śród tysiąca najbardziéj nadskakujących grzeczności, wychwalałei jéj wdzięki tych ulotnych miłostek, tego wzajemnego napotkania się serc, niegdyś tak pospolitych i zachwycających, lecz za dni naszych, na nieszczęście, tak rzadkich. Napotkań powabnych, które niemając ani wczora, ani jutra, które pozostawiają w życiu jedyne, lecz niebiańskie wspomnienie.
— Niepodzielam twego zdania, — dodała, zawsze bardzo wesoło; — co się tycze pereł... wolę naszyjnik, niżeli pierścionek.
— Tak jest, Pani; — lecz wszystkie perły naszyjnika są równie, kształtu jednostajnego, gdy tymczasem niektóre perły, nieoszacowane przez samą swą szczególność, daleko więcéj same przez siebie mają wartości niż cały naszyjnik. — Dla tego też to zapewne wydawałeś mi się zawsze tak doskonale zarozumiałym i dziwnym.
Dzięki tysiącowi innych niedorzeczności, Otello skończył się, wyznać muszę ze wstydem, prawie niedosłyszany. — Zaczynano z loż wychodzić. — Otóż, — rzekła pani de V***, mąż znowu mnie samą zostawi, gdy przyjdzie odjeżdżać. — Mąż Pani, to łatwo pojąć... bo tylko bogacze niewiedzą o swych skarbach, lecz to mnie dziwi, że....
A gdym się wahał powiedziała mi jak najśmieléj.
— Ze tu niema Pana***, aby podać mi rękę i zawołać moich ludzi, czy to Pan chcesz powiedzieć.
— To właśnie to, czego przez dziką zazdrość, przez zazdrość, prawdziwie tygrysią, wcale niechciałem powiedzieć.
— Posłałam go na polowanie, na ośm dni przynajmniéj, aby znowu odzyskał mą łaskę, — niedbale odezwała się pani de V***; — gdyż w nieobecności prawdziwie jest rozkosznym.
— Nieobecność jego prawdziwie jest rozkoszną dla wszystkich, gdyż winien mu będę cieszenie się najpowabniejszym przywilejem.
— Ależ ja bardzo na to rachowałam.
— A moje przywileje, czyż, niestety! ograniczą się tylko na téj łasce?
— Jesteś Pan ciekawy i niedyskretny.
— Zgoda, tyle bywszy ciekawy jak żądza, mogłem się stać niedyskretny jak szczęście.
— Ale, — dodała, nieodpowiadając na to com mówił, i pokazując kobiétę w najwyższym stopniu śmieszną, — spojrzyjno na te biedną Panią B*. Powiadają że ma głupowate oczy... Co za niedorzeczność! ja je znajduję najdowcipniejsze w świecie, gdyż mają minę jak gdyby chciały wyleść z jéj szkaradnéj twarzy.
Zapominam mnóstwa innych postrzeżeń najzłośliwszych, co wszystko powiedziano było z głośnym śmiechem, gdyśmy szli po schodach.
Nakoniec, gdyśmy się już mieli rozchodzić, przypomniała mi że bardzo już dawno nieprzyszedłem obejrzeć jéj rysunków; że jest pyszna z swych postępów, i że bardzo pragnie abym dał o nich moje zdanie.
— Byłbym zachwycony, Pani, przyjść skrytykować lub podziwiać tyle cudów; ale ponieważ jestem niezmiernie surowy; żenowałaby mnie obecność trzeciéj osoby, aby Pani powiedziéć szczerze moje zdanie; powinnaśby tez Pani kazać na ten koniec zamknąć twe drzwi przed natrętami.
— Ależ to Pan wymagasz po mnie widzenia się sam na sam.
— Najzupełniéj sam na sam, Pani.
— Ależ moi służący?
— Powiesz im Pani że jesteś w domu tylko... tylko dla notaryusza.
— I Pan zechcesz uchodzić za...?
— Za notaryusza, za prokuratora; za wszystko co Pani zechcesz; wezmę, jeśli będzie potrzeba, pakę papierów, okulary zielone, a będziemy mogli pomówić najzupełniéj bezkarnie, a nadewszystko bardzo długo... o interesach.
— O testamencie? naprzykład.
— Zapewne; tego biednego***, którego tak gorąco bym pragnął być w téj chwili zupełnym dziedzicem.
— Ach! jakże doskonale przejąłeś się duchem twéj roli, — zawołała Pani V***.
Uwiadomiono ją że powóz zajechał:
— A co! — rzekłem towarzysząc jéj, — czy czekasz Pani jutro na swego notaryusza o trzeciéj godzinie?
— Niech przyjdzie, to zobaczy!
— Czy niebędziesz się Pani znajdować dziś wieczór na koncercie Pani T***.
— Nie, powracam do siebie.
— Jakto, tak wcześnie!
— Tak, aby uporządkować niektóre interesa, kiedy jutro ma się odbyć poważna konferencja z najnieznośniejszym i najnaprzykrzeńszym ze wszystkich prawników.
Mówiąc te słowa, i zawsze śmiejąc się do rozpuku, wsiadła do powozu.
Powróciłem pod przysionek, zaczekać nim mój powóz także zajedzie; tam gruby Pommerive przechodząc około mnie, zaczepił i rzekł. — Już to niewierny!.... Jest to zawcześnie.... lub zapóźno...
Wzruszyłem ramionami i uśmiéchnąłem się. Poszedłem na ten koncert. — Za wielki tłok. — Dla mnie muzyka jest bez wdzięku, jeśli jej niemogę słuchać wygodnie. Powróciwszy do siebie, zastałem długi i czuły list od Małgorzaty.
Rozmawiając z nią dziś rano, przyznałem się że namiętnie lubię fiołki Parmeńskie. — Znajduję w moim salonie dwa kosze, prawdziwie kolossalne, niemi napełnione.
Ta pamięć, ta delikatna grzeczność, wzruszyła mnie, zachwyciła, lecz jednak niezawstydziła prawdziwie, że nadskakuję Pani V**, któréj świętność i żywość tak bardzo mi się podobają.
Z miłością jednak czytam list Małgorzaty; jest tkliwa i dobra, oddycha powabną tęsknotą; cieszy się z tego długiego wieczora, który samotnie przepędziła, z mojém tylko wspomnieniem. W przypisku, przypomina mi, że jutro, o trzeciéj, mamy się zejść u Panny Lenormand, aby się dowiedziéć o naszéj przyszłości.
O trzeciéj właśnie przyobiecałem przyjść do Pani V** obejrzéć jéj rysunki; co tu robić? Niemogłem zapewne kłaść na szalę mego głębokiego i prawdziwego przywiązania ku Małgorzacie, z zajęciem bardzo mocném wprawdzie, lecz tylko chwilowém, jakie we mnie wzbudziła Pani V**, również ładna i ułudna, jak była płochą i wabną.
Lecz jestem pewny przywiązania Małgorzały? jest to miłość szczera i trwała: przemijające moje stosunki z Panią V**, nienaruszą wreście w niczém tego przywiązania tak tkliwego i szczerego.
Z kobiétą tak niestałą i zmienną jak Pani de V*** stracona sposobność może się już więcéj nienapotkać, — przypadek jest jéj bożyszczem. — Pójdę więc jutro do niéj. — Wynajdę jaką wymówkę, aby odłożyć do pojutrza naszą bytność u Panny Lenormand. — Co dać za powód? — interes... z notaryuszem? — nie, było płonne zdradziectwo...
— Cóż jednak powiedzieć?
— Poddaję się wreście, ale za to przynajmniéj napiszę do Małgorzaty list jak najczulszy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tylko co odczytałem ten list napisany przezemnie do pani de Pënâfiel. List ten dobrze mi się udał, — czuły, namiętny, a to bynajmniéj nieudane, prawdziwe, głęboko uczute. Rzecz dziwna! i stale myślę aby ją zwieść, a jednakże nigdy może miłość moja ku niéj niebyła ani żywszą, ani szczerszą. — Nie mam żadnéj przyczyny kłaniać sam przed sobą, słucham co myślę...
To prawda, kocham Małgorzatę bardziej niżeli ją kiedykolwiek kochałem; dawniéj, może bym się był cofnął przed jaką ofiarą, teraz uprzedziłbym każdą, ofiarę, jakiejby mogła odemnie żądać, a jednakże powtarzam, że myślę ją zwieść!
Czyż ta myśl zawstydza mnie? czy obudzą zgryzotę? żal? — Nie.
Czyż waham się choć chwilę na tę myśl że Małgorzata może być uwiadomioną o téj niewierności i z tego powodu doznać głębokiego zmartwienia? — Nie.
Czy czuję dla pani V*** jakie wzniosłe i szlachetne uczucie? — Nie. Jest to pałająca żądza, która zdaje się że tak prędko zagaśnie, jak prędko się rozpłomieniła.
A jednak, rzecz dziwna, sam sobie jeszcze powtarzam, — zdaje mi się że bardziéj kocham Małgorzatę. — Dla czegóż to stopniowanie uczuć? Nie jestże to złudzenie? zwodnicze widmo wywołane przekonaniem o własném zdradziectwie? nie szukam-że wymówki, nakazując sam sobie, i może pomimo własnéj wiedzy, tą kłamliwą wiarą. — Nie, słucham jak myślę... zdaje mi się że niezawodnie bardziéj ją kocham.
Szczególniejsza sprzeczność! duszy! Miałażby miłość moja ku Małgorzacie zwiększać się w miarę boleści którą przeczuwam że jéj sprawię?




§ V.
Kwiecień — 18***.

DNI słoneczne?... niestety! nie; ów czas promiennego szczęścia, który trwał więcéj niż przez dwa miesiące, miał się zaćmić i stać niezadługo posępnym i smutnym...
Szczególniejszy był dzień dzisiejszy.
Dziś rano, za przebudzeniem, odebrałem list od Małgorzaty: — nieco ją gniéwa to spóźnienie kabały. Dzień ten był wigilią jéj urodzin, sądziła go stosowniejszym, dla tego że był bardziéj fatalnym.
Chcąc zakupić porcelany Sewrskiéj i Saksońskiéj prosiła mnie abym się znajdował o wpół do trzeciéj u kupca bardzo wówczas wziętego aby zasięgnąć rady mego dobrego gustu.
Udałem się na naznaczone miejsce.
Gdyś my poszli obejrzeć mebel stojący w głębi magazynu, pozostaliśmy na chwile sami.
Małgorzata prosiła mnie, abym przyszedł u niéj wieczór przepędzić, przyobiecując że mi powie swą tajemnicę pierwszego maja.
Podziękowałem jéj jak najczuléj, wydała mi się jeszcze ładniejszą jak zwykle: miała na głowie kapotkę, obszytą koronkami i przyozdobioną bławatkami, która bardzo była jéj do twarzy.
O trzeciéj, rozszedłem się z nią, i udałem do pani V**.
Pomimo pustéj naszej wczorajszéj umowy, wedle któréj miałem koniecznie uchodzić za notaryusza, jeśli chciałem się poić urokiem znajdowania się z nią sam na sam, kazałem się zaanonsować pod mojém prawdziwém nazwiskiem, i zastałem ją samą.
Pokazała mi swoje akwarelle, które były prześliczne, gdyż jest najdoskonaléj ubogaconą talentami. — Aby jednak czemciś się odznaczyć twierdziłem że są niedobre, że rysunek niepoprawny, koloryt fałszywy i przesadzony, wykonanie niepewne i niezręczne.
— Wcale się na tém nie znasz, — rzekła śmiejąc się, — posiadam piękny talent; lecz że sam rysujesz, jest to tylko zazdrość.
— Nigdy się niezgodzimy w tym przedmiocie; pani znajdujesz swe akwarelle dobre, a ja je znajduję złe, nie mówmy więc o tém; mówmy o przedmiocie, na który pewno się zgodzimy.
— A jakiż to przedmiot?
— Jest to, Pani, doskonałość twego dowcipu i piękności.
— Otóż Pan się bardzo mylisz; bo przybierając z kolei rolę krytyka, przed chwilą tak niesprawiedliwie użytą kosztem mych biédnych rysunków, odpowiem Panu, że jeśli mnie znajdujesz zachwycającą, ja siebie znajduję szkaradną, bo mam z tysiąc najbrzydszych przymiotów. Że więc nigdy nieporozumiemy się w tym względzie, mówmy o czém inném.
— Niestety! jest to uprzedzenie z twéj strony, pani; na nieszczęście dla mnie, niemasz pani wszystkich zachwycających wad, które bym sobie życzył widzieć w tobie, a nadewszystko...
— Prawdziwy waryat z ciebie, chceszże tymczasem abym ci dała dowód mego ohydnego charakteru?
— Najgoręcéj tego pragnę.
— Posłuchaj mnie więc, a nadewszystko nieprzerywaj mi. Jedna z mych poufałych przyjaciółek. także niezmiernie złośliwa, chciała wywrzeć zemstę przeciwko jednéj ze swych znajomych; niepotrzebujesz wiedziéć dla czego chciała się zemścić. Przyjaciółka moja była piękna, lub raczéj ładna, żywa, zalotna, płocha. Co wszystko wymieniam jako przymioty, względnie do twego żądania, a bynajmniéj nie jako wady; dodaj do tego dowcip dość zabawny, wiele powabu, i ujmującą łatwość w pożyciu; a będziesz miał jéj portret. Kobiéta, na której moja przyjaciółka chciała się pomścić, była piękną także, Jęcz zarozumiałą, dumną i fałszywą w najwyższym stopniu; zdawało się jednak że się naprawdę rozkochała w pewnym mężczyźnie... Dla czegóż bym nie miała wyznać? tak jest, w mężczyźnie bardzo przyjemnym, dość odznaczającym się, który, słowem, niebyt podobny do wszystkich, dziś wesoły, zabawny, przyjemny; jutro dziwaczny, kwaśny, nudzący i znudzony. Jednakże, w jednym z swych pięknych dni rozsądku, okazał się bardzo zajęty moją przyjaciółką, któréj się także podobał, za nadto może podobał.... Przyjaciółka przyszła zasięgnąć odemnie rady.
— Mam nadzieję żeś poradziła twéj przyjaciółce to, cobym jéj sam był poradził, aby się pomściła na kobiécie pełnéj zarozumienia, uszcześliwiając potajemnie człowieka wyłącznego. Pensjonarka nawet była by się tego domyśliła; sposoby najprostsze są zawsze najlepszemi.
— Nie przerywaj-że mi. Przyjaciółka oczekiwała mego zdania, chciałam poznać charakter człowieka wyłącznego, czy był pewny, szczery, czy też niedyskretny i roztrzepany.
— I cóż pani?
— Był to jeden z tych łudzi dosyć rzadkich, którym kobiéta wszystkiego może się zwierzyć, którzy rozumieją wszystko, oceniają wszystko, przypuszczają wszystko, choćby potém mieli szczerze powiedzieć co myślą, lecz zagrzebują powierzenie się w najniedostępniejszéj tajemnicy. Jeśli tak się rzecz ma rzekłam do mojéj przyjaciółki, jeden ci tylko środek pozostaje to jest, niedbać na nic, być śmiałą, odważną, lub raczéj być tém, czém, my kobiéty, prawie nigdy nie jesteśmy, — szczerą i prawdziwą; — słowem, powiedz do człowieka wyłącznego:
»Chcesz mi się podobać: lecz wiem że jesteś kim innym zajęty; podzielane przywiązanie, nie tylko nie jest dla mnie stosowném, lecz jeśli przyjmę twe starania, chcę dowodu, sposobu pewnego, uczynienia niepodobieństwem, na przyszłość, powrócenie się do osoby którą mi poświęcisz. Słowem, przyśléj mi wszystkie jéj listy, z biletem wyraźnym i bardzo kompromitującym w tym przedmiocie, i.... przyszłość należy do szczęśliwych”... A co! czyż niedawałam okropnéj rady mojéj przyjaciółce? — rzekła do mnie pani de V** dokończając swe opowiadanie.
— Mógłbym pani odpowiedziéć, dzięki tejże saméj allegoryi, i utworzyć sobie natychmiast poufałego przyjaciela, który by się znalazł właśnie tym wyłącznym człowiekiem twéj poufałéj przyjaciółki. Ale posłuchaj pani, tylko żadnych wykrętów, mówmy szczerze; pani dość mnie znasz, ayś nie miała wiedziéć że umiem dochować tajemnicy. Czyż zdrady odemnie żądasz? Czyż tylko pod tym warunkiem miałbym być od ciebie przyjęty?
— Ależ pan jesteś chyba waryat.
— Bynajmniéj.
— Ale pocóż wnosić, że to, co mówię o mojéj przyjaciółce jest tylko pozorem mówienia saméj o sobie? i że mi chociaż przez myśl przeszło przyjmować pańskie starania?
— Zgoda, przypuść pani że człowiek wyłączny tak mówił, a nie ja.
— Otóż tak, to dobrze, tak to można porozmawiać, wracamy do rzeczywistości. Spytałbyś więc mojéj przyjaciółki, czy prawdziwie żąda po tobie zdrady? A gdyby jéj żądała, cóż byłbyś jéj odpowiedział?
— Że się czuję zdolny, szczególniéj z mą, popełnić wszelkiego rodzaju niewierności lecz że nigdy niepopełnię zdrady.
— A gdyby moja przyjaciółka naznaczyła jednak tę cenę za swą miłość?
— To niepodobna.
— Jakto?
— Byłbym to wziął za żart, i żadnym sposobem niechciał uchodzić za dudka.
— Dla czego żart?
— Bo niema kobiéty, która by mogła miéć myśl podobną:
— To trochę za wiele!
— Ja tak sądzę.
— Żadnéj kobiéty?
— Żadnéj!
— Lecz ja Panu powiadam, żem to doradziła mojéj przyjaciółce.
— Pozwól mi Pani wątpić o tém co powiadasz.
— To do niewytrzymania, przyszła nu na myśl ta zdrada, i poradziłam ją méj przyjaciółce, upewniam Pana.
— Nie mogę Pani uwierzyć; znam aż nazbyt szlachetność twego charakteru, aby dać wiarę własnym twoim oczernieniom.
— A przypuśćmy też teraz gdybym to Panu samemu powiedziała.
— Mnie?
— Panu.
— Niemogę przypuszczać niepodobieństwa.
— Lecz do Pana to teraz właśnie mówię.
— Prawdziwie mi to Pani powiadasz? Czynisz mi te warunki?
— Jak najprawdziwiéj.
— No, to na serio chcesz ze mnie sobie zażartować.
— Jesteś Pan przynajmniéj niezarozumiały.
— Bardzo pyszny i owszem, iż nieprzypuszczaim że mnie Pani sądzisz zdolnym do popełnienia podłości. Ale niemówmy już o innych, pomówmy o sobie, przyjmę moje starania bezwarunkowo, lub raczéj pod warunkiem, że mnie będziesz czynić niewiernym, tyle razy, ile ci się podoba.
— A te listy?
— Jeszcze to szaleństwo! Sądzisz wiec że niepostrzcgam iż to jest zresztą bardzo zręczny sposób doświadczania mnie? dowiedzenia się czy możesz śmiało rachować na moje uczciwość w miłości? to też, mówiąc między nami, ostrożność ta z twéj strony każe mi wróżyć bardzo wiele dobrego.
— Niezbywa ci przynajmniéj na zaufaniu:
— Czyż to próżność, żądać, mocną miéć nadzieję?
— Te listy? te listy?
— Zawsze te żarty? Co do téj próby, powtarzam, znajduję ją doskonałą, gdyż któraż kobiéta mogłaby miéć nawet zaufania, szacunku lub czułości dla mężczyzny zdolnego do podobnej nędzoty? nie powinażby się obawiać aby kiedyś, jéj listy także?...
— Pewno, żeby się mogła obawiać, gdyby była tak głupią, żeby pisała... — dodała pani de V***, ze śmiałém zapewnieniem, które mnie obraziło....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przy końcu rozmowy, przekonałem się że pani V*** tylko kosztem téj zdrady czyniła mi jakąś nadzieję.
Wyrachowanie to zdało mi się podwójnie ohydném z jéj strony: dla tego zapewne iż obrażało moję miłość własną, bo u pani V*** chęć zemszczenia się na pani Pënâfiel (a nieznałem powodu téj zemsty) przewyższała upodobanie jakie znajdowała w méj osobie.
Wyszedłem od pani V** dość zawiedziony. Rachowałem na widzenie się, jeśli nie bardziéj czułe, to przynajmniéj daleko bardziéj stanowcze; bo pani V*** taką miała sławę, iż sądziłem że starania moje bez żadnego warunku zostaną przyjęte; a warunki, które tak stanowczo na mnie wkładała, były zarówno uciążliwe jak niepodobne do przyjęcia.
Rzecz dziwna! o ile wczoraj, gdym myślał zwieść Małgorzatę, miłość moja ku niéj, zdawała mi się zwiększać... podobnie dzisiaj, gdy mi się nieudała zamierzona zdrada, przywiązanie moje zdawało się ostygać. Wrażenie to, może przesadzone, będzie zapewne chwilowém, — lecz go doznaję.
Myśląc o wieczorze, który mam z nią przepędzić, czuję iżbym się był okazał daleko czulszym, daleko przyjemniejszym, gdybym miał jakowe istotne przekroczenie do wyrzucania sobie, i ukrywania przed nią.
Dobrze sobie zapewne postąpiłem, odmawiając pani V*** tego, czego się po mnie spodziewała; lecz postępek mój, jakkolwiek naturalny, niezaspakajał bynajmniéj mojego sumienia; bo, ponieważ Małgorzata daleko bardziéj mi się podobała niżeli jéj nieprzyjaciołka niewahając się pomiędzy niemi, żadnéj nieuczyniłem ofiary.
Jednakże niepodobna mi prawie nieczuć jakiegoś gwałtownego gniewu przeciwko pani de Pënâfiel, kiedy pomyślę, że gdyby nie ta nie przyjaźń, którą obudziła w pani V**, byłoby mi zapewne łatwo być dla niéj chwilowo niewiernym, a niewierność ta miałaby dla mnie wielki urok.
Nic bardziéj samolubnego, niesprawiedliwszego, okrutniéj śmiesznego jak gniew mój przeciwko Małgorzacie, dla tego że mnie mimowolnie pozbawiła przyjemności, któréj rozgłos mógł stać się dla niéj gorzkiém cierpieniem.
Przyznaję się do tych nędzot; lecz tak myślę, i pod wpływem to takowych myśli udam się do pani de Pënâfiel.
— Co ztąd wyniknie? Nie wiem, lecz smutne mam przeczucie.




Rozdział 10.
NIEDOWIERZANIE. ―

OROPNY, okropny to wieczór!...[16] Będęż, go mógł sobie przypomnieć?... Tak jest, moje wspomnienia są jeszcze tak bolesne, że mi ich zapewne niezabraknie!
Przybyłem do pałacu Pënâfiel o wpół do dziesiątéj, w usposobieniu umysłu kwaśném i cudném.
— Także późno przychodzisz! — rzekła do mnie Małgorzata z uśmiechem i tonem przyjacielskiego wyrzutu; — lecz tak mi spieszno powiedzieć ci moję tajemnicę, zamiary jakie ułożyłam na pierwszego maja, że niechcę trawić czasu na łajanie. Siadaj tu przy mnie, i nie przemów ani słówka.
Kontent z tego zalecenia, które dozwalało mi ukryć mój humor zgryźliwy pocałowałem Małgorzatę w rękę, i rzekłem tonem poważnym, który sądziła że udaję: — Otóż jestem jak najuważniejszym i słucham.
— Spodziewam się że ta mina poważna, ta uwaga, znikną niezadługo przed odurzająca niespodzianką którą ci mam powiedzieć, dodała śmiejąc się pani de Pënâfiel, — lecz mniejsza o to? nieprzerywaj mi.
Chciałam pójść dziś rano do panny Lenormand, nie tylko z powodu moich urodzin, lecz jeszcze dla tego że byłam ciekawa dowiedzieć się czy sławna ta wróżka potrafi mi przepowiedzieć, że, największe szczęście, które kiedykolwiek w życiu marzyłam, bliskie było ziszczenia: Oto marzone przezemnie szczęście: — pierwszego maja opuszczam Paryż...
— Jedziesz!...
— Cicho — rzekła Małgorzata, kładąc swój ładny paluszek na ustach; — otóż już jesteś wzruszony, chociaż dopiéro zaczęłam; cóż to będzie daléj? Posłuchaj: wyjeżdżam ! maja, biorąc ze sobą tylko zaufanego człowieka. moją stara pokojowę, pannę Vandeuil. Pozorny cel mojéj podróży jest kilko miesięczny pobyt w jednéj z mych posiadłości, w Lotaryngii, w któréj już od dawna nie byłam...
— Zgaduję...
— Niezgadujesz bynajmniéj. O sześć mil od Paryża, zatrzymuję się, zostawiam mój powóz u ojca mojéj pokojowéj, który najzupełniéj jest dla mnie wylany, i powracam do Paryża, zgadnij gdzie?
— Prawdziwie nie wiem...
— Do skromnego lecz ślicznego pomieszkania, będącego w jednéj z najodleglejszych dzielnic, i osiadam w niém pod imieniem pani Duval, młodéj wdowy, przybywając z Bretanii do Paryża, dla prowadzenia procesu... A co, czyż niemówiłam? otóż, jakém się spodziewała, jesteś zadziwiony, osłupiały, — rzekła Małgorzata.
Niedoświadczałem ani zadziwienia, ani osłupiałości, lecz zupełnie innego uczucia.
Bądź w skutek kwaśnego usposobienia mego umysłu rozdrażnionego, lub z powodu mego wrodzonego niedowierzania, ten projekt odosobnienia się przypomniał mi nagle jedne z tysiącznych ohydnych pogłosek które rozsiewano o pani de Pënâfiel, a pomiędzy innemi tajemnicze awantury, które utrzymywano iż się wydarzyły w małym odosobnionym domku, który do niéj należał. Późniéj, Małgorzata zawsze to przedemną zaprzeczała, podobnie jak tyle innych niedorzecznych potwarzy, które niemogąc wprost zaczepić żadnego dowodu, zmuszone były przypuszczać tysiąc tajemnych wypadków. — Odurzony też idealeém szczęściem którego kosztowałem od miesiąca, lub raczéj podczas tego przystępu rozumu i szczęścia, tyle byłem rozsądny, żem ani na chwilę niepomyślał o przeszłości. Obok téj zachwycającéj kobiéty, ślepo uwierzyłem w to, w co zawsze jest tak wygodnie, tak dobrze, tak rozsądnie wierzyć, uwierzyłem że jestem sam tylko kochany ślepo uwierzyłem w szlachetne wytłumaczenie jéj postępowania; zapomniałem nakoniec podłych i nędznych niedowierzań, które mnie względem niéj tak srodze uczyniły niesprawiedliwym. Dla czegóż teraz, z powodu tego usunienia się od świata wpadłem znowu w moje obmierzłe marzenia o niedowierzaniu? Sam tego niewiem. Ale, niestety! uległem ich boleśnemu natrętstwu.
— Skoro raz osiądę w moim domku, — mówiła daléj pani de Pënâfiel, — przyjmuję codziennie mojego brata.... tym bratem, jesteś Pan, bo pozostajesz na pozór w Paryżu; tylko kiedy niekiedy pokazujesz się na operze, na wizytach: potém, opuszczając co prędzéj świetne nudy twego eleganckiego mieszkania, przybywasz tu codzień, skromnie, przepędzać długie godziny przy twéj ukochanéj siostrze; słowem, wszystkie wolne chwile, które ci pozostaną od ukazywania się śród świata. A co, Arturze, cóż mówisz na tę pustotę? czy nie jest zachwycająca? O! mój przyjacielu, gdybyś wiedział jaką dziecinną radość obiecuję sobie z tego życia; tak poufale podzielanego z tobą, z tego ukrycia, z téj tajemnicy, z tych długich przechadzek, z tych wieczorów przepędzanych z dala od natrętnych i zazdrosnych, z tych dni, które całkiem do nas należeć będą, a które tak rozmaicie zostaną zapełnione! Bo nie wiesz Arturze, że będziemy tam mieli salon, w którym znajdziemy wszystko co potrzeba do malarstwa i muzyki; tam będą książki które ty lubisz, w których ja mam największe upodobanie. Domek jest mały lecz wygodny; ogród wielki, cienisty, samotny. Służba nasza składać się będzie, — tylko nie wyszydzaj za bardzo tych gospodarskich szczegółów, — służba nasza składać się będzie z mojéj pokojowéj, z drugiéj kobiéty, którą do pomocy przybierze, i ze służącego dla ciebie.
Naprzód się już cieszę, że poznam iż można być doskonale szczęśliwym najskromniejszém życiem, i że będziemy mogli z doświadczenia sądzić o tém mierném utrzymania, którego, my bogacze, niedomyślamy się nawet wszystkich szczegółów... słowem, drogi przyjacielu, dopóki sam się nie znudzisz tą samotnością, dopóty zamiarem moim jest tak życie przepędzać, zresztą, może to dzieciństwo, lecz to najzupełniejsze odosobnienie się od Paryża, wśród samegoż Paryża bawiło by mnie niezmiernie, gdyby szczęście pozostawiało mi dość czasu aby się tém zajmować. Zresztą, mój projekt nie może się udać tylko w Paryżu, bo, gdybyśmy oboje zniknęli, świat by zbyt prędko domyślił się prawdy; gdy tymczasem, kiedy ty pozostaniesz, domysły jego oszukane zostaną. Lecz najpocieszniejsze będą wnioski względem powodu mego oddalenia się, rozmaite kłamstwa które pleść będą, a nadewszystko dowody, któremi będą je popierać. Ach! kiedy pomyślę o wszystkiém co usłyszysz, zazdroszczę prawie twojego miejsca. Lecz widzisz że używam w całéj pełności prawa, któregom się domagała, abyś mi nie przerywał; bo też trudno przestać mówić o szczęściu którego się oczekuje, którego się pragnie... o! którego się pragnie wszystkiemi siłami miłości i nadziei; — dodała Małgorzata, z promieniejącym wyrazem twarzy.
Zaledwie ją słuchałem. Powtarzam, jéj zamiary obudziły we mnie niegodne podejrzenia, tak szczęśliwie uśpione przez dwa miesiące największego szczęścia. Te pełne czci i głębokie uwielbienie z jakiém przypominała sobie męża, a które powinno było mi wytłumaczyć życie Małgorzaty, wydało mi się wtenczas niezgrabną tylko bajką, i oburzałem się, że choć na chwilę mogłem się dać tak śmiesznie ułudzie. — Uwierzyłem znowu, i uporczywiéj jeszcze, wszystkim obmierzłym dawniejszym obmowom. Srodze też rozgniewany żem uległ na chwilę uniesieniu szlachetnego zaufania, i zapomniał tego co nazywałem moją przenikliwością i zdolnością, najszkaradniejszy gniew oburzył się w mem sercu. — Zaczynając nakoniec od tego przypuszczenia, że to, co Małgorzata proponowała mi z tak zachwycającym wdziękiem, również to proponowała i innym, zapewne w tychże samych wyrazach, i udając tęż samę prostoduszną i radosną nadzieję; niewidząc wtenczas nic hardziéj oburzającego, jak tę bezpotrzebną fałszywość, nic głupszego jak moją rolę, gdybym zdawał się wierzyć w to nagłe zapragnienie szczęścia nieznanego, które niby to oburzałem w sercu Małgorzaty, pokrywając mój gniew pełen nienawiści lodowatą ironią, odpowiedziałem:
— Prawiła że ten zamiar jest niewymownie ładny, a ta myśl tajemniczego ustronia śród Paryża, wydałaby mi się bardzo oryginalną, gdybym niewiedział że to powtórzenie... a ja powtórzenia, w pewnych okolicznościach, znajduję bardzo oschłe i nudne.
O Boże! z jakąż, to obojętnością przyjmujesz moję propozycyę! — rzekła smutnie Małgorzata, postrzegając nakoniec zmianę mych rysów; — a ja sądziłam że będziesz podzielał moję radość!.. a ja byłam tak szczęśliwą, tak bardzo szczęśliwą tą przyszłością szczęścia i tajemnicy!
— Ta niezmienna radość dowodzi przynajmniéj ciągle odradzającą się świeżość twych uczuć, Pani; gdyby nie to, zdaje mi się iż byłabyś nieco przesycona tym gatunkiem szczęścia i tajemnicy...
— Po chcesz przez to rozumiéć?
— Chcę rozumiéć że ta samotnia nie pierwszy raz będzie świadkiem tych tajemniczych i namiętnych miłostek, których mam być bohaterem... z kolei.
— Prawdziwie, nierozumiem cię, Arturze; wytłumacz się... Sama nie wiem dla czego, ale wyrazy twoje krew w mych żyłach lodowacą..
— Chcesz, Pani, abym się wytłumaczył?... Zgoda! Kazać sobie powiadać to, co się wie doskonale, jest to także fantazja, podobnie jak wiele innych, jak, naprzykład, fantazja doświadczania swych kochanków przez samotność... ostatnia próba, po której uklassyfikowani zapewne bywają wedle swych zasług.
— Powtarzam że cię nierozumiem, Arturze; a jednak twoje spojrzenie zimne i ironiczne przykrość mi sprawia, przypomina mi ten dzień okropny, w którym... Ależ powiedz, co ci się stało? Wytlómacz się, o mój Boże! wytłumacz się! cóż możeż mi wyrzucać? czyż ten projekt tobie się niepodoba? wyrzekłam się go, niemyślmy już o nim; ależ, na nieba! powiedz mi, co ci jest? Zkąd pochodzi ta zmiana? Wczoraj jeszcze, dziś nawet rano, byłeś tak dobry, tak kochający... twój ostatni list... był tak czuły!!....
— Wczoraj i dziś rano jeszcze, byłem głupcem i ślepym; może i teraz równie jestem głupi, lecz przynajmniéj oczy mi się otworzyły.
— Oczy ci się otworzyły! — powtórzyła Małgorzata, niepojmując co mówimy.
— Co do mojego ostatniego listu, wiesz również jak ja... lepiéj nawet odemnie, że jeśli trudną jest rzeczą udawać prawdę w mowie, w poruszeniach, w nagięciach głosu, nic łatwiejszego i pospolitszego jak kłamać w frazie wyszukanéj nad którą można się dostatecznie zastanowić... I tak naprzykład, gdym napisał do ciebie ten list ostatni... tak czuły jak powiadasz, tego dnia właśnie pani *** naznaczyła mi schadzkę.
— Arturze! Arturze! okrutne sobie robisz żarty! i niechcąc tego zapewne, wielką mi sprawiasz boleść....
— Ja nie żartuję, przysięgam Pani; mówię otém bardzo na prawdę, po przyjacielsku.... abyś niebyła dłużéj ofiarą mojéj fałszywości... jak ja fałszywości twojéj nie chce być ofiarą.
— Ofiarą?... ofiarą mojéj fałszywości?
— Tak jest.
— Ofiarą mojéj fałszywości?... Co za dziwne wyrażenie w twych ustach! I dla czegóż miałbyś być moją ofiarą? Co to znaczy? Ależ to do niewytłómaczenia... i z jakiegoż to powodu, o mój Boże! powiadasz mi to?
— Powiadam to Pani z powodu o którym daleko wiész lepiéj niżeli ja: bo nie pierwszym jestem z jéj kochanków, któremu proponujesz tę pocieszną przedmieściową sielankę.
Małgorzata załamała ręce, i opuściła je na kolana, poglądając na mnie osłupiaemi z boleści oczyma. Lecz mówiłem daléj śmiało, chociaż serce moje biło mocno i prędko... i chociaż wspomnienie ostatniéj rozmowy mianéj niegdyś z Helenę przez myśl mi przebiegło, pałające i bolesne jak gdyby ognisty pocisk.
— Bo to widzisz, moje kochanie, śród roztargnień światowych, można dość przyzwoicie odgrywać rolę kochanka, i uprzejmie niewiedziéć o tych co nas poprzedzili w sercu ukochanego przedmiotu; nic śmieszniejszego zresztą jak niespokojność o to, co już minęło; bo jeśli przeszłość do nas należała, przyszłość pozostaje, i diabli wiedzę co nam gotuje. Lecz aby dobrze odegrać tę rolę kochanka bez naddziadów... w tajemniczéj sielance, któréj zwykłemi widzami jesteście, ty Pani, i twoja pokojowa; lecz aby grać przynajmniéj jak inni w domeczek i serce! trzeba być lepszym lub gorszym aktorem niżeli ja nim jestem. Słowo honoru, moja kochana Małgorzato, za bardzo bym się lękał okazać niższym od moich licznych poprzedników, a pragnę zachować dobrę opinią jaka masz o mnie.
— Ach! mój Boże... miałam sen okropny i bardzo cierpię... — rzekła, podnosząc swe drżące ręce do czoła.
Artery moje tak mocno biły, że ledwie nie pękły; czułem chwilami, że sprawiam straszliwe zmartwienie téj biednéj kobiécie, więdląc z tak prostaczą i zuchwałą ironię czarodziejską przyszłość, o któréj marzyło jéj serce. Wyobrażałem sobie ze drżeniem co musiała cierpiéć, jeśli istotnie byłem pierwszą jéj miłością od śmierci męża... Lecz moje podejrzliwe niedowierzanie, jeszcze bardziéj podniecone wspomnieniem tylu ohydnych pogłosek rozsiewanych o Małgorzacie, a szczególniéj obawa aby nie być wystrychniętym na dudka, przytłumiały te zabłyski rozsądku, i nieznajdowałem wyrazów dość pogardnych na urąganie się z tego, co nazywałem nieubłaganą fałszywością tej kobiéty.
Niezadługo we łzach się rozpłynęła.
Nieoburza się na moje podejrzenia! znosi podobne brutalstwa! Szczerość byłaby mniéj cierpliwą, samo kłamstwo jest tylko podłém. Była uległą dla mnie, dla czegóżby nie była uległą i dla innych?... Takie tylko myśli obudziła we mnie ta boleść milcząca i łzami zalana.
Długo płakała.
Niepowiedziawszy jéj ani słowa pociechy, spoglądałem na nią z miną posępną i nienawistną, rozjątrzony sam przeciwko sobie, a obwiniając ją jednak o tysiąc bolesnych uczuć które mną miotały.
Raptem Małgorzata podniosła swą twarz bladą i osłupiałą; spojrzała w około siebie z obłąkaniem, powstała wyprostowana, i postąpiła parę kroków, mówiąc: — Nic, nie, to nie sen... to rzeczywistość... to... — Potém musi być jéj sił zabrakło, i padła na krzesło....
Wtenczas obcierając oczy, rzekła do mnie dość niezachwianym głosem: — Przebacz tę słabość, ależ bo od tego czasu jakém ci wszystko powiedziała... pierwszy raz tak się ze mną obchodzisz... Jednak sądzę cię daleko mniéj okrutnym niżeli się wydajesz. Niepodobna abyś dla zabawy sprawiał mi tak okropną boleść; nie, to niepodobna, nie mam też za to do ciebie urazy; zwiedziono się, i uwierzyłeś w potworze. Przecież, drogi przyjacielu, ani ty, ani ja, niemożemy poświęcać przyszłego naszego szczęścia tak nędznym obmowom? Powiesz mi więc, powierzysz swoje podejrzenia, dowody jakie sądzisz miéć na poparcie mojéj fałszywości, a zniszczę je jedném słowem, słyszysz, jedném słowem, gdyż prawda posiada wymowę, któréj nic oprzeć się nic może.... — Raz jeszcze powtarzam, niemam za to urazy do ciebie, Arturze! Aby obchodzić się z kobiétą, tak, jak się ze mną obszedłeś, i to w chwili, gdy promieniejąca miłością i szczęściem, chciała ci... Lecz nie nie, już tu o to niechodzi... Słowem, aby się obejść z kobiétą tak pogardnie i tak srogo, trzeba miéć prawdziwe przeciwko niéj dowody, nieprawdaż? Powiedz, powiedz więc, jakie to są dowody?
Ta spokojna i szlachetna mowa rozjątrzyła mnie, gdyż musiałem się na nię zapłonić ze wstydu. Jakże ośmielić się wyznać, że nędzny kaprys nieuleczonego niedowierzania, że błaha pamięć potwarzy, że gniew nadewszystko, iż mi się nieudało z panią V***, tak prędko jak się spodziewałem, jedynie były przyczyną mojéj grubiańskiéj i zuchwałéj odpowiedzi? I tak, przez dumę niech ciałem się przyznać żem sobie postąpił jak waryat, i nieprzestałem być okrutnym, niesprawiedliwym, lub raczéj szalonym ze złośliwości.
— Pani, — rzekłem dumnie, niepotrzebuję tłumaczyć się z mego przekonania; dostateczne jest dla mnie, i pozostaję przy niém.
— Lecz ono dla mnie nie jest dostateczném. Zostałam niegodnie oczernioną w twych oczach, i chcę się usprawiedliwić!
— Nie oczerniono Pani; wierzę w to co mi się zdaje....
— On wierzy! o mój Boże, on wierzy!... i bezwstydnie sądzisz żem innym mówiła o tém marzeniu szczęścia?... i myślisz, że jestem tyle podłą, tyle nikczemną, aby tak kłamać, i to codziennie, i że jestem nazwyczajona do nikczemnego postępowania?
— Niema w tém ani nikczemności, ani podłości, ani kłamstwa. Pani wielu, bardzo wielu uczyniłaś szczęśliwymi.. i wiem że ich szczęście musiało być zachwycającém. Opowiedziałaś mi przewyborną historyą o wierności małżeńskiéj, która przeżyła nawet nieboszczyka, historyą najzupełniéj w guście wdów Malabarskich. Ta pamięć o nieboszczyku uwielbionym, pieszczonym, pielęgnowanym jak gdyby żyjąca istota, była nieco wolném tłumaczeniem... ale bardzo oryginalném, twego życia, przeciwnie tak miłośnie zapełnionego; jest to prócz tego dobry postępek, z twéj strony. Pani, aby we mnie wmówić że sam tylko pozyskałem twą łaskę.
Odpowiedziałem na to również dobrym postępkiem, niedręcząc już Pani o to, i udając żem się dał oszukać; prócz tego, niby to ją pierwszy odnosiłem tryumf nad kochanym umarłym...passowanie się wprawdzie niebardzo pochlebne, lecz....
— Nieszczęśliwy! — zawołała Małgorzata przerywając mi, i powstając wyprostowana, majestatyczna i prawie groźna, z okiem iskrzącém, z policzkami zapłonionemi z oburzenia. Potém, opiérając się nagle o jeden z mebli, rzekła sama do siebie cichym głosem, i jak gdyby zgromiona wyrzutami sumienia; — Zasłużyłam nato... zasłużyłam Cierp nieszczęśliwa kobiéto..., przed kimże teraz będziesz śmiała uskarżać się!!!...
Wśród tysiąca tłumnych wrażeń, które passowały się w méj duszy, uczułem wzruszenie głębokiéj litości i straszliwego przestrachu; może byłbym odzyskał rozsądek, gdy Małgorzata, obcierając łzy swoje, rzekła do mnie ucinanym głosem. — Raz ostatni pytam Pana, czy wierzysz choć w jednę z tych niegodnych potwarzy? Zastanów się dobrze nad tém...; twoja odpowiedź ustali mój los i twój zarazem!....
Rozjątrzył mnie ton groźby, zwaryowałem prawie, lub raczéj stałem się igrzyskiem jakiegoś obłędu.
Zbliżając się do Małgorzaty, rzekłem, obejmując w pół jéj kibić.
Doprawdy, moja kochana, oburzenie tak ci do twarzyjak czepeczek od pani Baudrand; nigdy niewydawałaś mi się ładniejszą. Daléj, mój aniele, mój żeński Don Żuanie, pójdź zwodzić zarazem kochanków wczorajszych i jutrzejszych... i wypłatać biednemu nieboszczykowi Margrabiemu nową, dotąd niewydaną, nieznaną, niewierność....
Zrazu słuchała mnie osłupiała, potém wydała krzyk rozdzierający, odepchnęła mnie gwałtownie, i schroniła się do swego sypialnego pokoju, i posłyszałem jak z pośpiechem na klucz się zamykała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Powróciłem do siebie jak człowiek pijany.

Zaledwie sobie niewyraźnie przypomnieć mogłem to co się stało.
Wieczorem porwała mnie gwałtowna gorączka; zdaje mi się że całą noc byłem w obłąkaniu.
Nazajutrz mój kamerdyner oddał mi zapieczętowaną paczkę.
Były to moje listy pisane do Małgorzaty.
— Któż to przyniósł? — spytałem.
— Panna Vandeuil, Panie, o drugiéj godzinie z rana.
— A pani de Pënâfiel?
— Pani Margrabina pojechała dziś w nocy pocztą; ludzie jéj niewiedzą dokąd.




Rozdział 11.
SPOTKANIE. ―

NPOTRZEBNĄ jest, zeczą powtarzać, jak gorzkiemi były moje żale i zgryzoty po odjeździe pani de Pënâfiel. Doświadczyłem, chociaż z niejaką odmianą, tego samego udręczenia co po zerwaniu z Heleną. Tylko, że, nim się zupełnie wyrzekłem téj szlachetnéj dziewicy, pozostała mi jeszcze długo miła i mocna nadzieja otrzymania jéj ręki; gdy tymczasem ani mogłem pomyśleć, aby zobaczyć jeszcze kiedy Małgorzatę. Jak zwykle, przywiązanie które mi okazywała, objawiło mi się w całéj swéj upajającéj słodyczy gdym je utracił, i przez fatalny sprzeczność, czułem że ją kocham namiętniej niż zwykle.
Przypominałem sobie z okrutną rozkoszą wszystko com tak niegodnie poświęcił, nie już samemu niedowierzaniu lecz pewnemu gatunkowi monomanii, zarówno złośliwéj jak głupiéj; cierpiałem za to okropnie bezwątpienia; lecz cóż to znaczyło? Waryat rozżarty cierpi także; a złe które czyni jestże mniéj dla tego złem?
Cóż więcéj powiem? obraz téj kobiéty zachwycającéj ukazywał mi się jeszcze piękniejszym, jeszcze rozkoszniejszym niż kiedykolwiek.... Nakoniec to w rozpacz wprawiające a pospolite zdanie, że wtedy tylko poznajemy cenę szczęścia, gdyśmy je utracili, było bolesną myślą, którą rozpacz moja pod wszystkiemi odmieniała kształty.
Zgromiony tak udręczającym żalem, cóż mogłem uczynić?
Niestety! gdy człowiek tak nieszczęśliwą posiada naturę, że miłość, durna, nauka lub obowiązki towarzyskie nie są dostateczne aby zająć jego umysł i serce; jeśli nadewszystko pogardza nią, lub niepoznaje tego dobroczynnego duchownego pokarmu, który wiara przedstawia mu jako zbawienny i niewyczerpany zasiłek; dusza jego, tak pozbawiona wszelkiéj wspaniałomyślnéj zasady, sama na sobie wywiera próżne działanie... wówczas bezimienne zmartwienia, posępne i blade nudy, dręczące niedowierzania, w rozpacz wprawiające widma.... rodzą się prawie zawsze z tych marzeń ponurych, samotnych i chorowitych.
Jeśli człowiek przeciwnie, zastosuje tę energię, która niszczeje i sama siebie pożera, do ścisłego wypełniania praw które Bóg i ludzkość przepisują, jeśli dokaże wytknąć niejako swój zawód, wypełnianiem swych obowiązków; zakreślić sobie tym sposobem drogę czystą i prostą, przytykającą do niemateryalnéj nadziei po śmierci; życie człowieka staje się logiczném i zależy głównie od zasady wedle któréj działa, i kresów do których dąży. Wówczas wszystko wiąże się ze sobą w najcudowniejszą jedność: każdy skutek ma swą przyczynę i swój wypadek. Słowem, zamiast błąkać się nędznie bez zajęcia, nadziei i hamulca postępuje ku pewnemu celowi. Fałszywą czy prawdziwą, dąży jednak jakąś drogą... a jeśli wspaniałe widoki co ją uwieńczają, a na które tak chciwie zwraca oczy, są tylko świetném omamieniem... mniejsza o to!.... jeśli to pocieszające i niebiańskie omamienie doprowadziło go do końca jego zawodu, z sercem napełnioném radością, nadzieją i miłością!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ależ, niestety! szlachetne te myśli na próżno mi przychodziły, nie czułem w sobie ani chęci, ani siły, pójść za ich wezwaniem.
Opadłem też całym ciężarem zniechęcenia w próżnię mego serca. Czułem złe, lecz niemiałem odwagi szukać lekarstwa. Działałem ze słabością ludzi, którzy, uporczywie trwając w boleści, przekładają cierpienie wewnętrzne i ciągłe, nad czyn heroiczny, lecz dobroczynny, żelaza lub ognia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wiodłem nędzne życie; w dzień niekazałem puszczać do siebie rzadkich gości, których moje osamotnienie się podczas szczęścia, nieodstręczyło jeszcze zupełnie odemnie. Niekiedy także oddawałem się gwałtownym ćwiczeniom, jeździłem konno, robiłem bronią z największym zapałem, aby się zmódz, zniweczyć utrudzeniem, sądząc że wyniszczając ciało, zdołam i myśl wycieńczyć.
Potém, gdy nadchodził wieczór, doświadczałem jakiegoś cierpkiego i dziwnego ukontentowania, owinąć się płaszczem, i tak błądzić na los po Paryżu, szczególniéj gdy czas był posępny i zabierało się na burze.
Mówiłem wtedy sam do siebie, z pewnym gatunkiem pogardnego uniesienia, również śmiesznego jak płonnego, przechodząc około wspaniałych pałaców; około oświeconych teatrów: widząc krzyżujące się powozy, które mosty mnóstwo osób na te zabawy. — I ja także, gdybym chciał, mam moje miejsce w tych wesołych salonach, w tym świecie tak świetnym i tak zazdroszczonym; gdybym chciał, w téj chwili niecierpliwe moje konie zaniosłyby mnie tam! To życie, którém pogardzam, byłoby radością i pychą wielkiéj liczby ludzi, a jednakże, przez jakiś niepojęty kaprys, urągający się z już przygotowanego szczęścia którém mnie los obdarzył, wolę błąkać się tak pieszo unosząc ze sobą nieuleczony smutek po tych błotnistych ulicach. Kobiéta piękna i młoda, szlachetna i dowcipna, słowem, połączająca wszystko, co może pochlebić próżności mężczyzny, upoiła mnie najczystszą miłością; a po dwóch miesiącach szczęścia idealnego, bez przyczyny i wstydu, szalenie, po brutalsku zdeptałem nogami tę miłość, z gniewem i pogardą. A nieposiadam nawet odwagi tego gniewu i téj pogardy, gdyż teraz płonię się za moje postępowanie, płaczę, jestem najnędzniejszym z ludzi, ukrywam istoty, co tu i owdzie błąkają się śród błota, zagadują... do mnie... do mnie, który w téj chwili mógłbym być u nóg kobiéty, któréj wszyscy podziwiają elegancją, dowcip i wdzięk! kobiéty, która sama ofiarowała mi urzeczywistnić najwyższe szczęście, a która może, w téj chwili, trzymała by moję rękę w swych ręku, i mówiła do mnie głosem czarodziejskim i z oczyma zwilgotnionemi czułością: — Do ciebie należy moja dusza, do ciebie całe moje życie!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W istocie, to było okropnie, a jednakże, przez fatalne dziwactwo mego nieszczęsnego umysłu, znajdowałem pewien gatunek uciechy, zarównie gorzkiéj jak niewytłómaczalnéj w sprzeczności téj teraźniejszości tak posępnéj, tak ohydnéj z przeszłością tak świetną.
Było to więc pewnego wieczora; w pięć lub sześć dni po odjeździe Małgorzaty, znajdowałem się właśnie w bolesnym paroksyzmie mych żali. Noc była posępna, deszcz padał, drobny i zimny; owinąłem się płaszczem i wyszedłem.
Nie wyobrażałem sobie nigdy że ulice Paryża są tak okropnie smutne o téj godzinie; nic posępniejszego jak blade odbicie się reworberów o ten bruk okryty błotem czarném i smrodliwém, i stojącą wodą po rynsztokach. Idąc tak na ślepo, często przychodził mi na myśl przerażający los człowieka bez schronienia, bez chléba bez sposobu do życia, i błąkającego się podobnie jak ja się błąkałem.
Przyznam się, gdy mnie te myśli napadały, jeśli spotkałem po drodze, podczas nocy burzliwéj, jaką kobiétę niosącą dziecię już zwiędlone przez nędzę, lub starego żebraka drżącego i wychudłego, dawałem im hojną jałmużnę, a chociaż występek miał zapewne większy udział w ich nędzy niżeli los, doświadczałem chwilowéj przyjemności, widząc z jakiem osłupieniem dotykali się sztuki złota.
Wówczas rozwijał się przed niemi oczyma przerażający obraz nędzy! nic téj odosobnionéj nędzy człowieka, który budując chatkę z liści lub chroniąc się w załom skały, mógłby przynajmniéj oddychać świeżém i czystém powietrzem, i miéć za pociechę słońce i samotność; lecz téj nędzy chciwéj, przedajnéj i hałasnéj miast wielkich, która się zgromadza, lub raczéj ciśnie w smrodliwe ustronia, aby jéj było ciepło.
Ogarniały mnie wówczas nieprzezwyciężone obawy, gdym przypuszczał że jestem zmuszony, niewiedziéć jakąś fatalnością, żyć temże samém życiem, pospołu z temi nieszczęśliwemi, których nędza o tyle psuje co i zbrodnia.
Biedniałem z przerażenia; gdyż stan najuciążliwszy, najpracowitszy, którym bym się mógł zajmować w samotności i na wolném powietrzu, nigdyby mnie nieprzestraszył; lecz gdy pomyślałem o tém życiu tak przymuszenie do siebie zbliżoném, na to ohydne i ciągłe zetknięcie się z ludźmi z więzień i galer, naprzyklad! ogarniał mnie niekiedy postrach tak niedorzeczny, iż niezdołam wypowiedzieć z jaką rozkoszą, z jakiem szczęściem znajdowałem znowu, powracając, dom mój dobrze objaśniony, służących moich bacznych na najmniejsze moje skinienie, moje książki, moje obrazy, moje portrety, słowem, całe to wnętrze spokojne i wygodne, do którego wpadłem jak do miejsca schronienia.
Ach! wtenczas to na kolanach, podziękowałem ojcu za majątek, który winien mu byłem! Smutna to wdzięczność, która potrzebowała sknerskiego przestrachu, aby ożywić się w mojém sercu, i wzniecić na chwilę wspomnienia, już tak dalekie i zapomniane!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz powracam do mojéj nocnéj przechadzki.
Pewnego wieczora, idąc z ulicy w ulicę, prawie machinalnie, przybyłem na bulwark Bastyllii. Księżyc rzucał niepewne światło przez szybko bieżące chmury tarcz jego przyćmiewające, gdyż wiatr był mocny, a drobny i gęsty deszczyk padał obficie. Mogła być blisko dziewiąta.
Pomiędzy kilku odosobnionemi domkami, leżącemi nieopodal dawnego ogrodu Bceaumarchais, jeden z nich zwrócił na siebie moją uwagę, gdyż mi się zdał być nowy i nadzwyczajnie czysty; był bardzo mały, a niewysokie sztachetki opasywały kawałek ogródka, podobnego do tych jakie widzimy przed domami w Anglii. W rogu domu były drzwi zielone z mosiężnym młotkiem; jedno tylko było piętro trzy okna na dole, i trzy na pierwszém piętrze. W zamkniętych okienicach postrzegłem dwie dziurki bardzo maleńkie, przeznaczone zapewne aby przepuszczały światło do środka; żywa światłość wybiegała temi otworami, zrobionemi właśnie na wysokość tak, że przypadały do mych oczu. Uległem na chwilę próżnéj ciekawości, i zajrzałem.
Zostawiono firanki rozchylone; mogłem więc przez szyby widzieć wnętrze tego pomieszkania.
Lecz cóż się ze mną stało, wielki Boże, gdym poznał Helenę!
Byłem osłupiały, gdyż sądziłem, że dotąd jeszcze znajduje się w Anglii, z matką.
Odwróciłem na chwilę oczy; bo wzruszenie moje było niezmierne, głębokie.
A serce moje biło tak gwałtownie, iż uderzenia jego boleść mi sprawiały: jednakże, owładnięty gwałtowną ciekawością, zajrzałem znowu.
O! jakże Helena zdawała mi się być teraz daleko piękniejszą! Niebyła już wątła i nieco pochylona jak dawniéj; ramiona jéj były szersze, kształty bardziéj rozwinięte, bardziéj zaokrąglone; lecz powabna jéj kibić zawsze była szczuplutka i wysmukła. Prócz tego jéj policzki świeże i rumiane, jéj czoło spokojne i czyste; słowem, cała jéj powierzchowność, wykrywała duszną spokojność i pogodę, która, wyznać muszę, straszliwie wiele złego mi zrobiła; bo postrzegłem że jestem na zawsze zapomniany... kiedy niezdawała się cierpieć.
Helena ubrana była w czarną jedwabną suknię; cudne jéj płowe włosy spływały w wielkie loki na jéj czoło i szyję, i postrzegłem, że jak zwykle, do zachwycenia miała nóżki obute.
W miarę jak oko moje nazwyczajało się patrzeć przez tak mały przestwór, widnokrąg który mogłem objąć zwiększał się; niezdołam też wyrazić tego com uczuł, gdy, przez drzwi nawpół otwarte, postrzegłem kolebkę!....
Helena siedziała w głębokim krześle z poręczami, ładne swe nóżki trzymała założone jedna na drugiéj, i czytała przy świetle lampy, osłonionéj zielonym jedwabnym daszkiem, która mi przypomniała nasz salon w Serval. Kiedy niekiedy kładła książkę na kolanach, i poruszeniem na które zadrżałem razem lubemi i gorzkiemi wspomnieniami, opierała swój podbródek świeży i biały na wierzchu lewéj ręki, któréj sam tylko mały palec wzniesiony był wzdłuż jéj policzka, z paznokciem szklniącym i gładkim jak muszelka różowa.
Helena, kiedy niekiedy, wlepiała spojrzenie, to raz niespokojne na zegar, to roztargnione na ogień, który jasny rzucał płomień; niekiedy także zdawała się bacznie słuchać od strony kolebki, i znowu wracała do czytania: potem czytając, przedłużała machinalnie jeden z jedwabistych i elastycznych pierścieni swych pięknych włosów, i niosła go do ust; drugie urojenie dziecinne, za które bardzo często łajana bywała od matki, a które, niestety! znowu boleśnie mi przypomniało nasze piękne dni przepędzone w Serval!
Wnętrze tego małego salonu było jaknajprostsze; obok Heleny, na stoliku przykrytym kobiercem, poznałem wazon z porcellany saskiéj, który miała po matce, a w którym zasadzony był jeden z jéj najulubieńszych kwiatów; ściany tego pokoju wyklejone były czerwonem papierowém obiciem, a na niém wisiało mnóstwo akwarel i rysunków, w dębowych ramach: nakoniec gipsowe wyciski, wedle płaskorzeźb starożytnych, najdoskonaléj wybranych, i kilka sztychów z obrazów Rambrandta, uzupełniały skromne ozdoby tego małego pokoiku.
Gdym się przypatrywał temu wszystkiemu z zajęciem i niewysłowioném udręczeniem, posłyszałem turkot powozu i oddaliłem się jaknajspieszniéj.
Zaledwie stanąłem na bulwarze, powóz zatrzymał się przed domem Heleny; mężczyzna wysoki, lecz którego rysów nie mogłem dojrzeć, wysiadł z niego, przeszedł około mnie, i otworzył małe zielone drzwiczki, które się zanim zamknęły.
Natychmiast, ciekawszy niż kiedykolwiek powróciłem do okiennic, lecz światło najzupełniéj zniknęło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zobaczywszy jaki numer domu, powróciłem do siebie....
Niepodobnaby mi było wypowiedzieć czegom doznał z przyczynienia się téj nowj boleści.
Helena poszła więc za mąż, lecz za kogóż? gdzież była jéj matka? Jakże, ja, najbliższy jéj krewny, niebytem uwiadomiony o tym związku. Wstręt Heleny musiał być więc bardzo uporczywy, kiedy niedopełniła nawet względem mnie prostego obowiązku przyzwoitości? Lecz któż był jéj mężem? Wedle tego coim mógł dostrzedz, utrzymanie ich było jaknajmierniejsze; czyi Helena znajdowała się w tym stanie szczęśliwą? — Niestety! powabna jéj twarz, tak łagodna i spokojna, aż nadto mnie o tém upewniała! bo mogłem niegdyś widzieć jakowe ślady bolesne i głębokie zmartwienie piętnowało na jéj rysach.
Była więc szczęśliwa!.. szczęśliwa.. bezemnie! szczęśliwa... chociaż uboga może! Gdyby tak było w istocie; jeśli bogactwo tak mało przyczyniało się do jéj uszczęśliwienia, jakąż ohydną pogardę musiałem w niéj wzbudzić, gdym ją tak podle o chciwość obwiniał?
Smutną noc przepędziłem. Szczęściem, niecierpliwa moja ciekawość wywiedzenia się dokładniéj o losie Heleny, potężną zrobiła przerwę w moich zmartwieniach, urozmaicając je, jeśli tak powiedzieć można.
Pragnąc być koniecznie uwiadomiony o wszystkich szczegółach, które dotyczyły się mojéj kuzynki, przemyśliwałem o rozmaitych sposobach.
Miałem służącego, który w podróży służył mi za kuryera; był to chłopiec zwinny, bardzo zręczny i rzadkie posiadający pojecie. Miałem przez chwilę ochotę polecić mu szpiegowanie i chodzenie na zwiady; lecz pomyślawszy że to mogło mocno skompromitować Helenę, namyśliłem się sam działać.
Dopięcie pożądanego skutku wydało mi się dość trudném, gdyż domek był odosobniony; nie było ani sąsiadów, ani odźwiernych, których by się można było zapytać, a za nic w świecie niebyłbym wszedł do domu Heleny.
Nieporzuciłem jednakże mojego zamiaru.




Rozdział 12.
MUZEUM. ―

Sposób którego użyłem, aby się dowiedziéć kto jest mąż Heleny, był bardzo prosty; i dość szczęśliwy przypadek mi go podał.
Nazajutrz rano udałem się, w fijakrze z zapuszczonemi storami, naprzeciw małego domku będącego przy ogrodzie Beaumarchais, aby rozpatrzeć się czy jaka okoliczność nieprzewidziana nieułatwi moich zamiarów. Nie czekałem długo; około dziewiątéj, człowiek niosący paczkę gazet i dzienników zapukał do zielonych drzwiczek, i oddał swój dziennik dość podeszłéj kobiécie, którą poznałem iż służyła niegdyś u mojéj ciotki.
Rozkazałem stangretowi pójść za roznosicielem dzienników; i gdy rozdał trzy lub cztery inne, po kilku domach będących na bulwarze, i zapuścił się w przyległą ulicę, wysiadłem z powozu, i przystępując ku niemu: — Powiedz mi nazwiska pięciu osób, którym tylko co poroznosiłeś gazety? zarobisz za to dwa luidory.
Człowiek ten spojrzał na mnie niezmiernie zmięszany.
— Pytam się o to z powodu zakładu, — rzekłem. — Objaśnienia te, jeśli mi ich udzielisz, niemogą z resztą w niczém cię skompromitować, i włożyłem mu dwa luidory w rękę.
— Dla czego nie, łaskawy Panie, bardzo chętnie, ponieważ adresy moich dzienników są drukowane, zdaje mi się że niema w tém nic złego pokazać je Panu.
— Wziąłem ołówek, i napisałem nazwiska które mi podyktował; wymienił mi trzy lub cztery zupełnie mnie nie obchodzące, i nakoniec, przybywając do numeru domu cztery, rzekł: »Pan Frank... malarz.”
— Spytałem, aby go zbić z toru podejrzeń, czy niema na liście abonujących, którzy mieszkają na bulwarze, pewnego Pana de Verneuil.
— Poszukał, odpowiedział że nie, podziękował mi, i powróciłem do domu prawie uszczęśliwiony.
Nazwisko Frank zdawało mi się być zagraniczne; Helena więc poszła zapewne za mąż, w czasie swéj podróży do Niemiec, za artystę, wedle wszelkiego podobieństwa, mało jeszcze znanego, bom nigdy nie słyszał aby o nim wspominano.
Poszedłem jednakże tego samego dnia jeszcze do Muzeum, spodziewając się znaleść w spisowéj książeczce jakie objaśnienie względem męża Heleny.
Nie mogę sobie wytłumaczyć co mnie powodowało do takowego postępku; byłem prawie pewny że Helena jest szczęśliwą, odkrycia więc moje musiały mi być koniecznie przykremi; lecz bądź że niewidziałem w tych smutnych roztargnieniach tylko sposób usunienia nieco z mojéj pamięci wspomnienia o Małgorzacie, bądź że pomimowolnie byłem posłuszny wpływowi uczucia niezupełnie jeszcze wygasłego w mojém sercu, wychodząc z obojętnéj nieczynności, w któréj pogrążałem się od kilka dni, wziąłem się do tych śledzeń z czynnością, która mnie samego zadziwiła.
Wystawa zbliżała się do końca: wszedłem do galeryi: nie było w niéj prawie nikogo. Otworzyłem książeczkę objaśnień, i znalazłem istotnie: Pan Frank, bulwark Beaumarchais. №.... Obraz i dwie akwarelle zapisane były pod tém nazwiskiem.
Ustęp jednéj ze scen Hrabi Egmonta, Goëthego, wskazywał przedmiot obrazu.
Malarz obrał koniec powabnego widzenia się Klary z Hrabią Egmontem; który, na proźbę swéj naiwnéj kochanki, przybywa do skromnego ustronia, w którém ona mieszka z swą matką, ubrany w przepyszne dworskie suknie. „Co za wspaniałość! — zawołała Klara, podziwiając z dziecinną radością świetny ubiór tego, którego kocha miłością tak głęboką i prostoduszną. — A ten aksamit, — mówi znowu, — a te hafty! niewiedziéć od czego zacząć; a naszyjnik złotego runa! Powiadałaś mi kiedyś, że to zaszczyt wielkiéj ceny! Mogę więc porównać go z twoją miłością ku mnie bo ją noszę podobnież.. tutaj, w sercu.”
Oto zresztą objaśnienie obrazu takie, jak było umieszczone w książeczce.

№.... PAN FRANK malarz
KLARA I EGMONT.

Klara. — „Ach! dozwól mi milczeć! dozwól mi zatrzymać cię! dozwól wlepić moje oczy w oczy twoje! znaleść w nich wszystko: pociechę, nadzieję, radość, bolęść. (Sciska go mocno wpatruje się w niego). Powiedz mi, powiedz, ja tego nierozumiem? Czyś ty doprawdy Egmont? Hrabia Egmont? ten wielki Egmont, o którym tak głośno mówią, o ktorym piszą w gazetach, od którego kraj nasz oczekuje swojego szczęścia?
Egmont. — „Nie Klaro, ja nie jestem tym Egmontem.”
Klara. Jakto?
Egmont. Posłuchaj. moje życie; lecz niechaj wpierw usiądę. (Siada, Klara klęka przed nim na taborecie, opiera obydwa swe łokcie na kolanach Egmonta, i wlepia swe oczy w jego oczy) Egmont o którym mówisz, jest Egmontem zgryźliwym, poważnym, zimnym, zmuszonym bez ustannie dawać baczność na siebie, przybierać to raz tę, to znowu inną maske: jest prześladowany, niepoznany, znudzony, gdy tymczasem świat go ma za wesołego, wolnego, swobodnego; kochany jest od „ludu, który sam niewié czego chce; otoczony przyjaciółmi, którym nie może się zwierzyć, podstrzegany przez ludzi którzy pragną go przeniknąć usidlić, pracując i trudząc się często bez celu, prawie zawsze bezkorzystnie. Ach! oszczędź mi przykrego wyliczania ma tego wszystkiego, co tamten Egmont myśli i czuje... Lecz Egmont który jest przy tobie, Klaro, jest szczery, szczęśliwy, spokojny, jest znany i kochany od najczulszego serca, które wzajemnie, zna aż do głębi, i które z miłością, z zaufaniem bez granic, przyciska do serca swojego... Ten Egmont, nakoniec Klaro... (ściska ją) to twój Egmont!...
Klara. — „Niechaj teraz umrę! świat niéma radości, któreby się z moją radością porównać mogły”.

(Goëthe. — Egmont akt II scena 3ia).
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wolny wybór przedmiotu do obrazu zdawał mi się zawsze zawierać w sobie prawdziwe wyjawienie pojęcia artysty; tam jest jego myśl, jego poezya; przyznam się też, że ta scena, którą wskazywała książeczka, zdawała mi się być cudnie wybraną.
Szukałem jednak tego obrazu z tajemną nadzieją ze go znajdę miernym i niebardzo godnym wysokiego natchnienia jakiego malarz zażądał od jednego z arcy-dzieł Goëthego.
Helena zdała mi się być zanadto szczęśliwą... Gdybym ją był znalazł smutną, nieprzyszłaby zapewne ta myśl złośliwa i zazdrosna.
Długo więc szukałem tego obrazu; odkryłem go nakoniec w miejscu najniekorzystniejszém, na wpół ukryty olbrzymiemi i massywnemi ramami wielkiego portretu.
Obraz Franka mógł mieć półczwartéj stopy wysokości, a półtrzeciéj stopy szerokości.
Powiedziałem już, że na zawstydzenie moje, zbliżyłem się do tego obrazu w nieprzychylném usposobieniu; lecz co nadewszystko, niewygładzając je zupełnie, kazało mi o niém zapomnieć, to moje podziwienie, a niezadługo uwielbienie mimowolne, poznając łagodną twarz Heleny, która posłużyła za wzór Klary!...
Była to Helena! któréj urok i wdzięk nie wysłowiony, upoetyzowała jeszcze boska potęga sztuki, bo ona sama może tylko nadać rysom, które na płótno przelewa, nawet najwierniéj, ten charakter niewytłómaczony, wielki, prawie nadludzki, który może tém jest dla rysów żyjących, czém perspektywa historyczna dla wypadków.
Im bardziéj rozpatrywałem się w tym obrazie tém bardziéj podziwiałem, prawie mimowolnie, i z udręczeniem nienawistnéj zazdrości, talent pełen świeżości, melancholii i wzniosłości, złączony z wielkiém pojęciem natury i namiętności.
Co do Egmonta, niepodobna było widzieć fizyonomii bardziéj męzkiéj i wyrazistéj. Jeśli kilka zmarszczek czoła wykrywało niezatarty ślad kłopotów politycznych, jeśli bladość jego zdradzała pożercze i przytłumione działanie tej ambicyi, którą Egmont ukrywał pod płochą powierzchownością, widać jednak było że kiedy znajdował się przy Klarze, wolny od wszelkiego znudzenia, zapominając swych niebezpiecznych zamiarów, przychodził odświeżyć pałające swe czoło pod łagodnym oddechem tego anioła poświęcenia i skromności który, jak mówi Goëthe, tak często usypiał to wielkie dziecko. Uśmiech Hrabiego pełen był spokojności i pogody, oczy jego promieniały zaufaniem i miłością; ułożenie jego, tak wesoło oswobodzone ze sztywności etykietalnéj, miało w sobie zaniedbanie pełne wdzięku, gdy tymczasem obie jego piękne ręce ściskały czule ręce Klary, opartéj na kolanach swego Egmonta, w którego wpatrywała się z uwielbieniem. W tém głębokiém i podziwiającém spojrzeniu Klary, wyczytać. można było nakoniec te słowa: »Ja biédna dziewczyna małoznacząca jestem kochana od Egmonta od wielkiego Egmonta! Skromność prosto-duszna i urocza, która czyni miłość téj młodéj dziewczyny tak wstydliwą, pokorną i namiętną!
Co do przydatków tego obrazu, ich nadzwyczajna prostota zręcznie była wyrachowaną, aby tém bardziéj uczynić wydatnym przepych ubioru Egmonta. Było to wnętrze ubogiego flamandzkiego domku; kołowrotek Klary, meble orzechowe z krzywemi nogami i świetnie połyskujące, na lewo, małe okienko z szybami oprawnemi w ołów, i ocienione ze dworu zielonemi gałązkami chmielu, na wpół-zasłaniającemi klatkę ptaszka. Przez to okienko zapewne pierwszy raz Klara widziała Egmonta, gdy przejeżdżając na pięknym rumaku, na czele swego wojska, Hrabia z nieporównanym wdziękiem; oddał jej pokłon złotą szpadą, nachylając swą pływającą kitę.
Nakoniec, ponad wysokim kominem z kapą, zasłoniętym rassową firanką, widać było naiwną i prostą rycinę, wystawiającą Wielkiego Egmonta! Niekształtny rysunek, któremu Klara często się przypatrywała, zadumana, niepomymyślawszy jednak, że kiedyś, wielki ten wódz u nóg jéj klęczeć! lub raczéj, że ona klęczeć będzie przed Egmontem; gdyż z cudną biegłością, malarz obrał taką pozycyę dla Klary, prawdziwe godło miłości téj zachwycającéj dziewczyny, zawsze tak nieśmiele klęczącéj, tak wdzięcznéj za szczęście którego udzielała.
Światło łagodne i gdzie niegdzie tylko padające oświecało ten obraz prawie całkiem będący wpół-cieniu, gdyż koloryt, chociaż mocny, potężny i silny, cudnéj był harmonii i czystości: w dodatkach nic mocnego, błyszczącego, rażącego, niezwracało na siebie oczu. Klara miała na sobie ubiór czarny i prosty młodych Flamandek, a szata Egmonta była z brunatnego aksamitu, hartowana srebrem, całe więc zajęcie spojrzenia, jeśli tak wyrazić się można, skupiało się najzupełniéj na te dwie zachwycające twarze.
Wyznaję, że, pomimo uprzedzeń moich przeciwko Frankowi, od czasu jakém widział Karola piątego pana Delacroix, Małgorzatę i Fausta pana Schefer, Dzieci Edwarda pana Delaroche, nigdy może głębiéj niebyłem wzruszony niepodobną do oparcia się potęgą jeniuszu.
Pod wpływem tego zniewalającego uroku, o niczém inném nie myśląc poiłem się tém, na co patrzałem, dozwoliłem się unieść tysiącowi wrażeń, jakie obraz ten we mnie obudzał; lecz skoro ten wyskok mimowolnego podziwienia uspokoił się, zazdrość moja wróciła tém dokuczliwsza, iż lepiéj czułem wszystko, co było wielkiego, i wzniosłego w talencie męża Heleny.
Zajrzałem do objaśniającéj książeczki, piękny ten obraz był jeszcze do sprzedania. — Nędzne ramy, których nagość pomimowolnie przykrość mi sprawiła, otaczały to arcydzieło, zaledwie widzialne, i zarzucone w sam koniec galeryi, pomiędzy wszystkie nędzne malowidła, które zwykle wyganiają w tę stronę.
Osądziłem ztąd, jak jeszcze małą sławę posiadał Frank; przybywając zapewne z Niemiec, bez wsparcia i protekcyi, oddał swój obraz na wystawę, nie znając nikogo, komu by go mógł sprzedać, utrzymują, że niektóre wielkie i prawdziwe talenta umierają, nieznane, lub pozostają niepoznane: nie wierzę temu; pierwsza próba może nie być szczęśliwą, lecz prawdziwa zasługa stanie niezawodnie kiedyś w równi z i mierni zasługami. Uwagę tę, którą sądzę być słuszną, uczyniłem wtenczas, pomyślawszy z goryczą, że prędzéj lub późniéj, znakomity talent Franka zostanie wykryty, i że ukrycie jego, z którego chciałbym się był cieszyć, będzie tylko chwilowćém.
Poszukałem numeru i przedmiotów akwareli, także wymienionych w objaśniającéj książeczce. Podobnież jak obraz, wykrywały poetyczne pojęcie malarza.
Jedna wzięta była z Króla Leara Szekspira; druga, także z Goëthego, z jego pięknego dramatu Goetz z Berlinchingen.
Nie daleko od obrazu Franka znalazłem te dwa rysunki, na wielki zrobione rozmiar.
Przedmiotem pierwszego była smutna i rozczulająca scena, w któréj szlachetna córka dobrego i starego króla, Kordelia, śledzi powrotu do zdrowych zmysłów ojca, którego okrucieństwo innych jego córek przywiodło do waryacyi, i który woła: — »Gdzież jestem? Czy to piękna światłość dzienna? Srodze się ze mną obeszli! umarłbym z saméj litości, gdybym widział kogo innego cierpiącego to, co ja cierpię. — O! spojrzyj na mnie, Panie! odpowiada mu łagodna Kordelia. — Wyciągnij twe ręce aby mnie pobłogosławić... Nie, Panie, nie do ciebie to należy przyklękać — woła, przytrzymując ręce swego ojca, który, ciągle drżący i obłąkany, chce przyklęknąć przed córką, mówiąc: — Proszę cię, nieżartuj sobie ze mnie; jestem sobie stary gawęda, już mi minęło lat ośmdziesiąt, szczerze mówiąc; lękam się że nie jestem przy zdrowych zmysłach. — To ja, twoja córka! — woła do niego Kordelia; płacząc, i wilżąc jego ręce łzami — Czyż łzy twoje wilgotnią? — mówi stary król. — O! zaprawdę! odzywa się znowu; — o! proszę cię, nie płacz! gdybyś miała dla mnie truciznę, zażył bym ją; dobrze wiem że mnie niekochasz, bo siostry twoje o ile sobie przypomnieć mogę, niestety! bardzo źle sobie ze mną postąpiły.»
Cały lękliwy smutek dobrego starego Króla, całe odważne przywiązanie Kordelii oddychały w tym pięknym rysunku, głęboko nacechowanym tęsknym i ponurym jeniuszem Shakspara.
Druga akwarella przedstawiała dzielną sprzeczność z pierwszą? poznać można w niéj było całą wieśniaczą i dziką energią teutońską. Miejscem sceny była obszerna i starożytna kuchnia zamku starego Goetza, przeistoczona w magazyn i szpital, podczas oblężenia jego zdalnego siedliska, przez wojska Cesarskie. Elżbieta, żona Goetza, matrona pobożna i spokojna, zajęta jest opatrywaniem rany żołnierza; wszyscy mężczyźni są na wałach; tu i owdzie, dzieci i służące zajęte są laniem kul lub przysposabianiem żywności dla oblężonych; stary Goetz tylko co wszedł; twarz jego nieokrzesana, szczera i odważnie bojowa, oddycha walecznością i nieprzełamanym uporem tego żelaznego charakteru; mając zbroje włożoną na bawoli kaftan, położył na chwilę swój hełm i łuk na ciężkim stole dębowym, gdzie jeszcze leży pół-daniela, którego nie miano czasu poćwiertować. Goetz przesuwa jednę z swych szerokich rąk po czole, z którego pot obciera, a w drugiéj trzymając szeroki puhar cynowy, ma ugasić swe pragnienie i nowych sił nabrać...
— Masz wiele kłopotu, biedna niewiasto? — mówi do Elżbiety. — Chciałabym go miéć długo, odpowiada mu żona; ale trudno nam będzie dłużej wytrzymać. — Węgli, Pani! — mówi służąca. — Na co? — Aby lać karabinowe kule, bo już ich zabrakło — A proch, czy jeszcze macie? — Oszczędzamy wystrzałów, Pani.»
Aby dać wyobrażenie o potężnych i urozmaiconych pięknościach głównych twarzy tego rysunku, dosyć powiedzieć iż malują całą dziką energią tych wyrazów wziętych z Goëthego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdym powracał do siebie, i wspomniał na tego człowieka nieznanego, który owładnął mnie, niepodobnym do oparcia się urokiem swego talentu, moja zazdrość, moje nienawistne rozdrażnienie, ustąpiły miejsca spokojniejszemu, lecz bardziéj bolesnemu smutkowi. Pierwszy raz w życiu zapłoniłem się za moje próżniactwo, porównywając wzruszenia czyste i wzniosłe, szlachetne sposoby zarobku, jakie miał człowiek, którego nienawidziłem, które Frank musiał znajdować w sztukach nadobnych, z życiem bez celu, które wlokłem tak nędznie, nie mając nawet tyle prostaczego zdrowego rozsądku, używania w całéj pełności przyjemności materyalnych jakie mi przedstawiało! Niemogłem jednak ukryć tego sam przed sobą: żal i zazdrość były jedynemu sprężynami tych uwag. Helena byłaby poszła za człowieka bogatego, próżniaka i dobrze urodzonego, znajdującego się w położenia odpowiedniém mojemu, a nie byłbym tak pomyślał; ze wściekłością też myślałem że sława położy zapewne niezadługo granicę niezmiernie oddaloną pomiędzy Frankem a mną! Prędzéj czy później będzie mógł ofiarować Helenie, nie tylko majątek, który ja mogłem jej ofiarować, lecz imię, wielkie imię! imię na zawsze sławne, może jedno z tych imion chlubnych i rozgłośnych, które rumieńcem pychy powlekają twarz noszącéj je kobiéty!
O! co to, powtarzam, zdawało mi się okropném, bo w tém niebyło dla mnie żadnéj pociechy, żadnéj prawdopodobnéj nadziei.
Znalazłem jednak tę nadzieję, nieprzestając poruszać wszystkich wstydnych nędz, méj duszy, rozjątrzonéj zazdrością. Wyobrażałem sobie ze sroga radością, że Frank, pomimo całego swojego talentu, całéj swéj poezyi, mógł miéć powierzchowność pospolitą i odstręczającą, że nieodebrał zapewne tego wyszukanego wychowania, którego elegancya nadaje najmniejszym stosunkom powab, który Helena, kobiéta tak wysoce uposażona, doskonale umiała oceniać. Przypominając sobie z płonną złośliwością, jak mało napotkałem ludzi z talentom i jeniuszem, którzyby mieli zarazem tyle wdzięku i szlachetności powierzchownie, ile rozum ich błyszczał i odznaczał się, miałem nadzieję że Frank niebędzie należał do téj małéj liczby uprzywilejowanych.
Mamże wyznać? z niepodobną do uwierzenia i pełną obawy niespokojnością oczekiwałem nocy, aby się udać pod okiennice domku Heleny, i zobaczyć czym się nieomylił w moim sądzie o Franku.
Nic szaleńszego, nic bardziéj śmiesznego, jak ten rodzaj szpiegowania. Zresztą, pocóż obracać się do koła w tym fatalnym zakresie? pocóż rozdrażniać jeszcze ranę, i tak już krwią zaszłą? Sam tego nie wiem, lecz ciekawość moja była niepowściągnioną.
Niemogłem wcześnie z wieczora udać się przed dom Heleny, z obawy aby niezwrócić na siebie uwagi przechodzących. — Była wiec już dziesiąta, gdym przybył na ten samotny bulwark.
Światłość wytryskała z małych otworów okiennic; zbliżyłem się do nich jak najciszéj.
Salon był oświecony; lecz zrazu niepostrzegłem Heleny.
Obok kominka, mężczyzna rysował przy świetle lampy. Mężczyzną tym nie mógł być kto inny jak Frank.
Gdym go zobaczył, zazdrość i nienawiść serce moje rozdarły, bo mężczyzna ten zdał mi się być bardzo młody, i uderzającéj piękności.
Mocna jasność lampy oświecała jego profil, którego szlachetny zarys przedstawiał uderzające i nadzwyczajne podobieństwo z Rafaelem, w dwudziestym-piątym roku życia; usta jego uśmiechały się, zarazem poważne i łagodne; nakoniec, rzęsy jego spuszczonych powiek były tak długie, iż tworzyły cień na policzkach delikatnie bladych; ciemne jego włosy, wedle mody studentów niemieckich, w mnogie loki spływały mu na szyję, odznaczającą się wdziękiem i elegancyą; gdyż Frank miał na sobie szlafrok z czarnego aksamitu, bez kołnierza, przewiązany w pasie sznurem z purpurowego jedwabiu; nakoniec, ręka jego biała i podłużna, która kiedy niekiedy płókała pendzel w naczyniu kryształowém, cudnego była kształtu.
Nic nędzniejszego zapewne, jak mój przestrach prawie rozpaczny na widok piękności Franka. Lecz tajemne i wstydne rany pychy, dlatego że dosięgają najgłębszych tajników serca, sąż dla tego mniéj bolesne? Jednakże, z nienasyconą chciwością rozpaczy, która chce wychylić swój gorzki puchar aż do samych mętów, zajrzałem znowu do tego salonu, opierając moje czoło o wilgotną deskę, okiennic.
Rzuciłem okiem ku drzwiom, prowadzącym do drugiego pokoju w którym wczoraj postrzegłem kolebkę. — Tą razą, przez drzwi, zupełnie otwarte, postrzegłem, w głębi tego pokoju, Helenę śpiącą obok swego dziecięcia.
Frank ciągle rysował, rzucając kiedy niekiedy tkliwe wejrzenie na tę czarowną gruppę.
Nigdy w życiu niezapomnę szczytnego widoku tego szlachetnego człowieka, pracującego śród ciszy nocnéj, i bezpiecznéj zachrony ogniska domowego, aby zapewnić utrzymanie, żonie i dziecięciu, które tak swobodnie spoczywały pod jego opiekuńczą tarczą!
Cała czarność méj zazdrości niezdołała się oprzéć téj scenie tak prostéj i wielkiéj; dusza moja, dotąd tak zimna i nieugięta, została zwolna i najłagodniéj przenikniona podziwieniem. Pojąłem, ile młody ten malarz potrzebował nadziei i siły, chociaż posiadał talent tak wielki lecz jednak nieznany, aby pasować się z niepomyślnemi dniami, mimo straszliwego zajmowania się niepewną przyszłością...
Jakże śpiąca Helena była piękną! jakże jéj sen wydawał się być szczęśliwy! jakże anielską spokojnością tchnęły jéj zamknięte powieki! co za pogoda na jéj czole czystém i białém otoczoném dwoma opaskami płowych włosów! z jakimże macierzyńskim wdziękiem opuściła jedne z swych prześlicznych rąk dziecięciu, które, chociaż śpiące, ściskało ją w swych drobnych paluszkach, bo baczna Helena, zostawiła mu ją zapewne z obawy przebudzenia..... Słowem, jakiś wdzięk powabny rozlewał po jéj rysach tęskny i łagodny uśmiech, młodéj kobiéty, szczęśliwéj i dumnéj z swéj macierzyńskiéj godności.
Jakże żale moje były udręczającemi! Z jakąż goryczą pomyślałem znowu o wszystkiém com stracił, przyglądając się temu obrazowi niewinnemu i skromnemu, podziwiając ten domek tak ubogi, a który jednak tak bardzo zdawał się być od Boga błogosławionym.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niewiem jak długo pozostałem pogrążony w tych myślach, lecz musiało być późno gdym znowu zajrzał do salonu, gdyż Frank wstał, i zdawał się przypatrywać swojéj robocie, z tém ulotném i niewytłumaczalném zaufaniem artysty, które go unosi niekiedy szlachetną pychą. Wykrycie nagłe i chwilowe, które, jak mówią, trwa tylko przez chwilę, lecz które, w téj jednéj chwili, okazujé mu jego dzieło promieniejące wszelkiego rodzaju pięknościami! Potém, dziwne zjawisko, skoro ten za błysk boski raz uniknie, skoro raz ucichnie ten krzyk przekonania jeniuszu, artysta zaledwie dochowuje jego wspomnienie. Jest to już tylko sen błahy i daleki, którego wspomnienie jeszcze go wzrusza, nieubezpieczając jednak, i znowu wpada w swe gromiące niepewności względem prawdziwéj wartości swego talentu; wiekuiste udręczenie dusz wyborowych, porównywających ze zniechęceniem próżności sztuki z wielkością natury, w rozpacz wprawiającą.
Tak przypatrzywszy się swojemu obrazowi, Frank uśmiechnął się smutnie, zakrył go, i poszedł do małego biurka, stojącego po drugiéj stronie kominka; otworzył szufladę, wyjął z niéj woreczek i odłożywszy na bok kilka sztuk złota, zdawał się wzdychać, widząc jak mało pozostawało...
Jednocześnie prawie, rzucił szybkie i bolesne spojrzenie na żonę i dziecię; potém, z czołem opartém na obu rękach, pozostał tak oparty o marmur kominka.
Wszystko zrozumiałem.
Zapewne szlachetna ta istota doświadczała wówczas jednéj z tych straszliwych obaw, podczas których nieubłagana rzeczywistość przygniatała ją swym posępnym i lodowatym ciężarem! Promienne skrzydła jego świetnego jeniuszu, na chwilę rozwinięte, potrąciły o straszliwe widziadło, zawsze ziejące z rozwartą paszczą, jak grobowiec, a które nazywa się... POTRZEBA! A miał żonę, dziecie a tą żoną była Helena.
Jednakże, po chwili rozwagi, Frank dumnie wzniósł piękną swą twarz; spojrzenie jego, jeszcze wilgotne, jaśniało odwagą i nadzieją.
Niewiem czy to było dziełem przypadku, lecz spojrzenie to zarazem tkliwe i energiczne, zatrzymało się na zdjęciu z krzyża Rambrandta, jednéj z rycin zdobiących salon.
W miarę jak się przypatrywał temu godłu cierpienia ziemskiego, rysy Franka przybierały zwolna poważną pogodę; musiał się zapewne zawstydzić nawet swéj słabości i zniechęcenia, wspomniawszy na okropne boleści i anielską cierpliwość tego, którego krzyż tak był ciężki, a musiał go dźwigać na tak wysoką górę Kalwaryi!...
Powróciłem do siebie smutniejszy, lecz mniéj nieszczęśliwy; jakieś dobre natchnienia uspokoiły nakoniec dokuczliwy zapał mych żali. Niemiałem ohydnéj siły zazdrościć Frankowi jego szczęścia i cieszyć się z tego ubóstwa tak odważnie znoszonego. Miłość którą niegdyś czułem ku Helenie; wspomnienie na moją matkę, która ją tak bardzo kochała, na mego ojca, dla którego była prawdziwą córką, wszystko to lepszych udzieliło mi myśli; chciałem się stać pożytecznym dla obojga, nie widząc się jednak z Heleną, i aby dopiąć tego celu, udałem się nazajutrz do Lorda Falmouth.




Rozdział 13.
ODJAZD. ―

Zamiarem moim było prosić Lorda Falmouth aby zakupił dla mnie, lecz pod swojém imieniem, obraz i dwie akwarelle Franka; potém zawsze w swoim imieniu, zamówić cały ciąg wielkich rysunków, do których przedmioty miały być wzięte z Schillera, Shakspeara, Goëthego i Walter-Skotta.
Celem moim było zapewnić, tą pracą łatwą i wygodną, która w niczém nie będzie przeszkadzać natchnieniom, potrzebnym do dzieł wielkich; zapewnić, mówię, na dość długo przyszłość Franka i Heleny, i uwolnić tym sposobem tego szlachetnego człowieka, od smutnych i przykrych kłopotów, które nieraz zgubny wpływ wywierają, na najpiękniejsze nawet jeniusze.
Udałem się z tą proźbą do Lorda Falmouth, bo, pomimo że uchodził za człowieka zupełnie wszystkiém przesyconego, i że pogardnie i z głębokim sceptycyzmem, spoglądał na wszystko, był jedyną jednak osobą pomiędzy mojemi znajomościami, któremu mogłem uczynić to delikatne zwierzenie się. Postrzegłem prócz tego w nim, zapewne w skutek pospolitego przysłowia, że ostateczności stykają się ze sobą, wielką dążność nie do doświadczenia, lecz do przypatrywania się, jeśli można, uczuciom młodym naiwnym i szczęśliwym.
Dość było trudno dostać się do niego przed czwartą w wieczór, zwyczajnéj godzinie jego wstawania; jednak zostałem wprowadzony.
— A zkądże to powracasz? — rzekł; — od tygodnia nigdzie cię już niewidziano: Wiem dobrze iż pani de Pënâfiel wyjechała; lecz przecie nie jesteś człowiekiem niepocieszonym; tém bardziéj że odjazd jest zawsze pochlebnym... dla tego co pozostaje...
— Chciałbym na prawdę z Panem pomówić, — rzekłem, lękając się że, gdyby rozmowa ten tok lekki przybrała, żeby też i przysługa, o wyświadczenie któréj chciałem go prosić, za równąż płochość poczytaną niezostała.
— I cóż to przecie takiego? — rzekł.
— Oto w dwóch słowach o co chodzi: młody malarz, cudzoziemiec, wielki posiadający talent, lecz dotąd najzupełniéj nieznany, ożenił się z moją cioteczną siostrą dla mnie prawie siostrą rodzoną, z którą byłem wychowany, a to jest powiedzieć Panu, że ją szanuję zarówno tyle co ją kocha.m Nieszczęśliwy proces, który w czasie mojéj podróży, prawie po mimowolnie rozpoczęłem i wygrałem, przez na dążycie pełnomocnictwa, na mocy którego, osoby, którym powierzony był ten interes, działały, nieuprzedziwszy mnie o tém, bardzo zobojętnił nasze wzajemne stosunki, przynajmniéj co się jéj dotycze, bo niewiedząc prawdy, znalazła moje postępowanie haniebnie chciwém. Wygranie tego procesu bardzo mało mnie obchodzi; lecz gdyby go wygrała moja kuzyna, wielką byłby dla niéj i dla jéj męża pomocą, bo wyznać muszę że są ubodzy; a że się z nią niewiduję, i znam drażliwą dumę téj młodéj kobiéty byłoby mi najzupełniéj niepodobna zwrócić jéj to, com pomimowolnie wygrał, Pomyślałem więc o sposobie, któryby wszystko pogodzi, gdybyś Pan tyle był łaskaw, i przyszedł mi w pomoc. Młody ten malarz wystawił obraz i dwie akwarele, które wykrywają wielki i niezaprzeczony talent; lecz imię jego jeszcze nie jest znaném. Życzyłbym więc sobie abyś Pan kupił jego malowania, niby dla siebie, i prócz tego, abyś zamówił, pod tymże samym pozorem, cały ciąg wielkich rysunków, wedle rozmaitych przedmiotów wziętych z Shakspeara, Goëthego, Schillera i Skotta, aż do ceny wynoszącej 50 000 franków. Jest to, jak Pan widzisz, postronny sposób, jeśli nie oddania pieniędzy, które nieszczęśliwie zyskałem przez ten przeklęty proces, na nieszczęście, nie mogę tego uczynić, lecz przynajmniéj stania się użytecznym méj kuzynce i jéj mężowi, którego szczęśliwsze okoliczności i praca zapewniona, mogą postawić niezadługo na wysokim stopniu na jaki zasługuje...
— Stosownie do swego obojętnego charakteru, Lord Falmonth nie okazał mi najmniejszego podziwienia, nieuczynił najlżejszego zarzutu, lecz, z najprzyjemniejszą uprzejmością, obiecał uczynić to, czego od niego żądałem, i ułożyliśmy się że pójdziemy nazajutrz do Muzeum obejrzéć prace Franka.
Prócz tego, ofiarował się zarekomendować jak najmocniéj tego artystę pięciu lub sześciu bardzo wielkim znawcom, z pomiędzy swoich przyjaciół, którzy mieli niezadługo wydobyć mego wielkiego malarza z ukrycia, jeśli posiada istotnie talent przezemnie zapowiedziany.
Poszedłem więc nazajutrz do Muzeum z Lordem Falmouth: sam niegdyś bardzo lubił obrazy; lecz nudząc się wszystkiém, był na nie teraz najzupełniéj obojętny: uderzony jednak został nieocenionym talentem, który wykrywał się tak nagle w dziełach Franka; podziwiał nadewszystko obraz wystawiający Klarę i Egmonta, ocenił go z cudowną biegłością, i przyznał mi się że trochę niedowierzał mojemu zapałowi, lecz że był zmuszony uznać w tém arcydziele bardzo wielkiego malarza.
Lord Falmouth miał się udać do Franka nazajutrz wieczorem, napisawszy do niego słówko, zrana, aby się dowiedzieć czy może go przyjąć.
Pod płonnym pozorem zaniesienia Lordowi Falmouth pieniędzy przeznaczonych na to kupno, udałem się do niego, powodowany dziecinną chęcią poznania odpowiedzi Franka: była bardzo prosta, lecz bardzo godna, i bynajmniéj nienacechowana tą zarozumiałą skromnością, lub tą ugrzecznioną pokorą, które psują nieraz najpiękniejsze dowcipy.
— Jeśli zechcesz przyjść dziś do mnie na wieczerzę, — rzekłem, wychodząc z sali, do Lorda Falmouth, — a gdy odwiedzisz naszego wielkiego artystę, oczekiwać na Pana będę... Lecz nie później jak o szóstéj z rana, — dodałem z uśmiechem.
— Będę u Pana przed północą, — odpowiedział mi, — a to się Panu pewnie będzie zdawać dziwną rzeczą. Ależ bo od pięciu lub sześciu dni nie gram już wcale; mam szczęście wygrywać, a to mnie nudzi; zresztą, gra, sama przez siebie, zdaje mi się najwyraźniéj głupią rzeczą; nie mam odwagi grać o tyle, aby zniszczyć mój majątek, a jeśli mam ją uważać tylko jako zabawkę, przegrana i wygrana nie warte są tego.
— A o którejże godzinie udasz się Pan do Franka? — rzekłem.
— Ależ o dziewiątéj, jak żąda w swéj odpowiedzi. Przypomniało mi się, będę się Panu zdawał nadzwyczajny, śmieszny, — dodał Lord Falmouth; — lecz niemogę się wstrzymać aby niezważać na imateryalny sposób, jakim list jest napisany, a nawet i na to, jak jest złożony, bo wnoszę z tych postrzeżeń, bardzo niezawodny dowód o wychowaniu i grzeczności osób piszących; i pod tym względem przynajmniéj, młody nasz malarz wydaje mi się być prawdziwym gentlemanem.
Rozszedłem się z Lordem Falmouth.
Niemogę ukryć, że ostatnie to postrzeżenie z jego strony, z powodu tych drobnostek jednak tak wiele znaczących, które także uderzyły mnie w liście Franka, wzbudziło we mnie pomimo wspaniałomyślnych moich chęci, srogie i nowe uczucie zazdrości.
Wówczas, w skutek zapewne tej zazdrosnej reakcyi, pierwszy raz zacząłem lżyć szlachetne moje postępowanie względem Franka i Heleny; z gorzką ironią szydziłem z mojéj delikatności; miałem się za głupca, iż czynię przysługę ludziom, którzy zapewne z pogardą o mnie mówią; potém, przez ten związek z sobą podłych myśli, doszedłem do tego, że zacząłem znowu oskarżać Helenę. Dla tego się tylko tak prędko pocieszyła, że mnie nie kochała; pomimo mojéj miłości mego żalu, mych zgryzot, była bez litości dla mnie; odmówienie mojéj ręki, było tylko szaloną egzaltacyą pychy? Jeszcze jest dumniejsza niżeli egoistka i interesowana, mówiłem sam do siebie. Lecz na szczęście, nie wie o zrzódle z którego wypływa jéj ta pomoc, i że, prócz Lorda Falmouth którego znam dyskrceyę, i przed którym ukryłem, zresztą, prawdziwy powód tego postępku, nikt nie jest uwiadomiony o mojéj głupiéj wspanialomyślności: zresztą dodałem, chcąc koniecznie wynaleść chciwo-skąpy cel moje mu postępowaniu: »Obraz i rysunki mi pozostają!.. a kiedy Frank zostanie poznany, zrobię przynajmniéj dobry interes.”
Niestety! tak to wynajdywałem jeszcze sposób zwiędlenia i przeistoczenia mego dobrego i szlachetnego uczynku, przez tę szkaradną obawę uchodzenia za dudka uczucia zaszczytnego i wzniosłego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pomimo tych myśli, które na chwilę zaćmiły jedyny promień szczęścia, którego dobroczynny wpływ byłby mnie nieco ożywił, chciałem zobaczyć Helenę raz ostatni, jeśli będzie można, i być także niewidzialnym świadkiem, jak ona i Frank przyjmą Lorda Falmouth.
Udałem się więc wieczorem, o dziewiątéj, na bulwark: niezadługo powóz się zatrzymał, był to jego powóz. Znowu przyłożyłem czoło do okiennic.
Przez odcień najdoskonalszego taktu, którymi dowiódł że Helena zawsze była tąż samą, nie było żadnych przygotowań w jéj skromnem pomieszkaniu, nic, słowem, coby zwiastowało oczekiwanie jakiego mecenasa. Była ubrana ze zwyczajnym swym gustem i prostotą.
Skoro Lord Falmouth wszedł, oddał głęboki pokłon Helenie, która go przyjęła z grzeczną obojętnością pełną wdzięku i godności: Frank, w obejściu swojém, zdawał mi się zachowywać z najdoskonalszą dokładnością właśnie punkt, na którym ma się zatrzymywać duma artysty, aby ustąpić miejsca uprzejmości człowieka światowego; potém, zapewne na żądanie Lorda Falmouth pokazał im kilka tekturowych pudeł, i postrzegłem na twarzy Lorda, zwykle tok obojętnego na wszystko, wykrywający się prawie entuzyazm, z powodu niewiem jakiegoś rysunku; gdy tymczasem Helena płoniła się z pychy i ukontentowania słuchając tych pochwał które Frank przyjmował z pewnym gatunkiem jak najprzyzwoitszéj i poważnéj skromności.
Po półgodzinnych odwiedzinach, Lord Falmouth pożegnał się z Heleną, która, niewstając, oddała mu pokłon jak tylko można najuprzejmiéj; Frank zadzwonił, odprowadził Lorda Falmouth aż do drzwi salonu, i ukłonił mu się.
Ukryłem się gdy Lord Falmouth wsiadł nazad do powozu; potém powróciłem do okiennic.
Frank i Helena już niebyli w salonie, poszli oboje przypatrywać się swojemu dziecięciu, i widziałem ich uśmiechających się przy jego kolebce patrząc na nie miłośnic, jak gdyby odnosili to téj anielskiéj, drobnéj istotki to niespodziewane szczęście, które im się zdarzało.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Raz ostatni spojrzałem na ten dom z niewygłowionym smutkiem, i oddaliłem się, przesyłając Helenie milczące pożegnanie.
Powróciwszy do siebie, niecierpliwie oczekiwałem Lorda Falmouth, aby się dowiedziéć jakowe wrażenie Frank i Helena na nim zrobili.
Zaanonsowano go niezadługo.
— Czy wiesz Pan, — rzekł, zbliżając się do mnie, — że twoja kuzynka jest bardzo wielką damą? Że niepodobna posiadać więcéj wdzięku i dystynkcyi? że rozmawia do zachwycenia, i że doskonale pojmuje pański gniew na swych plenipotentów. którzy dali ci wygrać proces przeciwko tak powabnéj kobiécie?
— A Frank? — spytałem?
— Nasz wielki malarz? Nim rok upłynie, człowiek ten umieszczony będzie na przyzwoitéj sobie wysokości, a miejsce jego bardzo będzie pięknem; mniéj to może jego cudny obraz mi to powiada, jak jego rozmowa; małośmy wprawdzie mówili; lecz w kilku szkicach które mi pokazał, i w pięciu lub sześciu myślach bardzo znakomitych, które mi rozwinął jak najnaturalniéj, widziałem prawdziwe miny najczystszego złota, czekające tylko kształtu i wycisku i upewniam Pana że będą jak najwspanialsze. Przy tém jak najlepsze ułożenie a w śród téj mierności, jakaś wrodzona elegancja i powab, które mnie mocno uderzyły. Słowem, para ta tak; jest skromna, tak szlachetna, tak godna śród swojego ubóstwa, że mnie to aż rozczuliło; winien też Panu jestem jedno z najpowabniejszych wrażeń, jakiego od wielu już lat pierwszy raz doznałem. Polecenie pańskie wykonane, obrazy należą do Pana, nasz Frank będzie się zajmował rysunkami; co do zapłaty, będzie brał kiedy mu się podoba od mego bankiera. Prosiłem go także o dwa obrazy dla mnie, bo mi powrócił nieco gustu do malarstwa; poślę mu prócz tego dwóch lub trzech bardzo znakomitych znawców, którzy pa trafią zrobić mu sławę; słowem, za sześć miesięcy, będzie zarabiał co tylko zechce, a wtedy straci jedyną rzecz, która mojém zdaniem, nie bardzo mu do twarzy, to jest nieco dumnéj oziębłości w obejściu; bo majątek robi mniéj dumnemi dusze wzniosłe, gdy tymczasem podłe napusza do najwyższego stopnia, i czyni niewypowiedzianie śmiesznemi i zuchwałemi.
Pochwały te dawane Frankowi, przez człowieka zwykle tak zimnego jak Lord Falmouth, pochwały te boleść mi sprawiły, gdyż uświęcały w moich oczach, w sposób niezaprzeczalny, wszystko, co tylko pomimowolnie myślałem dobrego o mężu Heleny; podziękowałem Lordowi Falmouth za jego uprzejmość; lecz postrzegając zapewne nieprzyjemne wrażenie, które mnie opanowało, rzekł — Zdajesz się Pan być niekontent i smutny?
— Bo też jestem nim w istocie; a ponieważ Pan należysz do małéj liczby osób, do których nie mówi się samemi tylko ustami, przyznaję się do tego, — rzekłem.
— Prawdziwie, wolę Pana widzieć w tém usposobieniu umysłu, niżeli bardzo wesołego, — rzekł; — sam nie wiem dlaczego, ale od kilku dni bardziéj się nudzę niż zwykle. — Potém, po dość długiej pauzie: — Czy życie które tutaj prowadzą Pana bawi? — rzekł.
— O mój Boże, nie! — zawołałem.
— Naprawdę?
— O! i jak jeszcze naprawdę.
W téj chwili dano znać że już na stole.
— Każ Pan postawić na serwauntkach to, co nam będzie potrzebne, i odeszlij służących; będziemy śmieléj mogli rozmawiać, — rzekł do mnie Lord Falmouth po angielsku, gdyśmy przechodzili do sali jadalnéj.
Pozostaliśmy sami.
— Dzięki Bogu, — rzekł. — nigdy niemam takiego apetytu: jak wtedy kiedy się nudzę Możnaby powiedziéć, że wtedy bydlę żywi bydlę.
— I mnie także niekiedy napada obżarstwo, — odpowiedziałem, — i dochodzę wtenczas aż do granic niepodobieństwa, a gdzieby mi potrzeba było jeniuszu twórczego i wynalazczego, tam tylko znajduję kucharza, A potém, Pan się naśmiejesz ze mnie, lecz potrzeba mi miéć jaki powód, aby obiadować sumiennie, jeśli tak wyrazić się można; po długiem polowaniu, naprzykład, jak najwygodniéj rozciągnięty w krześle z poręczami: znajduję w tém zmysłowość jak najwyszukańszą; lecz zamieniać obiad w naukę, zastanawiać się prawdziwie nad tém co jem, to przyjemność zbyt ograniczona; bo wpadamy prędko w powtórzenia, a wtedy nadchodzi przesycenie.
— Otóż, — rzekł Lord Falmoutb, — miałem prawdziwego Krysztofa Kolumba w tym rodzaju, który odkrył mi światy nieznane; na nieszczęście, umarł, nie w skutek podłego samobójstwa, jak wasz Vatel, lecz w przynależnym pojedynku[17] z marszałkiem dworu pana de X.... bo mój biedny Hubert najgłębszą miał pogardę dla kuchni; zajmował się nią niekiedy aby sobie wypocząć... dla igraszki... jak mówił: utrzymywał też że lodowy pudding był owocem jednéj z jego chwil wolnych, i że rywal jego jest tylko nędznym przy właścicielem.
Lecz, smutny losie ziemskich rzeczy, biedny mój Hubert stał się podwójną ofiarą, a wielkie imię dyplomatyczne, które ukanonizowało pudding w legendzie żarłoków, samo tylko przetrwało nawałnice i dotąd istnieje.
— Rzecz dziwna, — rzekłem wtenczas do Lorda Falmouth, — że pojedynek i samobójstwo aż tak daleko się zniżają, i jak wielką jest prawdą, że same tylko namiętności nazwę zmieniają.
— Bo u biednego mojego Huberta, kuchnia prawdziwą była namiętnością. Zaspakajać głód, jest to tylko podłém rzemiosłem, — powiadał: — lecz kazać jeść, chociaż, się już jeść niechce jest to, wedle niego, bardzo wielka sztuka, i sztuka którą daleko wyżéj cenił nad wiele innych sztuk.
— I miał słuszność, — rzekłem do Lorda Falmouth; — bo gdyby człowiek tyle był rozsądny, iżby poprzestawał na przyjemnościach zmysłowych, jakże życie byłoby spokojném. To jest najcudniejsze w przyjemnościach apetytów fizycznych, że mogą być zawsze zaspokojone, i że ich zaspokojenie pozostawia odrętwiałość, która jeszcze jest przyjemnością, gdy tym czasom płody umysłowo, najświetniejsze nawet niepozostawiają jak mówię, tylko żale i gorycz.
— Jestem tego samego co Pan zdania, — rzekł Lord Falmonth. — Widoczną jest rzeczą, że każda myśl oderwana, która się długo zajmujemy, pozostawia tylko wątpliwość i zgryźliwe utrudzenie, bo niedano jest umysłowi ludzkiemu poznać prawdę prawdziwą, ani dosięgnąć do prawdziwéj piękności, gdy tymczasem apetyt fizyczny, do woli zasycony, pozostawia organizacyą spokojną i łagodnie zadowoloną, tém samém że człowiek należycie uczynił zadość jednemu z wyraźnych widoków natury.
— To prawda, myśl człowieka zużywa i zabija.
— A przytém wszystkiém, — rzekł Lord Falmouth, wychylając z wolna swą szklankę, — żyjemy, czas ucieka, każdego dnia wołamy: Co za nudy! ale to, Bogu dzięki, nieprzeszkadza ciec godzinom.
— I tak przybywamy, — rzekłem, — do kresu życia, dzień po dniu, godzina po godzinie... Lord Falmonth skinął z poddaniem się, napełnił swoją szklankę, i popchnął ku mnie flaszkę.
Pozostaliśmy kilka chwil nic niemówiąc. Lord Falmouth pierwszy przerwał milczenie, i rzekł:
Pański podróżny powóz jestże gotów?
— Ma się rozumiéć, — rzekłem, bardzo zdziwiony tém nagłém zapytaniem.
— Posłuchaj Pan, — rzekł, jak gdyby chodziło o rzecz najprostszą: jesteś Pan w téj chwili bardzo nieszczęśliwy, niepowiedziałeś mi dla czego, a zatém nie wiem o tém; Paryż nudzi Pana, o tyle, ile dla mnie jest nieznośny; marzyłem niekiedy projekt dziwny, pusty, a który dla tego samego bardzo mnie ułudził, lecz potrzeba mi było towarzysza, który by czuł w sobie energią chcieć kupować wzruszenia nowe, silne i potężne, może z narażeniem własnego życia.
Spojrzałem bystro na Lorda Falmouth.
Mówił daléj, wychylając z wolna swą szklankę. — Aby wykonać ten zamiar, potrzeba mi było kogoś który, aby się stowarzyszyć ze mną, gotów był jak powiadają dobrzy ludzie, — oddać się diabłu; — nie znędzy, lecz przeciwnie, ze zbytku i uciech i dóbr tego świata....
Znowu spojrzałem na Lorda Falmouth, sądząc że żartuje; był jak zwykle, bardzo spokojny i poważny.
— A co! rzekł do mnie jaknajwolniéj, — chceszże Pan być tym towarzyszem?
— Lecz o coż rzecz idzie? — spytałem go z uśmiechem.
— Nie mogę jeszcze Panu tego powiedziéć lecz jeśli Pan przystaniesz na moje propozycją, oto jest co ci pozostaje uczynić najprzód rachować na roczną najmniéj podróż.... jeśli nie...
— Wieczną... rozumiem. Potém?
— Wziąć tylko ze sobą jednego człowieka, pewnego; silnego i odważnego.
— Znajdzie się pomiędzy mojemi slużącemi...
— Dobrze: weź Pan piętnaście lub dwadzieścia tysięcy franków, będzie tego dosyć.
— Potém?
— Zaopatrz siebie i swego służącego w dzielną broń. Spojrzałem na Lorda Falmonth i nie — przestałem się uśmiechać. — To cóś na serio zakrawa, — rzekłem.
— Pozwól mi Pan skończyć, potém postąpisz sobie jak ci się zdawać będzie; — i znowu mówił; — Musisz się Pan zaopatrzyć w wyborną broń, w swój paszport, i posłać natychmiast po konie...
— Jak to! jechać... dzisiejszéj nocy?
— Dzisiejszéj nocy... natychmiast: dasz mi czém napisać słówko do mego kamerdynera, mój lokaj bilecik ten zaniesie, i powróci tutaj z moim podróżnym powozem i tém wszystkiém czego mi potrzeba, gdyż wiele na tém zależy abyś Pan miał swój powóz, i ja mój także.
— Ależ czy Pan to na prawdę mówisz, — rzekłem.
— Daj mi Pan czém pisać, a przekonasz się o tém.
W istocie, Lord Falmouth napisał, i jeden z jego służących pojechał z listem.
— Lecz — rzekłem, — suknie... tłomoki?
— Chciej mi Pan wierzyć, weź tylko bieliznę, i to co potrzeba do drogi.
— Ależ przecie, czy droga ta długa? gdzież prowadzi?
— Do Marsylii.
— Jedziemy więc do Marsylii?
— Niezupełnie, lecz do małego portu, bardzo bliskiego tego miasta.
— A po co?
— Wsiąść na okręt.
— I gdzież popłyniemy?
— To moja tajemnica, zaufaj mi Pan a nie pożałujesz tego... Jednakże powinienem Panu powiedziéć, — dodał z miną, która pomimowolna zrobiła na mnie wrażenie, — muszę Panu powiedziéć, nierobiąc żadnych niedorzecznych żartów, że nie źle by było, gdybyś, na przypadek niepowrotu, poczynił rozporządzenia jakie by ci pozostawało uczynić.
— Mój testament! — zawołałem, śmiejąc się teraz z całéj siły.
— Jak się Panu podoba, — rzekł Lord Falmouth, z swą miną niewzruszoną.
Chociaż brałem tę podróż za pewien rodzaj mistyfikacji, do któréj się skłaniałem z resztą jaknajchętniéj, tak mi było spieszno Paryż opuścić, gdzie zbyt wiele wspomnień mnie zasmucało, sam prawdziwie nie wiedziałem czyby nie było przezornie napisać kilka ostatnich słów: jednakże rzekłem do Lorda Falmonth.
— No, jak widzę, to Pan zrobiłeś zakład, aby mnie zmusić do napisania testamentu?
— To go Pan nie pisz, — rzekł, brwi nawet niezmarszczywszy.
Wiedziałem że Lord Falmouth nieraz tak wyjeżdżał na prędce w bardzo długie podróże. Pomyślałem więc że może doprawdy ma ochotę i teraz się wydalić. A że jego towarzystwo bardzo mi się podobało, i cel podróży który chciał przedemną ukryć, zapewne aby podniecić moją ciekawość temi tajemniczemi pozorami mógł mi się podobać, i być dla mnie stosowny, a może pociągnąć za sobą skutki, które niepodobna mi było przewidziéć, osądziłem że zrobię rozsądnie że napiszę słów kilka, na przypadek niepowrotu, jak mówił.
To namyślenie się tak szybkie, wydaje mi się dzisiaj przynajmniéj równie dziwne, jak skutki które za sobą pociągnęło; lecz tak byłem kwaśny od niejakiego czasu, tak byłem wolny od wszelkiego przywiązania, od wszelkiéj powinności, że sama nawet nagłość tego namysłu podobała mi się, jak każda rzecz dziwna zawsze się podoba w dwudziestym piątym roku życia.
Kazałem poprosić do siebie mego dawnego guwernera, i zostawiłem mu moje rozkazy i plenipotencyą.
W godzinie, przygotowania moje były ukończone, powóz Lorda Falmouth na nas czekał. Wraz z nim wsiadłem do niego. Nasi służący mieli jechać za nami w moim powozie.
W dziesięć minut późniéj jużeśmy opuścili Paryż.

KONIEC TOMU II


ARTUR
Rozdział 1.

LORD FALMOUTH.

—ZAMIARY—

Wyechałem z Paryża z Lordem Falmouth pod Ciężarem udręczającego smutku. Chociaż było mi obojętnie opuszczać wtenczas życie światowe, sam nie wiem dla jakiéj pielgrzymki, któréj cel tajemniczy był mi nieznany, wspomnienie przywiązań tak srodze, tak niezupełnie zerwanych, które pozostawiałem za sobą, maiło mnie ścigać wpośród roztargnień téj podróży.
Helena, Małgorzata!!! imiona bolesne, które fatalność miała mi codziennie przypominać jako szyderstwo okrutne, jako zgryzotę, jako wyzwanie; niemogłem was zapomnieć, i własne moje sumienie mściło się za was!
Bo nakoniec, kiedy już próżny, niechaj się puhar tłucze... mniejsza o niego! Lecz szalenie rzucać go pełny jeszcze pod swe nogi! lecz czuć usta wysuszone wtedy kiedy byśmy mogli czerpać świeżą i czysta wodę!!! to okropnie!
Rozbiérając wrażenia jakich doznałem, poznawałem w nich zresztą mój instynkt zwyczajnego egoizmu; nigdy, nigdy niemyślałem o straszliwéj boleści, jaką sprawiłem Małgorzacie lub Helenie, lecz myślałem ciągle o czarodziejskiéj szczęśliwości, któréj utrata w rozpacz mnie wprawiała.
Opuszczałem Paryż, uciekałem z niego, lecz cóś pomimowolnie przywiązywało mnie jeszcze, do tego ogniska gorzkich żalów, tysiącem niewidzialnych węzłów! Jeśli kiedy dozwalałem sobie unosić się nadzieją zobaczenia, znalezienia kiedyś Małgorzaty, nagle rzeczywistość przeszłości przychodziła zatrzymać to uniesienie mego serca, jedném z tych wstrząśnień wewnętrznych, nagłych, prawie elektrycznych, których dotknięcie prosto uderza duszę i bolesne wstrząśnienie sprawia całéj naszej istocie.
Byłem także przerażony, rozpatrując się z jaką obojętnością myślałem o moim ojcu, a jeszcze, jeśli o nim myślałem, to tylko aby czynić bezbożne porównanie pomiędzy boleścią, którą mi niegdyś sprawiła jego śmierć i miłosném cierpieniem które mnie teraz dręczyło.
Niestety! mamże wyznać ze wstydem? Zgłębiając z doświadczeniem, na nieszczęście tak przedwczesném, te odmienne gatunki smutku, to ostatnie zmartwienie wydało mi się być nie tak silne, lecz bardziéj gorzkie; mniéj głębokie, lecz bardziéj burzliwe; mniéj obarczające, lecz dotkliwsze od pierwszego.
Bo jak mi się zdaje, są dwa gatunki cierpień: cierpienie serca... prawne i święte; i cierpienie pychy.... wstydne i nędzne.
Pierwsze, jakkolwiek udręczające, jest jednak bez goryczy; jest niezmiernie, lecz dumni jesteśmy tą niezmiernością boleści, jakbyśmy byli dumni religijném spełnieniem jakiéj wielkiéj i straszliwéj powinności!
Łzy też, wyciśnione tém cierpieniem płyną obficie i bez trudności; dusza usposobiona, jest do najtkliwszych wzruszeń litości; serce pełne jest politowania i miłości; słowem, wszystkie niedole są siostrami ulubionemi i szanowanemi twéj niedoli.
Przeciwnie, jeśli cierpisz z przyczyny niegodnéj, serce twoje zalane jest żółcią; tłumiona twa boleść podobna jest do nieméj wściekłości którą wstyd wstrzymuje, do dokuczliwego ugryzienia, które próżność ukrywa. Zazdrość i nienawiść dręczą cię; lecz oczy twoje są suche, i tylko cudze nieszczęście może jedynie wymódz na tobie blady i odrętwiały uśmiech.
Takie przynajmniéj były dwa odcienia mocno różniącego się od siebie zmartwienia, które uczułem, w czasie śmierci mego ojca, i podczas zerwania stosunków z Heleną i Małgorzatą.
To jeszcze nie wszystko było: zaledwie opuściłcem Paryż z Lordem Falmouth, a już, dla nędznego kaprysu, żałowałem żem przedsięwziął tę podróż; nie żebym się lękał skutku, jaki za sobą pociągnie, lecz wolałbym być sam abym mógł dobrze rozpatrzeć się w mojém zmartwieniu, passować się z nim, jeśli tak rzec można, osobiście, i może je zwyciężyć.
Często tego doświadczałem: nic zgubniejszego jak chcieć roztargnąć swą boleść.
Jeśli przez kilka chwil dokażesz odrętwić twe cierpienia, przebudzenie jest za to straszliwém. Gdy się ujrzysz nagle strąconym w przepaść cierpienia moralnego, po straszliwém uderzeniu które wstrząsa które kaleczy aż najdelikatniejsze nerwy twego serca, najokropniejszą jest ta noc nagła, czarna i głęboka, która zasępia duszę, która niedozwala jéj nawet dojrzeć tysiąca ran co ją rozdzierają.
Okropnie potłuczony, zgromiony leżysz śród chaosu bezimiennych boleści; potém zwolna myśl zastępuje miejsce zawrotu, podobnie jak wzrok przyzwyczaja się rozróżniać przedmioty w ciemności; zaczynasz, jeśli tak rzec można, rozpoznawać się w twojéj boleści.
Wtenczas, groźne i wybladłe jak widma, zjawiają się zwolna, w około ciebie, wszystkie dokuczliwe żale przeszłości, wszystkie czarodziejskie widziadła przyszłości, które nigdy się nieurzeczywistnią; wtenczas ukazują się mary godzin najszczęśliwszych, najbardziéj promieniejących, najbardziej uzłoconych... gdyż boleść twoja o niczém niezapomni... echo choćby najdalsze, woń najbardziéj błaha szmer najbardziéj tajemniczy, wszystko nielitościwie przedstawia się twéj pamięci; lecz to odbicie straconego szczęścia jest dziwaczne i straszliwe...
Mniemamy widzieć wspaniały krajobraz, oblany lazurem, światłem i słońcem, przez zeszklnioną źrenicę umierającego, i wszystko zdaje się być przysłonione mgłą szarawą i grobową.
Cierpienie jest wtenczas w najwyższym swym paroksyzmie, lecz musi się koniecznie zmniejszać; jest dokuczliwe i przenikające, lecz można je poddać pod rozbiór; zmartwienia i nudy są liczne, groźne, straszliwe, lecz je widzisz, lecz możesz z nimi walczyć.
Tak się passujesz, albo, jak wilk zraniony, który, wgłębi swej jamy, oczekuje tylko uleczenia od czasu, tak skupiony na swéj samotnéj boleści, możesz, bliski lub daleki, oznaczyć kres twego zmartwienia, i pokładać przynajmniéj nadzieję w zapomnieniu... zapomnienie! ta jedyna i nieubłagana rzeczywistość tego życia; zapomnienie! ten bezdenny ocean, w którym przychodzą nieustannie gubić się wszelkie boleści, wszelkie miłości; wszelkie przysięgi.
A jeszcze, dziwaczna niemożności tego, co nazywają filozofią ludzką! wiemy że kiedyś, niezadługo nawet może, czas ma zagładzić tyle cierpień, a to przekonanie, tak niezawodne, nie może je w niczém ułagodzić ani skrócić.
Dla tego to, powtarzam, zdawało mi się zawsze, iż szukać roztargnienia śród boleści, zamiast stawić jéj odważne czoło, jest to rozpoczynać codziennie to okrutne przypuszczenie do tajemnic cierpienia, zamiast wyczerpać je przez własny jego zbytek. Łatwo więc pojąć, że w usposobieniu umysłu, w jakiem się właśnie znajdowałem, podróż ta, po awanturniczu rozpoczęta musiała niekiedy wydawać mi się przykrą.
Pędziliśmy przez noc całą. Byliśmy wtenczas oddaleni o czterdzieści mil od Paryża. Falmouth przebudził się niezadługo, ścisnął mnie za rękę i rzekł: »Noc udziela rady.« Teraz zastanowiłem się że mój projekt może się Panu wydawać niezmiernie głupowaty. Chcę też Panu odkryć moją tajemnicę, dopóki jesteśmy dość blisko Paryża, tak żebyś mógł jeszcze do niego dzisiejszéj nocy powrócić, jeśli to, co mam Panu proponować niepodoba ci się.
— Zobaczmy... powiedz mi Pan ten projekt tajemniczy.
— Oto jest, — rzekł Lord Falmouth. — Czy znasz Pan klub Yachtowy?
— Znam... a Pan podobno jesteś jednym z jego członków.
— Otóż! jako jego członek, posiadam śliczną galiotę, teraz stojącą na kotwicy przy wyspach Hyerskich, nieopodal od Marsyllii. Ta galiota uzbrojona jest ośmiu armatami, i ma czterdzieści ludzi osady.
— To więc prawdziwą kampanią morską Pan mi proponujesz?
— Prawie; lecz najprzód masz Pan wiedzieć że ekwipaż mego jachtu, zacząwszy od kapitana, aż do ostatniego posługującego chłopca, są dla mnie najzupełniéj wylani, i dali by się nawet za mnie powiesić.
— Łatwo temu wierzę.
— Masz Pan prócz tego wiedzieć że mój yacht, który się nazywa Gazella, godny jest swéj nazwy; nie płynie, podskakuje po wodzie, trzy razy, na wyścigach przy wyspie Wight, zwyciężył bryg lorda Yarboroug naszego prezydenta, i pozyskał nagrodę yacht-klubu; słowem, niema okrętu wojennego w marynarce królewskiéj Francuzkiej lub Angielskiéj, któregoby mój yacht nie mógł zostawić zdaleka za sobą, równie łatwo jak koń wierzchowy przebiegłby prostego konia od wozu.
— Wiem że prawie wszystkie statki waszej arystokracji, służące ku zabawie, pływają jak ryby; lecz cóż z tego?
— Życie zdaje się Panu teraz nudne i zbyt jednostajne, nieprawdaż? No, chceszże je Pan nieco uprzyjemnić?
— Bez wątpienia.
— Lecz najprzód, — rzekł lord Folmouth, swym tonem poważnie szyderskim, — muszę Panu oświadczyć, pod słowem honoru, że bynajmniéj nie jestem filhelenem...[18] bo owszem mam wielką skłonność ku Turkom, i daję im pierwszeństwo...
— Jakto? rzekłem z podziwieniem; — i jakaż styczność istnieje pomiędzy naszą podróżą a Turkami i filhelenami?
— Styczność bardzo prosta: chcę Panu proponować abyśmy się udali do Grecyi.
— Po co? Czy słyszałeś Pan o Kanarysie? — rzekł do mnie Lord Falmouth.
— O tym śmiałym korsarzu, który już spalił, swemi zapalnemi hakami, tyle okrętów Tureckich?
— Bez wątpienia.
— A co! czy Pana nigdy nie wzięła ochota pójść to zobaczyć?
— Ale pójść zobaczyć, co?
— Pójść zobaczyć Kanarysa palącego okręt turecki? — rzekł do mnie Falmouth tonem najobojętniejszym, jak gdyby szło o znajdowanie się na wyścigach, lub zwiedzenie rękodzielni.
— Przyznam się Panu, — rzekłem niemogąc wstrzymać uśmiechu, — że aż do téj pory nigdy mnie jeszcze nie wzięła podobna ciekawość.
— To rzecz dziwna, — odezwał się znowu Falmouth; — ja od sześciu miesięcy marzę tylko o Kanarysie i jego zapalnikach... i dlatego tylko sprowadziłem mój yacht z wyspy Wight do Marsylii, aby zadosyć uczynię téj fantazji; i jeśli Pan na to przystaniesz, wypłyniemy z Marsylii do Malty na mojéj galiocie skoro przybędziemy do Malty, biorę na siebie otrzymać od Gubernatora, Lorda Ponsonby, upoważnienie służenia z moim jachtem, za sprzymierzeńca Grekom, chociaż nie jestem filhelenem, powtarzam Panu, i popłynąć zwiększyć eskadryllę Lorda Cochrane. A gdybyś Pan chciał, przez kilka miesięcy, prowadzilibyśmy na statku życie, nieco podobne do życia błędnych rycerzy, lub morskich rozbójników; znaleźlibyśmy tam niebezpieczeństwa, walki, burze; kto to może wiedzieć? słowem, mnóstwo rzeczy nowych i nieco awanturniczych, które by nas wyrwały z tego życia światowego, które nam cięży, i może bylibyśmy tak szczęśliwi urzeczywistnić moje widzimi się.... to jest widzieć Kanarysa palącego okręt Turecki, bo wtedy dopiéro umrę zadowolony gdy to zobaczę: co Pan na to mówisz?
Chociaż gust Falmoutha, czynienia doświadczeń z zapalnikami, wydał mi się bardzo dziwnym. niemiałem jednak nic ważnego zarzucić téj propozycyi. Nie znałem wschodu; nieraz myśl moja z upodobaniem błąkała się pod jego pięknem niebem. To życie prożniacze i zmysłowe bardzo mnie zawsze znięcało; a potem, chociaż dość już podróżowałem nie miałem wyobrażenia o tém, czém mogła być ta żegluga nieco niebezpieczna, i doświadczałem pewnego rodzaju ciekawości dowiedzenia się jak mi się też wyda jakie wielkie niebezpieczeństwo.
Pominąwszy już niebezpieczeństwa, na które można się było narazić, ztowarzyszając się z jedną z wypraw Kanarysa, wiedziałem że od czasu powstania Grecy i, archypelag pełen był morskich rozbójników, bądź turków, bądź renegatów, bądź algerczykóW, i że statek tak słaby, jak statek Lorda Falmouth, mógł być bardzo łatwo napadnięty. W ogóle, całość tej propozycyi dość mi się podobała; i odpowiedziałem, po dość długiém milczeniu, którego końca Lord Falmouth zdawał się oczekiwać niecierpliwie: — Chociaż, z wielkim moim wstydem ciekawość widzenia Kanarysa palącego okręt turecki nie jest tém, co mnie stanowczo zniewala, najzupełniéj przystaję na pański projekt, i możesz mnie uważać jako jednego z passażerów twéj galioty.
— Otóż jesteśmy połączeni na długi czas! — rzekł do mnie Falmouth. Tém lepiéj, bo muszę Pana oswobodzić od wielu przesądów.
Spojrzałem na niego z podziwieniem, prosiłem aby się wytlómaczył; zbył mnie jak mógł.
Gdyśmy ustanowili cel naszéj żeglugi, ułożyliśmy sobie popłynąć z wysp Hiyerskich do Malty, skoro tylko przybędziemy do Marsylii.
Zwolna, widok przedmiotów zewnętrznych, ruch podróży, uspokoiły, lub raczéj odrętwiły moje cierpienia; lecz z niespokojnością oddawałem się téj chwilowéj przyjemności, wiedziałem ze moje zmartwienia staną się niezadługo daleko mocniejszemi. Ow sen dobroczynny miał mieć okrutne przebudzenie. Trzeba także powiedzieć ze Falmouth okazywał uprzejmość jak najprzychylniejszą, wesołość najpowabniejszą, charakter najjednostajniejszy.
Jego rozmowa i dowcip bardzo mi się prócz tego podobały; szczerze oceniłem delikatność i miłę uprzejmość, w jego stosunkach z mężem Heleny.
Pomimo mojéj pozornéj obojętności, i ciągłych powstawali przeciwko przyjaźni, — uczucia, które utrzymywałem być tak dla mnie obojętne, — czułem się niekiedy pociągniony ku Lordowi Falmouth żywą sympatią.
Wtedy, powtarzam; podróż ta ukazywała mi się pod rozkosznym pozorem, zamiast uważać go jako przeszkodę nieprzyjemną i natrętną, złote sny marzyłem, pomnąc, jakby to było przyjemnie, gdybym widział, gdybym napotkał w Falmouthcie tkliwego i prawdziwego przyjaciela.
Były to długie i powierne pogadanki podczas przeprawy, tak przychylnéj do wylań serdecznych i zwierzeń; były to wycieczki, trudy, niebezpieczeństwa nawet, które mieliśmy podzielać jak bracia, przebywając krainy nieznane... zwierzenia się, wycieczki, trudy, niebezpieczeństwa, które tak przyjemnie będzie przypominać sobie późniéj, powiadając nam: — Czy pamiętasz? — Miłe słowa, lube echo przeszłości, na które serce zawsze zadrży... Bezwątpienia, mówiłem sam do siebie, przesycenie uciechami jest złe, lecz przynajmniéj szczęśliwie są przesyceni ci, którzy używszy wszystko, czego tylko udzielić może najwyrafinowańsze życie, napadnięci zostaną odważnym kaprysem, pójść zmocnić swą duszę w ogniu zapalników Kanarysa.
Wytłomaczona w ten sposób, podróż ta niebyłaż szlachetną i wielką? nie byłoż cóś rozczulającego, rycerskiego, w tém wspólnictwie niebezpieczeństw tak po bratersku dzielonych?
Gdym się dozwalał naiwnie wynosić tym wrażeniom, wpływ ich dobroczynny rozwalniał i miękczył sprężyny méj duszy boleśnie napięte szacowny balsam rozlewał się na moje rany, czułem się lepszym: smutnie opłakiwałem jeszcze przeszłość, lecz już ją mniéj nienawidziłem; a wspaniałomyślna wiara, którę pokładałem w sobie na przyszłość, koiła gorycz mych żali.
Nakoniec, podczas czystych i religijnych westchnień mego serca ku przyjaźni pocieszającéj niezdołam opisać jakiem szczęściem byłem zachwycony; jak Bóg ogarnia jedném spojrzeniem wszystkie wieki wieczności, na nagły zabłysk mojéj młodéj nadziei, zdawało mi się odkrywać nagle, na widnokręgu szczęśliwości o któréj marzyłem, tysiąc nowych zachwyceń, tysiąc czarodziejskich radości, na to słowo, przyjaciel czułem obudzające się we mnie instynkta najszlachetniejsze, zapał najwspaniałomyślniejszy. Byłem wtedy zapewne bardzo godny wzbudzać i podzielać to uczucie tak wielkie i tak wspaniałe, gdyż uczuwałem wszystkie jego sympatye, przyjmowałem wszystkie jego religijne powinności, i całéj szczęśliwości jego doświadczałem!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ależ, niestety! zachwycenie to krótko trwało, i z téj promienistéj sfery wpadałem często w czarną przepaść najszkaradniejszego niedowierzania, najbardziéj upokarzającego sceptycyzmu.
Niedowierzanie samemu sobie, i obawa stania się igraszką, uczuć których doznawałem, dochodziły aż do najpodejrzliwszéj monomanii.
Zamiast sądzić Falmoutha przynęconego ku mnie, równąż sympatyą jaką czułem ku niemu, starałem się przeniknąć jaki interes mógł miéć w tém, że się ofiarował mi towarzyszyć. Wiedziałem że majątek jego jest tak ogromny, iż niemogłem brać téj ofiary za chęć zmniejszenia o połowę kosztów podróży którą chciał odbyć, proponując mi abym ją z nim przedsięwziął. Jednakże, pomnąc na sprzeczności tak wielkie i tak niewytłumaczalne, natury ludzkiéj, i na bardziéj niżeli skromną prostotę, którą czasami Falmouth udawał, nieuważałem téj tajemnéj myśli jako niemogącéj być zupełnie przypuszczoną.
Niewyrzekając się tego wstydnego domniemania, widziałem jeszcze w jego propozycyi pogardne niedbanie człowieka przesyconego, który wziąłby przypadkiem i z najzupełniejszą obojętnością rękę pierwszego lepszego dla odbycia długiéj przechadzki byle ten pierwszy lepszy szedł w tymże samym kierunku co i on...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Takie to tajemne myśli przychodziły nie raz, pomimo méj woli, więdlić przyszłość którą tak piękną marzyłem!
— O mój Ojcze! mój Ojcze!... jakże fatalnym jest straszliwy dar który mi uczyniłeś nauczając mnie powątpiewać i niedowierzać!.... Przywdziałem twoją wojenną zbroję; lecz niemogłem jéj użyć do walki, przygniata mnie swoim ciężarem. Sam w sobie skupiony, przytłaczając moje uczucia, czuję moją słabość, moją nędzę, i jeszcze bardziéj przesadzam i powiększam je.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przybyliśmy do Marsylii, i niezadługo do wysp Hyerskich, bez żadnego przypadku godnego wspomnienia.




Rozdział 2.
YACHT. ―

Zatrzymawszy się tylko w Marsylii, aby konie odmienić, przybyliśmy niezadługo do wysp Hyerskich. Yacht Falmoutha stał na kotwicy w zatoce Frais Port, w przystani Porquerolles.
Gazella była cudem zbytku i elegancyi; nie ładniejszego, nic bardziéj wabnego jak ten mały okręcik. Cały przepych wewnętrzny był zachowany dla mieszkania Falmoutha. Mieszkanie to, bardzo wygodne, składało się z salonu wspólnego i dwóch pokoi sypialnych, z których każdy miało swój salonik do kąpieli. Na przednim pokładzie były budki kapitana i porucznika tego yachtu. Czterdziestu majtków składało jego osadę; nosili kurtki błękitne z herbami Lorda Falmouth; pas z czerwonéj wełny ściskał ich białe pantalony, i szeroka czarna wstążka powiewała na ich słomiannym kapeluszu.
Na pomoście galioty, błyszczącej czystością, stało ośm armat bronzowych, na machoniowych lawetach najstaranniej wypolerowanych; nakoniec kilka kusz miedzianych, zbrojownia symetrycznie napełniona fuzyami, pistoletami, szablami, pikami i toporami, uzupełniały uzbrojenia tego ładnego okręciku.
Kapitan yachtu, którego Falmouth mi przedstawił, a który nazywał się Williams, wysoki i silny młodzieniec, bliska dwudziestopięcio letni. miał twarz łagodną i skromną był on, — powiedział mi Falmouth, — synem jednego z jego dzierżawców z Suffolku. — Większa część marynarzy téj galioty była także z tego hrabstwa, gdzie Lord miał mnogie posiadłości leżące nad morzem. — Porucznik yachtu, młodszy brat Williama, nazywał się Geordy. Młodszy o pięć lub sześć lat, niezmiernie był do niego podobnym, i miał tenże sam pozór siły, spokojności i łagodności.
Stosunki tych dwóch młodych oficerów z FaImouthem były jak najpełniejsze uszanowania, nazywali go Jaśnie Wielmożnym (Milordem), a on mówił na nich po imieniu, z poufałością uprzejmą i prawie ojcowską.
Byliśmy w pierwszych dniach miesiąca Czerwca; pogoda była przepyszna, wiatr dość mocny i bardzo przychylny naszej podróży, wiał od północy. Poradziwszy się Williama względem czasu odpłynienia, Falmouth postanowił że wyruszymy pod żagle nazajutrz z rana.
Aby się puścić drogą ku południowi, trzeba nam było udać się dla rozpoznania zachodnich wybrzeży Korsyki, Sardynii, Sycylii i zatrzymać się w Malcie; potém, zobaczywszy się z Gubernatorem, i wziąwszy na tej wyspie sternika, mieliśmy się wznieść na północo-wschód, i wpłynąć na Archipelag Grecki, aby się udać do Hydry, gdzie Falmouth spodziewał się napotkać Kanarysa.
Zatoka Frais-Port,. w której zarzuciła kotwicę Gazella, leżała na wschód od Porquerolles, i uczęszczana była tylko przez czółna ryackie, lub małe okręciki sardyńskie, pikardskie, katalańskie, które prowadziły tajemny handel na tych wybrzeżach.
Gdyśmy przybyli do tej przystani, znaleźliśmy w niéj tylko wielki mistik sardyński, stojący na kotwicy dość o podał od Gazelli.
Skoro noc nadeszła, księżyc ukazał się w pełni, w całym swym ślepiącym blasku, w pośród nieba wspaniale gwiazdami osntego; powietrze uwonione było zapachem kwiatów pomarańczowych, z ogrodów Hyerskich.
Falmouth proponował mi przechadzkę po wybrzeżu; przystałem na to. Szliśmy wzdłuż skał wznoszących się bardzo prostopadle, nakształt poręczy, o dwadzieścia pięć lub trzydzieści stóp po nad wybrzeżu, które okrążały, a na którém przychodziły zwolna konać szerokie fale morza śródziemnego.
Zwierzchołka tego naturalnego tarasu, odkrywaliśmy, zdaleka przed sobą, morze niezmierne, przez którego ciemny lazur ciągnął się pas srebrnawego światła; gdyż księżyc wznosił się ciągle świetny i promieniejący. Na zachód rozróżnić można było wejście do zatoki Frais-Port, w któréj yacht stał na kotwicy, a na wschód górzyste kończynę przylądka Broni, którego białawe raffy śmiało zakreślały się na ciemnym błękicie niebios.
Obraz ten spokojny i majestatyczny uczynił na nas wrażenie: żaden łoskot niezakłócał głębokiego milczenia nocy, tylko kiedy niekiedy słyszeliśmy szum słaby i jednostajny bałwanów uśpionych, które zwolna rozwijają się po piaszczystém wybrzeża.
Wpadłem w głębokie zadumanie, gdy Falmouth dał mi postrzedż, przy świetle księżyca, mistik, wyżej wspomniany, który wypływał z przystani, holowany przez swoją szalupę; za kilka minut, zarzucił kotwicę przy ostatecznéj kończynie wystającéj za port, jak gdyby chciał być gotów wyruszyć pod żagle na pierwszy znak dany.
— Nasz yacht sam noc przepędzi w zatoce, — rzekł do mnie Falinouth, — gdyż mistik zdaje się być gotów wyruszyć pod żagle.
— Mówiąc między nami, pańska Gazella nie bardzo będzie żałować tego towarzystwa; — rzekłem, — gdyż przy dniu widziałem ten statek, i niepodobna napotkać okrętu, któryby nikczemniej wyglądał na pozór: porównany z naszą galiotą, tak elegancką i wabną, wygląda zupełnie jak brzydki żebrak obok ładnéj kobiéty....
— Niech i tak będzie, — rzekł Falmouth, — lecz żebrak musi mieć dobre nogi, zaręczam ci. I ja także zwróciłem już uwagę na ten statek; jest szkaradny a jednakże jestem pewny że płynie jak delfin.... Patrzno pan na niezmierną rozłożystość jego żaglowych prętów, które teraz właśnie w górę rozpostarł.
Przerwałem Falmouthowi, i o trzydzieści stop poniżej nas, pokazałem mu jego porucznika Geordy, który, posuwając się ostrożnie wzdłuż wybrzeża, zdawał się lękać aby go niepostrzeżono. Jeśli mu wypadało przebyć część wybrzeża oświeconego księżycem, zamiast postępować wprost, obchodził aby się zaczaić za jakim wielkim odłamem skał, grodzących wybrzeże w tém miejscu, i wlókł się daléj czołgając.
— Co tam u diabła robi Geordy? — rzekł Falmouth, spoglądając na mnie z podziwieniem.
Nieprzestaliśmy ścigać oczyma Geordego, gdyśmy postrzegli że się nagle zatrzymał, wbiegł do załomu skały i zaczaił się w nim.
Machinalném poruszeniem naśladownictwa Falmouth i ja zatrzymaliśmy się zarówno. Posłyszawszy głosy, wychyliliśmy głowy ostrożnie, i postrzegliśmy przybijającą do brzegu szalupę która holowała mistik aż do przylądka przystani.
Dwnnastu majtków, noszących długie czapki katalańskie z wełny czerwonéj, i ciemne kurtki, znajdowało się na tym statku. Żeglarz, siedzący na tyle, kierował nim; miał na sobie czarną opończę, a zapuszczony na oczy kaptur niedozwalał mi dobrze rozpoznać jego rysów; sani jednak niewiem dla czego, ogól jego twarzy pozostawił na mnie nieprzyjemne wrażenie.
Skoro szalupa przebiła, człowiek w opończy pozostał sam, i rzucił żeglarzom linę, którą przytwierdzili do skały.
Ludzie ci spojrzeli nasamprzód w około siebie niespokojnie i ostrożnie, potém postąpili spiesznie ku wielkiemu odłamowi skały, za którym Geordy był ukryty.
Na ich zbliżenie, wyjął z kieszeni parę pistoletów.
Spoglądaliśmy na siebie, Falmouth i ja, bardzo niepewnie co mamy czynić; skała była prostopadła i krawędź jéj zachodziła bardzo daleko, wrazie napadu, niepodobna nam było dać pomoc Geordemu chyba krzykiem, a choćby nasze krzyki mogły odstraszyć tych żeglarzy, w dziesięciu minutach szalupa ich mogła połączyć się ze statkiem i wraz znim Wyruszyć pod żagle.
Byliśmy w téj niepewności, gdy majtkowie zatrzymali się przed skałą służącą za kryjówkę Geordemu; za pomocą żelaznych kleszczy podnieśli z trudnością szeroki kamień, który zamykał otwór zapewne bardzo obszerny, gdyż wydobyli z niego naprędce kilka skrzyń i kilka baryłek bardzo ciężkich, i przenieśli je na szalupę.
Niedbając że możemy być odkryci, Falmouth parsknął głośnym śmiéchem, i rzekł do mnie:
— To są tylko poprostu poczciwe Smogglersy, którzy ukryli tam swoja kontrabandę, z obawy odwiedzin celników i nadbrzeżnej straży francuzkiéj, aktorzy się gotują, z tym owocem zakazanym wyruszyć dzisiejszéj nocy na morze. To mi tłumaczy dla czego mają statek tak szybko bieżący.
— Ale, — rzekłem mu, — gdyby tak było, dla czegóż porucznik pańskiego brygu, który nie jest ani nadbrzeżnym strażnikiem ani celnikiem, przychodziłby ich w ten sposób szpiegować?
— Masz pan słuszność, — rzekł Falmouth, — gubię się w domysłach; zobaczmy więc koniec tego wszystkiego.
W dziesięć minut po zaniesieniu pak na statek, szalupa, tak była naładowana, że się prawie zanurzała aż do poziomu wody: z trudnością dostała się do statku, który tylko co rozpiął ostatnie swe żagle.
Zaledwie szalupa wpłynęła na pełne morze, Geordy wyskoczył ze swego ukrycia, i pobiegł z całéj siły w kierunku zatoki, gdzie yacht stał na kotwicy; lecz tą razą porucznik, zamiast prześlizgiwać się za skałami, szedł wzdłuż wybrzeża, i żeglarze szalupy postrzegli go przy świetle księżyca.
Natychmiast człowiek w czarnéj opończy, siedzący na przodzie okrętu, wstał, porzucił ster, porwał fuzyę i żywo wycelował do Geordego.
Światełko błysnęło w ciemności, rozległ się wystrzał...
Chociaż drugi wystrzał nastąpił niezadługo po pierwszym, Geordy niezdawał nam się być raniony, gdyż nieprzestał biedź aż do zakrętu wybrzeża, gdzieśmy go z oczu stracili.
— Powróćmy do miejsca, w którém galiota stoi na kotwicy, — rzekłem do Falmoutha, — może jeszcze będzie czas udać się na ten statek, i uzyskać sprawiedliwość za jego napad.
Biegnąc pospiesznie wzdłuż skał nadbrzeżnych, widzieliśmy ciągle szalupę robiącą wiosłami, aby się połączyć z mistikiem.
Za kilka chwil dopłynęła go, została wciągnięta na jego pokład, i statek, roztwierając na powiew wiatru północnego swe wielkie żagle, jak dwa ogromne skrzydła, zniknął niezadługo w ciemnych głębiach widnokręgu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Zapóźno, — rzekł Falmouth, — już odpłynęli.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przybyliśmy co prędzéj do nędznéj austeryi leżącéj blisko przystani Frais Port; zastaliśmy tam Geordego... Nie był raniony.
— Ależ wytłumacz mi przecie, — rzekł do niego Falmouth, — coś tam poszedł robić na wybrzeżu; i dla czego ci nędznicy dwa razy do ciebie z fuzyi wystrzelili?
Geordy, bardzo zdziwiony iż Falmouth wie o téj okoliczności, udzielił mu następującego objaśnienia.
Ten mistik sardyński, będący na kotwicy w zatoce, wtedy gdy yacht przypłynął, miał niezadługo wyruszyć pod żagle. Chociaż utrzymywał że bez ładunku powraca z Barcelony do Nicei, obecność galioty angielskiéj, jak się zdaje, zmieniła rozporządzenia kapitana tego statku.
Gdy pobyt jego w Porquerolles przedłużał się coraz bardziéj, Williams i Geordy słusznie się dziwili, widząc biedny statek handlowy, trwoniący tak czas drogi, gdyż osada jego wynosiła dwudziestu ludzi, liczbę majtków bardzo znaczną dla tak małego statku, który pozostając bez czynności, niemógł się narażać na znaczny wydatek utrzymywania tylu ludzi.
Obaj Anglicy, pragnąc osądzić własnemi oczyma czém mógł być ten statek, udali się nań pod pozorem żądania od kapitana wyświadczenia im małéj przysługi. Mogli obejrzeć wnętrze statku, który zdał im się być daleko bardziéj usposobiony do wycieczek niżeli handlu; lecz niepostrzegli na nim ani broni, ani amunicyi wojennych; gdyż wszystko było otwarte, począwszy od dna aż do pomostu; napróżno starali się napotkać kapitana, którym nie byt kto inny tylko człowiek w czarnéj opończy. Ten ostatni zawsze unikał tego spotkania.
Słowem, w tém drobnostkowém zwiedzeniu tajemniczego statku, równie jak w przeglądzie papierów kapitana, celnicy francuzcy nieznaleźli nic podejrzanego.
Wedle opowiadania Geordego, pomiędzy dwudziestoma ludźmi, z których się składała osada, liczono pięciu czy sześciu włochów; reszta składała się z hiszpanów i amerykanów, którzy zdawali się być zbiorem rozbójników, z ponuremi i szubienicznemi twarzami. To nadewszystko przyczyniło się do podniecenia ważnych podejrzeń anglików, że prawie codziennie, od czasu wydalenia się kapitana sardyńczyka, osada jego statku pomału się zwiększała, i wyruszył pod żagle z pięćdziesięciu blisko żeglarzami, liczbą majtków zanadto wielką dla tak małego okręciku.
— Lecz, — rzekł Falmouth do Geordego, — powiedz mi dla czegoś ich tak szpiegował dziś wieczór?
— Ponieważ ci ludzie, których sądzę być rozbójnikami morskiemi, gotowali się wyruszyć pod żagle w tymże samym czasie co yacht Waszej Wielmożności, — rzekł mil Geordy, — miałem porozumienie, że, w chwili odpłynięcia udadzą się na ląd po broń ukrytą, kiedyśmy jéj nie znaleźli na ich statku. Skoro też postrzegłem ich przed chwilą odpływających od mistiku z szalupą, i kierujących ku nadbrzeżnym północnym skałom, prześlizgnąłem się wzdłuż wybrzeża, i przybyłem dość na czas aby się upewnić o tém cośmy myśleli, brat mój Williams i ja...
— To jest że ci ludzie są istotnie morskiemi rozbójnikami; — rzekł Falmouth.
— Bez najmniejszéj wątpliwości, milordzie; skrzynie są napełnione bronią, baryłki prochem, znaleźli sposób złożyć je tamże przed pierwszemi odwiedzinami celników fraucuzkich.
— A słyszałżeś ich rozmawiających?
— Tak jest, milordzie, słyszałem majtka amerykańskiego, mówiącego do swego towarzysza, pokazując mu baryłki z prochem:
Oto lep na schwytanie muchy angielskiéj... to jest galioty waszéj Jaśnie Wielmożności.
— To przewybornie, — rzekłem z uśmiechem do Falmoutha; — jeszcze jesteśmy w porcie a już się niebezpieczeństwa zaczynają. Pan doprawdy jesteś zepsuło dziecko losu...
— Doskonale pojmuję ich zamiar, — rzekł znowu Falmouth; — rachują zapewne na to, iż zamienią swoje szkaradne statczysko za moją ładną Gazellę. Byłoby to dla nich wyborne nabycie bo gdyby raz stali się posiadaczami mojego yachtu, żaden statek wojenny nie mógłby ich doścignąć, a żaden okręt kupiecki niezdołał by ujść ich pogoni.
— I nietrzeba dokładać, — rzekłem do Lorda Falmouth, — że, ponieważ nasza obecność byłaby im bardzo niedogodną, wrzuciliby nas zapewne w morze, z obawy abyśmy się niewygadali.
— Jest to jeden ze zwyczajnych warunków podobnych zamian; ale mam nadzieję że temu przeszkodzimy, — rzekł Falmouth; — potém dodał:
— Niepotrzebuję, Geordy, skoro raz będziemy na morzu, zalecać ci zawsze mieć baczne oko na widnokrąg, aby nas czasem niezaskoczyli ci niedobrego. Jesteś zresztą czujnym i walecznym marynarzem, godnym bratem twego brata. Obaj od dzieciństwa wykołysani jesteście na morskiej wodzie; śpię też spokojnie, skoro yacht jest w naszych ręku. Widziałem was obu oko w oko z wielu niebezpieczeństwami, śród burz bardzo okropnych.... No! czy uwierzysz Pan, — dodał Falmouth obracając się ku mnie i wskazując na Geordego, czy uwierzysz, że z tą minką łagodną i nieśmiałą, on i brat jego są prawdziwemi lwami śród niebezpieczeństwa?...
Na tę pochwałę, Geordy uśmiechnął się skromnie, spuścił oczy, zapłonił się jak młoda dziewczyna, i poszedł połączyć się z swoim bratem Williamem aby wszystko przygotować, bośmy mieli wyruszyć pod żagle z zatoki Porquerolskiéj nazajutrz rano, o wschodzie słońca.




Rozdział 3.
PRZEPRAWA. ―

Wypłynęliśmy z Francyi od trzech dni: wiatr, aż dotąd pomyślny, stał się przeciwnym w pobliżu Sardynii.
Niebędąc stanowczo pewnym że nas zaczepi tajemniczy statek, którego odpływ był tak nagły i nieprzyjacielski, Falmouth zalecił kapitanowi swego yachtu mieć się ciągle na baczności Armaty Gazelli zostały więc nabite kartaczami i, broń przygotowana na dolnym pomoście a w nocy majtek siedział ciągle na czatach, w koszu masztowym, aby się uchronić przed niespodzianym podejściem.
Niemogłem się dość wydziwić spokojności i łagodności tych dwóch młodych officerów; i milczącéj czynności, i tkliwemu przywiązaniu które zdawało się ich łączyć i nadawać najobojętniejszym ich czynnościom rozczulającą spólność.
Uważałem także, iż skoro służba wymagała aby Williams lub Geoidy wydawali w obecności Falmoutha jakowe rozkazy, ich głos umiał zachować wyraz uszanowania dla Lorda, nawet w tychże samych rozkazach. Odcień ten zdawał mi się wykrywać takt najdoskonalszy, lub raczéj wyjawiać naturę niezmiernie delikatną.
Geordy posłuszny był Williamowi, swemu starszemu bratu, z radosną uległością; nic nakoniec niebyło powabniejszego do widzenia jak wspólne przywiązanie tych dwóch braci, którzy co chwila badali się wzajemnie spojrzeniem, i odpowiadali sobie spojrzeniem, porozumiewając się tym sposobem w tysiącznych szczegółach służby; z rzadką biegłością, lub raczéj z cudowną sympatyą.
Byłem ciekawy poznać pokoik, w którym mieszkali na przodowym pomoście.
Zobaczyłem tam dwa hamaki jak śnieg białe, mały stoliczek i komodę z orzechowego drzewa, szklniące jak zwierciadło. Dwa portrety, poprostu, lecz naiwnie malowane, z których jeden wyobrażał ich matkę, z twarzą poważną i łagodną, (byli do niéj obydwa niezmiernie podobni), drugi ich ojca, którego rysy męzkie i otwarte, tchnęły wesołością i prawością. Pomiędzy temi dwoma portretami, za całą ozdobę, broń dwóch braci szklniła się na dębowéj ścianie ich maleńkiego pokoju.
Nieraz gdy galiota, w pędzie swoim przez spokojne wody morza Śródziemnego, pozostawiała za sobą pas białéj piany, William i Geoidy siadali obok siebie na armacie, i tam, splótłszy ramiona z twarzą poważną i zamyśloną, czytali pobożnie starą Gildię, z mosiężnemi klamerkami, leżącą na ich kolanach, nieprzerywając swego czytania, chyba żeby rzucić tęskne spojrzenie na widnokrąg niezmierzony i samotny... roztargnienie, które jeszcze było hołdem oddawanym wielkości Boga!
Niekiedy skończywszy to pobożne czytanie, dwaj bracia prowadzili długie pogadanki.
Pewnego dnia wzięła mnie ciekawość podsłuchać jednę z ich rozmów; przyszedłem usiąść przy armacie, na któréj zwykle siady wali, i powiedziawszy kilka słów do nich, udałem żeni usnął...
Usłyszałem wtedy jak sobie czynili prostoduszne zwierzenia swych nadziei, przypominali sobie lube wspomnienia rodzinnego kraju, zachęcali się wzajemnie aby dobrze służyć Falmouthowi, temu szlachetnemu protektorowi ich rodziny, dla którego okazywali to przywiązanie pełne uszanowania i poświęcenia się, prawie synowskie, jakowe zachowywały niegdyś u nas przez kilka następujących po sobie pokoleń, rodziny służebne (w feodalném znaczeniu słowa tego[19]) dla wielkich domów które się nimi opiekowały.
Gdy dwaj bracia mówili o Lordzie, było to zawsze bez ubliżenia, bez zazdrości, a nadewszystko bez żadnego gorzkiego i zazdrosnego zwrotu na swój stan nikczemny i biédny.
Raz nadewszystko, opowiadali kilka szczegółów z życia Falmontha, które mnie w wielkie wprawiły podziwienie. Człowiek ten, którego sądziłem tak oschłym, tak niezdolnym już doznawać wszelkich uczuć ludzkich, nieraz okazywał dobroć najwspanialszą, najwyszukanszą delikatność.
Williams i Grordy mówili o nim z uwielbieniém.
Im bardziéj poufale żyłem z Henrykiem, tém bardziéj podziwienie moje zwiększało się.
Codziennie odkrywałem w nim przymioty najznakomitsze i najsprzeczniejsze z charakterem udanym lub prawdziwym, pod którym dotąd go znałem. Humor jego tak był wesoły i pogodny jak trudno znaleść, jego domyślność, jego przenikliwość nadzwyczajne, umysł rzadkiéj wzniosłości.
Niezadługo, w rozmowach naszych, spostrzegłem, że ironia jego stawała się mniej ostrą, uwagi jego nie tak bardzo sprzeczne, jego sceptycyzm nie tak zawzięcie nieubłagany; słowem, zdawało się iż sztuka po sztuce składał wszystkie części zbroi, gdyż uczuwał że jéj nie potrzebuje.
Z niewymowném szczęściem widziałem charakter Falmoutha tak przeistaczający się zwolna, najzupełniéj.
Czułem się wzruszony szczérém i rozczulającém naleganiem, z jakiem prosił mnie o przyjaźń. Kosztowałem z chciwością tego uczucia żywego i szczérego, którego pierwszy raz doznawałem pocieszających słodyczy; żadna ofiara niekosztowałaby mnie, byle zapewnić sobie na przyszłość to przywiązanie tak dla mnie drogie, a że przyjaźń moja była wspaniała, odważnie, czułem się być godnym aby ją wzbudzać nawzajem.
Szczęśliwy mojém zaufaniem, z wyrazem też najgłębszéj wdzięczności Falinouth dziękował mi żem uwierzył w jego przyjaźń. Postępując odtąd drogą życia, dobrze oparci jeden na drugim — mówił mi, — potrafimy zwalczyć wszelkie jego cierpienia; gdyż zawody miłości, dumy, pychy, zawsze tak bolesne, dla tego że są tłumione, miały stracić całą swą cierpkość wylewając się w serce przyjacielskie.
Dźwięk jego głosu był tak prawdziwy, rysy jego tchnęły wyrazem takiéj szczerości, iż najzupełniéj zapomniałem mego niedowierzania; oddawałem się z uniesieniem przywiązaniu, którego dotąd jeszcze nieznałem.
Potém następowały pogadanki bez końca, których niezdołam wypowiedzieć powabu. Wyobraźnia Falmoutha była żywa i świetna: rozum jego wielce był przyozdobiony. Posiadaliśmy oba wiadomości dość urozmaicone, dość obszerne; nienudziliśmy się też ani na chwilę, pomimo długich godzin przeprawy.
W miarę jak poufałość nasza zwiększała się, wiara moja w siebie samego i Falmoutha stawała się coraz większą. Czułem się szczęśliwym i lepszym nowa przyszłość przedstawiała się moim oczom: miałem dość odwagi aby niepoddawać téj szczęśliwości tak młodéj, tak świeżéj pod więdlący i wysuszający rozbiór. Dozwalałem się naiwnie unosić wrażeniom, które znajdowałem tak czyste i tak dobroczynne.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od pięciu dni byliśmy na morzu.
Jednego wieczora, dość późno, około jedenastéj, pozostawiwszy Falmoutha w salonie, wyszedłem na pomost, aby odetchnąć świeżością nocy, i usiadłem w hamaku, zawieszonym na tyle galioty.
Już dość długo pogrążony byłem w moich dumaniach, gdy majtek będący na straży, oznajmił nam zbliżający się okręt.
W stałem.
Straż dała powtórne hasło.
Ujrzałem prawie natychmiast, prześlizgający się w milczeniu i bardzo blisko nas, statek, który po niezmiernych jego żaglach poznałem być mistikiem sardyńskim z zatoki Porquerolskiéj...
Noc była jasna, postęp statku nie bardzo szybki, na pomoście tego długiego i wąskiego okrętu, znaczna liczba ludzi cisnęła się, jedni na drugich.
Na maszcie wisiała morska latarnia. Przy jéj czerwonawém i migającém świetle, poznałem na tyle statku; przy sterze, człowieka w czarnym kapturze, którego już postrzegłem przy wysiadaniu z szalupy.
— Dziwne spotkanie, którego skutki miały być jeszcze dziwniejsze!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przez kilka minut ścigałem go jeszcze oczyma, dzięki białości jego żagli; potém stały się mniéj wyraźne, zniknęły całkiem, i nic już więcéj nieujrzałem w ciemnéj dalekości tylko punkt promienisty, który kiedy niekiedy znikał wedle ruchu żagli, jak gwiazda pod chmurami.
Na zjawienie się tego tak podejrzanego statku, Williams rozkazał bratu, aby poszedł uwiadomić Falmoutha.
— No! Williamie, — rzekł tenże, wstępując na pomost, — znajdziemy więc znowu naszą niegodziwą znajomość z Porquerolu?
— Statek ten tylko co koło nas przepłynął, Milordzie.
— A jakież twoje zdanie?
— Prócz rozkazu, jaki wyda wasza wielmożność, zdaniem mojém byłoby natychmiast wziąść się do obrony, gdyż sądzę, że morski ten rozbójnik, podobnie jak my zatrzymany na tych wybrzeżach przeciwnemi wiatrami, napadnie na nas, nie sądząc abyśmy byli gotowi na jego przyjęcie, i licząc, z resztą, na mnogość swój osady.
— Dowiedźmy więc tym łotrom że się mylą, poczciwy mój Williamie, i że czterdziestu anglików daleko więcéj znaczy, niżeli cały ten zbiór hołoty, niżeli ta próbka szubienicznéj zwierzyny. — No, — dodał Falmouth, postrzegając mnie, otóż, najdroższy, wszystko się cudnie ubarwia; ta awantura zachwyca mnie.... Jest to wyborny wstęp do naszéj fantazyi spotkania się z Kanarysem... jest to uwertura naszéj opery?...
— Jako prawdziwi dilettanci rzekłem — postawmy się w możności wykonania naszéj partycyi, i pójdźmy opatrzyć się w broń.
Zeszedłem do mojego pokoiku.
Falmouth wszedł tamże prawie wraz zemną. O ile napomoście zdawał mi się wesoły i odważny, o tyle postrzegłem teraz że był smutny i zgromiony.
Wziął z rozczuleniem moje ręce, i rzekł do mnie:
— Arturze... jestem teraz w rozpaczy, żem popełnił takie szaleństwo!
— O jakiemże to szaleństwie chcesz mówić?
— Gdybyś był raniony, niebezpiecznie raniony! — rzekł, wlepiając we mnie rozczulone spojrzenie, — nigdy w życiu bym tego sobie niewybaczył!
— A czyż na te same nienarażasz się niebezpieczeństwa?
— Bez wątpienia... ale, żebyś ty, ty, miał ulegać skutkom mojej dziwacznej fantazyi... to mi się zdaje rzeczą nieznośną....
— Co za myśl! nieodbywamyż téj podróży wspólnym kosztem?... Czyż nie mamy wszystko podzielać?.. No! to jest tylko podróżnym wypadkiem, i nic więcéj. Czyż niepostanowiliśmy sobie szukać przygód jako prawdziwi rycerze błędni? A, czyż sam przed chwilą, niebyłeś bardzo kontent z tego spotkania?
— Przed chwilą, byłem w obliczu mych podwładnych, i niechciałem im dać odgadnąć mojéj myśli... lecz tobie to mogę wszystko powiedzieć Otóż! teraz jestem w rozpaczy, że się to wszystko stało, i zamiast bawić się udawaniem fanfaronów, mam wielką ochotę korzystać z pośpiechu mojéj galioty, i...
— Zastanów się! — zawołałem: — a cóżby powiedziano w yacht-klubie? że jeden z jego członków uciekł przed morskim zbójcą? A potém, mój, kochany Henryku, — rzekłem do niego, śmiejąc się, — zastanów się że twoje obawy są bardzo mało pochlebne dla mojéj miłości własnéj.
— Ach! prawda... to rzecz okropna! Pierwszy raz w życiu... znajduję przyjaciela.... takiego jak marzyłem..., i przez własny błąd, narażam się utracić go! — zawołał Falmouth, i rzucił się na krzesło, ukrywając głowę w obu rękach.
— Mój drogi Henryku, — odpowiedziałem mu, głęboko wzruszony wyrazem jego głosu, — podziękujmy przeciwnie przypadkowi, który nam dostarczył takowéj próby... czyż wzruszenie, którego obydwaj razem doświadczamy, nie dowodzi nam, że ta przyjaźń już dość głęboko jest w sercu zakorzeniona? Czyżbyśmy znaleźli podobne wykrycie w bladéj jednostajności życia światowego? Wierzaj mi upatrujmy w tym przypadku pomyślne zdarzenie; błogosławmy je, i korzystajmy z niego... W ogniu to poznaje się czyste złoto...
Majtek; zbiegający jaknajśpieszniéj, przyszedł prosić Falmoutha aby się udał na pomost.
Gdy chłopczyna wyszedł, Henryk rzucił się w moje objęcie, z najzupełniejszém wylaniem duszy, i rzekł: — Szlachetne posiadasz serce, przeczucie moje niezawiodło mnie.
Sam pozostałem .
Jeśli Falmouth lękał się dla mnie skutków téj bitwy, ja się ich również mocno dla niego lękałem.
Ta obawa wykrywała mi całą rozciągłość mojego ku niemu przywiązania.
Jakimże cudem ta przyjaźń tak się prędko rozwinęła? Jakże jéj korzenie były już tak głębokie, pomimo mych wątpliwości mego niedowierzania, mojéj ostrożnej baczności?
Niewiem tego, lecz tak było, a jednakże, zaledwo od miesiąca podróżowaliśmy razem.
Może postępy te tak spieszne daleko mniéj zadziwią, wspomniawszy na tajemniczy instynkt, który nas nęcił ku sobie wzajemnie, jeszcze przed odpłynięciem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wziąłem broń.
Ogarnęła mnie wówczas chwila straszliwego udręczenia...
Pomyślawszy o niebezpieczeństwie na któreśmy się mieli narazić, lękałem się okazać tchórzem... lub raczéj aby moja odwaga niezdołała zrównać szlachetnego poświęcenia się; pytałem sam siebie, czy w wielkiém niebezpieczeństwie, zdołałbym poświęcić moje życie dla ocalenia życia Falmoutha, i wyznam ze wstydem, nie śmiałem sam sobie odpowiedzieć z pewnością.
Wiedziałem, wprawdzie, że jestem odważny; że odwaga moja była zimną, dość uporczywą. Miałem pojedynek, w którym spokojna moja energia zaszczyt mi przyniosła, lecz byłaż to prawdziwa odwaga? Człowiek szlachetnego rodu możeż odmówić pojedynek? możeż podczas niego nieobejść się przyzwoicie? choćby tylko dla tego że żyć umie, a choćby też tylko i z dumy!
Niewiedziałem też czy będę miał odwagę pierwszo-wyskokową, piorunującą, która spieszy ku niebezpieczeństwu jak żelazo ku magnesowi, która tém bardziéj podnieca się śród krwawéj utarczki, a która, unosząc się niejako po nad niebezpieczeństwy, pewną ręką wymierza swe ciosy i wybiera swe ofiary.
Mniemałem, słowem czułem że posiadani odwagę zimną i odrętwiałą artylerzysty, który bez zbladnieńia czeka na kulę armatną przy swéj bateryi, lecz nie na wszystko poświęcającą się śmiałość partyzanta, który, z szablą w dłoni, i wściekłym zapałem, wpada w pośrodku krwawego bojowiska.
A jednakże to w bitwie, w któréj pasować się będzie trzeba, z bliska, ciało z ciałem, przy wdzieraniu się to na statek, będziemy musieli bronić nasze życie..... A gdyby mi zabrakło odwagi!... a gdybym wobec tych cudzoziemców.... gdybym w obec Falmoutha, miał wydać się tchórzem! lub słabym!.... gdyby instynkt własnego zachowania wprawił mnie w osłupiałość?
Nie, niezdołam wypowiedzieć jak przerażającą była ta chwila wahania i niedowierzania samemu sobie....
Lecz, przyznam się, że najbardziéj się tego lękałem, gdyby przypadkiem życie Falmoutha najzupełniéj zawisło od mojéj odwagi, żebym sam siebie nieznalazł niższym od téj szlachetnéj powinności...




Rozdział 4.
BITWA. ―

Powróciłem na pomost.
Wziąłem dubeltówkę i ciężki topór turecki, damaskinowany, niegdyś kupiony jako przedmiot ciekawości, a który w téj okoliczności stawał się przewyborną bronią, bo prócz ciężkiego ostrza, kończył się jeszcze bardzo spiczastą włócznią.
Starałem się odkryć statek, lecz bądź że statek ten pogasił ognie, lub że zbyt daleko się zapuścił, już go więcéj niezobaczyłem.
Osada yachtu wprędce została uzbrojoną.
Przy świetle pochodni, pozatykanych na żelaznych kolcach w wiadra pełne wody, widać było żeglarzy, którym polecona była służba około armat, stojących obok nich; inni majtkowie, uszykowani po obu stronach galioty, nabijali broń swoją; gdy tymczasem stary siwo włosy sternik, przyszedł odebrać stér z rąk daleko młodszego swego towarzysza, a którego doświadczenie nie było zapewne dosyć jeszcze dojrzałe, aby mógł zajmować to ważne miejsce podczas bitwy.
Wszystko to odbywało się w najgłębszym milczeniu, rozlegał się tylko przygłuszony szmer przybijających stąpli, lub uderzenie kolbą od fuzyi o pomost.
Williams, stojąc na tyle statku, wydawał ostatnie rozkazy. Geordy któremu powierzony był zarząd artylleryi, doglądał téj części służby wojennéj...
Falmouth wszedł na pomost. Znowu przywdział swą zwyczajną maską niedbania o nic.
— Milordzie, wszystko gotowe, — rzekł do niego Williams, — czy Wasza Wielmożność chce walczyć z tym rozbójnikiem, walką wdarcia się na statek? czy też walką pod żaglami?
— Co ci się lepiéj podoba, czy walka wdzierania się na statek? czy walka pod żalami? — spytał mnie Falmouth, — jak gdyby chodziło o wybór pomiędzy winem Bordeaux, a winem Maderą.
— To dla mnie najzupełniéj jest obojętne, — rzekłem z uśmiechem; — działajmy bez ceremonii: spuść się pan na gust Williama, to będzie najpewniejszy.
— Co o tém myślisz, Williamsie? — spytał Falmouth.
— Że, zostając pod żaglami, z artyleryą yachtu Waszéj Wielmożności, możemy zgnieść ten mistik nim się do nas zdoła zbliżyć... ani nam wielkiéj zrobi szkody; bo nieprzypuszczam aby miał na sobie artyleryą...
— A wdarcie się gwałtem na niego? — spytał Falmouth.
— Zdaje mi się Milordzie, iż dosyć znam ekwipaż yacht, aby być pewnym, że po dobréj porażce rozbójnicy zostaną odpędzeni, lub nawet może ich statek w naszéj pozostanie mocy. Lecz, — zawołał nagle Williams, wskazując punkt biały końcem swéj perspektywy, — mistik zmienił kierunek, znowu ku nam powraca, milordzie.
Istotnie, postrzegłem niezadługo ukazujące się wśród ciemności białe żagle mistiku, który się szybko zbliżał:
Nabiłem karabin, położyłem przy sobie topór i czekałem...
Pamiętam doskonale to, com widział w moim promieniu działania, gdyż wyznać muszę że niemiałem odwagi odosobniać się, nazbyt od mych zajęć osobistych, aby ogarnąć całość tej zabójczéj sceny.
Stałem na tylnym pomoście yachtu.
O kilka kroków przedemną, u stóp masztu, i tyłem do mnie obrócony, stary majtek kierował sterem Williams, siedząc na bocznej ławce, wydawał jakieś rozkazy jednemu z żeglarzy, który go słuchał, trzymając w ręku kapelusz. Falmouth siedział na armacie, jedną ręką uchwycił się liny, w drugiéj trzymał fuzją, i oczy zwrócone miał na statek sardyński.
Najgłębsze milczenie panowało na jachcie: była to chwila oczekiwania poważna i uroczysta....
Co do mnie to czego doznawałem bardzo mi przypominało, niechaj mi czytelnik wybaczy to płoche porównanie, wzruszenie niespokojne którego doznawałem w dzieciństwie, gdym oczekiwał co minuta, aby wystrzelono z fuzji w ciągu jakiéj teatralnéj sztuki.
Potém, mamże wyznać jeszcze inną nędzotę mego charakteru? nigdy nienarażałem się na niebezpieczeństwo, abym sobie natychmiast niewyobraził wszystkie jego zgubne koleje. I tak, podczas pojedynku o którym mówiłem, pojedynku który był zajadły,... niezmiernie zajadły, myślałem, nie o śmierci, lecz o ochydném kalectwie, jakie nie raz następuje po odniesionéj ranie; w chwili tego napadu, tez same myśli mnie zajmowały... Ze zgrozą widziałem się pozbawiony ręki lub nogi, i tym sposobem stający się dla wszystkich przedmiotem odstrętnéj litości.
Lekkie uderzenie po ramieniu wyrwało mnie z tych myśli.
Odwróciłem się: Falmouth nieprzerywając sobie Rulle Britania które świstał przez zęby, wskazał mi końcem swéj strzelby cóś białego na widno-kręgu, które się coraz bardziéj ku nam zbliżało...
Zaczynałem rozpoznawać najdoskonaléj statek sardyński.
Nagle oślepiony zostałem niezmierną światłością, która na chwilę rozjaśniała widno-krąg, morze, i to co mogłem z yachtu dostrzedz...
W tymże samym czasie usłyszałem wystrzały następujące po sobie, z ręcznéj broni, i świst kul, które około mnie przeleciały.
Na suchy łoskot, i na pewien rodzaj ogniowego trzaskania, które nastąpiło po wystrzale, po kilku odłupach drzewa, które u nóg moich padły postrzegłem, że kule zagrzęzły. bądź w masztach, bądź w ścianach okrętowych. Pierszém mojém poruszeniem było cofnąć się, drugiém wycelować i wystrzelić w kierunku statku... lecz zastanowienie się wstrzymało mnie.
Moja niecierpliwość, moja ciekawość, doszły wtenczas do najwyższego stopnia: mówię ciekawość, bo to słowo jedynie zdaje mi się wyrażać chciwą niecierpliwość która mną miotała.
Czułem jak artery moje biły gwałtownie, jak krew napływała mi do serca i zapłonienie czoło powlekało.
Zaledwie wystrzał rozległ się w przedłużonym huku... mistik wypłynął z gęstéj chmury dymu, mając jeden z swych żagli na wpółrozwinięty.
Dziwny to był widok.
Przy bladawém świetle księżyca, korpus tego statku i liny jego zakreślały się czarno na białawym obłoku, który wiatr ku nam pędził.
Za chwilę mistik opłynął galiotę tak, że jéj prawie dotykał.
Oświecony latarnią, człowiek w czarnym kapturze, zawsze sterem kierował; jedną ręką obracał rudel, a drugą wskazywał na yacht, i słyszałem jak wołał po włosku na rozbójników, którzy toczyli się tłumnie na jego statku: — Przestańcie strzelać.... daléj! wdzierać się! wdzierać!
Wedle obrotu, jaki rozbójnicy nadali swemu statkowi wdzieranie się miało zapewne nastąpić z prawéj strony, cała osada yachtu poskoczyła ku téj stronie.
Kanonierowie pochwycili sznury, odpowiadające bateryom armat....
Wycelowałem do człowieka w czarnym kapturze który znajdował się właśnie wprost lufy mego karabinu.
W chwili gdym przyciskał kurek, Williams zawołał: — Ognia wszędzie!
Wystrzeliłem lecz niemogłem widzieć gdzie ugodziła moja kula.
Mocny wystrzał zatrząsł yachtem. Cztery to armaty, nabito kartaczami, dały ognia, prawie jak do celu, w statek rozbójnika, w chwili zapewne gdy już przybijał do yachtu, gdyż ten tak potężnie został wstrząśniemy, żem się prawie obalił.
Kilka kul świstnęło na około méj głowy.
Ciężkie jakieś ciało opadło za mną, i usłyszałem Falmoutha odzywającego się do mnie osłabionym głosem:
— Miéj się na baczności...
Obróciłem się ku niemu z niespokojnością... gdy człowiek, mający na głowie czapkę katalańską, wskoczył na pomost, pochwycił mnie jedną ręką za chustkę na szyi, a drugą wystrzelił do mnie z pistoletu tak blisko, iż chubka opaliła mi włosy i brodę....
Nagłe poruszenie które uczyniłem rzucając się w tył, było powodem chybienia strzału, który przeleciał po nad mojeém ramieniem.
Trzymałem karabin w ręku, jeszcze jednym nabojem nabity; lecz w chwili gdy rozbójnik widząc że mnie chybił, uderzał mnie w głowę kolbą swego pistoletu, przyłożyłem mu lufę mego karabinu do samego środka piersi.... i wystrzeliłem.
Wstrząśnienie było tak silne że ręka mi aż zdrętwiała.
Rozbójnik wykręcił się gwałtownie sam w około siebie, połknął się na mnie, potém upadł na plecy i kilka razy podrzucił się konwulsyjnie.
Cofnąłem się, nastąpiłem na kogoś; nastąpiłem to na Falmoutha, który leżał u stóp wielkiego masztu.
— Jesteś raniony? — zawołałem rzucając się na niego.
— Zdaje mi się że mam cóś nakształt złamanego uda; lecz niezajmuj się mną!... — zawołał. Strzeż się! oto drugi z tych zbójów wdziera się, widzę jego głowę... Obróć się ku niemu, staw mu się śmiało, lub jesteś zginiony!
Na widok Falmoutha, rozciągnionego na pomoście, serce mi się rozdarło.
Ani na chwilę niepomyślałem o niebezpieczeństwie na jakie się mogłem narazić; chciałem przedewszystkiem wyrwać Henryka od nieuchronnéj śmierci, gdyż, znajdując się tak bezbronny miał być niezawodnie zamordowany.
Szczęściem, postrzegłem tylną klapę niezamkniętą, (był to otwór, trzymający trzy kwadratowe stopy, który miał kommunikacyą ze wspólnym salonem). Wziąłem natychmiast Falmoutha pod ręce, i zawlokłem go aż do tego otworu, pomimo oporu jaki mi stawiał, krzycząc:
— Oto już zbójca, wdrapał się na statek... Rzuci się na ciebie!
Nieodpowiadając Falmouthowi, i zażywając wyższości méj siły, posadziłem go na brzegu otworu, nogami do środka, i rzekłem mu: — Teraz ześlizgnij się, będziesz przynajmniéj bezpieczny.
— Otóż i on! już zapóźno. Gubisz się ocalając mnie! — krzyknął Falmouth rozdzierającym głosem.
Gdy to mówił, ostatniem wysileniem zsunąłem go w głąb izby, gdzie już niczego nie miał się obawiać.
Wszystko to stało się w krótszym daleko czasie, niżeli potrzeba do opisania.
Jeszcze byłem pochylony, klęcząc jedném kolanem, gdy żelazna ręka pochwyciła mnie za kołnierz, silne kolano oparło się na moich biodrach, i zadano mi gwałtowne uderzenie w ramie... Po uderzeniu tém nastąpiło przenikliwe zimno.
Topór mój leżał na pomoście, tak, że mogłem po niego sięgnąć ręką; pochwyciłem go, i, czyniąc rozpocznę wysilenie aby się podnieść, wymierzyłem po za siebie, na oślep, raz potężny, który dosięgnął zapewne mego przeciwnika, gdyż topór mój zatrzymał się na twardém ciele, i ręka co mnie dławiła, puściła mnie nagle. Mogłem się wtenczas wyprostować.
Zaledwie stanąłem na nogach, człowiek w czarnym kapturze, który mnie napadł, podczas gdym spuszczał Henryka do izby jachtowéj, rzucił się na mnie.
Byłem bez broni... Upuściwszy topór, porwaliśmy się oba w pół.
Rozpoczęło się zawzięte passowanie się.
Kapota z czarnym kapturem obwijała go prawie zupełnie, i zakrywała twarz jego.
Okręcił jednę z swych nóg żylastych wokoło nóg moich, abym stracił równowagę, potem ściskając mnie aż do zaduszenia, chciał mnie zerwać z pomostu, i przerzucić przez brzeg galioty.
Jeśli był silny, i ja nie mniej silny byłem.
Gorejąca żądza pomszczenia Falmoutha, gniew, i mamże wyznać tę drobnostkę, odraza jakiéj doznawałem, czując oddech tego zbójcy ziejący na mój policzek, wszystko to nowych mi sił udzieliło.
Wyrwawszy jednę z mych rąk, z rąk jego żylastych, mogłem szczęściem pochwycić rozbójnika za gardło... Poczułem na niém sznurek od skaplerza, okręciłem go w koło mojéj pięści, i nagle dwa lub trzy razy zakręciłem nim młynka...
Zaczynałem zapewne dusić mego przeciwnika, gdyż postrzegłem, że jego uścisk coraz to stawał się słabszy....
Szczęśliwym przypadkiem, poruszenie statku zmusiło nas obydwóch potknąć się.
Już wycieńczony na siłach, rozbójnik upadł z przegiętym grzbietem na poręcz jachtu... jeszcze jedno wysilenie, a wrzucałem go w może... Miałem tego dokazać rzucając się na niego całym moim ciężarem, gdy mnie ugryzł w twarz wściekle.
Chociaż kilka wystrzałów rozlało w téj chwili żywe światło, i kaptur rozbójnika na w pół był uchylony, niemogłem rozpoznać jego rysów; gdyż cała twarz jego była krwią, zalana.
Tylko, rzuciwszy się w tył, postrzegłem, ze zęby jego były nadzwyczaj białe, ostre i rzadkie...
Znowu, rzuciwszy się na niego, dokazałem unieść go z pomostu, położyć go prawie wzdłuż na poręczy, i nakoniec zrzucić go przez galeryę yachtu...
Lecz skoro się tak postrzegł zawieszony po nad morzem, rozbójnik uczynił ostatnie wysilenie, przyczepił się jedną ręką do mego kołnierza, drugą do moich włosów, i tak mnie trzymał pochwyconego, on po za statkiem, ja wewnątrz...
Usiłowałem odczepić się od niego, gdym nagle odebrał gwałtowny raz w głowę...
Ręce człowieka w kapturze roztworzyły się, i zemdlałem...




Rozdział 5.
DOKTÓR. ―

Bardzo trudnym jest obowiązek który przyjąłem na siebie.
Otóż znowu nadchodzi jedna ze zmian mego życia, którą chciałbym na zawsze wygładzić z méj pamięci.... jedna z tych chwil straszliwego zawrotu, podczas których...
Lecz godzina tego straszliwego wyjawienia aż nadto prędko wybije.
Odurzony gwałtownym razem który otrzymałem, zemdlałem w chwili gdy dowódca rozbójników wpadał w morze.
Gdym przeszedł do siebie, znalazłem się leżący w moim pokoju, mając głowę i ramię chustami obwinione.
Doktór Falmoutha, o którym zapomniałem dotąd mówić, człowiek poważny i wielce uczony, był przy mnie.
Pierwsza moja myśl była dla Henryka.
— Jak się ma Lord Falmonth? — rzekłem do doktora.
— Milord coraz to ma się lepiéj; rana jego, szczęściem, wcale nie jest niebezpieczna.
— Czyż niema uda złamanego?
— Jest to bardzo mocna kontuzja, boleśniejsza może niżeli złamanie, lecz bynajmniéj nie niebezpieczna...
— A rozbójnicy?
— Zdołali wymknąć się i wyruszyć pod żagle, straciwszy pięciu ludzi w tym napadzie, lecz zapewne unoszą wielką liczbę ranionych...
— A my, czy dużośmy ludzi stracili?
— Trzech majtków i jeden nadzorca zostali zabici.... prócz tego, dziewięciu naszych żeglarzy, mniéj lub bardziéj jest rannych.
— Zdaje mi się że teraz dzień? Któraż godzina, doktorze?
— Jedenasta, Panie.
— Prawdziwie, zdaje mi się że śpię.... to więc wszystko wydarzyło się?...
— Téj nocy...
— A jakież moje rany?
— Rana w głowie, i ugodzenie sztyletem w lewę łopatkę... Ach! Panie, o jedną, linią niżéj... a ostatni ten cios byłby śmiertelny.... Lecz jakże się Pan dzisiaj czujesz?
— Dobrze; doświadczam trochę pieczenia w łopatce, i nic więcéj; lecz Falmouth? Falmouth?
— Milord nie będzie mógł chodzić chyba za kilka dni. Pomimo swéj rany chciał mi dopomódz do pierwszego opatrzenia pana... i czuwać przy panu dzisiejszéj nocy... lecz od godziny siły go opuściły, i kazałem go zanieść do jego pokoju gdzie teraz spi. Skoro się tylko przebudzi, znowu przyjdzie do pana, gdyż bardzo mu pilno wynurzyć swoją wdzięczność!
— Nie mówmy o tém, doktorze!
— Jak to nie mówić o tém, łaskawy panie? — zawołał doktór. — Niezapomniałżeś pan, śród téj zaciętéj bitwy, o własném swojém bezpieczeństwie, aby wydobyć milorda z największéj toni? Niezostałżeś raniony spełniając ten czyn odważnéj przyjaźni? Ach! panie, miałżeby Milord kiedy zapomnieć, iż tobie to jedynie winien życie?... A my, czyż kiedykolwiek zapomnimy. iż panu to winniśmy zachowanie jego życia?
— Attak był więc bardzo dzielny, doktorze?
— Wszędzie był straszliwy.... lecz nasi żeglarze, chociaż mniejsi liczbą, odważnie go odparli... słowem, współ ubiegali się z panem o odwagę; gdyż pańska zimna krew, pańskie pasowanie się osobiście z dowódcą tych rabusiów, w podziwienie wprawiło całą naszą okrętową osadę.
— I pan mnie upewniasz że rana Falmoutha nie jest niebezpieczną?
— Nie jest niebezpieczną.... lecz jeśli pan pozwoli, pójdę zobaczyć czy mnie nie potrzebuje.
— Idź, idź doktorze, i powróć mnie uwiadomić kiedy się będę mógł z nim widzieć.
Sam pozostałem.




Rozdział 6.
― PRZYJAŹŃ. ―

Henryk winien mi był życie!
Niezdołam wypowiedzieć z jak pyszném szczęściem moje powtarzała, rozbiérało te słowa!
Jakże błogosławiłem przypadek, który dozwolił mi dowieść Falmouthowi, że moja przyjaźń była mocna i prawdziwa.
Dotąd, chociaż ulegałem pociągowi tego przywiązania, czułem że bardzo brakuje uroczystego poświęcenia, przez jakowy wielki dowód najzupełniejszego wylania się dla niego.
Jeśli przywiązywałem jakową cenę do mego odważnego czynu, to chyba dla tego, że, wznosząc mnie we własnych oczach, ze pokazując iż zdolny jestem do przedsięwzięcia wspaniałomyślnego, czyn ten ubezpieczał mnie względem trwałości mego przywiązania dla Falmoutha.
A z moim charakterem, wierzyć w siebie, było to wierzyć w niego; wierzyć że jestem przyjacielem prawdziwym, kochającym z zapałem, poświęcającym się, było to sądzić się godnym wzbudzić przyjaźń prawdziwą, mocną, poświęcającą się.
Czułem to zaufanie odważne żołnierza, który, pewien teraz że śmiało znajdzie się pośród ognia, oczekuje niecierpliwie i z zaufaniem nowéj sposobności dowiedzenia co jest wart.
Reakcya tego zaufania była tak wielka, iż wpłynęła nawet na przeszłe moje uczucia.
Dumny z mego postępowania względem Falmoutha, zrozumiałem że Helena, że Małgorzata mogły mnie kochać dla przymiotów, które ich serce odgadywało zapewne, a które teraz wykryły się we mnie.
Pierwszy raz nakoniec, odgadłem, szczęście niewysłowione!.... całą miłość, jaką te dwie szlachetne istoty czuły ku mnie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W godzinę po odejściu doktora, drzwi mego pokoju otworzyły się, i postrzegłem Falmoutha wniesionego przez dwóch służących.
Zaledwie krzesło jego przysunięte zostało do mego łóżka, Henryk rzucił się w moje objęcie.
W tym niemym uścisku, opierał silnie swą głowę o moje ramie; czułem łzy jego płynące ręce drżące ze wzruszenia; nie mógł wyrzec tylko te słowa: Arturze... Arturze... mój przyjacielu!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wiele lat upłynęło od tego dnia pięknego! wiele czarnych zmartwień nastąpiło po téj radości tak promieniejącéj, a nic niezdołało przyćmić jéj wspomnienia, bo teraz jeszcze serce moje rozkosznie bije na te myśli!
Niepodobna opisać z jaką delikatnością, z jakiem wylaniem Falmouth oświadczył mi swą wdzięczność. Słów mi brakuje na odmalowanie tego co dźwięk, co wyraz twarzy, spojrzeń, głosu, mogą same tylko wytłumaczyć...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wiatry przeciwne trwały przez kilka dni i niedozwoliły nam dopłynąć tak prędko do Malty jakieśmy się spodziewali.
Rana Falmoutha szybko zbliżała się do zupełnego uleczenia; lecz gojenie się mojéj daleko było powolniejsze.
Henryk, podczas tego przeciągu czasu, nieszczędził dla mnie starań najtkliwszego brata.
Z jakże bolesną uwagą śledził każdego poranku spojrzenie doktora, gdy opatrywał mą, ranę! Ile to drobnostkowych zapytań względem czasu zupełnego mego uzdrowienia, jakoważ wreście była jego niecierpliwość lub radość, gdy przewidywania doktora kres jéj oddalały lub przybliżały!
Wspomnęż jeszcze o tysiącznych drobnostkach, o tysiącznych najpowabniejszych uprzedzaniach, które wykrywały jego najczulszą troskliwość, a mnie tak bardzo uszczęśliwiały!
Falmouth opowiedział mi całe swoje życie, ja przed nim nic z mojego życia nie ukryłem.
Dwanaście lat był starszy odemnie; mowa jego przekonywająca, wymowna, wykarmiona doświadczeniem ludzi i rzeczy, przybierała zwolna nad moim umysłem szczególniejszą władzę.
Nic wznioślejszego, nic bardziéj szczytnego jak jego przekonania moralne lub polityczne.
Nieposiadałem się z podziwienia i uwielbienia, wykrywając tak codziennie nowe skarby czułości najdelikatniejszéj, wysokiego rozumu i głębokiéj nauki, pod ironiczną i zimną powierzchownością, jaką Falmouth zwykle przybierał.
Cóż powiem? Pod sceptyczną i szyderską maską Don Juana Byronowego, było to gorejące i mężne serce Posa Szyllera, była to jego pałająca i święta miłość ludzkości, była to jego szczera wiara w dobre, były to jego wspaniałomyślne zasady, jego przepyszne teorye, tworzone dla szczęścia ogółu.
Jeśli Falmouth ukazał mi się pod tym nowym pozorem, to dla tego, że podczas długich dni naszéj żeglugi, dotknęliśmy, traktowali, zgłębiali, wiele przedmiotów. I tak, pozostałem aż dotąd najzupełniéj obojętny na kwestye polityczne; a jednakże uczułem iż nowe struny zadrżały w méj duszy, gdy Henryk, uniesiony oburzeniem, opowiadał mi zawzięte utarczki które on, Par Angielski, wytrzymał w parlamencie, przeciwko partii ultra-toryskiéj którą mi odmalował jako hańbę swego kraju.
Niemogłem pozostać obojętnym w obec bolesnego wzruszenia, dotkliwych żalów Falmoutha, który opłakiwał próżność swych usiłowań, a nadewszystko występną słabość z jaką porzucił pasowanie się, wtedy, gdy zwycięztwo nie było jeszcze zwątpioném.
Wchodzę w te szczegóły, gdyż dały powód do wypadku, jednego z najboleśniejszych w mém życiu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od dwóch dni Falmouth zdawał mi się najgłębiéj w myślach pogrążony.
Nie raz nalegałem na niego aby mi powierzył powód swego zamyślania; zawsze odpowiadał mi z uśmiechem abym się nie troszczył, iż pracował dla nas obydwóch, i że niezadługo ujrzę owoc jego pomysłowych marzeń, wyskoków jego imaginacyi.
W istocie, Henryk wszedł do mnie pewnego poranku z miną poważną, oddał mi list zapieczętowany, i rzekł ze wzruszeniem: — Przeczytaj to... przyjacielu, idzie tu o naszą przyszłość...
Potém ścisnął mnie za rękę, i wyszedł:
— Oto list który mi zostawił...
Oto te proste i szlachetne karty, w których wielka dusza Falmoutha najzupełniéj się wykrywa.
Jakaż była moja odpowiedź!
Ach!... to wspomnienie jest obrzydłem...




Rozdział 7.
― LORD FALMOUTH DO ARTURA.. ―
Na jachcie Gazella, 13, Czérwca 18**

Mogłem ci powiedziéć to wszystko co ci napisał, przyjacielu; lecz pragnę abyś list ten zachował...
„Jeśli zamiary o których z tobą mówię, uiszczą się... kiedyś odczytywać będziemy to pismo z zajęciem, pomnąc że z tego punktu wyruszyliśmy w świetny zawód który marzę dla nas obydwóch.
»Jeśli przeciwnie los nas rozdzieli, karty te pozostaną ci jako powieść prosta i prawdziwa okoliczności, które natchnęły mnie przywiązaniem, jakie ku tobie uczuwam.
»Spotkałem się pierwszy raz z tobą na śniadaniu u pana de Cernay: przyjemność twojéj rozmowy zrobiła na mnie wielkie wrażenie; potém, po kilku odcieniach twego charakteru i rozumu, malujących się wmówię, postrzegłem że z całym pozorem uprzejmości i ludzkości, musiałeś jednak pozostać na zawsze oddzielony od innych ludzi nieprzebytą zaporą.
»Od téj chwili żywo zająłem się tobą.
»Wiedziałem z doświadczenia, że charaktery wyłączne, jakim i twój był, srodze cierpią z odosobnienia jakie same sobie nakazują; gdyż te natury dumne, delikatne i podejrzliwo-obrażliwe, nie mogą się w jedno zespolić z ogółem ludzi.
»Popłynąłem do Anglii pod wpływem tych wyobrażeń.
»W Londynie napotkałem kilka osób, których mowa utwierdziła mnie w zdaniu jakie sobie utworzyłem o tobie.
»Znalazłem cię w kilka miesięcy przy pani de Pënâfiel, którą bardzo byłeś zajęty.
»Ponieważ podzielałem w tenczas uprzedzenie, świata przeciwko niéj i nieuwiadomiłeś mnie jeszcze o wszystkiém czego była wartą, dziwiłem się że sam szukasz szczęścia w związku z kobieétą, któréj płochość tak powszechnie była znaną; nadzwyczajna drażliwość, jaką sądziłem że byłeś uposażony, zdawało mi się że musiała być co chwila srodze rażoną, w twych stosunkach z panią de Pënâfiel.
»Ludzie tacy jak ty, mój przyjacielu, obdarzeni są taktem, przebiegłością, pewnością nadzwyczajną, które, w ogóle, niedozwałają im pomylić się w przy wiązaniach które obierają: jestże to prawda? Helena, Małgorzata; niebyłyż we wszystkiém godne twojéj miłości? To też posłuchaj mojéj rady, zawierzaj zawsze, na ślepo pierwszym twoim wrażeniom.
»Powiadam ci t,. bo czuję ile cię kocham, i że ciebie zapewne także instynkt do tego wiedzie abyś nie kochał.
»Przepraszam za ten nawias, powróćmy teraz do Margrabiny.
»Dopóki się widziałem szczęśliwym, zajmowałem się jedynie tobą z powodu złego, które słyszałem o tobie.
»Lecz niezadługo zagniewanie świata na twoją szczęśliwość tak się stało powszechne i zawzięte, potwarze tak się zrobiły zajadłe, iż zaczynałem wierzyć że pani de Pënâfiel zasługiwała na twoją miłość, podobnie jak i ty na miłość jéj zasługiwałeś. Późniéj powiedziałaś mi wszystko, i poznałem pierwszy mój błąd; potém nastąpiło to okrutne rozerwanie naszych stosunków.
»Bardzo boleśnie odpokutowałeś twe powątpiewania!! niechaj ci będą przebaczone!
«Gdyś mnie prosił abym ci dopomógł zrobić przysługę mężowi twéj kuzynki Heleny; delikatność twojego względem niéj postępowania tak była rozczulającą, iż bardzo cię w mojej myśli podwyższyła; uczułem ku tobie szacunek, najgłębsze uwielbienie... Tak jest, mój przyjacielu.. jeszcze bardziéj podziwiałem twoję bez interessowtność niżeli twój sposób postępowania... gdyż przenikałem, że przez nieszczęsne usposobienie twego charakteru, znajdziesz sposób zwiędlić we własnych oczach zasługę tego czynu, i że nieznajdziesz nawet wynagrodzenia we własnym sumieniu.
»Od dawna przemyśliwałem, z braku zatrudnienia i zajęcia udać się do Grecyi, widziałem cię tak nieszczęśliwym, iż osądziłem tę chwilę za sposobną, aby ci proponować przedsiewziąść tę podróż wraz ze mn. Otoczyłem ją tajemnicą, aby podbudzić twoją ciekawość, a gdym postrzegł żeś się namyślił mi towarzyszyć, uczułem się bardzo szczęśliwy...
»Dla czegóż tak szczęśliwy, przyjacielu?
gdyż, niebędąc zupełnie we wszystkiém do ciebie podobny, przpadek, lub zanadto wielkie wymagania mego serca, dotąd nie pozwoliły mi poznać słodyczy przyjaźni i że czułem się pociągniony ku tobie wielkiém podobieństwem charakteru i rozumu; bo sądziłem, że ta podróż będzie dla ciebie korzystném roztargnieniem; bo znajdowałem nakoniec nieocenioną sposobność zawiązania z tobą stosunków gruntownych i trwałych.
»Postrzegłem, że będę musiał przezwyciężać twoje niedowierzanie walczyć z mocno wkorzenioném powątpiewaniem... lecz nieodstręczyłem się, położyłem ufność w wytrwałości mego przywiązania i domyślności twego serca: ono dla ciebie wybrało miłość Heleny. Małgorzaty; powinno było wybrać mnie, za twego przyjaciela.
»Jednakże, postrzegając jak powolne postępy czyniłem w twém sercu, lękałem się niekiedy czyś nieuwierzył na prawdę pozorom obojętności i niedbania o wszystko, jakie zwykle udawałem. Jednakże zwolna nastąpiła w tobie ufność, i w kilka dni po oddaleniu się z Francyi, byliśmy braćmi...
»Szybkie rozwinięcie się naszéj przyjaźni niezadziwiło mnie bynajmniéj; zdaje mi się że istniała pomiędzy nami taka styczność, nasze dusze były niejako tak mocno namagnesowane sympatyą, że za pierwszem zetknięciem się ze sobą, miały się na zawsze ścisłym połączyć węzłem.
»Raz już pewny twego przywiązania, rozpatrzyłem się powoli w moim skarbie.
»Słowem, postąpiłem sobie tak, jak ci antykwaryusze, którzy, raz stawszy się panami rzadkości któréj pragnęli, delektują się rozbiorem, podziwianiem jéj piękności. Tak i ja oceniałem twoją naukę, twój głęboki rozsądek... W tedy to starałem się obudzić wielkie instynkta, które sądziłem że istniały w tobie;
»Niemyliłem się... Od czasu tych odkryć nie byłeś już w moich oczach biedném dziecięciem nerwowém i draźliwém, które dla tego kochamy że jest słabe i cierpi, lecz młodzieńcem dumnym i śmiałym, obdarzonym potężną myślą, obszerném pojęciem, giętkim dowcipem, który posiadał wszystkie wady tych znakomitych przymiotów.
«Statek sardyński napadł na nas: miałem straszliwe przeczucie... chciałem uniknąć bitwy. Ryło to niepodobieństwem, i dziękuję zato przeznaczeniu... gdyż jesteś prawie uleczony, a ja ci życie jestem winien.
»Tak jest, Arturze, winienem ci życie cielesne, gdyż żyję; winien ci jestem życie duszne, gdyż jesteś moim przyjacielem!
»Czy wiesz, gdybym nieznał potęgi mojéj wdzięczności... byłbym przerażony?
»Od dawna szukałem sposobu uczynienia cóś, dla twojego szczęścia, wywdzięczając się za to, żeś tak wiele dla mojego szczęścia uczynił.
»Obowiązek który wkładałem na siebie był trndnym... posiadałeś wszystko: młodość, rozum, majątek, wspaniały i szlachetny charakter... Lecz postrzegłem, że nieszczęśliwa dążność niszczyła tak rzadkie dary!
»W niéj było źrzódło twych nieszczęść. Do tego to aż żrzódła pragnąłem dojść, aby je odwrócić. Niechaj go uwolnią na zawsze od tych okropnych powątpiawań, sam sobie mówiłem... niebędziesz mi winien korzyści, których ta wątpliwość niedozwala mu zażywać?
» Nieraz mi powiadałeś że te napady niedowierzania i zgryźliwéj mizantropii były jedynemi prawdziwemi nieszczęściami twego życia... — Lecz wieszże co jest przyczyną tych napadów?.... — nieczynność moralna w jakiéj żyjesz!
»Wyobraźnia twoja jest żywa, ognista; niemając żadnego żywiołu, ciebie samego obiera za ofiarę!
»Z téj ciągłéj reakcji twego rozumu na serce, z téj nienasyconéj potrzeby zajmowania twéj myśli, wynika nieszczęsny nałóg rozbierania wszystkiego, który cię popycha do tak straszliwych zgłębiań, który cię doprowadza do tak dręczących odkryć, bądź w samym sobie, bądź w innych!...
„Wierzaj mi, przyjacielu; bo przez wiele nocy głęboko zastanawiałem się nad twoim charakterem, i sądzę że mówię prawdę; od chwili jak nadasz chlubną pastwę pożerczéj czynności która cię udręcza, z rozkoszą to, z niewysłowioném zaufaniem, staniesz się przystępnym wrażeniom tkliwych uczuć. Ślepo w nie uwierzysz, bo niebędziesz już miał czasu powątpiewać.
»Nim poznałem się na twojéj wartości, ta podróż do Grecyi zdawała mi się dla ciebie dostateczném zatrudnieniem; lecz teraz, kiedy znam cię lepiéj, czuję, że podróż ta nie jest już w proporcyi z potęgą pojęcia jakie postrzegłem w tobie... Teraz nakoniec, kiedy polegam na tobie, jak sam na sobie polegam, nowe widnokręgi roztworzyły się przed memi oczymą. Nie do płonnych to przedsięwzięć chciałbym użyć naszéj odwagi i naszego wysokiego pojęcia...
Mam cel daleko szlachetniejszy. może uważać go będziesz jako urojenie; lecz zastanów poznasz, że podług wszelkiego domniemania, można bardzo wnosić iż się nam powiedzie.
»Problemat który miałem rozstrzygnąć był więc następujący: — uszczęśliwić cię, sam sobie nieszkodząc, — to jest nierozstając się z tobą; — zająć o tyle wspaniale twój rozum, aby mi niewydzierał na dal twéj przyjaźni, zastosować nakoniec do jakiéj wielkiéj sprawy wszystkie twoje szacowne przymioty, które, pozostawione bez użytku, wyradzają się i stają się dla ciebie fatalnemi, jak te płyny dzielne i zbawienne, które fermentacya przeistacza w truciznę.
»Gdym ci mówił o Anglii, o jéj przyszłości o udziale jaki miałem w passowaniach się rozstrzygających jéj losy, widziałem cię uważnego, ciekawego, wzruszonego... szlachetne, wymowne słowa z ust się twoich wymknęł; ywykryłeś, z całą naiwnością natchnienia, wyobrażenia i myśli nowe, śmiałe. Dobrze wpatrywałem się w twe poruszenia, rysy, dźwięk głosu; przekonałeś mnie, że, jeśli zechcesz, będziesz powołany potężny wpływ na ludzi wywierać. Wiadomości twoje są obszerne, nauki twoje głębokie, charakter ognisty i dumny, położenie niepodległe, nazwisko zaszczytne... posłuchaj mego zamiaru.
»Udajemy się najpierw do Malty, abyś zupełnie wyzdrowiał i zażył odpoczynku którego potrzebujesz. — Wyrzekamy się zapalników Kanarysa, i powracamy do Anglii.
»W czasie twych podróży do mego kraju, niezajmowałeś się bynajmniéj poważnemi nad nim zastanowieniami; tą razą, pod mojém przewodnictwem gdyż podzielać będę twe prace, zgłębisz mechanizm rządu angielskiego, jego widoki, jego ekonomią, i tym podobnie; potém pójdziemy żądać tychże samych objaśnień od Niemiec, Rossyi, Stanów-Zjednoczonych, aby uzupełnić twoją edukacyą polityczną.
»Gdybym nie znał wczesnéj dojrzałości twego rozumu, powiedziałbym ci abyś nie bardzo się przerażał tym poważnym drogo-skazem. Obaj młodzi, bogaci, weseli, silni i śmiali, jak dwaj bracia którzy wzajemnie na sobie polegają, postępujemy do naszego celu wypoczywając po naukach wśród zabaw, a po zabawach wśród nauki.
»Nasze położenie w świecie i sam rodzaj nawet naszych rozważań, zmuszają nas do przebieżenia wszystkich stopni skali towarzyskiéj, jednają nam w każdym kraju stosunki z wszystkiemi wyższościami nazwiska, pojęcia lub majątku. Wiesz-że nakoniec, jaki jest horyzont daleki tego życia tak świetnego, téj ambicyi która nadaje ruch wszystkim naszym umysłowym władzom, począwszy od najpłonniejszych aż do najwznioślejszych? Czy wieszże jaka jest dla ciebie nagroda tych zatrudnień tak zajmujących, przeplatanych uciechami światowemi, i dzielonych przez przyjaźń najstalszą? czy wiesz jaka?... Może starania około losu wielkiego narodu, bo możesz kiedyś zostać ministrem... pierwszym ministrem...
»Co do sposobów jakich użyć należy aby dojść do tego kresu, który wydawać ci się będzie niezmiernym, pogadamy o nich, a zobaczysz że twoja nauka, twoje nazwisko, twój majątek, długie rozważania polityczne, że doświadczenie ludzi i rzeczy, które nabędziemy w czasie długich naszych podróży, otworzą ci wrota do pierwszych godności, bądź czy przedstawisz się izbie deputowanych, bądź czy wejdziesz w zawód dyplomatyczny, otrzymując jaki ważny urząd.
»Na wszelki przypadek, mój przyjacielu, kierunek jaki obierzesz stanie się moim kierunkiem; jeśli pozostaniesz w Paryżu jako członek rządu, przyjmę u dworu Francuzkiego polecenie, którego przez długi czas przyjąć niechcialłem; jeśli posłany zostaniesz do którego zagranicznych gabinetów, mogą śmiało rachować na mój wpływ, aby być pewnym że się z tobą niezadługo połączę.
»Bez wątpienia, położenie nasze jest takie, że ani ty, ani ja, niepotrzebujemy tych urzędów aby się znaleść znowu, i daléj prowadzić stosunki które nas tak bardzo uszczęśliwiają; lecz powiedziałem ci, przedewszystkiém musimy walczyć przeciwko naszemu śmiertelnemu nieprzyjacielowi... Bezczynności; walczyć sposobem wielkim, wzniosłym, we wszystkiém godnym naszego rozumu. A przyjacielu, kiedyż będziemy mieli szlachetniejszą ambicyą?... zajmować się losem naszych dwóch krajów! widzieć naszą przyjaźń służącą za węzeł ich interesom, łączącą ich, jednoczącą niejako... jak połączyła i w jedno zlała nasze serca!
»I niemów mi że to marzenie, urojenie... Ludzie z miernym talentem doszli do kresu który ci proponuję. Zresztą, chociażby powodzenie podróży było niepewném, droga nie jestże cudowną? Jakże płodnemi staną się dla przyszłości nasze usiłowania, przypuszczając nawet żeby były szalonemi?
»Daléj, daléj, Arturze, nabierz odwagi; użyj dumnie, szczytnie darów któremi los cię obsypał, a nadewszystko; przyjacielu, unikaj téj nieczynności tak zgubnéj dla twéj spokojności i serca...
„O! wydrzéj się jéj: bo, wyznaję, teraz twoja przyjaźń tak jest dla mnie drogą, twoje szczęście tak dla mnie szacowném, iż uczyniłbym wszystko, co tylko uczynić można, aby widziéć jedną i drugą pod zachroną jakiéj szlachetnéj i prawnéj ambicyi.
»Oto moje zamiary, oto moje nadzieje... Co o nich myślisz, przyjacielu? Napisałem ci to wszystko, gdyż pomimowolnie obawiałem się, aby rozmawiając z tobą, żart, najmniejsze niedowierzanie z twéj strony, nieprzyszły ostudzić mojéj wymowy; a że, przedewszystkiém, chodziło o przekonanie ciebie, postanowiłem mówić sam jeden.
»Aby posunąć dziwactwo aż do końca, żądam od ciebie odpowiedzi na piśmie.
»Wedle tego czy przyjmiesz, czy odrzucisz te ofiary szczeréj przyjaźni, list twój będzie datą jednego z dni najszczęśliwszych, lub najnieszczęśliwszych w mojém życiu.

»H. F.«



Rozdział 8.
― NIEDOWIERZANIE. ―

Nim odebrałem ten list... byłem głęboko szczęśliwy... pełen zaufania i spokojności, polegając najzupełniéj na przywiązaniu Falmoutha ku mnie, pełen też byłem wiary w przywiązanie które czułem ku niemu; dla czegóż stronnice te, tak proste i rozczulające, zmieniły nagle ten dzień świetny w noc najgłębszą?
Dwa razy list ten odczytałem....
Uderzyło mnie na samprzód szczytne, wytłumaczone poświęcenie się Falmoutha, który aby mnie wydrzeć nieczynności, którą, uważał za tak zgubną dla niego szczęścia, ofiarował się podzielać moje podróże, moje nauki, i nawet sam zawód, który pomyślne powodzenie mogło dla mnie otworzyć.
Co mnie zdziwiło także bardzo... co mnie prawie uraziło... była to przesada, koniecznie szyderska, z jaką Falmouth mówił o mojéj zasłudze; zasłudze, która wedle niego miała mnie wprędce wynieść, nie mniéj jak na pierwszego ministra... lub ambasadora.
Na nieszczęście, zapewne, nieurodziłeim się aby pojmować wspaniałe unoszenie się przyjaźnią; gdyż postanowienie Falmoutha tak, mi się wydało przesadzoném, tak wychodzącém z granic wszelkich proporcj i postępowania ludzkiego, tak wyższe od dowodów mego przywiązania, jakie mu kiedy okazać mogłem, iż sam siebie po kilka krotnie zapytałem, czy istotnie mnie czyni podobną ofiarę... i jakim sposobem zasłużyłem na to, aby mi ją czynił?
Jeśli to com uczynił dla niego, niebyło godném podobnego poświęcenia z jego strony jakiż powód skłaniał go ofiarować mi tyle... za tak mało?...
Nieuległem bez passowania się wpływowi tych nieszczęsnych myśli, gdyż przewidywałem jaki bliski i straszliwy przystęp niedowierzania.
Nieraz chciałem odwieść umysł z fatalnej drogi w którą się zapuszczał, lecz czułem się pomimowolnie unoszony ku czarnym przepaściom powątpiewania.
Przerażony, nieraz już chciałem pobiedz do Henryka, i błagać go aby mnie uchronił przedemną samym... aby mi wytłumaczył niejako wszystko to, co mi się zdawało niepojętego w jego podziwienia godném poświęceniu się, i uczynił przystępném dla mego pojęcia, jeszcze tak mało przywykłego do tych przyjaźni tak potężnych i świetnych, które tak mnie oślepiały, iż niemogłem się im przypatrywać bez zawrotu... Lecz fałszywy, lecz nędzny wstyd, zatrzymał mnie; widziałem słabość, podłość, upokarzające wyznanie niższości w tém, coby z méj strony było tkliwym dowodem zanfania i powierzania się.
Pomimowolnie uczułem ze zgrozą, że tak się skończy przyjaźń moja dla Falmoutha, jak wszystkie inne uczucia których doznawałem. Przyjaźń ta doszła do swego paroksyzmu; miała rozkosznie zająć me życie, zwiększyć moję przyszłość... Trzeba było abym ją zerwał.
Doznawałem dziwnego uczucia; zdawało mi się że umysł mój spuszczał się ze sfery idealnéj, zaludnionéj najczarowniejszemi postaciami, w posępną i granic niemającą pustynię.
Porównanie fizyczne wytłómaczy to wrażenie zupełnie moralne. Gdy mi zabrakło nagle skrzydeł, które mnie utrzymywały w sferze najuroczniejszéj wiary, padłem na niepłodny i wyniszczony grunt rozbierania wszystkiego, pośród zwalisk pierwszych moich nadziei!
Dotąd tak szczera i czysta wiara moja w przyjaźń, w świętą przyjaźń, miała, niestety! zwiększyć jeszcze te smutne szczątki.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Im bardziéj myślałem o uwielbienia godnéj propozycyi Falmoutha, im bardziéj oceniałem troskliwość nadzwyczajną, prawie ojcowską, która mu myśl do niej podała... tém mniéj czułem się jéj godnym.
Niemogłem zrozumieć, niemogłem uwierzyć, aby przysługa którą mu wyświadczyłem, chroniąc go od niebezpieczeństwa, wartą była takiego wyrzeczenia się samego siebie. Ten szyk myśli doprowadził mnie niezadługo do poniżenia wszystkiego co było prawdziwie wspaniałomyślnego w mojém postępowaniu względem Henryka.
Dziwaczna monomania! Nietak jak ci ludzie, którzy podli z przyrodzenia, zażywają wszystkich wybiegów swego rozumu, aby dowieść że ich postępowanie jest zaszczytném, dokazałem przez najdziwaczniejsze rozumowania upodlić we własnych oczach czyn szlachetny, z którego owszem powinienem się był pysznić.
Zresztą, mówiłem sam do siebie, jakąż tak niezmierną przysługę wyświadczyłem Falmouthowi, aby mi czynił tak wspaniałe ofiary? Ocaliłem mu życie... prawda; lecz gdyby Williams, gdyby ostatni z majtków jego yachtu, się znalazł w podobném położeniu, byłbym go podobnież ratował...
Było to więc z méj strony pierwsze domysłowe wzruszenie, a nie owoc rozwagi.
A potém, czyż czyn ten mnie co kosztował? nie, niewahałem się ani chwili; zasługa jego była więc bardzo mierną, gdyż wartość czynu nie może być sądzona, tylko w miarę ofiar jakie nakazuje.
Milionowy bogacz dający luidora biednemu zawsze nie bardzo mnie rozczulał; biedak ten, dzielący tego luidora z nieszczęśliwszym od siebie, wydałby mi się szczytną istotą.
Raz wpadłszy pod władzę tych paradoksów równie smutnych i niedorzecznych, niezatrzymywałem się już więcéj.
Moja odwaga nie mniéj została poniżoną we własnych mych oczach.
Okazując się tak nieulękłym w pasowaniu się mojém z temi morskiemi rozbójnikami, mówiłem sam do siebie, czyż pomyślałem choć na chwilę o zaszczycie utrzymania godnie imienia francuzkiego w oczach Anglików? o oswobodzeniu morza z zapełniających go rozbójników? o dowiedzeniu Falmouthowi że, pomimo chorowitéj słabości mego charakteru, posiadałem przynajmniej odwagę gdy należało działać? Byłżem przynajmniéj uniesiony pragnieniem niebezpieczeństwa? ślepą, lecz pełną śmiałości wściekłością? Nie... stałem się zapewne posłuszny machinalnie instynktowi zachowawczemu; oddałem cios za cios: chciałem zabić aby nie być zabitym. Nie było więc więcéj wzniosłości ani szlachetności w mym czynie, jak w rozpacznéj wściekłości zwierzęcia, które się rzuca zajadle na nieprzyjaciela, który nań napada.
Potém, jako ostatni argument przeciwko sobie samemu, pytałem siebie dla czego moje serce tak się napełniało smutkiem i goryczą? Czyn mój nie musiał być w całéj zupełności wielkim, kiedy uczucia wzniosłe które obudził w méj duszy już się zacierały, aby ustąpić powątpiewaniom najohydniejszym względem samego siebie i Falmoutha.
Niestety! straszliwa konkluzya wszystkich tych przeklętych urojeń, nastąpiła nie długo.
Teraz kiedy z zimną krwią zastanawiam się nad tém srogiém zaślepieniem, myślę że może zostałem popchniony do tego nielitośnego rozbioru przez nędzną zazdrość, do któréj sam się przed sobą nieprzyznawałem.
Nie będąc zdolny do podobnego poświęcenia, jakie czynił Falmouth, chciałem je zapewne zwiędlić, wynajdując mu jakowy ukryty i nędzny powód.
Może jeszcze chciałem uniknąć wpływu, którego się lękałem...
Zrobiłem więc lodowaty niejako spis tego, co Falmouth był mi winien i tego co mi ofiarował.... Było to cóś nakształt pogrzebnego wyliczania tego co pozostało po umarłym....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wydało mi się przynajmniéj widocznie, niezaprzeczalnie, że: — że cena, którą Falmouth nadawał przysłudze jaką mu wyświadczyłem, była zanadto wielką.
Dlaczegóż ofiarował mi tak znacznie przewyższającą cenę?
Zbyt się poniżyłem we własnych oczach, czułem się zbyt upodlony, nawet temi powątpiewaniami, temi niecnemi rachubami, abym mógł uwierzyć choć na chwilę, że sympatya, którą mówił że czuje ku mnie była rzeczywistą; czyż niewyznał mi że takt niezmiernie delikatny wskazywał mu zawsze dusze wyborowe, ku którym miał czuć jakowyś pociąg?
Jakimże sposobem charakter tak wspaniałomyślny mógł czuć pociąg ku mnie, tak niegodnemu, tak niezdolnemu wzbudzić go?
Jakiż ma interes udawać taką egzażeracyą?
Nazwisko jego daleko jest świetniejsze niżeli moje, majątek ogromny, położenie jedno z najznakomitszych; nie próżność to więc zbliża go do mnie...
Odwaga jego jest znaną, nie obrońcy to więc szuka we mnie.
Dowcip jego jest żywy, świetny, oryginalny; a jednakże przez długie lata żył samotny, niemogę więc być w jego oczach pewnym rodzajem błazna... Przez długi czas, wyznaję, szukałem jaki interes mógł powodować Falmoutha do podobnego postępowania...
Nagle, gdy zacząłem rozkopywać błotnistą przepaść najszkaradniejszych instynktów; piekielna myśl przyszła mi do głowy.
Cieszyłem się na chwilę najobrzydliwszym tryumfem: odgadłem...
Sądziłem żem wszystko zrozumiał, wszystko wytłómaczył, tym dziwacznym, tym obmierzłym wnioskiem. Okropny zawrót mnie opanował...




Rozdział 9.
POJEDYNEK. ―

Napisałem naprędce te kilka wierszy w odpowiedzi na cudny list Falmoutha.
Zadzwoniłem i posłałem mu bilet.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
[20] Podobnie jak zwykle, skoro tylko list ten posłałem, skoro przyszedłem do siebie z odurzenia, gdym się zastanowił nadętą niegodną obelgą... zostałem przerażony.

Gdybym się téż omylił!!!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Byłbym dał życie abym nie był napisał tych kilku straszliwych wierszy.
Już było zapóźno...
Pokój mój oddzielony był od pokoju Famoutha tylko forsztowaniem...
W przerażającéj obawie, zacząłem słuchać...
Skoro służący który przyniósł mój list Falmouthowi zamknął za sobą drzwi, nastąpiło głębokie milczenie...
Potém, nagle, gwałtowne poruszenie obaliło krzesło I posłyszałem Falmoutha pospieszającego ku drzwiom krokiem ciężkim i niepewnym, gdyż zaledwie mógł chodzić.
Miał przyjść...
Serce moje tak gwałtownie biło że ledwie nie pękło.
Kroki jego zbliżyły się...
Uczułem się zlany zimnym potem.... strach mnie ogarnął.
Drzwi moje otworzyły się raptownie. Wszedł, wlokąc się oparty na swéj lasce.
Nigdy w życiu... nie, nigdy w życiu niezapomnę wyrazu piorunującego gniewu który wybuchał na jego twarzy; zdawał się być maską marmurową, oświecony dwoma płomiennemi oczyma...
— Broń pańska! — krzyknął głosem drżącym z oburzenia i pokazując mi list który trzymał w ręku. — Broń pańska!!!!!
Okropna zgryzota mnie ogarnęła, tak była gwałtowna iż mnie natchnęła podłém odwołaniem méj hańby...
— Henryku! — rzekłem, pokazując mu ten list z miną rozpaczną, — wybacz...
— Wybacz?... Więc pan nie chcesz się bić? — krzyknął Falmouth ze wściekłością.
Zapłonienie czoło moje powlekło, wstyd żem się widział posądzony o słabość przywiódł mnie do ostateczności, i odpowiedziałem mu:
— Mości panie,... moją bronią będzie ta, którą pan obierzesz.
— Oszczędzam panu tych delikatności. Jaka pańska broń? kończmy już raz... — powtórzył ostro.
Już miałem wybuchnąć; lecz pomnąc że Falmouth był u siebie, wstrzymałem się.
— Pan i ja. — rzekłem, — zabardzo jesteśmy ranni, jak mi się zdaje, abyśmy mogli użyć szpad naszych.... pistolet będzie więc bronią najstosowniejszą...
— Słusznie, — rzekł Falmouth, rzucając się na krzesło z poręczami.
Zadzwonił.
Jeden z jego służących wszedł.
— Proś pana Williams aby przyszedł, — rzekł Falmouth.
Lokaj wyszedł.
— Williams i Geordy będą naszymi świadkami, — rzekł do mnie rozkazująco Falmouth.
Uczyniłem machinalny znak przyzwolenia... byłem zgromiony...
Williams przyszedł.
— Gdzie jesteśmy, Williamie? Jakiż najbliższy ląd?
— Wiatr, który wiał od północy przez cały poranek, milordzie, naprowadził nas na dolną drogę ku Malcie. Jeśli wiać nieprzestanie, będziemy mogli tam przybyć jutro wieczór.
— Starajże się poczciwy Williamie doprowadzić nas tam jak najprędzéj... Lecz podaj mi pierwéj rękę, abym mógł powrócić do mego pokoju...
Sam pozostałem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Niepotrzebuję powiadać całéj goryczy mojéj rozpaczy.

Rozdrażniona gwałtowną gorączką, rana moja znowu mi zaczęła okropnie dokuczać.
Zagrażając się co chwila w falach wzdymanych wiatrami, których gwałtowność zwiększała się co godzina, galiota nieraz mocno zostawała wstrząśnioną. To kołysanie sprawiało mi wstrząśnienie tak bolesne, że niekiedy niemogłeim się wstrzymać aby nie krzyknąć przeraźliwie.
Doktór przyszedł dowiedzieć się jak się mam; przez jakiś płonny upór ukryłem przed nim moje cierpienia.
Człowiek ten należał do Falmoutha. Przesadzony skrupuł niedozwalał mi przyjmować odtąd jego starań
Jakież to godziny przeżyłem, o mój Boże! Przesilenie to było przerażające.
Wzruszenia których doznałem, połączone z pożerającą gorączką, do takiego stopnia posunęły drażliwość nerwową, iż, w kłębek na łóżku zwiniony, niemogłem znieść światłości dziennéj; zasłoniłem twarz rękoma, i gorzko płakałem...
Zwykle łzy przynosiły mi ulgę, lecz łzy które teraz wylewałem były cierpkie i piekące.
Potém, gdy rozpacz moja doszła do najwyższego paroksyzmu, przez smutną potrzebę sprzeczności która mi była właściwą, porównywałem to co jest z tém co było... a nadewszystko z tém coby być mogło.... gdybym nie był dobrowolnie żwiędlił, skruszył, tyle nowych nadziei szczęścia.
Gdybym nie starał się ukryć mego wstydu w samotności i ciemnościach, gdybym się niepogrążał w myślach najsmutniejszych, zamiast poddawać się temu osamotnieniu, które wyzwałem tak obelżywie, uczułbym w sobie serce lżejsze, rozkwitające niejako.
Ten sam człowiek który mnie wówczas nienawidził, który mną, pogardzał, który czekał tylko godziny obmycia swéj obelgi we krwi mojéj, byłby teraz przy mnie, jak dawniéj pełen przywiązania i wdzięczności. Te skargi, które wydzierała z mych piersi boleść fizyczna, a które z taką ciężkością tłumiłem, byłyby złagodzone tkliwą pieczołowitością brata.
I pomyśléć.... o mój Róże! — zawołałem, — że ta rzeczywistość, którą sam tak często marzyłem, myśląc o przyjaźni, była tuż, obok mnie.
I pomyśléć, że tą razą jeszcze, przez najbardziéj zadziwiający zbieg okoliczności, mogłem oddać się tylko cały szczęściu które mi było ofiarowane.
I pomyśléć, że tą razą także, monomanija fatalna, wściekła, przywiodła mnie do odrzucenia największéj szczęśliwości dla zgryzot najstraszliwych.
Wtedy, widząc się tak nieuleczenie nieszczęśliwym, zaczęła mi przychodzić myśl o samobójstwie.
Wyrzucałem sobie że jestem ohydnie ciężarem sam sobie i innym. Pytałem siebie na co się przydam? co robiłem z dobrami i korzyściami, które przypadek na mnie nagromadził: młodością, zdrowiem, bogactwem, siłą, rozumem i odwagą?
Aż do téj chwili, na cóż używałem tych darów tak szacownych? aby uczynić nieszczęśliwemi wszystkich co mnie kochali.
Postanowiłem też w tym pojedynku z Falmouthem narazić moje życie na ślepo a życie jego szanować.
Dając do niego ognia.... sądziłbym iż popełniam brato-bójstwo...
Przez bolesny kaprys, chciałem odczytać list jego...
Niewytłumaczalna fatalność!... pierwszy raz pojąłem całą jego wielkość... całą wrażającą wspaniałość.
Wówczas to ogarnąć mogłem rozpaczném spojrzeniem stratę, niezmierzoną, niewynagrodzoną, którą poniosłem! Ależ niestety! zapóźno, wszystko się już skończyło!




Rozdział 10.
STERNIK. ―

Od kilku chwil, ruch galioty stawał się coraz silniejszym. Słyszałem zewnątrz ryk ciągły; niekiedy gwałtowność jego coraz to bardziéj się zwiększała, a w końcu grzmiał jak piorun... potém, po tym nagłym rozgłosie następował huk przygłuszony i daleki.
Niekiedy pospieszne kroki majtków tętniały na pomoście po nad moją głową, niekiedy łoskot ten nagle ustawał, lub był zagłuszony rozlegającym się głosem Williama, który wydawał rozkazy.
Nie mogłem wątpić, zaskoczyła nas burza. Niepodobna mi była pozostać bezczynnym.
Chociaż słaby, chciałem wstać, sądząc że może świeże powietrze ulgę mi przyniesie. Zadzwoniłem; i przy pomocy kamerdynera dokazałem się ubrać.
Straciłem prawie najzupełniéj władzę w lewéj ręce.
Wstąpiłem na pomost; Falimouth tam się nieznajdował.
Bałwany piętrzyły się z wściekłością.
Chociaż była dopiero czwarta, tak już było ciemno, iż zaledwie można się było dojrzeć.
Na widnokręgu, morze zakreślało swe posępne fale, jak łęk niezmierzony na pasie światłości jaskrawéj, jak śpiż zcecrwieniona w ogniu.
Po nad tym rozognionym pasem, piętrzyły się ogromne massy chmur czarnych, sklepienie niebieskie odbijało w falach grube swoje ciemności, a fale, tracąc swoją przejrzystość lazurową i szmaragdową, podobne były do gór z mułu obryzganych pianą.
Nawałnica świstała po linach wściekle i rozgłośnie. Chociaż gwałtowny, wiatr był jednak ciepły; fale które chłostał, i które ciężko nieraz przerzucał przez pomost yachtu, zdawały się także prawie ciepłe.
I Niezadługo doktór uszedł na pomost Bardzo pan jesteś nieroztropny, — rzekł do mnie, że w takiéj chwili opuszczasz twój pokój.
— Dusiłem się tam na dole, doktorze; ruch statku wiele mi cierpienia przyczyniał: zdaje mi się, że tutaj mi lepiéj.
— Co za straszliwa niepogoda! — rzekł doktór. — Bylebyśmy mogli przybić do Malty przed nocą.
— Nie jesteśmy więc bardzo oddaleni od tej wyspy?
— Jesteśmy jéj bardzo blisko, tylko ta gęsta mgła niedozwala nam dostrzedz lądu. Nim godzina upłynie, galiota zwinie żagle, i zażąda sternika... byleby tylko wśród téj nawałnicy można usłyszeć nasze wystrzały armatnie i dostrzedz nasze znaki.
Za godzinę rozjaśniło s:ę nieco niebo.
Dostrzegliśmy przed sobą, na widnokręgu, wysoki ląd jeszcze mgłą przyćmiony; był to, jak mi powiedział Williams, przylądek Harrach, północna kończyna wyspy Malty, na wierzchu którego wznosiła się wieża Espinasse, służąca za morską strażnicę.
Williams kazał pozwijać wtenczas żagle galioty, i wystrzelić kilka razy z armat, żądając tym xnakiem sternika.
— Wiatr jest tak mocny, rzekł do mnie doktór, — że sternicy z Herrach nie będą może śmieli puszczać się na morze.
Jednakże, gdy yacht kilkakrotnie wystrzelił, postrzegliśmy na wierzchołkach piętrzących się bałwanów, ukazujący się i niknący w ich czarnych głębinach mały żagiel latyński śmiało kierowany.
— Ci Maltańczykowie muszą być niezmiernie śmiałemi żeglarzami, — rzekł do mnie doktór; — kiedy pomimo tak straszliwego morza płyną wprost wiatru.
Czółn sterniczy coraz to bardziéj się zbliżał; lecz, że zbliżając się, pozostawał niekiedy ukryty przez piętrzące się fale, i tym sposobem w dość długich tylko zjawiał się przerwach za każdém następném zjawieniem się swojém na wierzchołku fal, zdawał się nagle niezmiernie powiększony.
Sam niewiem dla czego, skutek ten, z resztą bardzo naturalny, zdawał mi się dziwnym i nadzwyczajnym.
Nakoniec statek ukazał się o wystrzał karabinowy od galioty.
Na rozkaz Williamsa rzucono mu linę. Przybliżyłem się, aby się lepiéj przypatrzeć tym śmiałym żeglarzom.
Było ich pięciu, czterech zajętych kierowniem żeglami, piąty siedział przy sterze.
Opłynąwszy jak najzręczniéj yacht, dla pochwycenia liny którą mu rzucono, człowiek który był przy rudlu, korzystał z chwili; w któréj fale wznosiły czołu jego prawie do poziomu pomostu galiotty, aby nań wskoczyć zręcznie, przyczepiając się do jego lin rozpiętych.
Skoro tylko dostał się na pomost yachtu, inni majtkowie pośpieszyli poprzytwierdzać swe czółna do galiotty.
Sternik, ukłoniwszy się Wiliamsowi, zaczął chodzić po pomoście, pomimo nagłych wstrząśnień, galiotty, pewnym krokiem, dowodzącym długą praktykę marynarki.
Niezadługo zatrzymał się, podniósł głowę, i rzucił spojrzenie znawcy na umasztowanie yachtu, z którego zapewne został zadowolonym, gdyż uczynił w milczeniu znak pochwalający.
Pomimo burzy i niebezpieczeństw, na które galiotta mogła być wystawioną, gdyż noc się zbliżała, a gwałtowność wiatru nie ustawała bynajmniéj człowiek ten miał pozór takiéj spokojności, iż twarze osady, dotąd nieco zasępione, rozjaśniły się nagle... Zdawało się iż sternik przynosił ze sobą tę nagłą ufność, jaką wzbudza często przybycie doktora niecierpliwie oczekiwanego przez niespokojną rodzinę.
Stojąc przy wielkim maszcie, o który się opierałem, aby nie być przewróconym podczas podskoków które czynił statek, niemogłem jeszcze dobrze zobaczyć sternika, lecz niezadługo przybliżył się do mnie.
Człowiek ten mógł mieć lat czterdzieści. Był wzrostu wysokiego, chudy, kościsty; twarz jego była śmiała, policzki wklęsłe, oczy zielonawe, brwi czarne, gęste i najeżone. Miał na głowie czapkę wełnianą, w kraty szkockie czerwone i błękitne, która mu najzupełniéj kryła czoło aż po same oczy. Gruba kapota z brunatnego sukna, cała ociekła morską wodą, i zasłaniająca do połowy wielkie rybackie buty, uzupełniała jego ubranie.
Niewiem dla czego zdało mi się że człowiek ten nie był mi nieznany. Przypominałem sobie, jak gdyby przez sen, jego złowróżbe rysy, chociaż niemogłem sobie przypomniéć okoliczności naszego poprzedniego spotkania, doznawałem jednakże nieprzyjemnego wrażenia, które przypisywałem słabości i gorączce.
— Czy będziemy mogli przybić do Malty dzisiejszego wieczora, sterniku? — spytał go Williams.
Przybliżywszy się do igły magnesowéj, i dość długo badawszy stan nieba, morza i wiatru, sternik odpowiedział najlepszą angielszczyzną:
— Będziemy może mogli przybić do wyspy dziś wieczór... lecz nie do portu Malty, mości panie.
— Nie...! — krzyknął Wiliams, — a to dla czego?
— Bo to rzecz niepodobna, — rzekł sternik niedbale.
— Lecz, — rzekł Wiliams, — chociaż wiatr jest bardzo mocny i wieje od północy, nie jest dość gwałtowny aby nas mógł wyrzucić na wybrzeże. Galiotta umié doskonale kierować, potrafi się wznieść...
— A zdołaż się oprzeć bystrości prądów, unoszących z taką szybkością, a które, podobnie jak wiatr, pędzą w sam środek wybrzeża?
— Powiadam ci, sterniku, — odparł Williams, — że, będzie temu dwa lata, wpłynąłem do portu Malty wśród daleko jeszcze straszliwszéj burzy...
— Lecz nie straszliwszéj niżeli ta którą grozi noc dzisiejsza, — rzekł sternik.
— Noc dzisiejsza? — odparł Williams z niedowierzaniem...
— Noc dzisiejsza, — powtórzył sternik z niezachwianą stałością.
— Cóż ci, sterniku, wskazuje jaka pogoda będzie dzisiejszéj nocy?
— Przygórek Tamea i przepaści Kamich są w téj chwili zalane... a to jest zawsze poprzednią wróżbę wielkiéj nawałnicy.
— To są obawy i przesędy starych bab! — zawołał Williams.
Sternik wlepił w niego swe zielone i przenikliwe oczy, zlekka ruszył ramionami i uśmiéchnął się...
Gdy człowiek ten zaczął się uśmiéchać, zdało mi się że mnie sen omamia, mniemałem poznawać zęby białe, porozdzielane, i szpiczaste morskiego rozbójnika z którym pasowałem się podczas napadu galiotty...
Podziwienie moje było tak wielkie, iż postąpiłem raptem dwa kroki naprzód wlepiając w sternika osłupiałe oczy, lecz wytrzymał moje spojrzenie z najdoskonalszą obojętnością, i wyznam, zmuszony byłem schylić głowę przed jego wzrokiem spokojnym i obojętnym.
Williams, zniecierpliwiony milczeniem sternika rzekł do niego, niepostrzegając mojego pomięszania: — Lecz przecie, cóż Pan radzisz?
— Jeśli burza coraz to bardziéj wzmagać się będzie, jak o tem niewątpię, zamiast narażać yacht aby został wyrzucony na wybrzeże przez nawałnice i prądy, nim zdoła dostać się do portu Malty, mojém zdaniem jest okrążyć kończynę Harrach, i zamiast przybić do północnego wybrzeża wyspy, przybić do południowego... do portu Marsa Siroko, gdzie Pan znajdziesz jak najlepsze miejsce do zarzucenia kotwicy. Jeśli jak Pan powiadasz, pańska galiotta umie dobrze pod wiatr płynąć, to nie nieutrudni jéj obrotów, skoro raz wpłynie pod wiatr wiejący od wyspy... lecz przynajmniéj, w razie nawałnicy, nie będzie się narażać na to, aby została na brzeg wyrzuconą, gdyż będzie miała przed sobą sto mil dzielących wyspę Maltę od północnego wybrzeża Afryki.
— Sterniku! rada ta tchnie nazbyt lękliwością! — zawołał Williams: — urka flamandzka daleko by była śmielszą. Zresztą, Milord chce koniecznie dziś wieczór zarzucić kotwicę w porcie Maltańskim, a ja utrzymuję że to rzecz do wykonania podobna.
— Kiedy tak, to ją Pan sam musisz wykonać, — odezwał się sternik bynajmniéj niezmięszany; potém poszedłszy na tył statku, rzekł po angielsku do majtków którzy byli w jego szalupie: — Hola! gotujcie się czółu kierować do lądu, powrócimy do Harrach...
I tą razą, słysząc głos dźwięczny i przenikliwy sternika, wyjąwszy różnicę języka, zdawało mi się poznawać mowę człowieka w czarnym kapturze, gdy, w chwili wdzierania się na yacht, krzyknął na swych rozbójników: Nie strzelać! wdzierajcie się na statek!
Williams, widząc że sternik gotował się na serio odpłynąć, rzekł mu aby poczekał jeszcze chwilę, że pójdzie odebrać ostateczne rozkazy od Lorda i zniknął w istocie.
Pozostałem na pomoście, w coraz to bardziéj zwiększającéj się obawie.
Prawda, iż byłem bardzo pewny że poznaję głos i dziwaczny układ zębów tego człowieka lecz niemogłoż to być igraszką przypadku? Co za podobieństwo, aby człowiek raniony i wrzucony w morze, przed tygodniem, był tym samym sternikiem Maltańskim, którego teraz widziałem silnym i zdrowym?
Patrzyłem ciągle bystro w sternika, nieodwracał oczu. Znudzony zapewne tém niemém przyglądaniem się, przystąpił ku mnie, i rzekł śmiało: — Co Pan chcesz takiego odemnie?
— Czy dawno jesteś sternikiem w Malcie? spytałem go.
— Od lat siedmiu, Panie. — I pokazał mi szeroką blachę srebrną, którą na długim łańcuchu, z tegoż samego kruszcu, nosił pod swoja kapotą.
Na téj blasze zobaczyłem z jednéj strony herb angielski, a z drugiéj strony imię Józef Belmont sternik królewski, no 18.
— To Pan jesteś Francuz? — spytałem go po francuzku.
— Tak jest Panie, — odpowiedział mi.
Moje podziwianie do najwyższego doszło stopnia Williams ukazał się znowu na pomoście, i obracając mowę do sternika:
— No, rób jak ci się zdaje, Milord na to zezwala...
— Morze tak się burzyć zaczyna, — rzekł sternik do Wiliamsa, — iż wydam rozkaz moim majtkom, aby porzucili liny i płynęli za nami w niewielkiéj odległości.
W istocie, czołu porzuciwszy linę która go holowała, płynął wraz z yachtem.
Noc nadeszła...
Wedle zwyczaju, Williams oddał w ręce sternika trąbę głosową, znamię dowództwa.
Przepowiednie tego człowieka względem pogody sprawdziły się wkrótce; bo chociaż nowy kierunek w którym płynęliśmy. Niezadługo zapędził nas pod wiatr wiejący od wyspy, a tym sposobem znacznie nas zastanowił, burza wzmagała swą gwałtowność.
Sternik, stojąc przy sterze, wydawał swe rozkazy, z najdoskonalszą spokojnością, i jak powiadał Williams, kierował statkiem z rzadką umiejętnością i biegłością.
Oczekując nim wejdzie księżyc, którego światło miało ułatwić nasze przybicie do lądu, krążyliśmy wtenczas równolegle południowemu wybrzeżu wyspy Malty.
Noc była głęboka.
Lampy igieł magnesowych. pozamykane w swych mosiężnych pudełkach, tworzyły bladą ozankę u stóp wielkiego masztu. Światło to oświecało tylko rudlarza i sternika gdy tymczasem reszta yachtu i jego osady pozostawała pogrążona w ciemności, którą sprzeczność światła tém grubszą jeszcze czyniła.
Tak oświecone ze spodu tą światłością, jak aktorowie rzędem lamp przedscenowych, rysy sternika zdały mi się nosić na sobie dziwny charakter śmiałéj odwagi, podstępu i złośliwości.
Chociaż czas był okropny, chociaż rufę yachtu co chwila zalewały prawie wściekłe bałwany, kiedy nie kiedy widziałem jak sternik zacierał sobie ręce z pewnym gatunkiem dzikiego zadowolenia śmiejąc się dziwnym śmieciłem, który ukazywał jego zęby białe, spiczaste i rzadkie.
Byłaż to radość że nas wyrwie z niezawodnego nieszczęścia?
Byłoż to uczucie zupełnie przeciwne? niewiem tego... lecz w téj chwili zdawało mi się najdoskonaléj poznawać morskiego rozbójnika z którym się passowałem. Ta myśl tak dalece mnie owładnęła, że, pomimo żem sobie postanowił o tém zamilczeć, nie mogłem się wstrzymać aby niespytać Williamsa czy był pewny tego człowieka.
— Tak pewny, jak tylko być można pewnymi. Nasza rada żeglarska, w porcie Maltańskim, wybiera na sterników tylko ludzi doświadczonych... Ten pokazał mi swój patent; jest najzupełniéj podług formy. Zresztą wszystko wykrywa w nim doskonałego żeglarza.... i zaczynam wierzyć, że miał słuszność. Chociaż jesteśmy pod zachroną ziemi, widzisz Pan że jeszcze doznajemy tak mocno gwałtowności wiatru, że ta burza, wzmocniona bardzo szybkiemi prądami, pędzącemi na wybrzeże, mogłaby na nie wyrzucić nasz yacht.
Znajdziesz moję myśl bardzo dziwaczną, rzekłem wahając się do Williamsa, — lecz niekiedy zdaje mi się rozpoznawać w tym sterniku...
— Kogóż takiego, panie?
— Dowódzcę morskich rozbójników, z którym się pasowałem, i który sądziłem że wpadł w morze.
— Tak jest ciemno, iż niemogę widzieć wyrazu pańskiéj twarzy, — odpowiedział Williams, — lecz jestem pewny że się Pan śmiejesz gdy mi to mówisz.
— Mówię najzupełniéj na prawdę. przysięgam ci —
— Ależ pomyśl Pan tylko że to niepodobieństwo; raz jeszcze Panu powtarzam nie wybierają na sterników tylko ludzi bardzo znanych, niemogą opuścić swego stanowiska inaczéj, tylko wtedy gdy muszą holować statki przypływające do wyspy. Pomyśl więc Pan że ten mistik rozbójniczy już stał na kotwicy w zatoce Porquerolles od miesiąca, nim yacht Milorda przybył do wysp Hyerskich... pomyśl więc Pan że... Lecz, — rzekł Williams przerywając sobie mowę i odchodząc, — oto już księżyc wszedł i wydobył się z za chmur; światłość jego posłuży nam dostać się do stanowiska... Wybacz Pan, lecz muszę pójść przygotować kotwice...
Przyczyny, które mi przytoczył Williams, chociaż gruntowne na pozór, nie mogły mnie jednak zupełnie przekonać.
Jednakże, widząc że chwila wylądowania zbliża się i że w istocie, jak twierdzili ludzie doświadczeni; obrót sternika był zarówno przezorny jak biegły, byłem zmuszony zawiesić przynajmniéj me zdanie, gdyż dotąd niemożna było uczynić żadnego wyrzutu człowiekowi którego posądzałem.
Doktor wszedł na pomost, uwiadomił mnie o zdrowiu Folmoutlha i spytał o moje zdrowie. — Świeże powietrze bardzo mi służy, — rzekłem — i rana zdaje mi się mniej bolesną.
— Bogu dzięki, — rzekł; — milord także ma się lepiéj: kontuzya była gwałtowną, lecz skutki jéj krótko trwałe. Tylko co przed chwilą o swojéj już chodził mocy. Sternik miał słuszność, powiedział doktór pokazując na fale; — Patrz Pan jak morze zdaje się uspokajać, w miarę jak się zbliżamy do wyspy...
W istocie, zasłonione od gwałtowności wiatru wysokością prostopadle wybiegłego poza skał, — tworzących południowe wybrzeże Malty, bałwany coraz to bardziéj zaczynały się uspokajać i układać do poziomu.
Niezadługo, księżyc wydobywając się zupełnie z chmur które go zaciemniały, oświecił najdoskonaléj niezmierzony mur ze skał, który rozciągał się przed nami, a którego stopy oblewało morze.
Galiota znajdowała się wtenczas o wystrzał armatni od lądu, wzdłuż którego krążyliśmy; w niewielkiéj od nas odległości, stał czółn sterniczy.
— Niezadługo przybijemy do portu Marsa Siroko? — spytał Williams, który znał rozmaite miejsca w których zarzucano kotwicę.
— Niezadługo tam będziemy. Lecz ponieważ mamy przepływać pomiędzy kamieniami czarnemi i kończyną Wardi, a że ten kanał jest bardzo niebezpieczny z powodu skał podwodnych, jeśli Pan pozwolisz, wezmę ster do rąk moich, — rzekł sternik do Williamsa.
Na skinienie tego ostatniego, szyper opuścił rudel.
Pamiętam dobrze tę scenę, jak gdyby przytrafiła się wczoraj.
Siedziałem na wierzchu kajuty.
Przedemną, Williams, bardzo blisko sternika, który do rąk wziął rudel, badał podobnież jak on igły magnesowéj, wybrzeża, i żagli yachtowych.
Doktór, przechylony, przez okólną poręcz, patrzał na pas piany, jaki pozostawiał za sobą statek w bardzo małéj od nas odległości, widziano czółn sterniczy, który zdawał mi się nieodbywać już tę samę drogę co yacht; to mi się wydało być nadzwyczajném...
Przed nami, i bardzo blisko nas, wznosiła się ogromna massa skał prostopadłych.
Chociaż morze uspokoiło się nieco, jeszcze je wzdymała jednak mocna zawieja, któréj ogromne fale rozbijały się o wybrzeże ze straszliwym hukiem.
Sternik tylko co rozkazał rozwinąć nowy żagiel, zapewne aby zwiększyć szybkość jachtu, gdy krzyk zgrozy rozległ się na przedzie, i posłyszałem te słowa: Cofnąć w tył.... Wpadliśmy na raffy!...
Niewiem w jaki sposób sternik usłuchał tego rozkazu i jak skierował galiotę, lecz w chwili gdy krzyk ten się rozległ, uderzenie przerażające, po któreém nastąpiło długie trzaskanie, zatrzymało nagle bieg yachtu.
Wstrząśnienie tak było mocne, że ja, Williams i dwóch majtków, powaliliśmy się napomost.
— Yacht ugodził o raffę! — krzyknął Williams powstając..... — Przeklęty niech będzie sternik...
Rana moja niedozwalała mi powstać i wyprostować się tak prędko jak on.
Jeszcze leżałem na ziemi, gdy któś szybko przebiegł koło mnie; ciężkie ciało wpadło do morza, i niepostrzegłem więcéj sternika, ani rudla, ani na pomoście...
Wspomniawszy na moje przeczucia, zapominając niebezpieczeństwa na które byliśmy wystawieni, podniosłem się, i o wystrzał z fuzyi od jachtu, postrzegłem czółn-sterniczy, majtkowie jego robili silnie wiosłami, ciążąc ku punktowi czarnemu, otoczonemu pianą, który postrzegałem nie raz przy świetle księżyca.
Był to sternik, który rzucił się wpław, aby się dostać do swego czółna.
Dajcie mi fuzję!... dajcie mi fuzye!... — zawołałem. — Byłem pewny że to on.
W téj chwili, drugie uderzenie yachtu o raffy, obaliło wielki maszt z okropnym łoskotem.
Podczas chwili osłupiałego milczenia, które nastąpiło po tym upadku, usłyszałem te słowa wyrzeczone po francuzku:
Pamiętajcie mistik z Porquerolles!
Był to morski rozbójnik jacht był zgubiony....
Ostatnia scena tego straszliwego dramatu była tak szybką, tak zamieszaną, że wspomnienia moje zaledwie mi ją zdołają przywieść na pamięć, wśród chaosu wzruszeń pospiesznych, przerażających, które następowały po sobie jak uderzenia piorunu podczas nawałnicy.
Za trzeciém i ostatniém uderzeniem, jacht podrzucony ogromnym bałwanem, opadł całym swoim ciężarem na skały kolczysto najeżone.
Już i tak pęknięty, spód jego rozdarł się zupełnie usłyszałem wewnątrz okrętu wodę, wpadającą do jego środka z takim szumem, jak gdyby wpadał do przepaści.
Morze najzupełniéj go ochłonęło! Pomimo rany, z powodu któréj miałem rękę przywiązaną do piersi, chciałem się już rzucić w morze, gdym postrzegł Falmoutha wychodzącego na pomost; opierał się na Williamsie.
W téj chwili, drugi ogromny bałwan, przerzucający się w poprzek yachtu, powalił go zupełnie.
Uczułem się potoczony aż na brzeg statku, potém porwany, ogłuszony, przygnieciony ciężką massą wody, która przebiegła po mnie, grzmiąc jak piorun.
Od téj chwili zupełnie już niewiedziałem co się zeminą działo.
Pamiętałem tylko że długo czułem okropne zaduszenie; dusiłem się, gdym otwierał usta aby odetchnąć; wziewałem w siebie wodę gorzką i ciepławą; bolesne szumiało mi w uszach ogromny ciężar przytłaczał mi oczy, czułem że mdleję...
Czyniłem jednakże rozpaczne wysilenia aby pływać.
Zdało mi się znowu że nagle wolniéj oddycham żem postrzegł niebo, a bliżéj siebie massę skał czerwonawych...
Zdało mi się iż czuję, jak silna ręka unosi mnie za włosy, i że słyszę głos Falmoutha, który do mnie mówił; Teraz już kwita! Bywaj zdrów...
Nieprzypominam sobie nic więcéj, gdyż niezadługo wpadłem w bolesne odrętwienie, po którém nastąpiła najgłębsza nieczułość.




Rozdział 11.
DAFNA — NOEMI — ANASTAZYA.
WYSPA KIOS. ―

Znajduję ten szczątek dziennika, napisany w rok po rozbiciu jachtu Lorda Falmouth u a wybrzeżu Malty.
Gdybym miał najmniejszą pretensję do literackiego popisywania się nie śmiałbym powiedziéć, że stronnice te, skreślone w chwili doznanego wrażenia, malują bardzo naiwnie czarowną naturę w pośród któréj żyłem, przez rok ten cały, śród najmilszego niczém niezajęcia serca.
Istotnie, raj który sobie utworzyłem odrodził się że tak powiem, w mych oczach, ze swym zbytkiem piękności starożytnéj, ze swym pałacem z białego marmuru ozłoconym słońcem, ze swém niebem lazurowém, z zielonością swych drzew pomarańczowych, wyziewających upajające wonie, ze swemi rumiannemi widnokręgami, tak wspaniale okolającemi błękitne wody wybrzeża Azyi Europejskiéj...
Rok ten był może rokiem najszczęśliwszym mego życia. .. gdyż dnie te szybkie i kwieciste niesprawiły mi najmniejszego moralnego cierpienia.
Ani razu, prawie, nieuczułem że mam serce. Ależ niestety! dla czegóż zmysły niezabiły duszy w tém przesileniu? dla czegóż rozkosz niezabiła myśli?
Myśli, téj królewskiéj godności człowieka, jak mówią... lecz która zarazem najokropniejszym, najsmutniejszym jest dla niego darem!
Myśli! téj ognistéj korony, która piecze i wypala czoło na którém promienieje!.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wedle mego zwyczaju porządkowania wspomnień szczęśliwych, dałem tytuł temu ustępowi: Dni słoneczne.
Ton niedbały, lekki i żartobliwy, który panuje niekiedy w tém piśmie, zdaje mi się przedstawiać szczególniejszy sprzeczność z charakterem ponurym i zgubnym wypadków, których wywołałem pamięć.




DNI SŁONECZNE
Wyspa Kios, 20 Czerwca l8**

Nie wiem co dla mnie przyszłość zachowuje lecz jak mówiłem niegdyś w mych dniach smutku i cierpienia, że trzeba bardziéj niedowierzać samemu sobie niżeli swemu przeznaczeniu, chcę przynajmniéj, kiedyś, odczytując te stronnice, raz jeszcze zobaczyć uśmiechające obrazy, w pośród których żyję teraz tak szczęśliwy.
Piszę to 20 Czerwca 18**, w pałacu Karina, wznoszącym się na wybrzeżu wyspy Kios, w rok blisko po rozbiciu yachtu.
Podczas tego wielkiego niebezpieczeństwa, biedny Henryk ocalił mi życie. Pomimo rany, silnie płynął ku brzegowi. Widząc żem był bliski utonięcia, gdyż mogłem zaledwie władać lewą ręką, Falmnuth jedną ręką mnie pochwycił, a drugą passując się z bawanami, złożył mnie umiérającego na piaszczystém wybrzeżu.
Sity moje wyniszczone zapewne zostały wzruszeniami doznanemi wśród bitwy, raną którą odebrałem, memi rozpacznemi wysileniami podczas rozbicia statku, gdyż długo pozostłem oddany na pastwę gwałtownéj gorączce, z któréj wyleczyły mnie najtroskliwsze starania doktora którego mi Falmouth pozostawił.
Tak niebezpiecznie byłem chory, iż musiano mnie przenieść do Marsa Sirocco, małego miasteczka Maltańskiego, bliskiego wybrzeża przy którém rozbiła się galiota, pozostałem tam aż do zupełnego wyzdrowienia. Skoro mnie maligna opuściła, i mogłem pomówić, doktór uwiadomił mnie o okolicznościach, o których wspomniałem, i oddał mi list od Falmoutha, który dołączam do tego dziennika.
»Zresztą wolę kochany Hrahio, żem cię wyratował od utonięcia, niżeli gdybym cię był poczęstował kulą, lub otrzymał od ciebie podobny upominek przyjaźni.
»Mam nadzieję, że dzielna łaźnia, w któréj skąpałeś się podczas tego rozbicia, zbawiennie skutkować ci będzie na przyszłość, i że cię oswobodzi od przystępów szaleństwa.
»Zamiary moje zmieniły się, lub raczéj znowu stały się tém, czém były zrazu; bardziéj jak kiedykolwiek pragnę dozwolić sobie fantazyi zobaczenia zapalników Kanarysa; lecz żę djabelska złośliwość tego rozbójniczego sternika, który, prędzéj czy późniéj wisieć będzie na szubienicy, zgubiła biedny mój yacht, nająłem statek w Malcie, i wypływam do Hydry.
»Do zobaczenia. Jeśli się zobaczymy kiedyś, mam nadzieję że się dobrze uśmiejemy z tego wszystkiego.”

H. Falmouth.

»P. S. Pozostawiam ci doktora, gdyż powiadają że lekarze maltańscy są niegodziwi. Odda ci list rekomendacyjny, do Lorda Gubernatora wyspy.
»Odeślij mi doktora do Hydry za pierwszą zdarzoną sposobnością, wtedy, gdy go już całkiem potrzebować niebędziesz.“
Jestem teraz tak odrętwiały przez zbytek szczęścia, że zaledwie sobie przypominam jak dokuczliwe żale musiał mi sprawić ten list, tak obojętnie szyderczy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skorom przybył do Malty, widziałem się z Lordem P.., który był dla mnie jak najdoskonaléj uprzejmym. — Kazał czynić jak najstaranniejsze śledztwo aby odkryć mniemanego morskiego rozbójnika. Nędznik ten należał kiedyś istotnie do marynarki angielskiéj, lecz od dwóch lat porzucił już urząd sternika wyspy Malty:
Opis jego osoby został rozesłany po całym archipelagu, gdzie, miano podejrzenia, iż bawił się morskiém rozbójnictwem.
Widziałem u Lorda P** pewnego Margrabiego Justiniani, pochodzącego ze starodawnego i swietnego domu Justinianów Genueńskich który dostarczył Książąt Wenecyi i władców kilku wyspom Greckim.
Margrabia posiadał dość znaczne własności na wyspie Kios, która tylko co świeżo spustoszona była przez Turków.
Mówił mi o pałacu zwanym pałacem Karina, wybudowanym przy końcu szesnastego wieku przez Kardynała Anioła Justiniani. Margrabia przez dług czas wynajmował ten pałac pewnemu Adze. Opisał mi w tak zachwycających kolorach ten gmach i klimat rozkosznéj wyspy, na któréj był położony, iż ten opis złudził mnie najzupełniéj. Proponowałem mu aby popłynąć do Kios, obejrzeć mieszkanie i zwierzyniec do niego należący, i albo nająć, albo zakupić to wszystko, gdyby mi się podobało.
Popłynęliśmy.
Po trzech dniach przeprawy, wylądowaliśmy tutaj.
Wszędzie Turcy pozostawili krwawe ślady swego przechodu; stali garnizonem w zamku Kioskim. Dlatego że byłem Francuzem, i że nasza marynarka i nasi konsulowie na Wschodzie utrzymywali się dzielnie i godnie, wszystko to zapewniało mi najdoskonalsze bezpieczeństwo, w razie, gdybym się namyślił osiąść na wyspie Kios.
Zwiedziłem pałac; podobał mi się; wkrótce stanęła ugoda.
Nazajutrz tłómacz mój stawił przedemną żyda renegata, który mi proponował abym zakupił ze dwanaście pięknych niewolnic greckich, pochodzących z ostatniéj wycieczki Turków do wysp Samos i Lesbos; pomiędzy temi dwunastoma dziewczętami, z których najstarsza nie miała lat dwudziestu, trzy tylko, mówił, były natury delikatnéj i najzupełniéj mogące tylko służyć do przyjemności.
Dziewięć innych, wysokie i silne, chociaż bardzo piękne, mogły pracować, bądź koło ogrodu, bądź wewnątrz domu. Żądał tylko po dwa tysiące plastrów za każdą, (blisko 500 franków.)
Zapewne aby mnie skłonić do prędszego kupna, renegat zwierzył mi się, że niewolnice te targował także reis tunetański, dostawiający kobiety do seraju Beya: lecz, że lubi widziéć aby się dobrze obchodzono z jego niewolnicami daje mi dla tego pierwszeństwo nad rejsem, wiedząc że biedne te istoty musiały by bardzo ucierpiéć podczas przeprawy na szebeku barbaryjskim, który miał je zaprowadzić do Tunisu.
Chciałem widziéć niewolnice.
Cudowny pierwowzór greckiéj piękności, od najdalszéj starożytności tak się przechował czysty w téj krainie uprzywilejowanéj że pomiędzy temi dwunastoma kobiétami, stanu i natury tak odmiennéj, niebyło ani jednéj, któraby nie była przyjemną lub ładną, lecz trzy z pomiędzy nich nadewszystko były najrzadszéj i najdoskonalszéj piękności.
Po skończonym targu, kupiłem wszystkie dwanaście kobiét; prócz tego, renegat ustąpił mi, jako odbijającą sprzeczność, dwóch karłów murzynie w dość malowniczo-potwornych; i posłałem to wszystko do pałacu Karina pod dozorem mego tłómacza i staréj Cypriotki, którą żyd zalecił mi jako wyborną ochmistrzynię.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

To nagłe postanowienie zamieszkania na wyspie Kios, i życia po próżniacku w zapomnieniu wszystkiego i wszystkich, natchnione we mnie zostało przed rokiem dokuczliwém wspomnieniem straszliwych zmartwień których doznałem.
Po zerwaniu mych stosunków z Falmouthem, tak niegodnie przezemnie wyzwanym na pojedynek, uznając się być nie zdolnym uczuwać, i niegodnym wzbudzać, uczuć szlachetnych. ponieważ zawsze szukałem wynaleść w nich najnędzniejsze powody, sądziłem że życie materyalne nie będzie mi przedstawiać ani tychże samych obaw, ani tychże samych wątpliwości...
Cóż mnie dotąd czyniło tak nieszczęśliwym? Niebyłaż to obawa uchodzić za dudka uczuć których doznawałem? bojaźń kochania nie prawdziwie? To też, skupiając na przyszłość cało moje życie w uwielbieniu rzeczywistości, cóż mogłem narażać na niebezpieczeństwo?
Natura jest tak bogata, tak płodna, tak niewyczerpana, że moje uwielbienie jeszcze musiało być niższém od cudów których Twórca dla nas nieszczędzi.
Cóż by teraz było pastwą dla mego niedowierzania?
Woń pięknego kwiatu niezwodzi, przepych wspaniałego kraj-obrazu niezwodzi... wykwintna piękność kształtów niezwodzi; a potém jakiż interes, jakąż myśl ukrytą można przypisywać kwiatowi który uwania powietrze? ptaszkowi który śpiewa? wiatrowi który szemrze śród listków? morzu, które oblewa wybrzeże? słowem, naturze, która rozjawia tyle skarbów, tyle barw, tyle melodyj, tyle woni?
Zapewne sam jeden pozostanę aby się cieszyć temi wszystkiemi cudami, rzekłem sobie; lecz wyznani, że samotność mi się podoba. Mam w sobie głębokie uczucie piękności materyalnej, które zastąpić może zdoła wiarę w piękność moralną, któréj zapewne pojąć nie mogę.
Widok bogatéj natury, pięknego konia, pięknego psa, pięknego kwiatu, pięknéj kobiéty, pięknego nieba, zawsze mnie wprawiał w jakiś gatunek zachwycenia; a chociaż na nieszczęście zbywa mi na wierze religijnéj, na widok wspaniałości natury, czułem zawsze w sobie wdzięczność niewysłowioną i głęboką dla nieznanéj potęgi, która obsypuje nas temi skarbami.
Żałując zdolności których jestem pozbawiony, mówiłem, chcę przynajmniéj korzystać z tych które mi pozostają; a że niezdołam być szczęśliwy duszą, niechaj więc będę szczęśliwy za pomocą oczów i zmysłów.
I nieomyliłem się, bo nigdy nie kosztowałem doskonalszéj szczęśliwości.
Fahlmouth był najlepszym, najszlachetniejszym z ludzi, wiem o tém... Zawsze będę w rozpaczy żem tak z nim postąpił. Lecz gdy porównywam moje życie, teraz tak zupełnie szczęśliwe z przyszłością pracowitą i polityczną, którą Henryk malował mi w tak świetnych kolorach; zaprawdę, mogeż czego innego żałować jeśli nie przyjaźni, którą tak szalenie utraciłem przez moje straszliwe podejrzenia?
I zresztą, Henryk miał słuszność, nieczynność była dla mnie fatalną; rozkosznie się też zajmowałem tutaj otaczaniem się obrazami żyjącemi, na których co chwila zatrzymuję moje spojrzenia; potrzeba mi było czasu, starań, zgłębiali nawet, aby dokazać, otoczyć się, tak jak się otoczyłem, wszystkiemi cudami natury, aby zgromadzić wszystkie rozpierzchłe bogactwa, które napotkałem w tym Edenie.
Mędrcy powiedzą że podobne szczęścia są dzieciństwami, i dlatego też właśnie są szczęściami.
Szczęścia poważne, niemateryalne, jak je nazywają, mają zawsze jutro, są znikome; lecz tysiące drobnych radości które umie zawsze znaleść w swych marzeniach charakter ciągle młody, chociaż ulotne, lekkie i ruchome, są zawsze odradzającemi się, gdyż wyobraźnia co ich dostarcza, jest niewyczerpaną.
A potém teraz, kiedym sobie utworzył zachwycające nałogi niezależności od niczego, życie światowe ze swojemi przykremi wymaganiami, zdaje mi się być pewnym rodzajem Konfraterni, którego reguły zdają mi się być równie surowemi jak reguły zakonu trapistów.
Bo nieniem czybym niewolał chodzić sobie wygodnie w obszernéj chociaż grubéj siermiędze, niżeli być uwięziony w ciasnych chociaż eleganckich sukniach; oddychać czystém i świeżém powietrzem ogrodu który bym uprawiał, niżeli dusić się na wieczorach lub balach; klęczyć przez czas modlitwy, niżeli stać na nogach przez całą noc na jakiéj zabawie; słowem, niewielu czybym niewolał rozważającego milczenia klasztornego, niżeli szczebiotanie salonowe, i czy bym niepowiedział z równąż bezinteresownością — Bracie trzeba umrzeć, — reguły zakonnej, niżeli — Bracie trzeba się bawić, reguły światowéj.
Jedna tylko rzecz mnie dziwi, to jest, żem tak długo niedowiedział się gdzie się znajduje prawdziwe szczęście.
To jest być sam jeden aby je kosztować na téj wyspie czarodziejskiéj.
Gdy wspomnę na życie uciążliwe a jednakże ograniczone, nieznane i nędzne, którém większa część ludzi zmusza się żyć przez nawyknienie po miastach smrodliwych, pod klimatem dżdżystym, prawie zupełnie pozbawionym słońca, kwiatów, woni, wśród pokolenia wycedzonego, brzydkiego i nędznego, kiedyby mogła żyć podobnie jak ja bez przymusu, i jako pan samowładny, pomiędzy przepychowemi rozkoszami natury, w klimacie zachwycającym i cudnym...
lękam się niekiedy aby nagle nienatłoczono się do mego raju.
Codziennie też cieszę się z mego postanowienia; pełność szczęścia wylewa się niejako z mego serca, najokrutniejsze moje wspomnienia zacierają się, dusza moja jest odrętwiona w szczęśliwości tak upajającéj, że sama nawet przeszłość, niegdyś tak dręcząca, staje mi się teraz obojętną.
Heleno, Małgorzato, Falmouthcie... wasze wspomnienie zjawia mi się już tylko blade, dalekie... przyćmione...
Pytam sam siebie jak mogłem tyle wycierpieć dla was i przez was.
Lecz cóż słyszę pod memi oknami?... Jest to dźwięk albańskiéj lutni Dafny, która zaprasza Noemi i Anastazyę aby tańczyły romajkę...
Niechaj opis tego co mnie otacza, niechaj uśmiéchający obraz tego co mam przed oczyma, podczas gdy to piszę tutaj w Kios, w pałacu Karina, pozostanie na tych arkuszach nieznanych, jako wierny obraz powabnéj rzeczywistości...
Te szczegóły wydałyby się zapewne drobnostkowe każdemu innemu a nie mnie; lecz ja chcę portretu, i portretu pędzla Holbeina, jeśli podobna, widzianego i malowanego przez szkło powiększające z najskrupulatniejszą wiernością; bo jeśli kiedykolwiek będę musiał żałować tego czasu najszczęśliwszego w mojém życiu, każdy rys, nabędzie dla mnie nieoszacowanéj ceny.




Rozdział 12.
DNI SŁONECZNE
PAŁAC. ―

Jak wszystkie prawie pałace Włoch tegoczesnych, pałac Karina, zbudowany przez Genueńczyków, gdy wyspa Kios była jedną z ich posiadłości, pałac Karina jest obszerny i pusty: pokoje są przepyszne, lecz bez mebli. Muzułman który w nim mieszkał przedemną, rozkazał urządzić w guście wschodnim jedno ze skrzydeł tego obszernego gmachu.
W téj to części mieszkam.
Tam to chronię się podczas skwaru dziennego: gdyż okna jego wychodzę na północ, i panuje w nim chłód roskoszny.
Story uplecione z wonnego sitowia i na wpół zapuszczone, dozwalają zarazem cieszyć się widokiem zewnętrznym, i pozostawać w łagodnéj ciemności.
Ściany, powleczone gipsem srebrnawym, podobnym do olbicia z białego atłasu, maję po sobie szerokie pasy, naprzemian lila i zielone, na których wypisane są złotemi literami, niektóre myśli z Koranu.
Sufit, bogato malowany, podzielony jest także na kwadraty lila i zielone, ozdobne w lekkie złocone arabeski. Miękki kobierzec perski okrywa posadzkę, W końcu tego pokoju, snop przezroczystéj wody wytryska z kadzi wyłożonéj jaspisem wschodnim, i nazad doń spada w kaskadę z łagodnym szmerem; wielkie wazony chińskie, błękitne i złote, pełne kwiatów, na których przychodzą siadać delikatnie oswojone gołębie, otaczają tę fontannę, a aromatyczne wyziewy, wydobywające się z tych ogromnych bukietów, dochodzę aż do mnie, jak woń wilgotnawa.
Potém, trzebaż wyznać tę szkaradę? zmysłowości gustu są mi drogie, i zajmuję się rozkosznie zaspakajaniem ich lub uprzedzaniem.
Obok mnie, na stole okrytym miękkim tureckim obrusem, na którego dnie paliowém wyszyte są kwiaty błękitne, otoczone nitką złotą, stają sorbety pomarańczowe i wiśniowe, w swych parzystych urnach, przez które śnieg przesiąka... porozkrawane ananasy koloru złotego, pasteki i melony wodne, ze środkiem czerwonym a skórką zieloną, znikają prawie pod świetnym lodem napełniającym wielkie czary porcellanowe; na półmisku Japońskim wznosi się piramida innych owoców przewybornych, które ciemno-włosa Dafna poprzeplatała kwiatami.
Zaraz, pusta Noemi naleje mi w kryształowy puhar przewyborne wina Cypryjskie, Seyroskie, lub dzielną Maderę, którym pozostawiono wolną temperaturę w karafkach Weneckich, z długą emaliowaną szyjką.
Jeśli zechcę szukać łagodnego pobudzenia do marzeń, podniecać moje próżniactwo i moje far-niente, płowa Anastazya poda mi z uśmiéchem mój nargulich napełniony wodą jaśminową, lub moją długą lulkę z cybuchem bursztynowym, którego fajkę napełnią jéj rączki delikatne woniejącym tytuniem Latakii.
Nakoniec jeśli, porzucając sny moje na jawie, zechcę się wylać rozumem i duszą na pomysły innych, mam obok siebie dzieła ulubionych moich poetów: Shakespeara, Göttego, Schillera, Skotta, wielkiego, boskiego Skotta! tegoczesnego Homera... Byrona!... którego czarny okręt widziałem wczoraj przesuwający się na widnokręgu.
Chociaż nieco chłodne, powietrze napełnione jest woniami. Wyziew aloesu, myrty i balsamu serajowego, palących się w srebrnych kadzielnicach mięsza się z lubemi wyziewami kwiatów; gdyż żyjąc najzupełniéj tylko dla zmysłów, niezapomniałem powonienia.
Oddałem się, bałwochwalczo prawie, upodobaniu jakie mam w woniach, upodobaniu na nieszczęście tak zaniedbanemu, którego niepojmują i na które powstają. Urzeczywistniłem moje marzenie o pewnéj gammie woniowéj, która wznosi się od zapachów najsłabszych aż do najmocniejszych, a której oddychanie sprawia pewien rodzaj upojenia, zachwycenia, które do wszystkich rozkoszy dodaje rozkosz nową i czarowną...
Prócz tego, jakże nieżyć niejako samemi woniami, kiedy się mieszka w Kios... na wyspie woni! uprzywilejowanéj wyspie Sułtanek, która, sama, dostarcza serajowi esscncyi różannych, jaśminowych i tuberozowych...
Kios, która sama tylko wydaje kosztowny lantysk, którego wonną gummę przeżuwa w swych ząbkach z kości słoniowéj, dumająca i znudzona odaliska! Kios, którego sam nawet handel nosi cechę zachwycającéj elegancji gdyż handluje jedwabnemi materiami, świetnemi obiciami, kwiatami, owocami, ptakami, miodem... A młode to kobiéty i dziewczęta, prawie zawsze piękne pięknością starożytną i czystą, zbierają skarby téj wyspy szczęśliwéj pomiędzy wszystkiemi wyspami miłéj i płodnéj Jonii!
Z okien pokoju w którym mieszkam, a który znajduje się w jedném ze skrzydeł tego ogromnego gmachu, cudowny postrzegam obraz...
Niechaj to wspomnienie stanie się dla mnie wiekuistą zgryzotą, jeśli kiedykolwiek opuszczę to zachwycające ustronie, aby zamieszkać w jakiém mieście hałaśném i posępném, w którém widnokrąg zagrodzony będzie murami, ulice błotniste, a powietrze gęste!
Na lewo wznosi się wystawa pałacowa któréj portyki przezroczyste, arkady i ogromne wschody z marmuru białego, ciągną się jak tylko oko może najdalej zasięgnąć.
Począwszy od jéj podstawy wykładanej porfirem, aż do gzymsu balustrady, ozdobnego posągami i wielkiemi wazonami, w których rosną mirty i różo-laury, cały gmach zalany jest promieniami słonecznemi, i zakreśla swoje sylwetkę, ozłoconą jak żółty marmur starożytny na niebie tego szafirowego błękitu, właściwém tylko wschodowi.
W dali, lazur morski łączyłby się z lazurem niebios, gdyby nie pas górzysty, purpurowo-fioletowawy. Są to góry Romanii, których śmiałe szczyty oblewa wyziew płomienisty.
Na prawo, w cudownéj sprzeczności z tą rażącą massą marmuru i światła, widzę, przedzielony od wystawy trawnikiem zasianym najdrobniejszą koniczyną, na którym pasie się kilka wielkich skopów Syryjskich z wlokącymi się ogonami, i kilka gazell z osrebrzonym włosem, widzę ciągnący się równolegle pałacowi, las głęboki, wilgotny i cienisty.
Olbrzymie szczyty dębów, cedrów i jaworów odwiecznych, tworzą ocean posępnéj zieloności; słońce zaczyna się chylić ku zachodowi, i jak gdyby roztopioną miedzią powleka te fale liści swoim gorącym odblaskiem.
Na téj ruchoméj firance, nieprzezroczysto i ciemno zielonéj, odbija tysiąc innych odcieni zieloności które się stają coraz jaśniejsze i przezroczystsze, w miarę jak się zbliżają do świeżych wybrzeży rzeki Belofano, która, rozszerzając się na przeciw pałacu, tworzy pewien rodzaj wielkiego kanału.
Brzegi jego zasadzone są jodłami rosnącemi w kształcie parasoli, a których pień jest czerwonawy, topolami świecąco listnemi, purpurowemi klonami, na których zabłyska niekiedy promień słoneczny, który wślizguje się ukradkiem pod te kopuły zieloności, skoro wietrzyk wiejący od morza zakołysze ich gałęźmi...
Tuż przy samym brzegu, widzę jeszcze łatany z wachlarzowatemi liśćmi, których pień znika pod wielkiemi kępami sabinów, kwitnących w pomarańczowe dzwonki i spomeów, których kwiaty różowe wznoszą się w baldaszkogrony różowe, których odcień dochodzi w samym środku aż do purpury najżywszéj.
Są to jeszcze niezmierzone aleje, ze swemi sklepieniami nieprzystępnemi promieniom słonecznym, wysłane murawą, które zbiegają się do półkola zieloności, leżącego dość blisko pałacu.
Te aleje są tak gęste, długie, i ciemne, iż niepodobna dostrzedz ich końca przez błękitnawą zieloność, którą ich gubiąca się perspektywa jest osłonioną.
Nakoniec, na pierwszym planie tego obrazu i w równi z mojém oknem, jest taras z marmuru białego, z ciężką balustradą, także ozdobiony wazonami i posągami, z którego schodzi się szerokiemi kolistemi schodami aż po nad brzeg kanału.
Zasłoniona pałacem część tych schodów jest w cieniu; droga oblana jest promieniami słonecznemi. — Na jednym z pierwszych stopni, karzeł czarny, którego kazałem ubrać dziwacznie w kurtkę szkarłatny, krojem weneckim, leży przy dwóch wielkich psach gończych, niezmiernie rosłych i najpiękniejszego kształtu.
Przez kaprys światła, karzeł, mocno oświecony, znajduje się w pasie rażącéj światłości, który zdaje się okrywać każdy schód pyłem złotym, gdy tymczasem wyżły leżą w cieniu, który pada nieregularnie na stopnie, i rzuca swój odblask popielaty, błękitnawy i przezroczysty na białą sierść psów leżących.
Nieco daléj, zupełnie na słońcu, paw, siedzący na poręczy schodów, błyska swém świetném pierzem.... Rzekłbyś że to deszcz rubinów, topazów i szmaragdów, który się zlewa po tle z ultra-mariny, nakrapianéj aksamitnawo-czarno.
Łabędzie pływają zwolna po wodach kanału, i zdają się ciągnąć za sobą tysiąc wstęg srebrnawych; wielkie flamandy różowe przechadzają się po tych zieleniejących wybrzeżach muszcząc swe pierze: gdy tym czasem, nieco daléj, dwa arasy, karmazynowe purpure, wydzierają sobie owoce drzew latanowych, roztwierają swe skrzydła błękitno turkusowe, i dają postrzedz spód swych długich piór skrzydłowych, mieniących się w morderowawą purpurę...
Nakoniec, kołysząc się na kępce amaryllisów, piękna papużka żółto-siarczysta, któréj szyjka odbija prysmatyczne odcienia opalu, roztacza swój długi ogon biały, gdy tymczasem jaskółki i zimorodki, szybkiemi skrzydły muszczą wody kanału...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odczytałem te stronnice, które tłómaczą niejako słowo w słowo, cudowny widok który mam przed oczyma: Jest to wszystko, i nic zarazem; jest to tém, w porównaniu z rzeczywistością, czém jest oschła nomenklatura naturalisty, względem wspaniałości natury...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Rozdział 13.
DNI SŁONECZNE.
ROMAJKA. ―

Słyszę śmiéchy łagodne i srebrzyste, i widzę ukazujące się po nad ostatniemi stopniami schodów, których rozciągłość ukrywa je aż po ramiona, wesołe twarze kilku z pomiędzy niewolnic które zakupiłem:
Kąpią się w rzece.
Jedne, wznosząc piękne swe ramiona aż po nad głowy, wyciskają swe długie i czarne warkocze, i sączą z nich rosę pereł przezroczystych, tocząca się po ich piersiach i plecach nagich, jędrnych i gładkich.
Inne, trzymając się w pół, zdają się postępować nieśmiałą nogą po piaskach jeziora; gdyż spuszczają głowę i zdają się lękać.
Ni rozkoszniejszego jak ich profil czysty i delikatny, który zupełnie wpół cieniu podobny jest do alabastru, i odbija na promienném tle horyzontu, jak matowa białość kamea na swéj przezroczystej podkładce.
Włosy ich, zaokrąglone w opaski, są splecione bardzo nisko w tyle ich głowy, i dozwalają dostrzedz małe uszko, szyję elegancką i okrąglutką.
Nieopodal od téj zachwycającej gruppy, depcząc trawnik drobniutki i krótki, który rozciąga się od strony lasku aż po brzegi kanału, ubrane w powabny kostium wyspy Kios, Noemi i Anastazja tańczą romajkę, przy odgłosie albańskiéj lutni Dafny.
Pół-kole zieloności, o którém wspomniałem, chroni je przed proumeniami słońca, coraz to bardziéj ukośnemi; wielkie kępy róż, lewkonii Mahońskich, bzu Perskiego i tuberozów, otaczają tę salę zieloności.
Z tych koszów kwiatowych przychodzą co chwilą zbiérać łupy miryady motyli najwyższo-farbnych, tu Ulisses o skrzydłach jasno-zielonych z odcieniem glasowanym ametystem, tam Marsyasz błękitno — miedzianawy, lub Danae brunatno-aksamitna w perłowe paski.
Wesołe dziewczęta, jakże tańczą przy odgłosie lutni Dafny! jednéj z onych trzech niewolnic do przyjemności, jak mówił renegat.
Dafna porwana została z Lesbos przez Turków. Szlachetne kształty tej Lesbianki, twarz jéj tchnąca surową pięknością, przypominają szczytny pierwowzór Wenery Milońskiéj.
Siedzi na ławie ze mchu usntéj; płeć jéj jest biało-różowawa; oczy jéj, brwi i włosy czarne jak heban; wąska opaska, zrobiona z małych pieniążków złotych, zgina się na jéj śmiałém czole, i połączą się z gęstą plecianką, okręcającą się w tyle jéj głowy.
Dafna, nieco pochylona, ubrana w tiunikę żółto-słomianego koloru i białą spódniczkę, zaokrągla wdzięcznie swe piękne ręce, gołe aż po łokcie, i gra na lutni albańskiéj, którą opiera o swe kolana. Jedna z jéj nóg, bardziej wyciągnięta niż druga, dozwala dostrzedz powabnéj stopki, obutéj w jasno-różową jedwabną pończoszkę, wdzianą na wyspie, i mały pantofelek z czarnego safianu haftowany srebrem.
Wedle zwyczaju tegoczesnych Greków, Dafna śpiewała akompaniując sobie, a dwie młode dziewczyny, które tańczyły przy odgłosie jéj lutni, powtarzały po kolei każdą jej zwrotke.
Oto tłómaczenie słów ich piosenki; niema w nich nic godnego uwagi, a jednakże dreszcz mnie przejmuje na dźwięk namiętnéj omdlałości, z jakim słyszę że je Dafa śpiéwa; zdaje mi się że to młody oblubieniec tak przemawia do swéj oblubienicy.
»Zraniony jestem twoją miłością, niestety. Ach! młoda dziewico! młoda dziewico! miłość twoja trawi mnie, ugodziłaś mnie w samo serce. Pozwól mi niech wdzięki twoje posiędę, a płomienie niechaj pochłoną twój posag. O młoda dziewico, ukochałem cię całą moją duszą, a tyś mnie opuściła jak drzewo uwiedłe.“
Noemi i Anastazja zdają się odgrywać słowa tej piosenki, swemi pełnemi wyrazu pantomimami.
Taniec brunetki Noemi, która odgrywa rolę zakochanego, jest męzki i śmiały, gdy tymczasem pozycye Anastazy!, płowo-włoséj oblubienicy, są nieśmiałe, błagające i wstydliwe, ja zwykle młodéj dziewicy, która chroni się lub lęka pieszczot kochanka.
Noemi jest wysoka i szczupła.
Włosy jéj są ciemno-bląd ze złotawym połyskiem, brwi i rzęsy bardzo gęste i czarne jak krucze pióra; oczy ma popielato-błękitne.
Nic rozkoszniejszego jak wyraz tych oczu nadzwyczajnie wielkich, pływających prawie zawsze, jeśli tak powiedziéć podobna, pod wilgotnawym płomieniem; śniada jéj płeć może jest nieco zanadto rumianą; usta jéj drwiące i oddychające zmysłowością, mają szkarłat może nieco zamocny, tak żywa i krwista ich purpura bardzo odbija od emalii jéj zębów; uśmiéch jéj, który wznosi kąty ust mocno ocienionych brunatnawym puszkiem, ma niekiedy cóś zanadto namiętnego, zanadto gwałtownego; prócz tego, przez dziwnie styczny układ, nozdrza jéj bardzo różowe i rozdęte, zdają się bardziéj jeszcze rozdymać za każdém poruszeniem co wznosi jéj łono pod ciasnym yellekem czyli stanikiem, z wiśniowéj jedwabnéj materyi, który je do połowy zakrywa, dwa gęste i długie warkocze, przeplecione wstążkami wiśniowemi, wydobywają się z pod fezu, zrobionego z atłasu tego samego koloru, który okrywa wierzch jéj głowy, i spadają poniżej jéj kibici giętkiéj, okrąglutkiéj, która przy rozłożystych biodrach Noemi wydaje się jeszcze delikatniejszą pod jéj pomarańczową spódniczką. Nakoniec nic zwinniejszego, nic silniejszego zarazem, jak jéj drobne nóżki, obute w pantofelki z ponsowego safianu, haftowane złotem.
Aunastazya przeciwnie, jest niskiego wzrostu; jéj śliczne ciemno-bląd włosy, które jéj każę pleść i spuszczać wzdłuż jéj policzków świeżych i rumianych jak policzki dziecięcia, do zachwycenia otaczają jéj śnieżne czoło; płeć jéj rażącego jest blasku, a jéj łagodne błękitne oczy, pod swemi długiemi rzęsy, zdają się odbijać cały lazur nieba Jońskicgo.
Skoro gorejąca Noemi, śpiewająca rolę oblubieńca w miłosnéj rozpaczy, zbliża się do niéj z miną błagającą i namiętną, małe usteczka Anastazyi, rumiane jak wisienka, stają się nagle poważne, i przybierają skromny i zachwycający wyraz wstydliwości zatrwożonéj; z przerażeniem to prawie cofając się wolnemi kroki... składa swe śliczne rączki, którebyś sądził zrobione z najczystszéj kości słoniowéj.
Anastazja jest zupełnie biało ubrana... Marzyłem nieraz o sylfidzie dotykającéj się zaledwie trawnika końcami swych delikatnych nóżek. Taką jest Anastazja, któréj drobniutkie kształty tchną najwytworniejszą elegancją.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nigdy natura nie połączyła przed niemi oczyma bogactw tak urozmaiconych... Moja fantazja przewodniczyła temu układowi tak najzupełniejszemu, który niejako zamykał w sobie wszystkie skarby całego stworzenia.
Byłem młody, wszystko to do mnie należało; życie moje przepędzałem naprzemian na rozkoszach zmysłowych i zachwyceniach umysłu.
O jakiémże inném szczęściu mogłem marzyć, jak o szczęściu życia na zawsze w téj krainie czarodziejskiéj, w zapomnienia przeszłości, i nadziei przyszłości, która, dla mnie, zawsze będzie takąż samą; gdyż na całe moje życie złoto miało mi zapewnić posiadanie dóbr najwyższych które miałem przed oczyma.
Znajduję siebie tak głęboko szczęśliwym, że czuję niejako lubą potrzebę złożenia dzięków najwyższéj potędze, która nieskąpi dla mnie tylu szczęśliwości....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Rozdział 14.
Wyspa Kios. Październik 18**,

Znowu zaczynam pisać ten dzienik, przerwany od trzech miesięcy.
Porzuciłem go na opisie pałacu Karina i jego mieszkańców, opisie tak dokładnym, iż podobny był dosyć do spisu architekta lub sprzedającego niewolnice.
Badam mego termometru moralnego. Czuję się bydź zdrowym, mam głowę wolną, i lekką.
Zdaje mi się że marzę, kiedy odczytując kilka kart dawniejszego dziennika, który zabrałem ze sobą z Francji, widzę że byłem smutny, zamyślony i pogrążony w tęsknocie.
Wrzesień się skończył; deszcze, które zawsze tutaj poprzedzają przesilenie dnia z nocą, zaczynają oziębiać atmosferę. Wiatr zachodni świszczę po długich galeryach pałacu. Opuściłem dolne piętro, aby zamieszkać w bardziéj opatrzonym i cieplejszym appartamencie.
Wpadłem w głupowatą odrętwiałość... Przed chwilą, arasy, pawie i papugi, rozwijając całą biegłość swego instynktu, przeczuły zapewne bliską zmianę powietrza, gdyż przenikliwe te ptaki zaczęły wydawać w chér krzyki przerażające.... Ten dowód ich pojęcia okropnie rozdrażnił moje nerwy.
Dla czegóż też natura tak nie równo rozdziela swoje dary? Pierze świetne, głos nieprzyjemny i rażący.
To jeszcze nie wszystko: przerażone tym hałasem, psy gończe przyłączyły się do niego i zaczęły wyć okropnie. Wtedy karły przybiegły z wielkim posiłkiem trzaskań z bieży i piskliwych krzyków zwiększyć ten hałas piekielny, chcąc go uspokoić...
Schroniłem się tutaj... lecz przeklęte krzyki papug jeszcze mnie ścigają. Bez wątpienia wszystkie te powabne dodatki, do obrazów które mnie otaczają, cudowne są kolorem i blaskiem... gdy się znajdują na miejscu sobie właściwém; lecz co ja, to stanowczo nie lubie obrazów wyjących i skamlących.
Od zwierząt przejdźmy do ludzi; przejście nie będzie trudném, gdyż piękne moje niewolnice nie mają bardziej rozwinionego pojęcia niżeli arasy i papugi, a jeśli niekiedy są jeszcze od nich hałaśniejsze, krzyki ich nieposiadają tejże saméj własności przepowiadania mi deszczu lub pogody.
Ale, mówiąc o krzykach, bardzo jestem niekontent ze sprzeczki Noemi z Dafną; lecz nadzwyczajna gwałtowność tych dobrych stworzeń wypływa z ich wychowania nieco dzikiego; jednakże, pomimo mojéj tolerancyi, zdaje mi się że, kolnąć swoją towarzyszkę nożem w rękę, jest to uniesienie naganne, surowo też połajałem Noemi.
Mam bardzo w podejrzeniu blondynkę Anastazję, z jéj minką dziecinną i skromną, że jest przedmiotem tej zazdrości, i że podstępnie podburzyła obie te poczciwe dziewczyny przeciwko sobie, jak dwóch kogutów z grzędy. Prawda że to stara Cypriotka przyniosła mi tę złośliwą nowinkę, i że nienawidzi wszystkiego co jest miodém i piękném.
Noemi zresztą staje się co raz bardziéj drażliwą i złą. Przed kilku dniami porządnie wypoliczkowała Kloję, nioję ogrodniczkę, która ma zęby tak białe a oczy tak czarne... Wypoliczkowała ją za to, iż przyniosła owoce za późno, i że moje wety przez to zostały spóźnione.
Noemi jednak ma dość w sobie dobrego... lecz jest okrutnie podejrzliwa i dzika.
Jedna rzecz mnie dziwi, to jest że tu dziewczęta są prawie zupełnie nieczułe na piękności natury.
Przy pomocy mojéj szkolnéj greczczyzny, dokazałem rozumieć greczczyznę nowoczesną i mówić nią nie źle. Więcéj niż dwadzieścia razy próbowałem nadać w niéj dźwięk jakiéj strunie poetycznej: wszystkie pozostały nieme.
Nic zresztą bardziéj niewykształconego, bardziéj barbarzyńskiego jak ich rozum.
Wyjąwszy kilka śpiewów gminnych, są do przerażenia ciemne; nie umieją ani czytać, ani pisać; ich współubieganie, zazdrość, obmowy, kilka przesadzonych opisów okrucieństw Turków, są zwyczajnym przedmiotem ich rozmowy.
Zresztą, są to najlepsze w świecie dziewczyny.
Przypominam sobie scenę, która doskonale maluje charakter moich trzech Greczynek, do przyjemności, jak mówił renegat.
Pewnego dnia wsiadłem pierwszy raz na konia Syryjskiego którego mi przyprowadzono.
Wzbraniał się, podskoczył, i wspiął się tak prosto iż się na mnie obalił.
Noemi pochwyciła szpicrózgę, poskoczyła ku koniowi, pochwyciła go za uzdę, i uderzyła.
Dafna poskoczyła ku mnie, aby mnie ratować.
Anastazya nie ruszyła się z miejsca, zaczęła płakać i zemdlała....

Zgromadziłem jednak moje niewiasty, i doniosłem dwunastu niewolnicom że opuszczę wyspę i odeszlę je do ich rodzin; tę do Samos, tę do Lesbos, tę do Seyros...
Oświadczam z pewnym rodzajem pychy że wtenczas wybuchnęły płacze, krzyki i łkania któreby mogły paradować na pogrzebie Achyllesa lub w pogrzebnéj myriologii jakiego sławnego albańskiego wodza.
Dafna owinęła sobie w milczeniu głowę swoją zasłoną, usiadła na ziemi, i pozostała nieruchoma; rzekłbyś, że to posąg boleści starożytnéj.
Noemi mi okazała swą rozpacz bijąc wściekle jednego z karłów czarnych, który śmiał się szyderczo w kącie; gdy tymczasem płowo włosa Anastazja, padając mi do nóg, wzięła nieśmiele moją rękę i pocałowała ją, wznosząc ku mnie swe piękne błękitne oczy łzami zalane, i rzekła swoim miłym głoskiem, w łagodnéj mowie Jońskiej: »O Panie! Panie! racz mi powiedzieć co się stanie po twoim odjeździe z twemi biednemi dziewczynami greckiemi?...»
— A wasi starzy ojcowie!.... a wasze, czułe matki!... a wasi waleczni bracia!... a wasi piękni narzeczeni?... — zawołałem, — nie myślicie więc o nich, takeście to ich prędko zapomniały!
Rachując na skutek jaki sprawią te czarodziejskie wyrazy, owinąłem się w moje futro z urzędową miną.
Lecz krzyki, lecz łkania podwoiły się, i wszystkie zawołały z postanowieniem które mi się zdawało stawać bardzo grożném; — »Nie chcemy opuszczać poddasza dobrego Franka!! dobrze nam jest w Kio*s; pozostaniemy w Kios z dobrym Frankiem
Jakkolwiek byłem dobrym Frankiem, niemogłem się wstrzymać aby niemieć lichego wyobrażenia o wrodzonych uczuciach tych dam Lesbijskich, Samieńskich lub Seyriotskich; lecz wyznać muszę, że wewnętrznie, dosyć mi pochlebiało to pierwszeństwo które mi dawały nad rodzinną ziemią, — i jéj przydatkami.
Chciałem się pokusić, na ostatnią próbę; oznajmiłem im, że dam każdéj z nich dwa tysiące plastrów, suknie które nosiły, i że będą mogły, pójść gdzie im się podoba, gdyż chcę opuścić wyspę.
Na przekleństwa, które wywołała moja niewinna propozycja, lękałem się przez chwilę abym nieuległ losowi Orfeusza.
Porzucając swego karła, z wielkiém zadowoleniem biedaka, który tarł sobie smutnie ramiona Noemi wpadła na mnie jak tygrysica, porwała mnie za mój yellek, gdyż byłem ubrany bardzo wygodnie po albańsku, i rzekła z oczyma iskrzącemi od gniewu:
— Chcesz się oddalić i nas ztąd wypędzić! podłożymy ogień pod twój pałac, opleciemy cie nasze mi ramionami i spalimy się wszystkie wraz z tobą!!...
Większości ogółu zdawał się bardzo podobać ten projekt, gdyż wszystkie zawołały z coraz to bardziéj zwiększającą się wściekłością.
— Tak jest, tak, oplećmy dobrego Franka w nasze ramiona, i spalmy się wszystkie w raz z nim w jego pałacu!!...
Uważałem jako rys godny postrzeżeń La Bruyéra, — że łagodna Anastazya była jedną z najwścieklejszych partyzantek pożaru.
Chociaż koniec jakim mi groziły te damy, tchnął cóś bardzo losem Sardanapala, i nienajgorzéj się wydawał, osądziłem jednak rzeczą przyzwoitą wstrzymać się od niego; odtąd aż nadto przekonany o przywiązaniu jakie wzbudzałem, bardzo pewny, jak powiadają, że jestem uwielbiany w mojém pożyciu, oznajmiłem iż porzucam moje zamiary odjazdu.
Skromność moja niedozwala mi opowiedziéć z jakiém wylaniem, z jakiem szaloném uniesieniem wiadomość ta przyjęta została przez te dobre dziewczęta.
Wszystkie dwanaście wzięły się za ręce i utworzyły koło.
Noemi improwizowała w guście pieśni starożytnéj te słowa bardziéj niżeli naiwne, które jéj towarzyszki powtórzyły chórem, na krajową nutę o jaskółkach.

W Kios pozostajemy,
Tańczmy siostry, tańczmy;
W Kios pozostajemy,
Pozostajemy z dobrym Frankem.

Nie bije nas nigdy, i nieoddala od siebie,
Tańczmy siostry, tańczmy.
Będziemy miały zawsze dobre fezy,
Piękne yelleki haftowane,
Śliczne jedwabne pasy;

Będziemy miały miękką koźlinę pieczoną,
Kuropatwy tłuste i przepiórki,
Miód z Hymetu, dobre wino ze Seyros.

Tańczmy moje siostry, tańczmy;
Dobry Frank zostawia nas przy sobie.

Tańczmy, moje siostry, tańczmy;
Nie będziemy już uprawiać ziemi,
Niepójdziemy już żwirem dróg usypywać.
Tańczmy, moje siostry, tańczmy.

Kąpać się będziemy pod sykomorami,
Całém naszém zatrudnieniem będzie
Zrywać owoce i kwiaty dla niego,
Tańczmy, moje siostry, tańczmy;
Dobry Frank zostawia nas przy sobie

Gdybym był zaślepiony śmieszną miłością własną, było by mnie nie mało zapewne dotknęło, że koźlina pieczona, tłuste przepiórki, wino Seyroskie, piękne suknie i lenistwo, miały niemały udział w przywiązaniu, które młode te dziewczęta czuły ku mnie.
Lecz, Bogu dzięki, jestem teraz daleko rozsądniejszy kiedy patrzę na rzeczy z punktu im właściwego.
Niegdyś powątpiewałem o moich przymiotach, i miałem najpewniéj słuszność; lecz dzisiaj jakżeż bym nie miał wierzyć najzupełniéj w urok wdzięków któremi jestem obdarzony, a który do mnie tak silnie przywiązuje moje niewolnice?
Te wdzięki niesąż oczywiste? Są to pieczone koźlęta, tłuste kuropatwy, pasy jedwabne, yelleki haftowane.
A zatém, czarodziejska przyszłości!!... dopóki znajdą się dostawiacze żywności, haftacki i prządki jedwabiu na wyspie Kios, otóż mogę być pewny i przekonany że się podobam!
Ja, który dotąd nie chciałem wierzyć w żadne uczucie, dopókim niewyszukał jaki je powód wzbudza, jestem teraz przymuszony wierzyć na ślepo w uczucie które wzbudzam.
W istocie, jakiż w tém mają interes, te prawdo-mówne istoty, mówić mi że lubią być elegancko ubrane? być delikatnie karmione i nigdy niebite? Czyż mi tak trudno w to uwierzyć że znajdują przyjemność nic innego nierobie tylko zrywać dla mnie kwiaty i owoce, lub kąpać się pod cieniem jaworów, w wannach marmurowych!
Dla czegóż mam im niewierzyć... czyż mi powiedziały że wolałyby porzucić życie leniwe i zmysłowe które prowadzą tutaj, aby, pójść się zatrudniać prostemi staraniami około gospodarstwa?
Powiedziałyż mi że z największém ukontentowaniem powrócą kopać ziemię lub zwirem wysypywać drogi; zatrudnienia męzkie, które epirotki i albanki wykonywają, przyznać należy, jak najstaranniéj i jak najdokładniéj?
Nie; ofiarowały mi naiwnie spalić się w moim pałacu, na samę propozycyą którą im uczyniłem aby porzuciły jedwab, dla paklaku, lube próżniactwo dla wzięcia się do pracy, puste zabawy dla zatrudnień domowych.
Oświadczyły energicznie że chcą pozostać z dobrym Frankiem, i wierzę im...
Rozważywszy przyczyny które mają aby pozostały, któżby im nieuwierzył?...
Tą razą, egoizm tak jest widoczny i naiwny, że niepotrzebuję się dręczyć niedowierzaniem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ale cóż to słyszę! strzelają strzelają z armat... co to znaczy?




Rozdział 15.
SPOTKANIE. ―
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niema nic bardzo dziwnego w wypadku o którym mówić będę; jednakże moja ciekawość i zajęcie mocno są obudzone.
Cóż prostszego, jednakże? Fregata Rossyjska przypłynęła do Konstantynopolu; lękają się aby wiatr niepowstał w nocy, zatrzymuje się w porcie Kios, zamiast udać się zarzucić kotwicę przy Smyrnie lub przy wyspach Urlach.
Ta fregata strzelała z armat żądając sternika; to mi tłumaczy dzisiejsze ranne wystrzały.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Cóż to za kobiéta, która natychmiast po przybiciu fregaty, pomimo gwałtowności wiatru wysiadła na ląd aby zażyć przechadzki!

Widok téj skromnéj kapotki z mory błękitnéj, tego wielkiego czarnego kaszemirowego szala tak długiego, a którym tak zgrabnie owinęła swoje ramiona, téj maleńkiéj nóżki tak ślicznie obutéj, téj malutkiéj rączki, tak doskonale w rękawiczce obciśniętéj, zmienia najzupełniéj wszystkie moje wyobrażenia o piękności...
Ze wzoru starożytnego i greckiego powracam do wzoru paryzkiego.
Oddałbym teraz wszystkie Noemi, wszystkie Anastazye, wszystkie Dafny świata całego, a z niemi wszystkie ich fezy, yelleki, wszystkie ich szarfy haftowane, wszystkie ich przeklęte świecidła! abym mógł podać rękę téj ślicznéj cudzoziemce; bo jest ładna, o iłem mógł dostrzedz przez kratki mojego kijosku; prócz tego jest wysoka, szczupła, a nadewszystko ma piękne błękitne oczy, co jest prześlicznie dla brunetki obdarzonéj płcią białą.
Mężczyzna który ją prowadzi pod rękę jest już w dojrzałym wieku; twarz jego wyraża przebiegłość i dowcip.
Cóż to za cudzoziemcy?....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Kios, październik 18**

Szczególniejsze spotkanie! wypadki stają się prawdziwie tak dziwne, iż warto doprawdy aby daléj pisać ten dziennik.
Wczoraj posiałem moją starą Cyprietkę po renegata kalabryjskiego, który pełni obowiązki kapitana portowego i zatrudnia się interessami Margrabiego Justiniani, aby się dowiedzieć od niego co to byli za passażerowie na téj fregacie.
Statek ten zostaje pod rozkazami księcia Fersen, eks-ambassadora Rossyjskiego przy Najwyższéj Porcie; udaje się do Tulonu, z księżną, żoną swoją i kilku znakomitemi passażerami. Oboje to państwo Fersen widziałem wczoraj przechadzające się na wybrzeżu.
Dziś rano, około pierwszéj, leżałem sobie jak najmiękciéj na sofie, przy wielkiéj fajerce na któréj się paliło drzewo aloesowe, paląc mój narguilek, w którym Noemi ogień podniecała gdy tymczasem Anastazya dorzucała kadzidła do srebrnéj kadzielnicy.
Nagle firanki, będące u drzwi mego pokoju, zaszeleściały na swych mosiężnych kółkach, i postrzegam Dafnę wprowadzającą tryumfalnie gruppę cudzoziemców, pomiędzy któremi znajdowała się pani de Fersen.
Byłbym rozszarpał Dafnę, bo mnie niezmiernie gniewało że zostałem tak nadybany w moim ubiorze wschodnim.
Miałem brodę i włosy długie, szyję gołą.
Ubrany byłem w długą białą spódnicę Albańską, w szpancer karmazynowy haftowany jedwabiem pomarańczowym, kamasze z ponsowego safianu haftowane srebrem, i pas z pomarańczowego kaszmirowego szala.
Mogło to być bardzo malownicze do widzenia, lecz to zdało mi się tak straszliwie śmieszne, i tak bardzo podobne było do maskarady, żem się zapłonił ze wstydu jak młoda panienka którąby nadybano bawiącą się z lalką, (porównanie nie zgadza się może bardzo z przedmiotem, lecz nie znajduję innego).
Jednakże, mając nadzieję że będę wzięty za prawdziwego Albańczyka, poddałem się w milczeniu, rachując na moją minę poważną, która miała uzupełnić złudzenie.
Książę, w towarzystwie swego tłómacza greckiego, zbliżył się, i przez jego usta, przeprosił mnie za swą niedyskrecyą, prosząc abym wybaczył ciekawości jego żony gdyż pałac wydał się jéj tak piękny, ogrody tak czarowne iż sądziła że może prosić o pozwolenie ich zwiedzenia, podczas gdy fregata czekała w porcie pomyślnego wiatru aby wyruszyć pod żagle.
Odpowiedziałem ukłonem bardzo poważnym.
będącym w modzie u albańczyków, muzułmanów niosąc lewę rękę do serca a prawą do czoła; potém skłoniłem się z uszanowaniem ku stronie w któréj stała księżna, nie wstając jednak z mojego dywanu...
Miałem przemówić kilka grzecznych słów do tłumacza, gdy posłyszałem głos krzykliwy podziwiający potworność moich karłów, i w tejże saméj chwili postrzegłem wchodzącego do pokoju... Kogo?... du Pluvier!!!
Osłupiałem.
Był to on w istocie, zawsze śmieszny, zawsze ustrojony w łańcuchy i kamizelkę hartowaną, hałaśny, gadatliwy, niepokojący swoją nieustanną ruchawością.
Maluśki ten człowieczek był czerwieńszy i grubszy jeszcze jak zwykłe. Należał zapewne do francuzkiego poselstwa w Konstantynopolu, gdyż miał przy swym błękitnym fraku guziki z cyfrą królewską.
Piekielny ten natręt przyprowadzał jednego z moich karłów, ciągnąc go za ucho; i wołał pokazując go pani de Fersen.
— Oto, jak mi się zdaje, Mościa Księżno, najśliczniéj w guście średnich wieków!..
Potém na znak uczyniony przez Księcia, któremu dał do zrozumienia że pan domu jest obecny, du Pluvier obrócił się ku mnie.
Zadrżałem... byłem poznany.
Niepodobna odmalować nadzwyczajnego podziwienia du Pluviera: oczy jego zaokrągliły się, źrenice niezmiernie zwiększyły, roztworzył na w półramiona, wysunął jednę nogę i zawołał:
— Jak to! ty tutaj, mój kochany Arturze! ty, przebrany za Mamamouchi!... A to doprawdy śmieszne spotkanie dla mnie, naprzykład, który cię niewidziałem od pierwszego wystawienia Hrabiego Ory, w teatrze Opery, gdzie byłeś z Margrabina de Pënâfiel...
Książę, jego żona, tłómacz, kilku officerów rossyjskich, którzy towarzyszyli eks-ambassadorowi, a którzy doskonale rozumieli po Francuzka, nie mniéj zostali zdziwieni.
Pani de Fersen, przyglądając mi się z największą ciekawością, nie mogła wstrzymać uśmiechu, który zdawał mi się niezmiernie złośliwy i szyderczy.
Ugryzłem się w usta, przeklinając znowu kostium albański, HDfnę, a nadewszystko tego nieznośnego du Pluvier, którego oddawałem wszystkim diabłom, a który podwajał jeszcze najuprzejmiejsze oświadczenia podczas gdy oczy wszystkich zwrócone były na nas.
Musiałem najuporczywiéj zaprzeczyć że jestem sam sobą i udać małego człowieka za waryata, lub przyznać się do téj śmiesznéj maskarady...
Chwyciłem się odważnie tego ostatniego środka.
Wstałem.
Poszedłem oddać ukłon pełen uszanowania pani de Fersen, i po tysiąc-krotnie ją przepraszając żem ją na chwilę oszukał; wyznałem jéj szczérze, iż złapany na gorącym uczynku orientalizmu i haremu, wolałem pozostawać w jéj oczach dzikim albańczykieim, niżeli uchodzić za śmiesznego Francuza.
Przyjęła tę wymówkę z najpowabniejszym wdziękiem, w którym jednak przebijało się nieco złośliwości, gdy oświadczyła swoje podziwienie, iż znajduje człowieka światowego i dobrze wychowanego pod podobném przebraniem.




Rozdział 16.
POROWNANIE. ―
Kios, Październik 18**

Przywdziałem nazad ubiór europejski od którego tak leniwie odzwyczaiłem się, i udałem się na fregatę Aleksina, oddać wizytę pani de Fersen i jéj mężowi.
Pani de Person nie jest już tak młodą jak z razu sądziłem; musi miéć przynajmniéj trzydzieści albo trzydzieści trzy lat.
Ma włosy niezmiernie czarne, oczy mocno błękitne, płeć nadzwyczaj białą, ręka jéj i nóżka są prześliczne, fizyonomia żywa i pełna wyrazu: zdawało mi się że ma bardzo bystry dowcip, złośliwość, ale bynajmniéj nie szkodliwe.
Najgłówniejszy cechą jéj charakteru jest pretensya, że zna najdoskonaléj politykę Europy.
Niebyło mi podobna osądzić czy pretensya ta była ugruntowaną; bo niewiadomość moja w podobnych przedmiotach jest najzupełniejsza i wyznałem to naiwnie pani de Fersen, która się bardzo z tego śmiała, nie chcąc jednakże zupełnie temu uwierzyć.
Pan de Fersen posiada dowcip przenikliwy, przyjemny i wykształcony. Zapewne szukając roztargnienia swym wysokim zatrudnieniom dyplomatycznym, szczególniej przykłada się do zgłębiania drobnej literatury francuzkiéj: gust dziwaczny, który podziela z resztą z dziekanem dyplomatyków Europejskich, Księciem Meternichem.
Na nieszczęście jestem równie nieświadomy w tém co się dotyczę wodewilów jak i w polityce; nie mogłem więc ocenić umiejętności pana de Fersen pod tym względem.
Książę jedno tylko wyrażał życzenie, życzenie przybycia jak najprędzéj do Paryża, aby mógł admirować wielkich aktorów małych teatrów, zarazem swych bohaterów i rywali.
Państwo de Fresen mieli oboje ułożenie jaknajdoskonalsze i zdawali się pod wszystkiemi względy być urodzeni do wielkiego stanu i stopnia jaki zajmowali na święcie.
Z nadzwyczajną powagą wrodzoną, łączyli tę uprzejmość powabną, tę wesołość szczerą i dowcipną, która często napotyka się w osobach dystyngowanych wysokiéj arystokracji rossyjskiéj.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Udałem się dzisiaj na fregatę, przepędziłem tam roskoszy wieczór.
Było nas niewiele osób, pani de Forsen, jéj mąż, Kapitan statku Aleksina, młody officer bardzo znakomity’, du Pluvier i ja.
Du Pluvier wystarał się iż należał do ambassady francuskiéj w Konstantynopolu. Lecz niezadługo znudzony tém urzędowaniem, prosił aby go odesłano do Francyi, i korzystał ze zdarzonéj fregaty Rossyjskiéj, która miała powrócić do Tulonu.
Tak dawno już nieznajdowałem się wśród świata, że wieczór ten miał dla mnie cały powab, całe zajęcie nowości.
Bardzo uważałam Panią de Fersen.... skreśliła pięć lub sześć portretów, pomiędzy innemi portret ambassadora angielskiego w Konstantynopolu, z zapałem, złośliwością, i niepodobną do uwierzenia pewnością zarysu.
Nigdy nieznałem szanownego Sir***, lecz jego fizjonomia pozostanie odtąd niezatartą w mojéj pamięci.
Sądziłem że nic niebyło nieznośniejszego jak kobiéta mówiąca o polityce; wyrzekłem się po części mego uprzedzenia, słuchając panią de Fersen. Polityka jéj nie jest mglistą, niezrozumialnie ciemną, niekiedy tłómaczy wypadki najważniejsze przez postęp namiętności ludzkich, przez sprężyny interesów prywatnych; i wznosząc się od skutków aż do przyczyn, przechodzi tym sposobem do rzeczy niezmiernie wielkich, do rzeczy nadzwyczajnie małych, i wynika z tych sprzeczności effekt niezmiernie zajmujący i bardzo niespodziany.
Teorye jéj zbyt są w moim guście, abym o nich nie miał sądzić zapewne z nadzwyczajną parcyalnością; jednakże, zdaje mi się że się niemylę, uważając panią de Fersen jako kobiétę niezmiernie wysokiego pojęcia.
Książę mając polecane sobie liczne poselstwa do rozmaitych dworów Europy, a żona jego znajdując się tym sposobem w stosunkach z najdystyngowańszemi osobami każdego narodu, nic nie jest ciekawszego jak jéj rozmowa, w któréj odbywa przegląd tych postaci tak urozmaiconych, z najpowabniejszym dowcipem.
Ubiera się rozkosznie, i to mnie zachwyca że z elegancją zupełnie Francuzką, gdyż pani de Fersen musi sprowadzać swoje mody z Paryża.
Z niewysłowioną tez przyjemnością widziałem długie plecianki czarne i gładkie jéj pięknych włosów, na w pół przysłonione garnirowaniem prześlicznego błondynowego czepeczka, ozdobionego gałązką geranium czerwonego. Miała na sobie suknię białą z muślinu indyjskiego, najcudowniejszéj świeżości, a maleńkie jéj nóżki obute były w czarne atłasowe trzewiczki z bandarzami...
Wszystko to prawie nowém było dla mnie, i uczyniło teraz dla mnie okropnemi, straszemi, yelleki kolorów rażących i fezy haftowane dziewcząt greckich, których świecidła przypominały mi wtedy straszliwie skoczki na linie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Sam niewiem czy się mam cieszyć lub trwożyć tém, czego doznaję...
Jest to nasamprzód nagła odraza ku życiu jakie tu prowadzą przeszło od roku...
Gdy porównywam moje prostacze przyjemności, lub samotne marzenia, z rozmową którą tylko co miałem z tą kobiétą piękną, młodą, dowcipną, z tą zamianą myśli delikatnych i powabnych, z tą potrzebą przeistaczania zręcznie wszystkiego coby mogło razić delikatność...
Kiedy porównywam nakoniec życie które tu prowadzę jak satrapa bezczynny, który tylko rozkazuje, a którego słuchają, z tą zachwycająca potrzebą podobania się, z tą wabnością, z tém wyszukaniem w mowie i obejściu się, jakie, nakazuje zawsze podobna kobiéta jak pani de Fersen, kiedy nawet niepomyślimy nią się zajmować....
Gdy porównywam nakoniec teraźniejszość do przeszłości.... dziwię się że mogłem tak długo żyć jak żyłem. Jednakże bardzo szczęśliwy żyłem w Kios przez ośmnaście miesięcy!
Jeśli przyszłość przedstawia się pod pozorem który sądzę być bardziéj ułudnym.. nienależy więdlić dni których może żałować kiedyś będę.
Nakoniec, znajduję się w dziwnéj niepewności... Co czynić?...
Jeśli mam tutaj pozostać z żalem; jeśli życie które odtąd wieść będę w Kios ma być dla mnie uciążliwe, lepiéj zatém namyśleć się natychmiast opuścić wyspę... Pan de Fersen bardzo uprzejmie ofiarował mi wziąść mnie ze sobą, aby powrócić do Francyi....
Sam nie wiem co robić... zobaczę...
Zresztą du Pluvier przychodzi jutro ze mną jeść śniadanie; zamyślam go wypytać względem pani de Fersen.




Rozdział 17.
ODJAZD. ―
Na fregacie Alexina, Październik 18**.

Stało się, opuściłem wyspę....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wczoraj, du Pluvier przyszedł do mnie na śniadanie.
Miał minę niezmiernie czemciś zajętą.
— Ależ, mój kochany, — rzekł do mnie, — żyjesz tutaj najzupełniéj jak basza, jak sybaryta, jak prawdziwy odalisk... To rzecz śliczna, słowo honoru, nie mogę dość wyjść z podziwienia, i księżna podobnież.
— Jakto?
— Ha! Księżna i Książę robią jakie tylko mogą domysły względem powodów które mogły cię skłonić do prowadzenia życia, jakie tu prowadzisz. Księżna nade wszystko zdaje się być nadzwyczaj zaintrygowana; lecz że sam niewiem nic, niemogłem ich też o niczém uwiadomić w tym przedmiocie.
— Mój kochany du Pluvier, powiedz mi, czy często widywałeś Pana i Panią de Fersen podczas twojego pobytu w Konstantynopolu?
— Widywałem ich bardzo często, prawie codziennie, gdyż ambassada rossyjska była jednym z domów najprzyjemniejszych w całéj dzielnicy Franków; grano tam komedyę dwa razy na tydzień, a mój urząd niedozwalał mi opuścić najmniejszéj repetycyi.
— Twój urząd?
— Byłem pod-sufflerem... nasz pierwszy sekretarz był naturalnie pierwszym sufilerem.
— Hierarchia zapewne tego wymagała...
Lecz w Konstantynopolu cóż mówiono pani de Fersen?
— Polityka zajmuje ją wyłącznie? O niéj tylko myślała; co jednak nieprzeszkadzało jéj być wesołą, jakoś sam widział. Lecz co się tycze serca... był to protokół bez podpisu.
— Jesteś zawsze nieskończenie dowcipny, — rzekłem do dn Pluviera; który uśmiéchał się ze swego żarcika. — Lecz cóż ci daje powód wierzyć w nieczułość pani de Fersen?
— Ba! skargi mężczyzn których od siebie odepchnęła: najprzód nasz pierwszy sekretarz, suffler tytularny... Villeblanche!... wiesz dobrze, Villeblanche? No, i on równie nadaremnie czas stracił jak i inni. A jednakże, jeśli komu miałoby się powieść, to zapewne Villeblanchowi.
— I cóż to za jeden ten Villeblanche?
— No, to Vileblanche... piękny Villchlanche... Ależ! ty znasz może dobrze Villeblancha?...
— Ale nie, powiadam ci...
— Jak to! nieznasz pięknego Villeblancha? jednę z nadziei naszéj dyplomatyki i chłopca pełnego zdolności! któremu interessa zagraniczne winne są wynalazek pieczątek ulotnych, lak-na-laku, zwanych à la Villeblanche...
Ależ! jakże to być może abyś go nieznał?
— Cóż chcesz? można być tak nieświadomym.
— Lecz nadewszystko na kongresie Werońskim dyplomatyczne powodzenie Villeblancha rozwinęło się; bo tam to uczynił rządowi tę sławną przysługę, którą on tylko sam mógł uczynić.
— Lecz sądziłem że wielki człowiek, którego Francya miała szczęście mieć swoim reprezentantem na tym kongresie, sam tylko mógł przywłaszczać sobie zaszczyt tych negocyacyi.
— Kto taki? Chateaubriand?
— Tak jest.. Chateaubriand.
— Nie chcę pewno poniżać sławy Chateaubrianda; lecz jeśli myślał... Villeblauche działał, i Chateaubriand z całym swoim jeniuszem, nigdy by nie był dokazał tego, co zrobił Villeblanche; z resztą, po czynach to, a nie po mowie należy sądzić ludzi.
— Ależ przecie?...
— Prawdziwie, niepojmuję że o tém niewiesz.. To nabyło Europejskiego rozgłosu! No dowiedz że się więc, że, podczas kongresu. Villeblanche, mając polecone sobie najważniejsze depesze udał się nasamprzód z Weronny do Paryża, a z Paryża do Madrytu, gdzie zabawił przez godzinę; potem z Madrytu powrócił do Paryża, aby wyjechać natychmiast do Petersburga. Może myślisz, że to już wszystko? Bynajmniéj... Z Petersburga powraca do Werony, zkąd wyjeżdża natychmiast, jak błyskawica, do Madrytu, przejeżdżając znowu przez Paryż, a nakoniec powraca do Paryża, przejeżdżając przez Wiedeń i Berlin; a to, zawsze jak błyskawica!.. Widzisz teraz, mój kochany, co to jest piękny Villeblanche...
— Ależ to musi być prawdziwa książka pocztowa, stan służby tego dyplomatyka? — rzekłem mu.
— I wystawić sobie, — mówił du Pluvier z uwielbieniem, — i wystawić sobie że Villeblanche, zatrzymywał się w każdéj stolicy tylko przez czas potrzebny do wzięcia i oddania depeszowi, a jednakże wysiadając z powozu, był zawsze równie powabny, równie świeżo ubrany, jak gdyby go wyjmowano z pudełka... tego żaden z naszych kollegów nie mógł dotąd zrozumieć, — dodał du Pluvier tonem tajemniczym. — Bo wreście, siedzieć w powozie blisko dwa miesiące, niewyprzęgając koni ani na chwilę! — mówił dalej, — to każdego niezmiernie rozgrzewa, trudzi, a ten szatański Villeblanche znalazł jednak sposób być zawsze świeżym i wystrojonym. To do niepojecia!!! Z resztą, to mu nadzwyczaj wiele zrobiło nieprzyjaciół, to jest zazdrosnych; bo teraz jest wzmianka o nominowaniu go na ministra, przy pewnym dworze Niemieckim...
— Jestem tego samego zdania, nasz Chateaubriand, z całym swoim jeniuszem, nigdy nieodbyłby bezkarnie całéj téj drogi; lecz na szczęście Villeblanchowie są w niéj dość liczni. Ależ, powiedz mi, jakim sposobem pani de Férsen pozostała nieczułą na tak wielkie zalety?... Lękała się zapewne... aby z nałogu piękny Villeblanche niezadaleko ją w pole wyprowadził? (Oświadczam tutaj że dozwoliłem sobie tego głupiego żartu raczéj przez uczucie gościnności nieco przesadzone... niżeli przez wzgląd na pojęcie mego gościa.)
Zostałem sowicie wynagrodzony za tę ofiarę uczynioną bogom domowym, gdyż du Pluvier oświadczył mi swoją wdzięczność tak głośnym śmiechem, iż wszystkie psy zaszczekały a papugi krzekotać zaczęły. Skoro się nieco uspokoił, mówił daléj.
— Tak jest, mój kochany Arturze, pani de Fersen pozostała nieczułą dla Villeblancha i dla całego kwiatu dyplomatyki cudzoziemskiéj znajdującego się w Konstantynopolu, dość to ci powiedziéć, ach! że jéj cnota naruszoną być niemoże, — dodał du Pluvier z głębokiém westchnieniem.
— Dla czegóż tak wzdychasz?
— Bo cnota pani de Fersen przypomina mi wszystkie kolossalne cnoty, u których nic wskórać nie mogłem odkąd jestem na świecie... bo to rzecz przerażająca jak kobiéty są cnotliwe! rzekł du Pluvier z miną najgłębszego zniechęcenia. — A jednakże, — dodał po chwili — słysząc pewnych obmówców, trzebaby tylko chcieć aby módz.
— Przypuszczając, — rzekłem do du Pluviera aby go nieco pocieszyć, — przypuszczając że ci ludzie nie są obmówcami, tylko że nieumie ją dochować tajemnicy, nie lepiéjże potrafić podobnie jak ty, kiedy się zajmujesz kobiétą, wzbudzić w niéj najzapaleńsze zamiłowanie swych powinności, rozkochać ją do szaleństwa we własnym jéj mężu, jakkolwiek byłby nieprzyjemnym, niżeli natchnąć ją występną chęcią zakłócenia spokojności swój rodziny? Bo wreście, mój drogi twoja rola jest sto razy piękniejsza, pochlebniejsza, niżeli rola uwodziciela, ponieważ daleko trudniéj jest robić dobrze aniżeli źle...
— Masz słuszność, nie raz to sam sobie powiadam, — odpowiedział du Pluvier; — to daleko moralniéj; ale ci przysięgam że to okropnie nieznośnie kiedy trwa długo... Wmięszałem się do dyplomatyki, bo sądziłem że położenie to ułatwi mi dobre powodzenie w święcie. Gdzie tam! bynajmniéj.
— Uczułem ja to podobnież......... Widząc z przerażeniem, że zasady stawały się co raz to bardziéj surowemi... i chcąc zresztą szanować prawa towarzyskie, poszukałem natury bardziéj pierwotnéj, i osiadłem tutaj, gdzie nie więcéj jak w Otahiti mówią, o pewnych zasadach i prawach towarzyskich.
— O tém też właśnie myślałem, — rzekł do mnie du Pluvier z miną rozmyślającą.
— Odkąd cię zobaczyłem tak dobrze tutaj osiedlonego, przyszła mi pewna myśl: rzekłem sobie... Zobaczmy jaka moja przyszłość. Jeśli powrócę do Paryża, nie będę się tam zapewne lepiej bawił jakém się już bawił. Jestem wolny jak powietrze. Ten drogi hrabia siedzi sam jak Robinson na swojéj wyspie. Towarzysz jest zawsze przyjemnym, pożytecznym nawet... bo przecie można zachorować, no! że bardzo kochani tego drogiego Artura... muszę mu dowieść mojéj przyjaźni: po dziele poznać rzemieślnika. No! kiedy jest Robinsonem, bądźmy jego Piątaszkiem... Pozostańmy z nim sześć miesięcy, rok, dziesięć lat; słowem, tak długo dopóki zechce mieszkać na swéj wyspie, i żyjmy tam sobie jak dwóch sułtanów! Oto, mój drogi, owoc moich rozmyślań dzisiejszéj nocy... No! no! i cóż na to mówisz? Jak widzisz, noc użycza rady.... Chcę być twoim Piątaszkiem!!!
Byłem przerażony, bom nigdy nie zastanowił się nad podobnym przypadkiem.
Nie straciłem jednakże miny, i aby nie rozdrażnić chęci tego piekielnego natręta zbijaniem go z terminu, udałem najprzód że jestem zachwycony jego projektem, potem zwolna zacząłem tworzyć tysiąc trudności.
Lecz du Pluvier niszczył moje zarzuty najrospaczniejszém wyrzeczeniem się samego siebie.
Jeśli mu wystawiałem że pałac był niezmierny, lecz tylko mieszkalny w części którą zajmowałem, — było dla niego obojętną rzeczą obozować, przestanie na lada zakątku.
Jeśli mówiłem mu o wycieczkach, jakie Turcy mogą uczynić, — nie lękał się niczego znajdując się przy mnie, gdyż wiedział że byłem odważny jak lew.
Jeśli przesadzałem wydatki, potrzebne na utrzymanie domu w którym chciał zamieszkać wraz ze mną, — spadło na niego właśnie dziedzictwo po stryju, który mu zostawiał znaczny majątek.
Jeśli, przywiedziony do ostateczności, niewiedząc co począć przedstawiałem mu że mój gust, że moje zamiłowanie samotności, zamieniły się w rodzaj monomanii, która sprawia, że nie raz dnie, miesiące całe, chcę być sam i niewidziéć nikogo, — miał zniknąć jak sylf (co za sylf!) i czekać, dopóki moje zgryźliwe usposobienie umysłu nieprzeminie. Jeśli, nakoniec, za ostatni argument, powiadałem mu prawie po grubijańsku, że mi będzie niepodoba, dla szczególniejszych przyczyn, dać mu schronienie w pałacu Karina, — łatwo sobie znajdzie jaką villę w pobliskości, gdyż mocno był zdecydowany żyć po turecka, a nadewszystko nigdy mnie nie porzucić. To przybiérało bardzo zatrważający pozór prawdy. Du Pluvier, naprzykrzony, uparty, jak wszystkie ciasne umysły, mógł koniecznie obstawać przy swoim zamiarze, a wówczas wyspa stawała mi się nieznośną. Ta myśl, połączona z dziwném zaburzeniem jakie widok pani de Fersen sprawił na moim umyśle, dała mi powód do pomyślenia na serio o opuszczeniu wyspy Kios. Może, gdyby nie ta szczególniejsza fantazya du Pluviera wahał bym się przcdsięwziąść tę dęterminacyę, może byłbym walczył z chęcią powrócenia do życia światowego. Lecz umieszczony pomiędzy tą ostatecznością pojechania do Francyi z panią de Fersen, którą znajdowałem zachwycającą, lub pozostania w Kios z mojemi niewolnicami, które mi się stały obmierzłe, i podzielania z du Pluvierem téj samotności takt pozbawionéj swego pierwszego uroku.... nie wahałem się opuścić wyspy.
Zawsze z największą, szybkością czyniłem choćby najważniejsze postanowienia.
A że du Pluvier ponawiał swoje nalegania, powiedziałem mu że aż dotąd nie chciałem mu powierzyć prawdziwéj przyczyny mego odmówienia, lecz kiedy mnie do tego zmusza, widzę się w konieczności wyznania mu że postanowiłem powrócić do Francyi.
— Opuścić ten pałac czarodziejski!... te kobiéty zachwycające!... które ci zapalają fajke. które ci pić nalewają! które ci tańczą tak pięknie jak baletniczki!... prawdziwe hurysy! ależ to niepodobna.
— Na nieszczęście, mój kochany du Pluvier.... są pewne wyznania, które przykro uczynić nawet swym przyjaciołom... lecz chwilowe nadwerężenie mojego majątku zmusza mnie zreformować to wszystko, i powrócić do Francyi, aby tam żyć troszeczkę skromniéj jak sułtan.
— Czy doprawdy.... czy doprawdy.... kochany hrabio, — rzekł mi du Pluvier z miną prawdziwie rozczuloną, — nieuwierzysz jak mnie mocno obchodzi to, co mi powiadasz.... Ale cóż przecie zrobisz z tym całym zakładem?
— Podaruję wolnością kobiéty, ptaki, psy i karty; dam pieniężne wynagrodzenie Hrabiemu Justininani, a meble sprzedam w Kios.
— I dobrze się już na to zdecydowałeś? — spytał mnie du Pluvier.
— Bardzo się zdecydowałem...
— Stanowczo zdecydowałeś?
— Tak jest, tak, po stokroć razy tak.
— W takim razie, Arturze, niebędziesz mi wyrzucał że zechcę korzystać z twoich łupów?
— Jak to, co przez to chcesz rozumieć?
— Oto mój projekt. Zycie które prowadzisz w tym raju ziemskim zawróciło mi głowę. Chcesz że przedać mi to wszystko, pałac, kobiéty, psy, karły i papugi?
Sądziłem że du Pluvier żartuje, i spojrzałem na niego z miną niedowierzającą.
— Co, czy targ stanął? Zeimną stracisz daleko mniéj jak z kim innym, — dodał z postanowieniem.
— Lecz jakaż jest cena niewolnic i mebli.
— Niepotrzebujesz płacić za niewolnice bo zostawiam ci je tylko pod tym warunkiem, iż mi przyrzeczesz że im powrócisz wolność skoro opuścisz wyspę.
— Lecz jakże ztąd pojedziesz?
— Spodziewam się łatwo otrzymać, za wstawieniem się pana de Fersen, upoważnienie popłynienia na twojém miejscu na fregacie.
— Lecz fregata wyrusza pod żagle dziś rano.
— Cóż to mi szkodzi?... Jeśli jesteś prawdziwie zdecydowany, popłynę dziś rano...
— Ależ jestem zdecydowany, jak tylko można być najbardziéj zdecydowanym. — Oto masz rękę, mój kochany Arturze: dozwól mi tylko tyle czasu abym powrócił na statek i zabrał moje rzeczy.
— Zgoda...
I du Pluvier odszedł.
Postanowienie tak nagłe, jakie uczynił maluśki człowieczek zamieszkania na wyspie na mojém miejscu, miernie mnie tylko zdziwiło.
Du Pluvier był jedną z tych natur głównie naśladowczych, które, niemając żadnych własnych myśli, przywłaszczają sobie płocho-myśli cudze i przystrajają się w nie, nie zważając czy się zgodzą z ich sposobem myślenia. Podobny do tych ludzi, którzy kładą na siebie ubiór, nie troszcząc się czy przykrojony jest lub nie do ich figury, du Pluvier uderzony zapewne został wyłącznością mego sposobu życia, i sądził być bardzo oryginalnym gdy go daléj prowadzić będzie.
Zapewne także, pasażerowie fregaty musieli, rozmawiając o téj osobliwości, chwalić, ganić, lub przesadzać szczególniejsze usposobienie charakteru, które skłaniało człowieka światowego żyć w taki sposób; lecz że zapewne, mimo pochwał lub nagan, uważali to postanowienie jako niebardzo pospolite, du Pluvier sądził że także zostanie niepospolitym człowiekiem zajmując moje miejsce. Może go też nakoniec złudziły rzeczywistości tego zmysłowego życia....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gotowałem się więc opuścić wyspę.
Muszę wyznać że przez chwilę doznawałem niejakiegoś smutku: porzucałem pewne dla niepewnego. Bez wątpienia materyalne to życie którém pogardzałem miało swe odczarowania; lecz jest że co zupełnego na święcie? Zycie najbardziej niebiańskie, najbardziej duszne niemasz-że także swoich odłudzeń?
Lecz mogłem że się wahać, gdym widział du Pluviera obstającego uporczywie aby zemną zostać?.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nim odjadę chciałem zapewnić los niewolnic; kazałem je przyprowadzić, i nic im nie mówiąc o moim zamiarze, ani o tém że ceduję komu innemu ich osoby, dałem każdéj pięćset franków, summę znaczną dla nich, a którą jednak przyjęły dość obojętnie.
Potém, wezwawszy renegata z Kios, który trudnił się interessami Margrabiego Justiniani, uwiadomiłem go że pozostawiam du Pluviera na mojém miejscu, jako lokotora pałacu i pana niewolnic, rozkazując mu najwyraźniéj, aby je nieuwiadamiał o téj zmianie aż wtedy, gdy fregata wyruszy pod żagle....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Du Pluyier powrócił zachwycony.
Prosił mnie abym mu zostawił moje ubiory albańskie, chcąc, mówił, natychmiast przystąpić do objęcia w posiadłość swéj własności, a niemając czasu kazać się ukostiumować.
Przystałem na to, i sam mu nawet pomogłem przebrać się: był nieoceniony w tém ubraniu. Prosił mnie potém abym go przedstawił niewolnicom jako przyszłego ich pana.
Nie odważyłem się na to, mając próżność spodziewać się pewnego rodzaju buntu pomiędzy teimi damami, gdyby się ujrzały przezemnie opuszczone.
Powiedziałem im przeciwnie że się udaje na okręt, jak to mi się zdarzało często od kilku dni, i prosząc aby dotrzymały kompanii mojemu przyjacielowi podczas mojéj nieobecności...
Noemi spojrzała na du Pluviera z miną złośliwie ponurą, Dafna uśmiechnęła się pogardnie, a Anastazja przybrała, minkę zagniewaną.
Dość niespokojny względem przyszłego usposobienia żon du Pluviera, ścisnąłem go za rękę, i prawdziwie wzruszony, opuściłem pałac...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Szalupa fregaty czekała na mnie, niezadługo na niej stanąłem.
Pan de Fersen okazał się dla mnie jak najgrzeczniéj uprzejmym, a kapitan rossyjski z najprzyjemniejszą grzecznością przyjął mnie jako pasażera na swój statek.
We dwie godziny po mojém oddaleniu się z pałacu, wyruszyliśmy pod żagle....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Postanowienie du Pluviera posłużyło przez długi czas za tekst do naszych żartów.
Niezadługo stanęliśmy naprzeciwko pałacu Karina, który wznosił się na pochyłości wybrzeża. Część zwierzyńca schodziła aż do saméj wody.
Za pomocą perspektywy, patrzałem ze smutkiem na tę cudną krainę... którą opuszczałem na zawsze, gdy szczególniejszy widok zwrócił na siebie moję uwagę.
Uwiadomione zapewne że je opuszczam, przez renegata i odpływ fregaty, postrzegłem niewolnice biegnące, pospiesznie i w nieładzie, wzdłuż łąki, zgromadzające się na wybrzeżu, i rozpacznie wyciągające ręce ku statkowi.
Potém, widząc że się ciągle oddalał, Noemi, rozżarta wściekłością, zerwała swój fez z głowy zdeptała go nogami, a długie i gęste czarne jéj warkocze na wiatr się rozwiały. — Była piękną jak Eumenida... Dafna, zachowując może jeszcze jaką nadzieję, powiewała jedwabną swą szarfą, czyniąc mi znaki, gdy tymczasem płowa Anastazya klęczała na wybrzeżu.
Niezadługo postrzegłem du Pluviera, ubranego bardziéj niżeli wygodnie w mój kostium albański, nadbiegającego także spiesznie na wybrzeże, a zanim starą Cypryotkę i dwóch karłów czyniących tysiączne podskoki.
Zapewne nowy sułtan przybywał nakłonić odaliski aby powróciły do seraju.
Lecz na nieszczęście odaliski miały charakter bardzo uporczywy, a sułtan nieposiadał przekonywającéj wymowy; gdyż po kilku słowach powiedzianych sobie nawzajem, za pośrednictwem staréj Cypryotki, wszystkie kobiéty rzuciły się jak furye na du Pluviera, który zniknął zupełnie w pośród ich rąk wzniesionych i groźnych...
Niemogłem widzieć końca téj pociesznéj sceny, gdy wystająca wzniosłość przylądka któryśmy okrążali, najzupełniéj zasłoniła tę część wybrzeża.
W pół godziny, kapitan rossyjski rzekł do mnie:
— Bardzo byłbym ciekawy wiedzieć co znaczy ten gęsty dym, który się wznosi po nad wyspą Kios.... właśnie w kierunku pałacu w którym pan mieszkałeś?
Myśl Noemi, aby spalić pałac jeśli go opuszczę, natychmiast mi się przypomniała.
Czyż te waryatki wykonały ten zamiar? Co się stało z du Pluvierem?... czyż został spalony przez swe niewolnice opleciony w ich ramionach? o tém niewiedziałem najzupełniéj i straciliśmy niezadługo z oczu wybrzeża wyspy Kios, w największéj niepewności o losie biednego du Pluvier.




Rozdział 18.
― KSIĘŻNA FERSEN. ―
ALEKSINA.

Takie wrażenia zostawił mi mój jedno-roczny pobyt na wyspie Kios: takie były powody mego nagłego odpłynienia do Francyi, na rossyjskiéj fregacie Aleksina.
Włączywszy ten ułamek mego dziennika na swoje miejsce, ciągnę daléj moje opowiadanie.
Znajduję się w usposobieniu umysłu doskonale stosownym do rozpoczęcia tego opowiadania, i skreślenia jego wypadków, bądź smutnych, wesołych, czułych lub dramatycznych.
Ostatnio i gwałtowne wzruszenia których do znałem od czasu mojéj podróży do Wschodu, aż do chwili w któréj piszę te słowa, tak dalece wyczerpały uczucia mego serca, tak mało dbam o przyszłość i przeszłość, że mogę o powiedzieć ten nowy ustęp mego życia z najzupełniejszą bezinteressownością, i jak gdyby nie o mnie chodziło.
Odczytanie tych kart, datowanych z wyspy Kios, napisanych na Wschodzie przed trzema laty, jeszcze bardziéj zwiększyło moję obojętność na wszystko co się mnie dotycze.
Skoro odzyskuje spokojność i rozsądek, znajduję siebie tak zmiennym, tak niespokojnym, tak szalonym, tak mało stworzonym do szczęścia którém los mnie zawsze obdarzał, (gdyż wiedział zapewne że nigdy z niego korzystać nie będą), iż sam siebie osądzam z niezmierną a może nawet niesprawiedliwą surowością.
Z punktu z którego na siebie spoglądam, ceniąc się bardzo mało, będąc źle uprzedzony sam przeciwko sobie, wolen od najmniejszéj pychy, od najmniejszej miłości własnéj, przesadzam jeszcze moje wady, a charakter mój, zbyt mało mający próżności, niedozwala mi nieraz słusznie ocenić niektóre czyny prawdziwie wspaniałe, z których mógłbym się chlubić.
Zdaje mi się też że, gdyby stronnice te były kiedykolwiek znane, (co nastąpić niemoże, bo zapobiegnę temu), dałyby bardzo smutne wyobrażenie o moim charakterze.
A jednakże wielu podobnieżby sobie postąpiło jak ja postąpiłem.
Ko, jeśli niegdyś przypisywałem Helenie najohydniejsze skryte zamysły.. czyż w rozpaczy mojéj nioprobowałem wszystkiego, nieuczyniłem wszystkiego, co tylko uczynić można było, aby błąd mój wynagrodzić? Czyż, gdyby była rękę moją przyjęła, niebyłbym jej oddał całego mojego majątku? A późniéj, gdym się dowiedział że Frank był ubogi, czyż nieprzyszedłem mu w pomoc, tak delikatnie jak tylko mogłem?
Jeśli byłem bardzo niesprawiedliwie okrutnym względem Małgorzaty, jednakże długo i odważnie ją broniłem przeciwko potwarzom świata, i to jeszcze pierwéj nim byłem jéj znany.
A ten pojedynek?.. ten pojedynek zawzięty, o którym nigdy się niedowiedziała?....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
[21].
Jeśli, obłąkany napadem nieuleczonego szaleństwa, obelżywie znieważyłem Falmoutha, nieocaliłżem mu życia z narażeniem własnego?

Zapewne dobre które czynię, nieprzeszkadza aby istniało złe, które mi wyrzucają; lecz nieokropnaż to rzecz pomyśleć, że to, co było szlachetnego i dobrego w mojém postępowaniu, niknąć zawsze będzie pod falami goryczy i nienawiści, które niedowierzanie moje podburzyło!....
Lecz, z resztą, cóż mnie teraz przeszłość obchodzi! Dla tego tylko piszę ten dziennik, aby zobaczyć kiedyś obraz mego życia rozwijający się przed memi oczyma; piszę go dla skrócenia długich godzin samotności, wśród któréj teraz żyję w Seral, w smutnym i starym zamku ojcowskim, tak na długo przezemnie opuszczonym....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W najzupełniejszéj więc niewiadomości względem losu du Pluviera opuściliśmy wyspę Kios. Chociaż już nadchodziło porównanie dnia z nocą, przeprawa, często opóźniana przeciwnemi wiatrami, dosyć była jednak piękną.
Żeglarze rossyjscy wydawali mi się być zupełnie innemi jak żeglarze angielscy.
Chociaż ci podlegają całéj surowości najbardziéj despotycznéj karności wojskowéj: chociaż przez nawyknienie i z natury, okazują się pełni uszanowania dla officerów należących do wysokiéj arystokracyi, officerów, które mi się nadewszystko chlubią, podobnie jak murzyni okazują się dumniejszemi, gdy mają za pana białego, niżeli mulata, wszystko wykrywa w nich tę nieugiętą dumę narodową, tę obraźliwą pychę bretańską, które czynią majtka angielskiego, jednym z najlepszych majtków w świecie; bo jest zawsze popchniony i utrzymywany uczuciem własnéj wartości, głęboką swą wiarą w wyższość swego kraju nad innemi potęgami morskiemu.
A jakkolwiek byłyby niedorzecznemi, fanatyzm lub wiara zawsze działają cuda.
Majtkowie okazują przeciwnie posłuszeństwo bierne prawie religijne, ślepe poddanie się i poświęcenie machinalne woli swych dowódców, którym przyznają prawie naturę, daleko wyższą od swojéj natury. Czuć też można było iż słowo jedno, najmniejsze skinienie tych officerów mogło wznieść poddanie się i śmiałe poświęcenie tych żeglarzy rosyjskich aż do heroizmu i osobistego wyrzeczenia się.
Szczególniejsza różnica pomiędzy duchem, tych dwóch narodów a duchem Francuzów!... Francuzów, niekiedy najzupełniéj uległych, lecz nigdy niezachowujących uszanowania; ulegających wesoło wyższym z których szydzą, lub dających się do podziwienia zabijać dla sprawy, z której się urągają.
Spowodowany byłem do zrobienia tych rozmaitych postrzeżeń, przyglądając się nawyknieniom spokojnym, prawie zakonnym, które panowały na fregacie rossyjskiéj, a które po kilku dniach żeglugi, dziwny wpływ wywarły na nas passażerów.
Nic w istocie szczególniejszego jak widok tego statku: — było to milczenie wśród samotności morza.
Wyjąwszy rozkazy wydawane przez officerów nigdy niesłychać było ani słowa.
Niema i baczna, osada odpowiadała na rozkazy swych dowódców jedynie łoskotem obrotów, które wykonywała z dokładnością mechaniczną.
O zachodzie słońca, jałmużnik czytał modlitwę; wszyscy żeglarze klękali pobożnie, potém schodzili do dolnej bateryi.
Pan de Fersen czytał prawie ciągle zbiór francuzkich dzieł dramatycznych.
Pani de Fersen i ja, pozostawaliśmy więc bardzo osamotnieni wśród téj małej osady; i ani rzeczy, ani ludzie ani wypadki, niepowinny nas były odrywać od naszych zajęć indywidualnych.
Pośród téj spokojności głębokiéj tego odosobnienia, najmniejsze fantazye myśl i musiały więc mocny ślad pozostawiać na jednostajném paśmie życia tak prostego; słowem, jeśli można użyć tego porównania, nigdy płótno nie było równiéj przygotowane do przyjęcia natchnień malarza jakkolwiek byłyby urozmaicone, jakkolwiek dziwaczne.
W południe zgromadzaliśmy się na śniadanie, potém następowała przechadzka po pomoście; potém pan de Fersen powracał czytać swoje ulubione wodwile, a officerowie śpieszyli czynić swe morskie postrzeżenia.
Pani de Fersen przebywała zwykle w galceryi fregatowéj; rozmawiałem więc codziennie z nią bez najmniejszéj przeszkody, od godziny drugiéj, aż do chwili, w której szła czynić do obiadu toaletę zawsze świeżą i prześliczną.
Po obiedzie, gdy pogoda pozwalała, zastawiano kawę na pomoście. Odbywano potém po nim nową przechadzkę; a około dziewiątéj, znowu zgromadzaliśmy się w galeryi.
Pani de Fersen, doskonale posiadająca muzykę, siadała często do fortepianu, z wielką radością księcia, który ją błagał aby mu akompaniowała jaką piosnkę z wodewillu, którą prawdziwie doskonale odśpiewywał.
Niekiedy, jeden z officerów fregaty, który miał głos bardzo piękny, śpiewał nam piosenki narodowe naiwne i niezmiernie przyjemne.
Muzyka i rozmowa, do której pan d Fersen mięszał się wtenczas, i którą ożywiał wesołością w jak najlepszym guście, trwały aż do jedenastéj z wieczora; dawano herbatę, i każdy oddalał się, kiedy mu się podobało.
Prócz rozciągłości przechadzek, prowadziliśmy życie zamkowe najpoufalsze i najściśléj ograniczone.
Trzeciego dnia po naszém odpłynieniu z Kios, wydarzył się szczególny przypadek, nic nieznaczący na pozór, lecz który wywarł, który musiał wywrzeć bardzo dziwny wpływ na los mój cały...
Pani de Fersen miała córeczkę sześcio letnią, imieniem Irena, dla któréj okazywała przywiązanie, zbliżono prawie aż do uwielbienia.
Trudno wystawić sobie cóś doskonalszego, cóś bardziéj idealnego jak to dziecię.
Piękność jéj była poważna i surowa; sądzę, iż niejedna matka wolałaby widziéć u swéj córki twarz bardziéj dziecinną i bardziéj uśmiéchającą; gdyż przyznam się, iż sani nieraz nie mogłem uniknąć przed wpływem smutku, wpatrując się w tę zachwycającą twarzyczkę, która wyrażała tęsknotę niewysłowioną i niepojętą na wiek jeszcze tak młody.
Czoło, Ireny było szerokie, wypukłe; płeć świeżo blada, gdyż policzki jéj czerstwe i okrągłe zwiastowały kwitnące zdrowie.
Włosy ciemno-płowe, niezmiernie gęste, cienkie i jedwabiste, spadały w naturalne loki na jéj szyjkę; oczy bardzo wielkie, czarności wilgotnéj i aksamitnawéj, miały spojrzenie dziwnie przenikliwe, szczególniej, gdy przez własność wrodzoną dzieciom, Irena wpatrywała się w kogo długo i z natężeniem, nicespuszczając frandzli swych długich rzęs ciemnych.
Nosek jéj był szczuplutki i prześliczny. Usta maleńkie, rumianne, i dołożę, że jéj dolna warga nieco wystająca, była pogardną, gdyby pogarda, mogła się zgodzić z takim wiekiem. Nakoniec jéj kibić, jéj ręce, i jéj nogi były rzadkiej doskonałości.
Irena, przez rozczulający przesąd matki poświęcona była bieli, po długiéj chorobie: prawie religijna prostota tego ubioru nadawała nowy charakter jej fizyonomii.
Jużem powiedział, było to trzeciego dnia po naszém odpłynięciu z Kios.
Irena, która aż dotąd zdawała się dawać namnie baczenie, z pewnym gatunkiem niespokojnego niedowierzania, a która z wolna już się nieco ze mną oswoiła, przyszła powiedzieć mi śmiało, z uroczystą dziecięcą minką:
— Spojrzyj na mnie, niechaj zobaczę czy cię bardzo kochać będę... Potém, wlepiwszy e mnie jedno z tych długich spojrzeń nieruchomych i przenikających, o których już wspomniałem, a przed którém wyznać muszę, przymuszony byłem spuścić oczy, Irena dodała:
— Tak jest, bardzo cię kochać będę. — Potém znowu po milczą wszy przez chwilę, rzekła, obracając się ku pani de Fersen: — Tak jest, matko, kochać go będę bardzo, kochać go będę, jak kochałam Iwana!...
Gdy wymawiała te słowa, twarzyczka jéj przybrała tak zachwycający wyraz rozmyślnéj powagi, iż niemogłem się wstrzymać od uśmiechu.
Lecz jakież było moje zadziwienie, gdy postrzegłem panią de Fersen rzucającą na przemian spojrzenia prawie osłupiałe na Irenę i na mnie, jak gdyby przywiązywała wielką wagę do tego co powiedziała jéj córka!
— Chociaż teraz nic nie mam do zazdroszczenia szczęśliwemu Iwanowi, jest to wyznanie, pani, które, lękam się bardzo, iż zupełnie zapomnianém będzie za lat dziesięć, — rzekłem do Księżnéj. — Zapomniane... Mości Panie!... Irena nic niezapomina... Widzisz pan jak łzy wylewa na samo wspomnienie Iwana...
— Istotnie, dwie wielkie perły toczyły się po policzkach dziecięcia, które nieprzestawało wlepiać we mnie spojrzenia zarazem smutnego, łagodnego i badawczego.
— Lecz cóż to za Iwan, Pani?
Rysy pani de Fersen zachmurzyły się, i odpowiedziała mi z westchnieniem:
— Iwan był jednym z naszych krewnych, i umarł bardzo młodo, — i wahała się przez chwilę... — umarł śmiercią gwałtowną i okropną, będzie temu dwa lata... Irena tak bardzo sobie go upodobała żem prawie była o to zazdrosną, Niezdołam Panu opisać niewysłowionéj boleści tego dziecięcia, gdy już niezobaczyła więcéj Iwana, o którego pytała się co chwila; miała wtedy lat cztery, a jednak, tak mocno uczuła to zmartwienie iż zapadła w niebezpieczną chorobę i o mało nieumarła. W tedy to poświęciłam ją na noszenie białéj odzieży, błagając Boga aby mi ją powrócił.. Lecz to mnie najbardziéj zadziwia, że od dwóch lat, Pan jesteś najpierwszą osobą, któréj Irena powiedziała że ją kochać będzie.
Irena, która uważnie słuchała Matki, wzięła mnie za rękę, i rzekła do mnie, tonem prawie natchnionym, wznosząc ku niebu swe wielkie oczy, jeszcze łzami zroszone; —Tak jest, kochać go będę jak Iwana, bo także niezadługo pójdzie do nieba jak Iwan...
— Ireno moje dziecię.... Co mówisz!! Ach! Panie, wybacz jéj... — zawołała pani de Fersen... prawie z przerażeniem, spoglądając na mnie okiem błagającém.
— Gdybym je nawet miał okupić zgonem biednego Iwana, — rzekłem do niéj z uśmiechem, — dozwól mi przynajmniéj Pani, cieszyć się tak powabném przywiązaniem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie jestem ani słabym ani zabobonnym, lecz niezdołam wyrazić dziwnego wrażenia, jakie na mnie sprawiło to dzieciństwo: zaraz wytłumaczę dla czego.
Kicam w takim razie pośredniéj granicy; lub wypadki takowe są w najwyższém stopniu śmieszne, lub potężnie działają na pewne umysły...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na szczęście, przychodzie prosić żony, aby mu napisała noty do aryi; W sześćdziesiątym roku nie trzeba odkładać, i t. d.; pan de Fersen położył koniec téj dziwacznéj scenie.
Uważałem, że pani de Fersen niewspomniała mężowi o szczególniejszém wyznaniu, które mi Irena uczyniła.
Tego dnia, po obiedzi, Księżna uskarżała się na migrenę, i odeszła natychmiast do swoich pokoi.




Rozdział 19.
― KSIĘŻNA DE FERSEN. ―

Nazajutrz, pani de Fersen nieukazała się przy śniadaniu; książę mi powiedział że była cierpiąca, i przepędziła noc dosyć niespokojną. — Poteém, prawie wprost, i z wielkiém imojém zadziwieniem, uczynił mi zwierzenie się, jak najobszerniejsze, względem charakteru, dowcipu, przywyknień, i przeszłego życia swéj żony, może aby uprzedzić zarozumiałe moje kroki, wrazie, gdybym pomyślał zająć się panią de Fersen, bo niemogłem sobie inaczéj wytłumaczyć niepojętéj jego fantazji udzielania mi podobnych szczegółów.
Oto jest prawie treść tego, co pan de Fersen powiedział mi o swojéj żonie.
Panna Katarzyna Metriska, córka hrabiego Metriski, Gubernatora jednéj z prowincji azyatyckich Cesarstwa Rossyjskiego, miała lat siedemnaście, gdy poszła za pana de Fersen. Połączyła ze znakomitym naturalnym dowcipem wychowanie bardzo staranne, i sąd o rzeczach przedwcześnie dojrzały. Wtedy, gdy się z nią żenił, książę był Ambassadorem przy dworze Wiedeńskim.
Lękał się zrazu niedoświadczenia swéj żony, która w tak młodym wieku obarczona była odpowiedzialnością, ciężącą na żonie ambassadora wielkiego państwa przy dworze tak surowym, tak poważnym i tak godnie strzegącym etykiety, jak dwór Austryacki. Lecz pani de Fersen, cudownie od natury obdarzona, zadosyć uczyniła najmniejszym wymaganiom swego położenia, dzięki przewybornemu taktowi, delikatnym odcieniom, najdoskonalszéj mierze, jakie potrafiła utrzymać w stosunkach tak delikatnych.
— Młodziutka pełna wdzięków i dowcipu, — rzekł do mnie książę, — sam osądzisz czy pani de Fersen została natychmiast otoczoną, czy jéj zaczął nadskakiwać pierwszy kwiat i wybór wszystkich cudzoziemców, przybywajacych na dwór Wiedeński.
»Chociaż mąż niepowinien podobnież rozprawiać o cnocie swéj żony, jak szlachcic o swym rodzie, — dodał pan de Fersen z uśmiéchem, — wiem, ze żona Cesara nigdy niepopadła w podejrzenie, a jednakże Cezar miał lat pięćdziesiąt... A jednakże, ożeniłem się, nie tyle może, przez miłość, chociaż Katarzyna była zachwycającą, jak raczéj dla tego, że są pewne poselstwa których niepowierzają bezżennym, a zresztą i dla tego, że, w mojém położeniu, chciałem mieć przy sobie istotę niewinną, skromną i bezinteressowaną, na umyśle któréj mógłbym spróbować jaki skutek uczynią pewne kombinacye.... prawie, wyjąwszy srogość porównania, — jak niektórzy patrycyusze Rzymscy próbowali skutku trucizn na swoich niewolnicach. Doświadczenie dowiodło mi że nadzwyczajna czystość była nieraz daleko trudniejszą do zwiedzenia niżeli nadzwyczajne szalbierstwo, gdyż dzieci odgadują prawie zawsze sidła, które im są zastawione. Gdy też widzę że Katarzyna przepuszcza pewne projekta, pewne wyobrażenia i myśli dość zręcznie pokryte, aby nieraziły jéj duszy tkliwéj, delikatnéj i wspanialéj, nie lękam się też późniéj, odzywając się z tém zdaniem, rozdrażnić drażliwość moich kochanych kolegów, których sumienie jest w ogólności bardzo strawném
»Zwolna, — mówił daléj Książę, — pani de Fersen nabrała gustu do polityki, gdyż, niepoprzestając moich doświadczeń, udzieliłem jéj, pod rozmaitemi punktami widzenia, wiele zapytań, które mi powierzono do rozwiązania.
Lecz, nie sądź bynajmniéj że jéj polityka była oschłą lub samolubną... nie, nie, do najwyższego stopnia posuniona miłość ludzkości była jéj sprężyną. Słysząc jak mówiła o narodach europejskich, każdy by sądził iż mówi o swych siostrach ukochanych, a nie o rywalkach swego kraju... Mam zapewne minę starego dziecka gdy ci mówię tak na seryo o tém, co zapewne bierzesz za marzenia młodéj romansowéj kobiéty, a jednakże nie uwierzysz jak doskonale umiem korzystać z usposobienia jéj umysłu tak do zadziwienia zamiłowanego w spokojności i szczęściu każdego... Nieprawdaż że mądrość prawie zawsze na tém zależy, aby zachować punkt środkowy, jednostajnie oddalony od wszelkiéj ostateczności.
»Nakonicc winien byłem téj dążności umysłu pani de Fersen inną jeszcze korzyść, korzyść, że mogę ci stanowczo powiedzieć, iż na żonę Cezara nigdy nie padło podejrzenie.... bo to, widzisz, kiedy część najbardziéj kochająca się i poświęcająca serca kobiéty, znajdzie świetne zajęcie dla swych zdolności, kobieta wówczas nie szuka już dla nich innego zajęcia, nadewszystko gdy pochlebia niewieściéj jéj pysze wpływ jaki wywiera, zadowalniając ją.
»Połącz do tego to, o czém pierwéj powinienem ci był wspomnieć, lecz podobnie, jak powiedziała jedna z waszych sławnych kobiét, pani de Sevigne, zdaje mi się, że treść listu nie raz znajduje się w jego przypisku. Otóż, nie wspominając panu o mojém przywiązaniu do żony, ani o jéj przywiązaniu do mnie niemówiąc o zupełnie purytańskiéj surowości jéj zasad, wieszże pan co ją nadewszystko uchroniło od płochości, nieodłącznych młodości towarzyszek? oto miłość wyłączna, miłość namiętna ku córce. Niezdołasz pan zrozumieć całego jéj zapału i uniesienia... Bez wątpienia, nasza Irena zasługuje na podobną miłość; jednakże, drżę niekiedy, gdy pomyślę że nieprzewidziane nieszczęście, jak to, co już o mało nas nieugodziło, może nam wydrzeć dziecię, a niezawodnie matka jéj wtedy rozum straci, i najzupełniéj zwaryuje“....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pan de Fersen był już w dojrzałym wieku; sława jego, jako największego dyplomatyka, była prawie europejską; wszystko w nim zwiastowało człowieka wyższego którego wzniosłe przymioty powoływały do zajmowania się wysokiemi urzędami, które zawsze piastował Niemogłem się też dość wydziwić zwierzeniom się, które mi czynił, mnie, tak młodemu, i który dla niego tak zupełnie byłem obcym.
Ponieważ nie mogłem przypuszczać, aby człowiek od dawna nazwyczajony zajmować się interesami najzawilszemi i najważniejszemi, mógł płocho działać, gdy chodziło o to, co go dotykało osobiście, pomyślałem, że wszystko co mi powiedział pan de Fersen musiało być głęboko wyrachowane że nie bez powodu zapewne zapomniał tak dalece powściągliwości jaką mu nakazywało nasze położenie, i nasz wiek tak odmienny.
Powtarzam też, że niemogłem widziéć w tych zwierzeniach się, najmniéj już jeśli dziwacznych, innego celu, jak dowiedzenie mi niepodobieństwa odniesienia tryumfu nad panią de Fersen.
A jednakże, z drugiéj znowu strony, nieprzyjemne uczyniło na mnie wrażenie, słysząc Księcia mówiącego mi o swéj żonie jak o narzędziu potrzebném do dyplomatyki. Zdawało mi się, iż w jego sposobie mówienia o niéj przebijała jak największa oschłość serca, — zresztą, w zwyczajnych swoich stosunkach z panią de Fersen, nie tylko nieokazywał się zazdrosnym, (zbyt był człowiekiem światowym, aby miał wpaść w podobną śmieszność), ale zdawał się nawet być obojętnym.
Wówczas pytałem siebie w jakim celu uczynił mi zwierzenia się o których wspomniałem...
Pozostawałem w jak największej niepewności.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Rozdział 20.
PODANIE. ―

Niewidziałem już pani de Fersen od dnia, w którym Irena uczyniła mi szczególniejszą przepowiednią, który matka jéj tak bardzo zdawała się przerażona.
Nadzwyczajne przywiązanie, jakie mi okazywało to dziecię, dziwiło mnie mocno.
Skoro tylko była sama, przybliżała się do mnie. Jeśli czytałem w galeryi, lękając się zapewne stać mi się natrętną, siadała na wezgłowiu, opierała swój podbródek na swych dwóch maleńkich rączkach i niemogłem podnieść oczu aby niespotkać jéj spojrzenia przenikliwego i myślącego.
Niekiedy próbowałem ją zabawić grami dziecinnemi; ze wstrętem tylko jednakże przychylała się do nich, i mówiła mi poważnie swym dziecinnym głosikiem: — Wolę pozostać przy tobie, i patrzeć na ciebie, jak patrzałam na Iwana.
Byłem daleko przesądniejszym niżeli teraz jestem; lecz pomnąc na szczególniejsze przyciągające uczucie, które wzbudzałem w tém dziecięciu przypominałem sobie, nie bez pewnego ściśnienia serca, (przyznaję się do téj nędzoty), dziwne podanie samskrzyckie, które ojciec mój nieraz mi czytał, bo, jak mówił, był świadkiem dwóch wypadków, które tekst jego potwierdzały.
Wedle tego podania, — osoby przeznaczono zginąć śmiercią przedwczesną i okrutną, posiadały własność podobania się dzieciom i waryatom.
W istocie też, Iwan urocznie podobał się Irenie, i okropną umarł śmiercią.
Ja także urok prawie wywierałem na Irenie, i przepowiedziała mi śmierć gwałtowną, niewiedząc najzupełniéj o tém podaniu.
Te szczególniejsze styczności były przynajmniéj nadzwyczaj dziwnemi; niekiedy pomimowolnie mnie zajmowały.
Teraz nawet, kiedy czas już roztoczył swe skrzydła nad temi wypadkami, ta przepowiednia Ireny na myśl mi przychodziła...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Co do tego podania, przetłumaczone było przez mego ojca, i znajdowała się zapisana, wraz z kilku innemi notatkami w kajecie, zawierającym w sobie opis jednéj z jego podróży do Anglii i Indyi. Wziąłem ze sobą z Francji ten rekopism, i jeszcze prócz tego inne papiery, które ocalone zostały podczas rozbicia jachtu.
Nazajutrz po dniu w którym tak bardzo była cierpiącą, Księżna przyszła do galeryi około godziny drugiéj, znajdowałem się tam właśnie sam z jéj córką.
Twarz pani de Fersen była blada i smutna. Ukłoniła mi się jak najgrzeczniéj; jéj uśmiéch wydał mi się daleko bardziéj przyjacielskim jak zwykle.
— Bardzo się lękam aby moja córka nie stała się Panu natrętną, — rzekła do mnie siadając, i biorąc Irenę na ręce.
— Ja to raczéj, Pani, stanę się jéj natrętnym, bo nieraz mi już dała do zrozumienia, powagą swego obejścia i mowy, iż mnie znajduje nazbyt zbliżonego do siebie wiekiem... i obejście się moje dość na wiek mój niestosowném...
— Biedne dziecię! — rzekła pani do Fersen ściskając swą córkę. — Więc się Pan na nię nie gniewasz za jej dziwaczną, za jéj szaloną przepowiednię?
— Nie, Pani, bo jéj nawzajem cóś także przepowiem, a wtedy z kwitujemy się... Panno Ireno, — rzekłem do niéj jak najpoważniéj, ściskając w mych ręku jéj drobną rączkę, — nie powiem ci że pójdziesz, tam, wysoko, lecz przyobiecuję ci, że, za dziesięć lub dwanaście lat od dzisiaj, spuści się, ztamtąd, z wysoka, piękny anioł, równie tak jak ty piękny, równie jak ty dobry, jak ty powabny, a który cię zaprowadzi do pałacu wspaniałego, całego ze złota i marmuru, gdzie żyć będziesz bardzo długo, o bardzo długo, jak tyko można być najszczęśliwszą, najszczęśliwsza z tym pięknym aniołem, bo tak cię kochać będzie, jakeś kochała twoję matkę: a potém, kiedyś, gdy ten pałac nie będzie już dość pięknym dla ciebie, ulecicie oboje, aby w daleko piękniejszym zamieszkać...
— A ty wraz z moją matką będziesz także w tym pałacu? — spytała mnie dziecina, wlepiając kolejno swe badające oczy w panią de Fersen i we mnie.
Było to jak największe dzieciństwo, zachwycony jednak zostałem przybliżeniem, jakie uczyniła Irena, mówiąc o swojéj matce i o mnie.
Nie wiem czy pani de Fersen postrzegła to uczucie, lecz zapłoniła się, i rzekła do swej córki, zapewne aby uniknąć odpowiedzi na jéj zapytanie:
— Tak jest, moje dziecię, będę tam.. spodziewam się przynajmniéj.
— Lecz będziesz wraz znim?... — rzekło dziecię, pokazując mnie końcem swego maleńkiego paluszka. Bądź że ją rozdrażniło szczególniejsze naleganie Ireny, bądź że ją zakłopotało, pani de Fersen pocałowała ją tkliwie w czoło, przycisnęła do serca, i rzekła do niéj: — Maleńka z ciebie waryatka; śpij moje dziecię... — Potém dodała z roztargnieniem, patrzą przez okno galeryi:
— Bardzo dziś piękna pogoda, jakże morze jest spokojne!
— Bardzo spokojne, — odpowiedziałem z gniewem, widząc że rozmowa taki tok przybiera.
Irena zamknęła swe oczki, i zdawała się chcieć spać; matka jéj, z wdziękiem niewysłowionym, nagarnęła kilka dużych loków na oczki dziecięcia, i powiedziała jéj po cichu to prawdziwe dzieciństwo macierzyńskie: — Śpij, moje dziecię, teraz kiedy zamknęłam twe ładne firaneczki...
Są w pierwszych chwilach rodzącéj się miłości nic nieznaczące drobnostki, któremi poić się umieją dusze delikatne.
Było to dla mnie wielką przyjemnością, że mogłem rozmawiać półgłosem z panią de Fesen, pod pozorem nieprzebudzania jéj córki. W tym odcieniu, tak obojętnym na pozor, było coś tkliwego, tajemniczego, co mnie niezmiernie zachwycało.
Irena niezadługo przymknęła swe powieki, długiemi ocienione rzęsami.
— Jakże tak jest piękną!... — Rzekłem z cicha jéj matce, — ileż to szczęścia wyryte jest na jéj pięknem czole!
Mamże wyznać że z obawą prawie czekałem odpowiedzi pani de Fersen, chcąc zobaczyć czy także do mnie cicho mówić będzie....
Mamże wyznać że byłem szczęśliwy... o! bardzo szczęśliwy, słysząc że tenże sam ton głosu zachowała?
— O bogdajbyś Pan prawdę mówił! — rzekła znowu — Oby była szczęśliwą!
— Nie mogłem przy niéj dokończyć całéj mojéj przepowiedni, nie byłaby jéj zrozumiała; lecz, chceszże Pani abym ci powiedział co ja dla niej marzę?
— Bezwątpięnia...
— Dobrze więc, Pani; niemówiny już o szczęściu które jest jej zapewnione dopóki żyć będzie przy tobie... byłaby to zbyt łatwa przepowiednia... pomówmy o téj chwili, zawsze tak okrutnéj dla matki, o téj chwili, w któréj musi powierzyć swe dziecię ukochane staraniom obcéj rodziny, staraniom zupełnie obcego człowieka... Biedna matka! uwierzyć temu niemoże... córka jéj, tak nieśmiała, tak lękliwa, tak czuła, że tylko do matki mówiła bez zapłonienia i z wesołą ufnością; córka jéj której nigdy nieopuściła, nad którą czuwała w dzień, nad którą czuwała w nocy; córka jéj! pycha, jéj zatrudnienie, jéj zazdrość, jéj chwała; córka jéj! ten anioł niewinności i wdzięku, której sama tylko może odgadnąć wszystkie radości, wszystkie obawy, wszystkie drażliwości, wszystkie, niespokojne delikatności... jest teraz pod władzą człowieka obcego, który musiał pozyskać jéj przywiązanie, przychodząc przez dwa miesiące codzień z nią rozmawiać, pod okiem rodziców, i prawił jéj o rzeczach oklepanych, lub o obowiązkach żony względem męża... Są więc połączeni; a tutaj, oszczędzani fani tę ceremonię potwornie grubiańską i znaczącą, z jaką prowadzą młodą dziewczynę do ołtarza, w obec tłumu bezczelnego, z wielką pompą, wśród dnia z muzyką i tak rozgłośnie... W Otahity odbywa się to skromniéj, lub przynajmniéj z większą tajemnicą. Nakoniec, po mszy, mężczyzna oprowadza swój łup do domu, mówiąc... Pójdź, moja żono... Otóż! Pani, jeśli przepowiednia moja ziści się... ten, co przed Bogiem i ludźmi będzie miał prawo powiedzieć twojéj córce... Pójdź moja żono... powie jéj głosem łagodnym, nieśmiałym i błagającytm... Pójdź, moja oblubienico.
Pani de Fersen spojrzała na mnie z zadziwieniem.
— Tak jest Pani, gdyż przedewszystkiém,... o! przedewszystkiém, będzie szanował z pobożném prawie uwielbieniem, z religijną delikatnością, potrzeb niewinnie szczytny dziewicy, która z rąk matki, ze swego łoża dziewiczego, widzi się nagle wprowadzoną w dom obcy... Te obawy głębokie i mimowolne, te rozdzierające żale swéj żony, uspokoi je zwolna staraniami powabnemi, naiwnemi nadskakiwaniami, które niezrażą tego biednego serca, tak najzupełniéj osamotnionego... słowem, potraf, najprzód dać się ukochać jako brat najlepszy, w nadziei, ze kiedyś będzie kochanym jako najszczęśliwszy z kochanków.
— Co za szkoda że to marzenie jest tylko powabem urojeniem, — rzekła pani de Ferson wzdychając.
— O! nieprawdaż, Pani! bo przyznaj, że nic niebyłoby bardziéj zachwycającego, jak wszystkie tajemnicze przemiany téj miłości. egzaltowanéj jak nadzieja, namiętnéj jak żądza, a jednak prawnéj i dozwolonéj! Nieprawdaż, że tego dnia, gdy, po usilném zalecaniu się, młoda kobiéta, upojona czułością, potwierdzając upragnioném wyznaniem prawa z taką niecierpliwością oczekiwane, a które mąż jéj tylko saméj chciał być winien... nieprawdaż że to wspomnienie, byłoby bardzo trwałem i bardzo rozkoszném dla jéj serca? dla niéj? tak dobrowolnie otrzymanéj? Nieprawdaż, że późniéj, komplementu, nadskakiwania świata, wydawałyby się jéj bardzo blademi, obok tych dni szczęścia promieniejącego... i pałającego, zawsze obecnych jéj myśli? Nieprawdaż, nakoniec, że podobne wspomnienie najbezpieczniéj zachowałoby kobiétę od wszelkich występnych złudzeń, któreby nigdy niesprawiły jéj niewysłowionych zachwyceń, jakich prawy i święty związek dałby jéj tak rozkosznie zakosztować!...
W miarę jak mówiłem, pani de Fersen patrzała na mnie z coraz to zwiększającém się podziwieniem; nakoniec rzekła mi: — Jak to Pan miałbyś miéć prawdziwie o małżeństwie wyobrażenia tak przesadzonéj delikatności?...
— Bez wątpienia, Pani, lub przynajmniéj w przepowiedni mojéj pożyczam je od tego, który kiedyś ma być tyle szczęśliwym, iż w ręce jego powierzone będzie, Pani, szczęście twéj córki... Nizzgadzaszże się też Pani, że mąż, taki, jak go jéj przepowiadam... piękny młody, dobrego urodzenia, dowcipny i powabny, któryby podobnie myślał... przedstawiłby jéj wielką nadzieję trwałego uszczęśliwienia; gdyż, jestem tego pewny, panna Irena uposażoną będzie wszelkiemi szacownemi przymiotami duszy, które są zdolne wzbudzić i ocenić podobną miłość?...
— Ach! bez wątpienia, byłby to sen bardzo piękny... Powtarzam to Panu... i to mnie tylko zadziwia, że Pan możesz tworzyć podobne marzenia, — rzekła do mnie z miną dość szyderską.
— Ale dlaczegóż to, Pani?
— Jakto! Pan, który przyszedłeś szukać na wschodzie idealności życia materyalnego!...
— To prawda Pani, — rzekłem cichym głosem, bystro w nię się wpatrując; lecz, czyż natychmiast nieporzuciłem tego życia, gdy przypadek zrządził abym mógł poznać, to jest uwielbiać... sprzeczność najzupełniéj przeciwną; to jest, dowcip, wdzięk i serce?...
Pani de Fersen rzuciła na mnie surowe spojrzenie.
Nowiem co miała mi odpowiedzieć, gdy mąż jej wszedł aby mnie spytać czy umiém notę do śpiewki Anakreon u Polikrata....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od dnia, w którym uczyniłem jéj wyznanie, pani de Fersen zdawała mi się chcieć unikać starannie znajdować się ze mną sam na sam, chociaż w obec naszych towarzyszy podróży obejście jéj względem mnie bynajmniéj się niezmieniło.
Lecz, dzięki szczególniejszemu przy wiązaniu jakie wzbudzałem w Irenie, Księżna z trudnością mogła dokonać swego zamysłu.
Skoro tylko pokazywałem się na pomoście lub w galeryi, dziecię brało mnie za rękę i prowadziło do pani de Fersen, która tym sposobem widziała się nieraz zmuszona pozostać ze mną sam na sam, chociaż tego unikała.
Potém, lękając się aby ta nieprzyjemna natrętność, któréj się stawałem winnym pomimowolnie, nieobudziła w niéj nienawiści ku mnie, spróbowałem oprzeć się naleganiom Ireny. Widząc że uporczywie obstaje, dwa lub trzy razy odprawiłem ją dość surowo.
Biedne dziecię niewyrzekło ani słowa, dwie wielkie łzy potoczyły się wzdłuż jéj policzków, i poszła w milczeniu usiąść zdala odcemnie i od swéj matki.
Ta chciała się przybliżyć do niéj, aby ją pocieszać, lecz Irena łagodnie odepchnęła jéj pieszczoty.
Wieczór nie chciała nic jeść, a guwernantka, która przepędziła całą noc bezsennie na jéj pilnowanie, upewniała, że spała bardzo mało, i że, w dość długich przerwach płakała w milczeniu.
Pan de Fersen, który niewiedział, powodu chwilowéj słabości córki, nie wielką na nię zwracał uwagę, i przypisał ją nadzwyczajnéj drażliwości nerwowéj dziecięcia.
Lecz pani de Fersen rzuciła na mnie zagniewane spojrzenie.
Zrozumiałem ją.
Wyznanie moje, czyniąc ją niedowierzającą, musiało jéj kazać unikać odtąd sposobności znajdowania się zemną sam na sam.
Irena uczuła dość wielkie zmartwienie z tego niejako nieporozumienia; Księżna musiała niezawodnie uważać mnie za pierwszą przyczynę smutku swéj córki, którą jak najnamietniéj kochała.
Pani de Fersen słusznie mnie więc nienawidziła. Postanowiłem położyć koniec boleści Ireny.
Korzystałem z chwili, w której byłem sam z panią de Fersen, aby jéj powiedzieć; — Wybacz mi pani wyznanie bardzo niedorzeczne... Tém mocniéj tego żałuję, iż przyczyniło się do zmartwienia i cierpień twego biednego dziecięcia... Daję więc pani słowo, że nigdy ci już więcéj niepowiem ani słowa, któreby mogło choć na chwilę zakłócić radość twéj miłości macierzyńskiéj, i narazić mnie tym sposobem na utracenie twéj łaski, która tak dla mnie jest drogą...
Pani de Fersen podała mi rękę zwyrazem zachwycającéj wdzięczności, i rzekła.
— Wierzę panu, i dziękuję mu z głębi duszy, bo tym sposobem nie będziesz mnie już rozdzielał z moją córką!




Rozdział 21.
POŻEGNANIA. ―

Niezadługo pożałowałem żem przyobiecał pani de Fersen nie mówić ani jednego słówka o miłości; bo odkąd była w zupełnéj zemną poufałości, wydawała mi się coraz bardziéj zachwycającą, i codziennie bardziéj się czułem w niéj rozkochany.
Wierni naszemu widywaniu się w galeryi, prawie zawsze sami z Ireną, stosunki nasze stały się niezadługo jak najpoufaléj przyjacielskie.
Użyłem jak najzręczniéj mojéj najzupełniejszéj niewiadomości o wszystkiém co się ściągało do polityki, aby ją najzupełniéj usunąć z rozmów naszych. I tym sposobem, stawszy się panem rozmowy, naprowadzałem ją zawsze na tysiące kwestyj, stosujących się do uczuć tkliwych lub namiętności.
Niekiedy, jak gdyby obawiając się dążności tych rozmów, pani de Fersen chciała koniecznie mówić o polityce. Natychmiast wyjeżdżałem z moją niewiadomością, a Księżna wymawiała mi dowcipnie, iż postępuję jak ci rozkochani, którzy zawsze utrzymują iż nielubią polowania, aby mogli pozostać z kobiétami, podczas gdy mężowie pójdą uganiać się po polach.
Skoro przedłużająca się żegluga zawiązała niejakie poufalsze stosunki pomiędzy officerami Rossyjskiemi fregaty; a mną, rozmowa nasza nieraz toczyła się o pani de Fersen, i uderzony zostałem głębokiém uszanowaniem; z jakiém o niéj mówili. — Obmowa — powiadali, — ciągle ją oszczędzała, bądź w Rossyi, bądź w Konstantynopolu, bądź w rozmaitych dworach, na których rezydowała.
Sława niczém nienaruszonéj czystości jest, jak sądzę, ponętą któréj niepodobna się oprzeć szczególniéj gdy się napotka w kobiécie młodéj, pięknéj, dowcipnéj, i umieszczonéj w bardzo znakomitém położeniu; gdyż musi posiadać wielką powagę moralną aby rozbroić zazdrość lub przytępić jéj pociski, i wzbudzić, jak wzbudzała pani de Fersen, ogólne uczucie przychylności i uszanowania.
Porównywając tę miłość którą czułem ku pani de Pënâfiel, z miłością moją ku pani de Fersen, mogłem najlepiéj ocenić urok wspaniały i zniewalający tego złudzenia. Małgorzata była bez wątpienia niegodnie oczernioną, miałem tego oczywiste dowody: lecz jakkolwiek są niedorzecznemi pogłoski które znieważają kobiétę przez nas ukochaną, zawsze jednak na nas czynią przykre wrażenie.
Przypuśćmy nawet że dokażesz przekonać się o ich fałszywości, wyrzucasz wówczas kobiécie która stała się ich ofiarą, że nieposiada prawdziwego ducha swéj cnoty.
Życie Heleny bardzo było czyste, a jednak świat je szarpał. Maja miłość ku niéj dała jedynie powód do tych niecnych pogłosek, a jednakże gdy mnie napadła niesprawiedliwość, oskarżałem ją że nieumiała wznieść się nad podejrzenia.
Prócz wdzięku, dowcipu i piękności pani de Fersen, co nadewszystko przyczyniało się do tego żem ją uwielbiał, powtarzam, że największe na mnie wrażenie uczyniła sława jéj wysokiéj i nieskażonéj cnoty.
Gdy uporczywie trwa w zwalczaniu uporu kobiéty, większa część mężczyzn ożywiona tylko jest wówczas samem zamiłowaniem pasowania się, aniżeli nadzieją, dumnego tryumfu.
Nie takie to uczucia czyniły mnie wytrwałym w miłości ku pani de Fersen, lecz raczéj zaufanie bez granic w czystości jéj serca, szlachetności jéj charakteru; była to pewność że będę ją mógł kochać ze wszystkiemi najczystszemi rozkoszami duszy, nieobawiając się bydź igraszką surowości udanéj lub kłamliwéj wstrzemięźliwości.
Zresztą tak bardzo po prostu stałem się zmysłowym podczas mego pobytu na wyspie Kios, iż czułem niewysłowioną chęć wylania się na wszystkie najwytworniejsze delikatności czystego i wzniosłego uczucia....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Doznająca przeszkód, z powodu wiatrów panujących podczas porównania dnia z nocą, licząc w to długą kwarantannę którą przymuszeni byliśmy odbyć w lazarecie Tulońskim, przeprawa nasza trwała blisko sześć tygodni.
Niesądziłem abym uczynił jaki postęp w przywiązaniu ku mnie pani de Fersen: bo jéj obejście się ze mną stawało się coraz bardziéj szczęrém i przyjacielskiém. Wyznała mi naiwnie że mój dowcip bardzo się jéj podobał, i że miała nadzieję, przez czas swego pobytu w Paryżu, nieraz ciągnąć daléj rozmowy któreśmy prowadzili w galeryi.
Widocznie pani de Fersen uważała mnie jako osobę bez najmniejszéj wagi. Jakkolwiek przykrém było to odkrycie dla mojéj dumy, tak bardzo kochałem Katarzynę, iż myślałem tylko o szczęściu widywania jéj jak można, najczęściéj... powierzając moje nadzieje szczerości mego ku niéj przywiązania....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy się skończyła nasza kwarantanna, wylądowaliśmy do Talonu, gdzie pozostaliśmy przez kilka dni aby port zwiedzić.
Pan de Fersen proponował mi, abyśmy się jeszcze nierozstawali ze sobą, i podróżowali razem aż do Paryża.
Przyjąłem.
Kazałem sprowadzić mój powóz, który odesłałem do Marsyllii, gdyśmy wyjeżdżali z Porquerolles, i wyruszyliśmy do Paryża na początku Listopada.
Pani de Fersen jechał w jednéj karecie wraz z żoną, a córka jéj z guwernantką w drugiéj. Ponieważ moja kareta podróżna była podobnież urządzona, i że w niéj tylko wygodnie mogły siedzieć dwie osoby, każdego dnia, gdyśmy się puszczali w drogę po śniadaniu, pan de Fersen prosił mnie abym dotrzymywał towarzystwa jego żonie, podczas gdy wedle swego zwyczaju spał po obiedzie w moim powozie.
Irena, która okazała głębokie zmartwienie na samą myśl rozłączenia się ze mną, zawsze zostawała z nami, i nasze rozmowy, prowadzone niegdyś w galeryi przeciągały się tym sposobem aż do Paryża.
W wigilię naszego tamże przybycia, pragnąłem, mimo obietnicy uczynionej pani de Fersen, spróbować uczynić nowe wyznanie.
Dotąd jak najskrupulatniéj dotrzymałem słowa, gdyż uchybiając mu lękałem się utracić korzyści znajdowania się z nią sam na sam, podczas drogi.
Całą moją nadzieją było stać się dla Katarzyny, przynajmniej jedném z nawyknień jéj myśli, i o tyle zająć lub podbić jéj umysł, aby zwolna nieobecność moja uczuć się jéj dawała.
Sądziłem żem dosięgnął tego celu; kochałem głęboką miłością panią de Fersen, pałałem niewysłowioną chęcią podobania się jéj, i prócz słowa miłość, którego nigdy nie wymawiałem, okazywałem dla niéj całą nadskakującą grzeczność, całą czułość najnamiętniejszego kochanka.
Niewysadzając się bardzo w mojéj rozmowie starałem się jednak mówić Katarzynie tylko o przedmiotach zupełnie dla niéj nowych.
Nie znała ani Paryża, ani Anglii, ani Hiszpanii, które ja znałem doskonale. Starałem się więc zabawić ją mojemi opowiadaniami, obrazami, jakie jéj czyniłem, zwyczajów i obyczajów tych narodów.
Dokazywałem tego prawie zawsze, i postrzegałem że mi się powiodło, po uwadze pełnéj zastanowienia się, z jaką mnie słuchała, po przychylnych zapytaniach, do których dawało powód moje opowiadanie; wtedy pomimowolnie zdradzałem szczęście i radość żem dokazał ją zająć.
Pani de Fersen posiadała nazbyt wiele taktu, aby nie postrzedz mocnego wrażenia, jakie nieprzestawała na mnie czynić, zdawała się też być wdzięczną za moją powściągliwość.
Każdego razu, nadewszystko, gdy znalazłem sposób, nie martwiąc bardzo Ireny, usunąć zastosowania, do których szczególniejsze przywiązanie tego dziecięcia dawało powód co chwila, pani de Fersen dziękowała mi czarowném spojrzeniem.
I tak, jedną z największych przyjemności Ireny było brać rękę moją, i składać ją w ręku swéj matki... potém patrzeć na nas w milczeniu.
Mała ta łaska byłaby dla mnie bardzo milą, gdybym ją był winien tkliwemu wzruszeniu pani de Fersen; lecz nie chcąc ją podchodzić tym sposobem, ile razy Irenie przyszła podobna fantazja, niosłem natychmiast maleńskie jéj paluszki do mych ust, nie dając jéj czasu złożyć mojéj ręki w ręce jéj matki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W wigilię naszego przyjazdu do Paryża, postanowiłem odważyć się na nowe wyznanie, gdy wypadek dziwny, który powinien mnie był ośmielić do tego kroku, zupełnie przeciwna natchnął mnie myślą.
Niemogłem przeniknąć czy pani de Fersen była zazdrosną, lub nie o przywiązanie swéj córki ku mnie; jeśli niekiedy mówiła mi o niem w sposób bardzo żartobliwy i wesoły, innego znowu razu mówiła o tém ze smutkiem i prawie z goryczą.
Tego dnia, Irena, jadąc tylko sama z nami w powozie, spytała jéj czy będę miał piękny pokój w Paryżu.
Pospieszyłem odpowiedzieć dziecięciu, że będę mieszkał we własnym swoim domu, a nie w domu jéj matki.
Na te słowa, wedle swego zwyczaju, Irena zaczęła w milczeniu płakać.
Pani de Fersen, widząc te łzy, z niechętną niecierpliwością: — Mój Boże!... co się stało temu dziecięciu?.... dla czegóż pana tak kocha?... To rzecz nieznośna.
— Może mnie kocha z tego samego powodu co kochała Iwana, — rzekłem do niéj.
Ponieważ pani de Fersen zdawała się nierozumiéć mnie, wytłumaczyłem jéj wówczas znaczenie jakie do tych słów przywiązuję, wspominając o podaniu samskryckiém.
Pani de Fersen sądziła że żartuję.
Powiedziałem jéj że podanie to znajdowało się w książce napełnionéj przypiskami, pisanemi ręką mego Ojca, i ściągającemi się do jednéj z podróży które odbył do Anglii.
Szczęściem rękopisie ten znajdował się w moim pojeździć, bo niezbyt dawno szukałem jakiegoś objaśnienia w tych przypiskach, chcąc wytłómaczyć pani de Fersen wiekuistość niektórych zwyczajów szkockich.
Na pierwszéj stacyi poszukałem rękopismu i pokazałem go pani de Fersen.
Data jego tak była wyraźną, pismo tak by to dawne, że Katarzyna nie mogła wątpić o jego autentyczności.
Niezapomnę nigdy spojrzenia łzami przyćmionego, które pani de Fersen przez długi czas wlepiła we mnie, opuszczając książkę na kolana...
Doznawała zapewne dziwnego wzruszenia, jakiego ja sam doznałem, gdym zastosował przywiązanie Ireny ku Iwanowi, i śmierć tegoż, do brzmienia tego dziwnego podania.
Osoby mające zginąć śmiercią okrutną umieją przy ciągać ku sobie dzieci i waryatów!...
Irena czuła ku mnie toż samo przywiązanie, które czuła ku Iwanowi... czyż mnie nie mógł taki sam los spotkać, jaki spotkał Iwana?
Aby pojąć zresztą całe zajęcie, jakie to odkrycie wzbudzało w pani de Fersen, wiedziéć należy iż nieraz wyznałem przed nią naiwnie że byłem nadzwyczaj zabobonny, co jest w istocie,.. i prócz tego, obudziłem w niéj niejaki zaród tejże samej słabości, opowiadając jéj wiele szczególniejszych wypadków, które mocne na niéj zrobiły wrażenie.
Wyznaję... zdawało mi się czytać w spojrzeniu pani de Fersen, w jéj wzruszeniu, w jéj pomieszaniu, więcéj niż przyjaźń... więcéj niż wyraz tkliwego żalu.
Upojony nadzieją, już miałem na ustach nowe wyznanie... lecz na szczęście powściągnąłem je, gdyż byłbym popełnił błąd nienagrodzony...
Jeśli uczucia pani de Fersen były prawdziwie tkliwe... niebyłoż niedorzeczném głupstwem z méj strony ostrzegać o tém jéj czujną cnotę, która przytłumiłaby pod nakazującą wolą powinności, ten błachy i pierwszy instynkt miłości która obudzała się w jéj sercu.
Jeśli przeciwnie, zajęcie które pani de Fersen mi okazywała, było tylko poprostu przyjacielskie, zarozumiałe moje mniemanie okryłoby mnie śmiesznością w jéj oczach...
Zwrot jaki niezadługo przybrała rozmowa, sprowadził naturalnie propozycyę którą chciałem uczynić pani de Fersen, dotyczącą zarówno jéj sławy jak i mojéj miłości.
Rozmawialiśmy o Irenie.
— Biedne dziecię, — rzekłem do jéj matki, — jakżeż teraz odzwyczai się od widywania mnie?...
— Lecz zachowa, mam nadzieję dla niéj i dla imnie, to lube przywyknięcie, — odpowiedziała mi Katarzyna, — bo przecie ułożyliśmy sobie, że raz stanąwszy już w Paryżu,... nasze rozmowy galeryowe, jakeśmy je nazywali, zawsze daléj ciągnąć się będą... Położenie pana de Fersen i moje, będąc jak najzupełniéj niezależne na dworze francuzkim, będę tylko zależeć od powinności które sama włożę na siebie, a upewniam pana, że żadne roztargnienie, żądna zabawa, niezdołają mnie przywieść do opuszczenia naszych przyjacielskich i miłych pogadanek codziennych, jeśli tylko, — dodała pani de Fersen z uśmiechem, — jeśli tylko dawni pana przyjaciele zostawią mu dość czasu pomyśléć o nowych... lecz rachuję bardzo na to że jestem cudzoziemką, i na pana uprzejmość zupełnie francuzką, aby cię zmusić zostać moim cicerone, i czynić mi honory Paryża, gdyż nie chcę nic widzieć, nic podziwiać, tylko pod przewodnictwem pana...
Potrzebowałem, wyznać muszę, wielkiéj odwagi, wielkiéj miłości, wielkiego przerażenia hańbiących potwarzy świata: aby zniweczyć przyszłość zachwycającą, którą pani de Fersen marzyła dla nas obojgu.
Po kilku chwilach milczenia: — Pani, — rzekłem do niéj ze smutkiem, ze wzruszeniem głębokiém, — niewątpisz... o mojém pełném uszanowania przywiązaniu ku sobie?
— Co za zapytanie?.. lecz owszem, jak najmocniéj w nie wierzę.... Tak jest.... wierzę w nie... byłabym nieszczęśliwą gdybym w nie niewierzyła.
— No! to pozwól pani przyjacielowi prawdziwemu... przychylnemu... powiedziéć sobie... to, coby powiedział siostrze; a potém, skoro mnie wysłuchasz, niedozwalaj się unieść pierwszemu wrażeniu, gdyż nie bardzo będzie dla mnie korzystném... lecz zastanowienie się dowiedzie pani niezadługo że to, co ci powiem, podyktowane mi było przywiązaniem najprawdziwszym i najniezawodniejszém...
— Lecz mówże pan, mów... proszę cię... przestraszasz mnie.
— Nigdy, aż dotąd, pani, nieznałaś potwarzy; niepowinna była, nie mogła cię doścignąć... Zaufanie to tak wzniosłe w szczytności twego charakteru, w uszanowaniu jakie zawsze wzbudzał niedozwalało ci lękać się obmowy... Jednakże, uderzaj mi pani... gdybym przyjął tę czarowną przyszłość poufałości którą mi proponujesz nienaruszona czystość twych zasad niezdołałaby cię ochronić od zaczepek najbardziéj zdradzieckich.
— Nigdy niepoświęcę moich przyjaciół obawie, sumienie moje jest dla mnie dostateczném, — rzekła do mnie pani de Fersen z odważném niedbaniem kobiéty saméj pewnéj siebie...
— Cóż Pani możesz o tém wiedziéć? — zawołałem czyś walczyła, aby być tak pewną zwycięztwa? Nigdy!... Dotąd, promieniejąca czystość twego życia dostatecznie się broniła... W czémże dałabyś najmniejszy powód do potworzy? Lecz pomyśl Pani że przybyłem z Kios z Panią! z Tulonu do Paryża z Panią! Wiem że jestem osobą nic nieznaczącą; znasz mnie i ani teraz dostatecznie abyś miała wierzyć że przesadzam moję wartość przez nędzną i głupią zarozumiałość. Lecz cóż to świat obchodzi byleby tylko obmawiał?... Czyż nie wie zresztą że obmowa jego daleko ohydniejszego nabędzie rozgłosu; gdy przedmiot występnéj miłości któréj się domyśla mniéj będzie tejże miłości godnym? Będziemy żyli wśród tychże samych towarzystw, Pani, codziennie widywać mnie będą u pani, będą mnie widywać po wielkich przechadzkach wraz z Panią; a Pani sądzisz a Pani żądasz aby zazdrość, aby nienawiść, niepochwyciły téj nieocenionéj sposobności pomszczenia się za twój dowcip, za twą piękność, za wysokie miejsce które zajmujesz tv towarzystwie! a przedewszystkiém za twą świetną cnotę, najkosztowniejszą perłę w twojéj koronie: Lecz Pani nawet niemyśli o tém; wzór naszych okrutnych sędziów powiedział: — Dajcie mi cztery wiersze pisma najuczciwszego człowieka w świecie, a biorę na siebie że będzie powieszony!... Świat, ten drugi sędzia kat, może powiedzieć z równąż pewnością: — Opowiedz mi cztery dni z życia najuczciwszéj kobiéty, a biorę na siebie że ją zniesławię.
Od dawna pani de Fersen patrzała na mnie z podziwieniem, którego pokryć nie mogła; zrazu okazała się prawie urażoną mojém odmówieniem i postrzeżeniami.
Spodziewałem się tego... Jednakże jéj rysy przybrały wyraz daleko uprzejmiejszy; i rzekła do mnie z odcieniem obojętności:
— Niezaprzeczam Panu zapewne znajomości świata... a nadewszystko towarzystwa Paryzkiego, które wiem że jest jak najświetniejsze i jak najniebezpieczniejsze... lecz sądzę że Pan sam przed sobą przesadzasz niebezpieczeństwa, na które można się wśród nich narazić, a nadewszystko wpływ, jakiby obmowa na mnie wywarła.
— A dla czegóż obmowa nie miałaby mieć wpływu na Panię? Czemże dla Pani jestem, abyś późniéj nie miała się wahać choć minutę, poświęcić mnie niezbędnym wymaganiom twéj sławy? Czyż nawet położysz na szalę staranie o własny honor, odpowiedzialność za przyszłość twéj córki, z przyjemnością naszych codziennych rozmów? Nie, bez wątpienia, i będziesz miała słuszność; bo, gdybyś trwała w twoim zamiarze, gdybym był tak podły zachęcać cię do tego, gdyby obmowa dosięgnęła cię, miała byś prawo powiedziéć, mi z pogardą: Mieniłeś się Pan być moim przyjacielem? Kłamałeś... Nadużyłeś mego niezastanowienia się, aby mnie wciągnąć w poufałość, któréj pozory mogą być dla mnie szkodliwe... Nie... już. cię więcéj widzieć nie chcę!... I raz jeszcze powtarzam, że miałaś Pani słuszność. Zresztą, wiesz Pani ile mi potrzeba odwagi, aby ci powiedzieć to, co powiedziałem! aby odmówić to, co mi ofiarujesz?... Pomyśl na to czém jesteś!.. w całéj rozciągłości czém jesteś... a powiedz, czy próżność, czy duma, mniéj poczciwego człowieka jak ja, nie byłyby rozkosznie upojone temi pogłoskami, przed któremi pragnę cię uchronić.. bo nakoniec na cóż się sam narażam, będąc wraz z Panią skompromitowany? na co się narażam? dopomódz światu tłómaczyć, zwiędlić ze zwyczajną swoją złośliwością nasze stosunki, jakkolwiek byłyby najniewinniejsze? Lecz Pani powiadasz, że wtenczas usunęłabyś mnie z przed twego oblicza? i cóż to znaczy? Czy wiesz Pani jakby świat wytłumaczył to zasłużone wygnanie? Powiedziałby że pochodzi z kłótni, która zaszła pomiędzy nami... Jeśli byłby dobrze uprzedzonym dla ciebie.... powiedziałby że to Pani porzucasz mnie dla innego kochanka... jeśli byłby dla ciebie nieprzychylnym, powiedziałby że to ja dla innéj kochanki cię opuszczam.
— Ach Mości Panie, Mości Panie!... — zawołała pani de Fersen składając ręce prawie z przestrachem... — Co za obraz!... Bodajby mógł być nieprawdziwy!...
— Aż nazbyt jest prawdziwy, Pani: gdyby świat był, jak wnoszą domyślającym się i przenikliwym, byłby daleko mniéj niebezpiecznym, gdyż byłby prawdziwym,... ale jest tylko gadatliwym, złym i prostaczo łatwowiernym, co go tak bardzo czyni szkodliwym!.. On, przenikliwy!... Ależ on zanadto śpieszy się potwarzać, aby dać sobie dość czasu być przenikliwym. Czyż ma dość wolnych chwil aby się rozpatrzył w uczuciach które przypuszcza; woli trzymać się powierzchowności i odgadywać pozory, które mu pokazują bez niedowierzania, bo są nieraz niwinne... to dostateczne jest piekielnéj czynności jego zazdrości Ach! wierzaj mi, Pani, gdybym nawet nieposiadał smutnego doświadczenia ludzi i rzeczy, jeszcze instynkt mego przywiązania ku tobie oświeciłby mnie... bo nigdy wiedziéć niebędziesz, jak wszystko, co się Pani dotyczę, jest dla mnie szacowném: w jakąbym wpadł rozpacz gdybym ujrzał przyćmioną tę promienistą oznakę co cię tak jeszcze bardziéj upięknia... Powtarzam ci Pani, sława własnéj matki, własnéj siostry droższą by mi niebyła jak sława twoja, Pani, pomyśl też Pani jakby to było dla mnie okropnie, gdybym dał powód do obmowy, któraby nadwerężyła... ten skarb, o który moja przyjaźń tak bardzo jest zazdrosną... A prócz tego, wyznani Pani jeszcze jednę słabość... Tak! byłoby mi nieznośnie, pomyśleć, że świat mówi ze swém ubliżającém i brutalskiém szyderstwem o tém, co stanowi moje szczęście, co stanowi moję pychę... Tak jest, całém mojém marzeniem byłoby, aby ta poufałość tak zachwycająca, która pozostanie jedném z najuroczniejszych wspomnień mego życia, nieznany była światu, gdyż bezczelne jego wyrazy zwiędliły by jéj czystość... a to marzenie... ja je urzeczywistnię....
— To więc trzeba, — rzekła do mnie pani de Fersen, tonem prawie uroczystym, — to więc trzeba wyrzec się tego, abyśmy się widywali w Paryżu?
— Nie, Pani, nie,... lecz tylko widywać mnie będziesz każdego wieczora w którym przyjmujesz gości, widywać mnie będziesz podobnie jak innych mężczyzn; późniéj, może mi pozwolisz odwiedzać cię kiedy niekiedy z rana...
Pani de Fersen przez długi czas pozostała milcząca i zamyślona, z głową pochyloną na piersi, nagle podniosła ją, twarz jéj była lekko zapłoniona, głos głęboko wzruszony, i rzekła:
— Szlachetne posiadasz serce. Przyjaźń twoja jest surowa, lecz jest wielka, silna i wspaniała... pojmuję powinności które mi nakazuje... będę jéj godną... Od téj chwili, i podała mi rękę, — pozyskałeś szczerą i niczém nienadwerężoną przyjaźń.
Pocałowałem z uszanowaniem jéj rękę.
Prawie z tejże saméj chwili dojechaliśmy do ostatniej stacyi.
Wysiadłem z powozu pani de Fersen, i poszedłem do jéj męża, który spał w moim powozie.
Kochany mój Książę, — rzekłem, — musisz mi wyświadczyć przysługę!...
— Mów, kochany Hrabio.
— Dla przyczyny, która pragnę aby pozostała tajemnicą, chciałbym aby nikt niewiedział iż przybywam z Kios, a tém samém, żem podróżował wraz z Państwem z Tulonu aż do Paryża... Jestem zbyt mało znaczącą osobą, aby kto przez czas drogi, zwrócił uwagę na moje nazwisko. Zatrzymam się na najpierwszéj stacyi, okrążę duży kawał aby przybyć do Fontainebleau, gdzie jakiś czas zabawię; przyjadę tym sposobem w kilka dni po waszém przybyciu.... Tyle tylko ośmielam się żądać jeszec po przyjaźni Pana, abyś przyobiecał przyjąć uprzejmie proźbę jednego z mych przyjaciół, który prosić cię będzie o pozwolenie przedstawienia mnie tobie... gdyż mocno bym żałował, gdyby przerwanemi zostały stosunki tak dla mnie szacowne...
Pan de Fersen, z swoim doskonałym taktem, nieuczynił mi najmniejszego zarzutu, i przyobiecał wszystko, czego tylko chciałem.
Na najbliższej stacyi, uwiadomiłem panię de Fersen, iż na nieszczęście przymuszony jestem opuścić ją, zobowiązując Księcia przytomnego memu pożegnaniu, aby jéj wytłómaezył dla czego jestem pozbawiony przyjemności dalszego z nią podróżowania.
Podała mi rękę, którą ucałowałem.
Potém uściskałem najczuléj Irenę, rzucając na matkę smutne pożegnalne spojrzenie...
Konie zaprzężone były do powozów Księcia; pojechały i sam pozostałem.
Serce moje było rozdarte.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zwolna przekonanie żem szlachetnie postąpił względem pani de Fersen, osłodziło nieco moje myśli.
Poteém pomyślałem, że tym sposobem dowiem się, nienarażając w niczém jéj sławy, czy pani de Fersen czuje ku mnie prawdziwą przyjaźń, a może nawet uczucie daleko czulsze... lub też, czy winien byłem jedynie osamotnieniu, nieczynności lub brakowi wszelkiego porównania, zajęcie jakie ku mnie uczuła...
Jeśli mnie kochała,... ten przymus, ta konieczność niewidywania mnie będą dla niéj uciążliwemi, będę ją może wiele kosztować, a to zmartwienie, ten żal, zdradzą się może tym, lub owym sposobem...
Jeśli przeciwnie byłem tylko dla niéj osobą rozmawiającą dość dowcipnie, która jéj dopomogła do skrócenia długich godzin przeprawy, miałem być, bez żadnéj wątpliwości, poświęcony pogadance przyjemniejszéj niżeli moja, lub najmniejszemu postrzeżeniu, jakie świat w tym względzie uczyni.
Byłto rodzaj odepchnięcia, na którybym się nigdy nienaraził, a któregotym sposobem najpewniéj unikałem.
Bez wątpienia wiele mi pozostawało ucierpieć poznając że uczucie pani de Fersen było tak słabe, iż tak małéj uległo okoliczności; lecz postąpiwszy sobie inaczéj byłbym miał to samo zmartwienie, a wstyd daleko większy.
Zabawiłem tydzień w Fontainebleau, i pojechałem do Paryża.

KONIEC TOMU III


Rozdział 1.
— MINISTER ROZKOCHANY —

Nie bez pewnego ściśnienia serca wjechałem z Paryża, w którym nie byłem już od półtora roku. Miałem błahą nadzieję, lub raczéj błaha niespokojność mnie dręczyła że napotkam Helenę lub Małgorzatę.
Sądziłem się najzupełniéj uleczony z mojéj fatalnéj monomanii niedowierzenia; zdawało mi się że głęboka moja miłość ku pani de Fersen zdziałała ten cud. Mocno też przyobiecałem sobie, w przypadku gdybym spotkał moją kuzynkę, lub panią de Pënâfiel, przeprosić ją z szczerą otwartością za moje uchybienia, i starać się zatrzeć, przysługami najuprzejmiejszéj przyjaźni, szkaradne szaleństwa dawniejszego kochanka.
Napotkałem znowu pana de Cernay, który z teatru Opery, przeniósł miłosne swoje bożyszcza do teatru komedyi francuzkiéj, i rozkochał się w Pannie*** nadzwyczaj wabnéj subretce.
Pan de Pommerive był tłuściejszy, obmówniejszy, natrętniejszy niż zwykle. Cernay przyjął mnie z jak największą uprzejmością, i zaczął wypytywać się o szczegóły mojéj podróży z Falmouthem, gdyż żadna jéj okoliczność nie była jeszcze wiadomą.
A ponieważ bardzo mało byłem udzielający się w tym przedmiocie, Cernay i Pommerive skończyli na tém, iż porobili najniedorzeczniejsze domysły względem mniemanéj tajemnicy moich awantur.
Podobnie jak umówiłem się z księciem, poprosiłem jednego z mych znajomych, będącego w ścisłych stosunkach z ambassadorem Rossyjskim, aby mnie przedstawił pani de Fersen.
Książę najął pałac bardzo pięknie umeblowany na przedmieściu Świętego Germana.
Niezadługo salon jego stał się zwyczajną schadzką ciała dyplomatycznego i najpierwszego wyboru Paryzkiego towarzystwa, bez różnicy zdań politycznych.
Zjawienie się pani de Fersen śród wielkiego świata, było niejakim gatunkiem wypadku. Jéj piękność, jéj nazwisko, jéj dowcip, jéj sława kobiéty zatrudniającéj się polityką, wmieszanej do najważniejszych spraw tegoczesnych, poszanowanie które umiała wzbudzać, wszystko przyczyniło się aby ją umieścić bardzo wysoko w opinii publicznéj.
Niezadługo, po sprawiedliwém ocenieniu rzadkich jéj przymiotów, wszyscy zaczęli ją jaknajmocniéj wychwalać i uwielbiać.
Kobiéty które podzielały surowość jéj zasad bardzo były szczęśliwe i bardzo dumne że sobie zwerbowały podobny posiłek; te, coby przeciwnie mogły się obawiać jéj obojętności, i widzieć w niéj niemą naganę swéj płochości, były zarówno zachwycone jak i zdziwione jéj nadzwyczajną uprzejmością. Pewne prócz tego że nieznajdą w niéj rywalki, z wielkim zapałem zajmowały się piękną cudzoziemką. Niezdołam wyrazić z jakiem szczęściem poiłem się powodzeniem pani de Fersen.
Poszedłem najpierwszy raz do niéj, wieczorem, piątego czy szóstego dnia po mojém przybyciu do Paryża.
Chociaż dość już było późno, mało jeszcze było osób. Przyjęła mnie z jak największym wdziękiem; lęcz postrzegłem w niéj cóś przymuszonego, niespokojnego, zakłopotanego. Zdawało mi się iżby pragnęła pomówić ze mną sam na sam.
Starałem się odgadnąć jakaby jéj myśl była, gdy, wciągu rozmowy, pan de Serigny, wówczas nasz minister interesów zagranicznych zaczął mówić o dzieciach, z powodu zachwycającego portretu który Lawrence umieścił w salonie ekspozycyjnym...
Pani de Fersen natychmiast rzuciła na mnie szybkie spojrzenie, i zaczęła się uskarżać że jéj córka, znajdując się najzupełniéj pomiędzy osobami nieznajomemi, była smutną i cierpiącą od czasu swego przybycia do Paryża, żadne roztargnienie nie mogło rozpędzić jéj tęsknoty: ani zabawy, ani przechadzka po wielkim ogrodzie pałacowym.
— Ależ pani, — rzekłem do pani de Fersen, mając nadzieję że będę zrozumiany, — powinnabyś raczéj posyłać twą córkę do ogrodu Tuilleries? Znalazłaby tam dosyć towarzyszek w swoim wieku; i zapewne wesołość ich sprawiłaby jéj przyjemne roztargnienie.
Tkliwe spojrzenie pani de Fersen dowiodło mi że zostałem zrozumiany; gdyż odpowiedziała żywo: — Ach! mój Boże! masz pan słuszność; jestem w rozpaczy żem o tém pierwéj niemyślała. Jutro też zaraz poślę moją córkę do Tuilleries, i jestem pewna że się jej tam bardzo podoba, i naprzód już uważam ją jako uleczoną...
Na tę tajemniczą zamianę myśli, byłem uszczęśliwiony, widząc że serce pani de Fersen odgadło moje serce.
Nowe wizyty przerwały rozmowę, koło towarzyskie zwiększyło się, i poszedłem rozmawiać z kilku znajomemi mi kobiétami.
— Ach! mój Boże, — rzekła pani***, — pan de Pommerive tutaj!... człowiek ten bywa więc wszędzie?
Istotnie, postrzegłem wchodzącego Pommeriva, z miną nieco mniéj bezczelną jak zwykle, idącego krok w krok za ambassadorem pewnego małego dworu Niemieckiego, który go prowadził zapewne do pani de Fersen.
— Jest to przedstawienie, — rzekła do mnie pani***.
— Możnaby to nazwać słuszniéj ekspozycyą, — rzekłem.
— Lecz jakże pani de Fersen może w dobrej wierze przyjmować człowieka tak obmównego i zdradzieckiego? — odezwała się pani***.
— Zapewne aby dowieść nieudolność jego potwarzy, — rzekłem.
Pommerive oddał głęboki ukłon pani de Fersen, stanął znowu w orszaku ambassadora, i obaj poszli szukać pana de Fersen.
Za kilka minut zeszedłem się z Pommerivem.
— Patrzcie! pan tutaj? — zawołał.
To wykrzyknięcie było tak śmiesznie ubliżające, iż mu odpowiedziałem.
— Gdybym był mniéj grzecznym, Mości de Pommerive, ja to dziwił bym się że pana spotykam tutaj.
— Co ja, to się bynajmniéj temu nie dziwię, — rzekł do mnie Pommerive z bezczelném zaufaniem, które winien był swemu wiekowi i sławie podłości cynicznéj, z któréj, zapomniałem powiedziéć, że się szczycił...
— Niespodziewałem się pana spotkać, i nic więcéj. Lecz posłuchaj no pan. — Potém, biorąc mnie za rękę, powiedział mi zaprowadziwszy mnie do okna: — Czy pan znasz z bliska księcia de Fersen?
Pomimo zadziwienia Pommeriva, dość byłem ciekawy dowiedzieć się, czy świat był uwiadomiony żem odbył podróż wraz z księżną. A Pommerive, przed którego uchem nieuszła najmniejsza pogłoska, bądź fałszywa, bądź prawdziwa, mógł mnie najdoskonalej objaśnić w tym przedmiocie.
— Podobnie nie znam pana de Fersen jak i pan go nie znasz, — rzekłem do niego.
— Takim sposobem znasz go pan bardzo dobrze, — rzekł, — z dziwną zarozumiałością.
— Jak to?
— Bez wątpienia... jadłem z nim wczoraj obiad, wprawdzie okropny, szkaradny obiad, u Barona***, Ambassadora***, który mnie przywiózł tu przed chwilą w swoim powozie.... A w jakim powozie!... w szkaradnym koczysku z okienkami... zupełnie takiemi jak na inspektach.... Zresztą, jest to powóz który się zdaje umyślnie być na to zrobionym aby strawić jego obmierzłe obiady, tak podrzuca i trzęsie.... sknera ten, jestem pewny, zbiera posagi dla swych sześciu córek, z oszczędności na wydatek stołowy; i ma racyę, bo bez posagu, któżby u diabła chciał się żenić z jego potwornemi córkami? Lecz, powracam do księcia...
— To bardzo nieszczęśliwie dla niego, panie de Pommerive.
— O! bynajmniéj!... oszczędzam go, tego drogiego księcia, gdyż mnie ocenia, i przychodzę z nim umówić się kiedy rozpoczniemy naszą pracę.
— Jakaż to praca, panie Pommerive? możnaż bez niedyskrecyi przeniknąć tę tajemnicę dyplomatyczną?
— O to rzecz bardzo prosta: spytał tego sknerę Barona; — i tu, Pommerve zrobił niby cudzy słów, aby umieścić nową złośliwość. — Otóż, co się tycze tego sknery Barona, — rzekł znowu, — czy uwierzycie, że kiedy daje swe obmierzłe obiady, kredencerz raz tylko stół obchodzi z nieszczęśliwą butelczyną szampana, którą ściska miłośnie w swych ręku, jak niamka swoje niemowlę, i powiada bardzo prędko, przechodząc koło każdego jeszcze prędzéj; — Wszak pan nie będzie pi wina szampańskiego.... bez znaku zapytania, nędznik! lecz owszem z potwierdzającém nagięciem głosu!...
— Widzisz pan, panie Pommerire, na co się to jednak przyda punktuacya!... Lecz powróć pan do księcia.
— Otóż, gdy pan de Fersen poprosił Barona, aby mu wskazał kogo z gustem pewnym i oświeconym, któryby mógł z nim przejść kurs teatralny, i udzielić mu objaśnień względem aktorów, Baron tyle miał rozeznania iż mnie wskazał.
— Ach! rozumiem, — rzekłem, — pan będziesz dramatycznym cicerone pana de Fersen.
— To przecież nie jest tak śmieszném.
Jest jeszcze cóś daleko dziwniejszego, panie de Pommerive.
— I cóż takiego, kochany Hrabio? To, że człowiek rozsądny i dobrze wychowany nie ma dość odwagi pójść powtórzyć panu de Fersen słowo w słowo wszystkich niedorzecznych zuchwalstw, które pozwalasz sobie o nim rozsiewać... aby cię wygnał ze swego domu.
— Ha!... ma się rozumieć że nikt nie pójdzie powtórzyć mu tego co o nim mówię! jestem tego bardzo pewny, a gdyby nawet i poszedł, byłoby mi to wszystko jedno, i dla tego bym jeszcze nieprzestał...
— Zabardzo się chwalisz, panie de Pommerive!
— Chwalę się! To jednak nie przeszkadza iż raz doniesiono Werpiusowi.... pan wiesz, temu Werpiusowi, co to tak bardzo lubił się pojedynkować... Iż powiedziałem że miał tylko odwagę głupstwa... Werpius przyleciał do mnie z swoją miną matamorską[22] i rzekł do mnie przy dwudziestu osobach: Czyś pan to mówił? tak, lub nie? — Nie, Mości panie, — odpowiedziałem mu z miną także bardzo matamorską: — powiedziałem tylko że pan posiadasz głupstwo odwagi...
— Pan mu tego niepowiedziałeś, panie de Pommerive.
— Najlepszym dowodem iż mu to powiedziałem jest, że mnie za to kopnął nogą... odpowiedziałem mu na to, iż trzeba być wielkim nędznikiem, aby tak dalece ubliżać takiemu, co się nigdy nie pojedynkuje, i zachował to dla siebie.
To niecne przechwalenie się z podłością, gdyż Pommerive nie poniżył się zupełnie do tego stopnia nędzoty, oburzało mnie. Obróciłem się tyłem do tego człowieka, lecz jeszcze nie mogłem się od niego uwolnić.
— Zobaczysz znowu, — rzekł, — jednę z kobiét które dawniéj uwielbiałeś, ładną panie de V** w któréj pan de Serigny, minister spraw zagranicznych, rozkochał się jak waryat... powiadają że warto go oddać do czubków, odkąd zaczął szaleć za tém djabelskiém stworzeniem... sam już nie wie ani co mówi, ani co robi; dyplomatyczny też ten Celadon pobudzałby do największego śmiechu, gdy by niewzniecał litości.
Lecz otóż i on.... Muszę go poprosić aby wiezaponmiał zalecenia względem mego synowca, byleby przynajmniéj śmieszna jego miłość nieodebrała mu pamięci, podobnie jak rozum odebrała... I bezczelny jegomość poszedł składać tysiączne ukłony panu de Serigny.
W téj chwili zaanonsowano panią V***.
Nie widziałem jéj od czasu mego powrotu do Paryża. Znalazłem ją, jeśli tak rzec można, odmłodniałą, tyle pusta ta twarzyczka miała świeżości, wdzięku i blasku.
Pani de V*** ubierała się po swojemu; lecz nic w jéj ubraniu nie było rażącego ani dziwacznego, i zawsze z jak najdoskonalszym gustem.
Minister, który pozbył się Pommeriva, ścigał niespokojném i zazdrosném okiem liczne ukłony, które pani V *** oddawała na wszystkie strony z swą żywą wabnością. Nakoniec zdał mi się być nieco uspokojony, gdy postrzegł panią de V*** siedzącą pomiędzy lady Bury i inną jakąś kobiétę.
Pan de Serigny, wówczas minister spraw zagranicznych , był to człowiek blisko pięćdziesięcioletni; powierzchowność jego była nic nieznacząca i nieco zaniedbana. Udawał opryskliwość, płochość, nie zastanowienie, które, wyrachowane, lub nie, dziwnie mu zawsze czyniły przysługę w interesach. Był to człowiek z przebiegłym i delikatnym dowcipem; Znakomita jego wyższość okazywała się przez milczenie , podobnie jak cały wyraz jego fizjonomii skupiał się w uśmiéchu A to milczenie i ten uśmiéch, uzupełniając się; tłumacząc jedno przez drugie, umiały na przemian być tak cudnie pochlebnemi , ironicznemi, złośliwemi lub roztargnionemi, iż niema ta mowa miała istotnie bardzo wielkie znaczenie:
Zazdrosny aż do zbytku, istotnie gwałtowną namiętnością kochał panią de V***, przynajmniéj jak świat utrzymywał, którego Pommerive był wierném echem.
Skoro człowiek w wieku i położeniu pana de Scerigny, i do tego jeszcze z jego charakterem, na prawdę rozkocha się w kobiécie tak płochéj, tak wabnéj jak pani de V***, życie jego miłosne musi być tylko długiemi torturami.
Chcąc widzieć pana de Serigny jako męczennika, poszedłem po za krzesło, na którém siedziała pani de V***, aby się z nią przywitać.
Znałem żywość jéj obejścia się, i byłem pewny wybuchu przyjacielskiéj wdzięczności. Odmówiłem niegdyś warunki, pod któremi byłbym może miłość jéj pozyskał, lecz rozstałem się z nią w jak najlepszy sposób, zachowując w jak największéj tajemnicy wszystko co zaszło pomiędzy nami; a pani de V*** która, na nieszczęście, często się narażała na to, aby jéj nieoszczędzano, powinna być mi wdzięczną za moją powściągliwość.
W istocie, zaledwie też głos mój posłyszała odwracając się raptem, podała mi rękę, i zawołała ze swoją zwyczajną szczebiotliwością.
— Co za przyjemna surpryza! i jakże jestem szczęśliwa że pana znowu oglądam!.... Ale chyba spadłeś z obłoków, żeśmy bynajmniéj niewiedzieli o twoim powrocie? a ja właśnie tyle ci mam złożyć podziękowań!... Ale, dajno mi pan rękę, pójdziemy usiąść w jakim samotnym kącie bliskiego salonu, gdyż nie wiesz wszystkiego co ci mam powiedziéć.
I oto wstaje, przeciska się przez tłum, obchodzi krzesło, bierze mnie pod rękę, i wychodzimy z dużego salonu do drugiego pokoju gdzie prawie nikogo nie było.
Pani de Fersen i pan de Serigny właśnie stali we drzwiach tego pokoju, i rozmawiali.
Pani de V*** miała w każdym razie obejście się tak kompromitujące, że z nią, najbagatelniejsza rzecz nie mogła nie miéć znaczenia: znalazła też sposób, podczas krótkiego przejścia z jednego pokoju do drugiego, aby postrzeżono z jaką affektacyą mówi mi do ucha, przerywając mowę kiedy niekiedy aby się w głos rozśmiać.
Gdyśmy przechodzili przed panią de Fersen, ta, zdziwiona hałasném obejściem się pani de V***, rzuciła na mnie spojrzenie, które mi się wydało być niespokojném i prawie badawczém.
Minister spojrzał na mnie z pod oka, zapłonił się nieco, ułożył swój najuprzejmiejszy uśmiéch i rzekł do pani de V***, z pełną wabności minką, niebędąc słyszanym od księżnéj: — Pani założysz tam osadę wielbicieli, która niezadługo daleko będzie znaczniejsza niżeli same metropolium.
— Nadewszystko jeśli pan nie będziesz się mięszać do jéj administracji, — odpowiedziała, pani de V*** śmiejąc się jak waryatka: — potém dodała z cicha: — Przyznaj pan, że nic tak głupowatym nie czyni jak miłość. Pan de Serigny jest człowiek rozsądny i dowcipny, a jednak słyszysz pan co prawi! Jestże to istotnie rzeczą pochlebną wzbudzić uczucie, które ma się wyrażać tak głupowato, pod pozorem że jest szczerém? — I mówiąc te słowa usiadła przy stoliku na którym leżało pełno album, zająłem przy niéj miejsce, i zaczęliśmy pogadankę.
Wciągu téj rozmowy, dwa lub trzy razy, napotkałem spojrzenie pani de Fersen, która, za każdą razą, jak tylko postrzegła że na nią zwracam uwagę, nagle odwracała oczy.
Pan de Serigny ciągle dawał baczność na panią de V***, i zdawał się być na mękach.
Jakaś kobiéta przechodziła, pani de Fersen wzięła ją pod rękę, i powróciła do salonu.
Minister szedł zapewne połączyć się z nami, gdy go zatrzymał Baron *** który, wedle gadaniny Pommeriva, zbierał posagi dla swych córek a tego, co oszczędził na kosztach reprezentacji.
Niewiem czy interesa, o których rozmawiał z panem de Serigny bardzo były ważne, lecz wątpię aby minister zwrócił na niech uwagę, gdyż był cały zajęty śledzeniem najmniejszego poruszenia pani de V***.
— Wyczerpajmy raz na zawsze ten smutny przedmiot rozmowy, — rzekła do mnie żywo pani de V*** i niepowracajmy więcéj do niego. Tak jest! pan de Serigny zajmuje się mną uporczywie, zajadle, ja nie odrzucam jego zabiegów, i jestem nawet bardzo względem niego wabną.
Oto moja spowiedź; daj mi rozgrzeszenie, przynajmniéj choć przez litość! gdyż pan de Serigny jest grzechem bardzo nudnym. Teraz koléj na pana; no, opowiedzże mi przecie, twoje podróże, twoje awantury, twoje miłostki; a zobaczę czy i ja będę mogła podobnie cię rozgrzeszyć.
— Mówiąc tą samą co pani mową, wyznaję, iż największym moim grzechem jest to, iż cię jeszcze, pani, nieprzestałem kochać...
— Posłuchaj pan, — rzekła pani de V***, zmieniając ton głosu, obejście, wyraz twarzy, i przybierając ułożenie poważne, jakiego jeszcze nigdy u niéj niewidziałem: — szlachetnie pan sobie postąpiłeś względem pani de Pënâfiel; tysiąc razy więcéj była wartą odemnie, nienawidziłem ją! zazdrościłam jéj może nawet... gdyż zasługiwała na całą twoję miłość! Żądałem od ciebie podłości która mogła ją zgubić; odmówiłeś mi. Dla pana, nic prostszego.... Lecz niewyjawiłeś przed nikim wstydnéj propozycyi. którą niewstydziłam się ci uczynić; nieużyłeś téj broni, aby nią ugodzić kobiétę na którą wszyscy powstają, a która może aż nadto na to zasługuje... To też prawda jak prawda że jestem waryatka, nigdy w życiu nie zapomnę, jak się dla mnie okazałeś dobrym i wspaniałym w téj okazałości! — I pani de V*** patrzała na mnie z rozczuleniem i postrzegłem łzę zakręcającą się na chwilę w jéj wielkich oczach, zwykle tak wesołych i tak błyszczących.
Chciałem zrazu wziąść tę łzę zbłąkaną za niewymownie wydoskonalone złudzenie spojrzeniu lecz umysł téj kobiéty tak był ruchomy tak zmienny, iż uwierzyłem w szczerość tego ulotnego wzruszenia; rozczuliło mnie; lecz u niéj tkliwość nie mogła być jak tylko przypadkową; mówiłem więc daléj:
— Uczyniłem to dla pani; coby każdy dobrze wychowany człowiek był uczynił; lecz pani uczyń także dla mnie cóś pamiętnego... no, pokochaj mnie pani szczerze, po swojemu: jak kobiéta wabna, roztrzepana, niewierna jeśli zechcesz; ja panię naśladować będę; a że każdy wtedy jest najprzyjemniejszym gdy pragnie aby mu uchybienia jego przebaczono, będziemy pewni być zawsze dla siebie jak najpowabniejszemi, nic nie będzie rozkoszniejszego; będziemy sobie wiernie powierzać wszystkie nasze zdrady; słowem, będziemy się oszukiwać jak najuczciwszym sposobem!...
— Panie Arturze, — powiedziała pani de V*** zawsze z miną poważną, rozczuloną, i tonem który zdawał mi się być prawie wzruszonym, — powiem panu cóś, coby się wydawało każdemu innemu, a nie tobie, bardzo nieprzyzwoitém, bardzo niepojętém; lecz niezapominaj o tém, i wierz mi że cię za nadto szacuję.... zanadto kocham... abym cię miała kiedy czynić następcą pana de Serigny...
Pomimowolnie uderzony zostałem wyrazem, z jakim pani de V*** powiedziała mi te słowa.
Lecz dźwięk rozczulenia w jéj głosie trwał bardzo krótko, gdyż niezadługo ze swą zwyczajną wesołością i złośliwością zaczęła odpowiadać na zalotną mowę ministra, który, z wielkim kłopotem pozbywszy się Barona*** znowu się do nas przybliżył.
Nie pragnąc bynajmniéj żadnych współek z panem de Serigny, wstałem. Pani de V*** rzekła do mnie: — Nieznpominaj pan że jestem u siebie co czwartek całe rano. i nieodwiedzaj mnie nigdy w dni, które są przeznaczone wyłącznie dla nudziarzy; lecz jeśli w inne dni, ciągłe powodzenia światowe zostawią panu choć jednę wolną chwilę, nieporzucaj zabardzo dawnéj przyjaciółki; zastaniesz mnie pan w domu dosyć często z rana, a niekiedy nawet i wieczór nim skończę toaletę na prima sera... Potém, dodając do tych słów najwdzięczniejszy uśmiéch, wstała, wzięła pod rękę pana de Serigny, i rzekła do niego: — Chciałabym wypić filiżankę herbaty, gdyż mi zimno...
— Jestem na twoje rozkazy, pani, — rzekł minister, który jak najszczęśliwiéj umiał użyć swego uśmiéchu roztargnionego i obojętnego, podczas gdy pani de V*** zapraszała mnie abym ją odwiedził.
Pawróciwszy do dużego salonu, szukałem oczyma pani de Fersen; napotkałem jéj spojrzenie, które mi się wydało być surowem.
Powróciłem do siebie.
Skoro nieznajdowałem się już pod urokiem zachwycającéj twarzyczki pani de V*** i gdy porównałem tę śmiałą płochość z poważnym i pełnym godności wdziękiem pana de Fersen; gdym porównał głębokie uszanowanie z jakiem mężczyźni przybliżali się do niéj, z poufałém ich obejściem się z panią de V*** coraz to bardziéj uczuwałem jak potężném jest złudzenie cnoty, i czułem że moja miłość ku Katarzynie tém się bardziéj jeszcze zwiększa.
Byłem zachwycony nadzieję spotkania nazajutrz Ireny w ogrodzie Tuilleries, i tém, że tak dobrze zostałem zrozumiany od pani de Fersen: potém zdawało mi się jeszcze, — byłoż to złudzenie miłości? — że pani de Fersen była prawie smutną że tak długo rozmawiałem z panię de V***.




Rozdział 2.
― OGRÓD TUILLERIES. ―

Czekałem z niewymowną, niecierpliwością chwili udania się do Tuilleries, aby tam napotkać Irenę.
Przywiązywałem tysiąc wyobrażeń miłości i wspaniałego poświęcenia się do obecności tego dziecięcia, które miało przybyć całe uwonione pocałunkami matki, i mającego mi zapewne przynieść tysiąc tajemnych życzeń.
Około pierwszéj, chociaż powietrze było nieco przyćmione mgłą jesienną, postrzegłem nadchodzącą Irenę ze swą guwernantką, kobiétą nieocenioną, która także wychowała panią de Fersen.
Zwykle, w Talonie, w Lugdunie, naprzykład, gdzieśmy się zatrzymywali przez kilka dni, jedna z kobiét Księżnéj, za którą szedł lokaj, prowadziła Irenę na przechadzkę.
Postrzegłem teraz z ukontentowaniem, że pani de Ferson powierzając tą razą Irenę guwernantce, któréj znała przywiązanie i uczciwość, pojęła potrzebę, aby schadzki nasze pozostały ukryte.
Łzy mi stanęły w oczach, widząc jak bardzo Irena była zmienioną... Prześliczna jéj twarzyczka była blada i cierpiącą, nie już zwyczajną jej bladością, delikatną i ożywioną lekkim rumieńcem, lecz bladością chorowitą; wielkie jej oczy były podsiniałe, a jej policzki, zwykle tak czerstwe i okrągłe, były już nieco wklęsłe.
Irena niepostrzegła mnie zrazu; szła obok guwernantki, ze swą piękną główką smutnie spuszczoną, z owisłemi rączkami, depcąc koniuszczkami swych małych nóżek zeschłe liście, zalegające aleje.
— Dzień dobry Ireno, — rzekłem do niéj.
Zaledwie posłyszała dźwięk mego głosu, krzyknęła przeraźliwie, rzuciła się w moje objęcie, zamknęła oczy i zemdlała.
Ławka była nieopodal, zaniosłem na nię Irenę, przy pomocy pani Paul jéj guwernantki.
— Obawiałam się tego wzruszenia, — rzekła, do mnie, — na szczęście wzięłam ze sobą trzeźwiących soli... Biedne dziecię, tak ma nerwy drażliwe!
— Patrz Pani, patrz... — rzekłem, — już rumieniec powraca na jéj policzki; rączki jéj już mniéj zimne; odzyskuje przytomność.
W istocie, Irena podniosła się, i skoro tylko usiadła, rzuciła mi się naszyję, płacząc w milczeniu wielkie mi łzami, które czułem jak spływały pałające po moich policzkach.
— Ireno, Ireno, drogie dziecię, nie płacz tak mocno... będę cię codziennie widywał.
I ściskałem jéj rączki, szukając jéj spojrzenia.
Podniosła się wtedy, i właściwém sobie poruszeniem głowy, pełném wdzięku i żywości, zarzuciła w tył wielkie pukle włosów, zasłaniające na wpół jéj oczki łzami zalane Potém wlepiając we mnie jedno z tych długich spojrzeń, przenikających i uważnych, rzekła:
— Wierzę ci, przyjdziesz tutaj widzieć się ze mną, kiedy niemożesz przychodzić do naszego domu?
— Tak jest, panno Ireno, — rzekła guwernantka, — Pan ten będzie przychodził codziennie widziéć się z tobą, lecz jeśli mu pierwéj przyrzeczesz że będziesz rozsądną... że niebędziesz płakać, i czynić to co doktór każe...
— Tak jest, moje dziecię, inaczéj niezobaczysz mnie już więcéj, — dodałem poważnie.
— Nigdy już Pana niezobaczysz, — powtórzyła pani Paul surowo.
— Lecz, moja Paul, — zawołała Irena uderzając o ziemię nóżką, z zachwycającém oburzeniem się, wiesz dobrze że teraz nie sama już płakać będę, i że niebędę już chorować, kiedy go będę widywała codziennie.
Dobra guwernantka spojrzała na mnie rozczulona. Uściskałem serdecznie Irenę, i rzekłem jej: — Ależ wytłumacz mi, moje dziecię, dla czego doznajesz tak wielkiéj przyjemności z widzenia mnie?...
— Sama tego nie wiem, — odpowiedziała wznosząc ramiona i wstrząsając swą piękną główką, z wyrazem naiwnéj niewiadomości. — kiedy na mię patrzysz, nie mogę się wstrzymać aby nieposkoczyć ku tobie,.. Twoje oczy mnie przyciągają... a kiedy na mnie przestaniesz patrzeć, to czuję że imnie tu cóś boli. — I kładła rączkę na sercu. — A w nocy, widzę cię przez sen, wraz ze mną i aniołami, tam, wysoko... — I podniosła mały swój paluszek i wielkie swe oczy ku niebu z uroczystością... Potém, dodała z westchnieniem: — Prócz tego jesteś tak dobry jak Iwan...
Niemogłem się wstrzymać od wzdrygnięcia...
Pani Paul, zapewne uwiadomiona o téj tajemniczéj awanturze, zawołała: — Mościa Panno, proszę pamiętać na to, co Pannie Mama powiedziała.
Lecz, pogrążona w swych myślach, i zdając się niesłyszeć uwagi uczynionéj przez guwernantkę, Irena mówiła daléj:
— Tylko, kiedy mi się śniło o Iwanie i o aniołach... niewidziałam nigdy mojéj matki... tam, wysoko; lecz teraz, kiedy śnię o tobie... matka moja zawsze jest z nami... i powiedziałam też to mojéj matce! — dodała poważnie Irena.
Pani Paul spojrzała znowu na mnie, zalała się łzami, i zawołała: — Ach! Panie! najbardziéj się tego lękam że to dziecię żyć nie będzie... Jéj piękność, powaga, podobnie jak jéj myśli i charakter, są nad jéj wiek... nienależą do tego świata. Czy uwierzysz, że prócz do Księżny Pani, do Pana i do mnie, do nikogo o tém niemówi, co nam teraz powiedziała?... Księżna Pani zaleciła aby nikomu niepowiadała że Pana tutaj widzieć będzie, i jestem aż nadto pewna że nigdy tego niepowie... Ach! Panie, codziennie błagam nieba aby nam zachowało tę dziecinę.
— I zachowa ją, wierz temu! dzieci milczące i myślące są zwykle marzącemi i nieco egzaltowanemi; niema w tém nic dziwnego... uspokój się... No, bądź zdrowa, Ireno; a Pani Paul niechaj będzie tak grzeczna i upewni Księżnę de Fersen o mojem dla niéj uszanowaniu, niechaj jéj powie, jak bardzo jéj jestem wdzięczny za obietnicę którą mi uczyniła przysyłania tutaj codziennie mojéj małéj przyjaciółki.
— Do jutra więc, Ireno, — i uściskałem ją najczuléj.
— Do jutra, rzekła do mnie dziecina, cała uśmiéchająca się szczęściem poważném i tęskném.
Potém guwernantka obwinęła ją w futri, i Irena odeszła, ale się jeszcze pierwéj odwróciła kilka razy i jeszcze mi przesłała rączką pożegnanie....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak przesądny jak jestem, usposobiony do uczuć tkliwych i egzaltowanych moją miłością ku Katarzynie, rozmowa ta obudziła we mnie uczucia jak najsprzeczniejsze, uczucia zarazem posępne i promieniejące, okrutne i zachwycające.
Byłem szczęśliwy... gdyż dziwne przepowiednie tego dziecięcia, które powtarzała matce, powinny były, jeśli mnie Katarzyna kochała, przypominać mnie codziennie jéj sercu... a głos to jéj dziecięcia najukochańszego, powtarzał jéj bezustannie moje imię!
Prócz tego jeszcze, to zbliżenie fatalne, dziwne, pomiędzy śmiercią Iwana i losem który mógł mnie spotkać, nie miałoż mocno działać na wyobraźnię pani de Fersen, i zwiększać jéj zajęcie ku mnie? Zresztą, jeśli mnie widywała tak rzadko, czyż niewiedziała że ta powściągliwość z méj strony była okrutną ofiarą, którą sam na siebie dla niéj wkładałem? Lecz niekiedy także, przyznać się muszę do téj słabości, wytrwałość Ireny w przepowiadaniu mi mego losu, uderzała mnie pomimowolnie.
Doznawałem pewnego rodzaju odurzenia, straszliwego uroku, dość podobnego do uroku, który zniewala pomimowolnie patrzeć w głąb przepaści, po nad brzegiem któréj idziemy....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skoro tylko czas nie był ani zbyt zimny, ani zbyt dżdżysty, guwernantka Ireny przyprowadzała mi ją codziennie.
Niezadługo odzyskała najzupełniéj zdrowie.
W piętnaście może dni po naszém pierwszém widzeniu się ze sobą, Irena przyniosła mi wielki bukiet róż mówiąc że to od matki, lecz że na nieszczęście nie były tak piękne jak róże w Kios.
Ta pamięć Katarzyny zachwyciła mnie, gdyż w istocie mówiłem jéj z zapałem o tych czarodziejskich różach.
Odtąd Irena codziennie dawała mi róże; potém, każdego dnia także, powiadała mi po cichu, i z miną tajemniczą, niemyląc się nigdy w niczém, co jej matka miała robić wieczór... czy miała udać się do dworu, na wizyty, lub na teatr.
Dzięki tym powabnym uprzedzaniem pani de Fersen, napotykałem ją często. Udawałem się do niéj najregularniéj w dni, w które przyjmowała gości, widywałem ją więc prawie co wieczór, a ponieważ wśród świata poprzestawałem na oddaniu jéj najpełniejszego uszanowania ukłonu, i powiedzeniu jéj kilku odwzajemnionych ceremonialnych wyrazów, nasze spotkania się pozostały niepostrzeżonemi.
Raz czy dwa oddałem jej poranną wizytę; lecz przypadkiem szczególniejszym, lub z powodu że się wszyscy ubiegali o jéj towarzystwo, nigdy niezastałem ją samą.
Mógłbym ją prosić aby pozwoliła widziéć się ze sobą na osobności, czego pewnie nie byłaby mi odmówiła, lecz, wierny planowi postępowania, jaki sobie utworzyłem, nie chciałem jeszcze prosić ją o widzenie się z nią sam na sam.
A zresztą, uśmiéch, spojrzenie, które przesyłaliśmy sobie wzajemnie wśród tłumu, niewynagradzałyż mi stokrotnie moje powściągliwość i dyskrecyą!
Lecz nadewszystko, któżby oddał najbardziéj uprzedzające, najwidoczniejsze grzeczności, za najlżejszą łaskę, która wszystkim była niewiadomą!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pomimo codziennych stosunków, które zachowałem z panią de Fersen za pośrednictwem Ireny, pomimo zwyczajnéj zamiany kwiatów, (bo co rano także przynosiłem Irenie piękny bukiet róż, które matka jéj nosiła wieczór), nikt się ani domyślał o téj powabnéj poufałości.
Dla większéj przezorności, widywałem się kolejno z Ireną w Tuilleries, w Luxemburg, w Mousseaux, lub na bulwarkach; nieużywałem własnych koni udając się na te schadzki, z obawy aby niezwrócić na siebie uwagi.
Obwijałem się w płaszcz; słowem, miałem upodobanie taką tajemnicą otaczać te schadzki, jak gdyby chodziło o samęże panie de Fersen.
Było to szaleństwo, lecz oczekiwałem godziny, w któréj miałem się widzieć z tém dziecięciem niewinném i skromném, z niecierpliwością miłosną, niespokojną i pałającą; liczyłem minuty, sekundy, lękałem się, spodziewałem, na przemian, słowem, doświadczałem wszystkich najbardziéj rozdrażniających i najrozkoszniejszych niepokojów miłości najnamiętniejszéj...
Bo też tak mi śpiesznie było rozbierać każde słówko, które mi powiedziała Irena, aby w niém poszukać, aby w niém wykryć tajemną myśl jej matki!!... A gdy sądziłem że mogę tłumaczyć tę myśl w sposób czulszy niż zwykle, powracałem do domu z prawdziwym rajem w sercu...
Niewyczerpane skarby miłości skromnéj i czystéj!... mędrcy, ateusze i niedowiarkowie w miłości wyszydzą was zapewne!... Ja sam, przed moim pobytem na wyspie Kios, nigdy bym nie pojął całego ich uroku.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Byłem więc bardziéj rozkochany niż kiedykolwiek.
Pani de Fersen, rządkiem połączeniem przymiotów, nabywała codziennie wielką powagę wśród świata; sama nawet potwarz uwielbiała ją, przechwalała nad miarę, zapewne aby nadać sobie barwę nieparcyalności, która miała uczynić mnie jéj oskarżenia bardziéj niebezpiecznemi.
Widywania się moje z Ireną trwały już blisko od trzech tygodni.
Pewnego wieczora, gdy pani de Fersen przyjmowała u siebie, Książę powiedział do mnie w sposobie zwierzenia się:
— Przenikliwe i lekkie powietrze Paryża zabójczém jest dla myśli poważnych: drbnostki światowe, biorą górę nad rozumem... Czy uwierzyłbyś że żona Cezara staje się bardzo obojętną na interesa państwa? Słowem, czy dałbyś wiarę, że pani de Fersen niedouwierzenia, niedowystawienia sobie, staje się niedbającą o politykę? Czy choć cokolwiek to pojmujesz.
Przybliżając te symptomata do oznak niecierpliwości i niespokojności, które Katarzyna okazała podczas téj długiej rozmowy, którą prowadziłem u niéj z Panią de V***, postanowiłem daléj posunąć to postrzeżenie.
Nazajutrz, na balu u Ambassadora Angielskiego, na którym znajdowała się pani de Fersen, spotkałem Panią de V***.
Cały wieczór zajmowałem się nią jak najmocniéj; i dawałem baczenie na fizjonomię pani de Fersen: niezmieniła się ani na chwilę.
Nazajutrz, obawiałem się, lub raczej miałem nadzieję, że Irena nie przyjdzie o swojéj zwyczajnéj godzinie, lub że może przyjdzie bez bukietu: byłbym widział w téj zmianie dowód gniewu lub zazdrości ze strony pani de Fersen... Lecz Irena i bukiet róż zjawiły się jak zwykle.
Urażony tą obojętnością, chcąc się przekonać czy była prawdziwą, a potém jak najzupełniéj zbić z toru zdanie świata, nieprzestałem jak najwidoczniéj nadskakiwać pani de V***’.
Ta, zachwycona, że wbije klin w głowę ministrowi, i że go będzie mogła nadal utrzymać czujnym i niespokojnym, zachęcała mnie wszystkiemi siłami.
Nazywała ten przebieg srogiéj koketeryi, dorzucać drzewa do ognia....
Otóż ja, z narażeniem stania się polanem, (jakby powiedział du Pluvier), tak dobrze podniecałem pożerczą zazdrość ministra, że po ośmiu czy dziesięciu dniach tego nadskakiwania, ja i pani de V** zostaliśmy straszliwie skompromitowani i zostało powszechnie znaném i dowiedzioném że panowanie lub raczéj niewola ministra skończyła się już najzupełniéj.
I ostrzegłem całą ważność tych śmiesznych pogłosek po minie uprzejméj, dwornéj i poufałéj ministra, który zanadto był człowiekiem światowym, aby miał się okazywać obojętnym lub kwaśnym dla rywala którego mu przypisywano.
To odkrycie objaśniło mnie względem niedorzecznéj płochości mojego postępowania, która mogła nietylko bardzo zmartwić panią de Fersen, jeśli mnie kochała, lecz jeszcze uczynić mi niewynagrodzoną krzywdę w jéj umyśle. Przez instynkt uczułem że zadaleko posunąłem próbę...
Szczególniejsze zdarzenie zwiększyło jeszcze te obawy.
Pewnego wieczora. na koncercie u Lorda V***, długo bardzo rozmawiałem z panią de V***. Znajdowaliśmy się w małym salonie, w którym zrazu kilka osób się zgromadziło; niezadługo wyszły jedna po drugiéj na herbatę, a ja ujrzałem się sam jeden tylko z panią de V***.
Przyczyna mego zapomnienia się była naturalną, pani de V*** uwiadomiła mnie właśnie że list przybyły z Rzymu donosił jéj o przybyciu pani de Pënâfiel do tego miasta...
Podczas téj rozmowy rzuciłem przypadkiem oczy na zwierciadło w którém się odbijały drzwi salonu: jakież było moje zadziwienie gdym postrzegł panią de Fersen. która wlepiała we mnie spojrzenie bolesne.
Wstałem, zniknęła.
Irena przyszła, jak zwykle, ze swoim bukietem róż, i powiedziała mi że matka jéj będzie dziś wieczór w teatrze rozmaitości.
Kazałem jéj powtórzyć podwakroć to objaśnienie, gdyż wybór tego teatru zdawał mi się osobliwszym; lecz, przypomniawszy sobie jak bardzo Książę lubił wodewile, wytłómaczyłem go sobie.
Posłałem wziąść bilet do krzesła, i wieczorem poszedłem do tego teatru.




Rozdział 3.
― NIEDŹWIEDŹ I BASZA. ―

Grano tego wieczora w Teatrze rozmaitości Niedźwiedź i Basza. Pani de Fersen przybyła około dziewiątéj ze swoim mężem i księżną***. Zajęły miejsce w dolnéj loży przed-scenowéj, u któréj story na wpół były podniesione.
Katarzyna postrzegła mnie, i ukłoniła się jak najpowabniéj.
Znalazłem ją bladą i zmienioną.
Grano sam już nie wiem jaką sztukę, i podczas międzyaktu, poszedłem do loży pani de Fersen.
Była cierpiąca. Patrzałem na nią z zajęciem, gdy książę rzekł do mnie: — Bądź pan naszym sędzią; widujesz rzadko panie de Fersen, i lepiéj niż kto inny możesz postrzedz tę zmianę; czy pan nieznajdujesz że bardzo schudła?
Odpowiedziałem że nie; że pani de Fersen wydawała mi się najzupełniéj zdrową. Książę odpowiedział mi że byłem bezczelnym dworzaninem i t p.
Podniesiono kurtynę, wyszedłem z loży.
Powróciłem do mego krzesła.
Zaczęto sztukę Niedźwiedź i Basza.
Ta buffonada nierozchmurzyła nawet czoła pani de Fersen, lecz pan de Fersen przyklaskiwał z niewymownym zapałem, i przyznam się że także dzieliłem radość powszechną.
Najgłośniéj ze wszystkich śmiał się człowiek siedzący tuż przedemną, a którego niewidziałem twarzy, tylko włosy gęste, siwe i kędzierzawe.
Nigdy nie słyszałem śmiéchu tak wesołego i tak szczerego; niekiedy prawie aż konwulsye go porywały. W tych ostatnich przypadkach chwytał się obu rękoma za poręcz, oddzielającą krzesła od orkestry, i silny tą podporą, cały oddawał się radości. Nie bardziéj udzielającego się jak śmiéch; bardzo już byłem rozweselony dowcipnemi żarcikami sztuki, szalona więc wesołość tego człowieka udzieliła mi się pomimowolnie, i niezadługo stałem się niejako tylko jego echem, gdyż odpowiadałem na każde jego roześmianie się nie mniéj głośnym śmiéchem... Tak dalece uniosłem się wesołością, iż niepostrzegłem że pani de Fersen opuściła salę przed skończeniem sztuki.
Gdy spuszczono kurtynę, wstałem.
Człowiek który się śmiał tak bardzo, wstał także, obrócił się ku mnie kładąc kapelusz, i wyrzekł te słowa z resztą głębokiego rozweselenia; — Bogdajcie! ty psotniku Odry!!!
Osłupiały, oparłem się na poręczy mego krzesła...
Poznałem rozbójnika z Porquerolles, sternika z Malty...
Pozostałem jakby przykuty do mego miejsca, które było ostatniém w głębi orkiestry.
Miejsce na którém siedział, będąc naprzeciw mojego, nikt więc niepotrzebował przechodzić przed nami, i widzowie z wolna wychodzili.
Był to on w istocie!
Było to jego spojrzenie, była to jego twarz koścista i śniada, brwi jego czarne i gęste, zęby ostre, porozdzielane i spiczaste, gdyż uśmiéchał się swoim szczególniejszym uśmiéchem śmiało na mnie spoglądając.
Gaszono lampy, coraz to ciemniéj robiło się w teatrze.
— To ty!...— zawołałem, wychodząc z mego osłupienia, i jak gdyby kto odwalił z mych piersi ciężar niezmierny.
— Ach! bez wątpienia że ja! Poznajesz mnie więc?... Porguerolles i Malta! oto hasło.
— Nędzniku!... — zawołałem.
— Jak to, nędzniku? — odparł z niepodobną do uwierzenia bezczelnością. — Zdaje mi się jednakżeśmy się nie źle potuzowali! Jeśli podczas napadu ugodziłem cię sztyletem w ramię, odpowiedziałeś mi nie złem uderzeniem toporem w głowę, drogi przyjacielu! A znowu, jeśli twoi psi anglicy dali się we znaki osadzie mego mistiku, i mnie się też udało rozpłatać yacht twojego Lorda na rafiach Wardi; nie dłużni więc jesteśmy nic sobie. Teraz zeszliśmy się tutaj obydwa, i śmiejemy się jak waryaci na Niedźwiedziu i Baszy, i zamiast znaleść oryginalném to spotkanie, ty się gniewasz! A czy wieszże, iż to bardzo tchnie mieszczaństwem, mój drogi przyjacielu!
Przyznam się, tak wielka bezczelność wszelkie mi odjęła siły. — Lecz gdybym cię kazał aresztować? — krzyknąłem i pochwyciłem go za kołnierz.
Niczém nie zmięszany, morski rozbójnik odpowiedział mi, nieprobując nawet wyrwać się z moich rąk.
— A! śliczne by to doprawdy było dla ciebie rzemiosło! Nielcząc nawet że bardzoby ci łatwo było dać zrozumiéć i dowieść kommissarzowi, że ja podpłynąłem pod twój yacht nieopodal od przylądka Spartel, i żem się do tego przyczynił iż się rozbił na skałach Wardi... na południo-ćwierć połndnio-zachód południowego wybrzeża wyspy Malty!... Sądziłby że mówisz po turecku, lub by cię wziął za waryata, drogi mój przyjacielu... Ja jednak oświadczam że nie jesteś waryatem. Chwat nawet z ciebie, i silną masz rękę, i nie lękasz się lada wiatru co ci zawieje w oczy.
Gdyby też życie moje nienależało już w tym momencie do mojéj oblubienicy, do mojéj zajmującéj oblubienicy, — dodał z szyderczo-rubaszną mina, wymawiając dobitniéj to słowo, — proponował bym ci też abyśmy rozpoczęli rozmowę od tego, na czém ją porzuciliśmy podczas napadu yachtu; lecz daję ci słowo że na mnie żonka czeka... i wolę raczéj z nią porozmawiać.
— Daléj, daléj, panowie, już będą drzwi zamykać, — rzekł lożmajster.
— To prawda, bzdurzemy tu jak sroki. Bywaj zdrów młodzieńcze, do zobaczenia! — rzekł do mnie morski rozbójnik.
I w dwóch podskokach zniknął mi z oczu.
Tak byłem pomięszany, iż dopiéro za powtórném ostrzeżeniem lożmajstra wyszedłem z sali.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skoro, powróciwszy do siebie, pomyślałem na głupowate osłupienie, w jakie mnie wprawiło spotkanie dziwne z morskim rozbójnikiem z Porquerolles, oskarżałem się nasamprzód o słabość, wyrzucałem sobie żem łotra niekazał pochwycić, lecz, jak ten rozsądnie uczynił mi uwagę, dość byłem zakłopotany chcąc dowieść niezawodność tego co utrzymywałem; zastanawiając się też nad trudnościami tego przedsięwzięcia, znalazłem moje postępowanie daleko rozsądniejszém niżeli sądziłem zrazu.
Chciałem jednakże uwiadomić pana de Serigny o znajdowaniu się tego nędznika w Paryżu i o podwójnéj jego zbrodni, która wyłącznie dotyczyła się Anglii; ponieważ pan de Serigny mógł sam tylko, jako minister spraw zagranicznych, poprzeć i nadać pomyślny kierunek krokom, których zapewne chwyci się Lord Stuart, wówczas poseł tego narodu, aby zgromadzić dowody przestępstwa i uzyskać sprawiedliwość na występnego.
Nazajutrz napisałem więc słówko do ministra, prosząc go o kilka chwil rozmowy.




Rozdział 4.
― WIDZENIE SIĘ. ―

J miałem wychodzić, aby się udać do ogrodu Luksemburgskiego, gdzie spodziewałem się napotkać Irenę, gdym odebrał list od pani de Fersen, która mnie prosiła abym około drugiéj był u niéj.
Od czasu jéj przybycia do Paryża, niewidziałem się z nią sam na sam.
Czemuż miałem przypisać żądanie które mi oświadczała? potrzebie widzenia mnie? tajemnemu zagniéwaniu przeciwko pogłoskom które biegały o moich mniemanych stosunkach z panią de V***? pogłoskom, które Katarzyna sądziła może ugruntowanemi, odtąd, jak na koncercie u Lorda P*** spotkała mnie sam na sam z panią V***.
Sam nie wiem, lecz oczekiwałem naszego widzenia się ze szczęściem niespokojném i mimowolném pomięszaniem.
Miałem znowu zobaczyć Katarzynę zobaczyć ją samą! Na tę myśl, serce moje biło nadzieją i upojeniem; nakoniec, jedno słowo z jéj ust miało wynagrodzić moje poddanie się, odważne ofiary które sam sobie nakazałem, usilne starania którym jéj córka była prawie życie winna.
Miałem nabyć w téj rozmowie nowych sił, aby się jeszcze lepiéj poświęcać; a potém, miałem tyle jéj powiedziéć! Tak byłem dumny moją miłością! tak szczęśliwy iż czułem w sobie dość jeszcze młode serce, aby ocenić czyste radości które mnie zachwycały! aby zawierzać mocy, szczerości mego przywiązania, i mieć nadzieję że kiedyś będę kochany!....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O godzinie oznaczonéj, udałem się do pani de Fersen.
Przyjęła mnie w małym salonie, gdzie siadywała zwykle, a którego jeszcze niewidziałem.
— Jakże już dawno niewidziałem Pani! — zawołałem z wylaniem serca, podając jéj rękę.
Pani de Fersen obojętnie podała mi swoję, i odpowiedziała:
— Lecz, zdaje mi się, że miałam wczoraj przyjemność widzieć pana w teatrze Rozmaitości!...
— I pani to nazywasz widywaniem się! — rzekłem do niéj ze smutném zadziwieniem. — Ach! bardzo słusznie się obawiałem, aby rozmowy galeryi niezostały wkrótce przez panią zapomniane!
— Niezapomnę nigdy, Mości panie, tak przyjemnéj podróży, — odezwała się znowu pani de Fersen z taż samą obojętnością. — Bardzo jestem panu obowiązana, żeś się raczył trudnić, i przyjść dzisiaj do mnie... pragnąłem podziękować panu potysiąc krotnie za uprzejmość, z jaką raczyłeś się przychylić do fantazyi mojéj córki... jest już teraz zupełnie zdrowa, i lękałabym się i nienależy mi dłużéj nadużywać pańskiéj niezmiernéj uprzejmości w tym względzie...
Ton mowy pani de Fersen był lodowaty, prawie pogardny. To co mówiła, zdawało się tak prawdziwém, tak naturalném, tak bynajmniéj nie natchnioném gniewem, iż zostałem zgromiony... Cierpiałem okrutnie; niemogłem znaleść ani słowa odpowiedzi.
Moje milczenie dość było wyraźném, aby pani de Fersen sądziła się zmuszoną dodać jak najoschléj:
— Wydaję się panu zapewne bardzo niewdzięczną.
Podwakroć starałem się wybadać jéj spojrzenie zwykle tak uprzejme, aby zobaczyć czy się będzie zgadzać z przykremi jéj wyrazy... Lecz niemogłem je napotkać.
— Pani, — rzekłem z głębokiém wzruszeniem — nie wiem przez co mogłem zasłużyć na podobne przyjęcie...
— A jakiegoż to przyjęcia mogłeś pan odemnie wymagać? — dumnie rzekła mi pani de Fersen.
Bolesne moje podziwienie doszło do najwyższego stopnia, przez chwile jednak pragnąłem się jeszcze łudzić, przypisywać zazdrości przyjęcie tak różne od tego, którego się spodziewałem; lecz powtarzam, teraz pani de Fersen nie zdradzała w niczém wzruszenia przeciwnego lub przymuszonego.
Stanowczo uczyniłem przedsięwzięcie. Niemogłem odpowiedzieć na zapytanie pani de Fersen, bez przypominania jéj co było dobrego i szlachetnego w mojém względem niéj postepowaniu; nie chcąc się poniżać aż do czynienia wyrzutów, zamilczałem w tym względzie, i rzekłem jéj, usiłując nic zdradzić mego wzruszenia.
— Ponieważ cel rozmowy, którą pani życzyłaś sobie miéć ze mną, zapewne już jest dopięty, czyż mogę się ośmielić jéj spytać, czy nimaasz dać mi jeszcze jakiego rozkazu?
— Żadnego, Mości panie, lecz ponawiam mu jeszcze wyrazy mojéj wdzięczności, — odpowiedziała mi pani de Fersen wstając.
Ta zatwardziałość oburzyła mnie. Już może miałem odpowiedzieć cierpko, gdy postrzeżenie, którego dotąd jeszcze nieuczyniłem pozostawiło mi zabłysk nadziei.
Podczas téj rozmowy, pani de Fersen ani razu nie podniosła oczu z ponad krzyżowéj roboty, nad którą pracowała.
Chcąc się upewnić jeszcze bardziéj że uwaga moja była sprawiedliwą, przez czas niejakiś niewyrzekłem ani słowa.
Katarzyna pozostawała ze spuszczonemi oczyma, zamiast badać mnie spojrzeniem, aby się dowiedziéć o przyczynie mojéj nieméj obecności.
— Zegnam panią, — rzekłem.
— Zegnam pana.
Opuściłem ją więc, i nieraczyła rzucić na mnie ani jednego spojrzenia żalu lub litości.
Tylko zdało mi się że ręka jéj z lekka zadrżała nad robotą, gdy mi powiedziała: żegnam pana.
Wyszedłem, mając śmierć w sercu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niedowierzanie moje samemu sobie i własnéj zasłudze, zbyt było wielkie i wrodzone, aby mi dozwalało zachować jaką nadzieję że kiedyś uda mi się zmiękczyć Katarzynę.
Niepowracając do dawnego nawyknienia niedowierzania innym, gdyż niezmiennie wierzyłem w szczerość pani de Fersen, wątpiłem o uczuciu, które sądziłem żem w niéj obudził; niedoznaje ku mnie żadnego tkliwego przywiązania, mówiłem sam do siebie, i sama nawet jéj przyjaźń zbladła przed świetuemi roztargnieniami świata.
Prócz tego, niebyłem teraz nigdy przy niéj: a skutki oddalenia są bardzo wielkie.
Niekiedy wzmacnia, zażywia tajemną sympatyę kobiéty, zmuszając jéj myśl skupić się całkiem we wspomnieniu tego którego wybrała, a którego wdzięki i urok jeszcze sobie podwaja przez to dalekie wpatrywanie się. Prócz tego kobiéta znajduje pewien rodzaj przyjemności dumnéj, smutnéj i tajemniczéj w goryczy tych żalów samotnych; pogardza osobami obojętnemi, gdyż zajmują, na próżno przy niéj miejsce, które chciałaby widziéć tak szacownie zajęte; i nienawidzi nadskakujących, gdyż mają podłość znajdować się obok niéj, gdy niema przy niéj tego, którego nad nich przekłada...
Lecz, często także, nieobecność jest to zapomnienie... gdyż niektóre serca są jak zwierciadła: odbijają tylko obecne przedmioty.
Sądziłem się więc najzupełniéj zapomniany od pani de Fersen. Ponieważ okrutny ten wypadek był już przezemnie przewidziany, chociaż głęboką sprawił mi boleść, niezadziwił mnie jednak bynajmniéj.
W paroksyzmie rozpaczy tworzyłem tysiące projektów. Chciałem otrząsnąć się z tego zmartwienia, oddać się wszelkim uciechom, szukać miłosnych roztargnień w innym związku; lecz trzeba dużo czasu, wielkiéj woli, aby serce głęboko zajęte mogło miłość zmienić.
Kiedy wiedzą że są kochani, i gdy posiadają ukochaną kobiétę, nigdy mężczyźni najmniejszego niedoznają skrupułu stać się niewiernemi; lecz gdy pragną namiętnie, i dopiéro mają nadzieję usłyszeć wyznanie, niewierność jest dla nich prawie niepodobieństwem. Dopóty tylko mają odwagę być wiernemi, dopóki nie mają prawa być nimi.




Rozdział 5.
POSELSTWO. ―

Nazajutrz po mojém widzeniu się z panią de Fersen, bardzo smutnie byłem w myślach pogrążony, gdy zaanonsowano pana de Serigny.
Dość zostałem zdziwiony jego odwiedzinami, które z resztą jak najuprzejmiéj mi wytłómaczył, mówiąc że, przechodząc około méj bramy gdy się udawał do Izby Obrad, wszedł na wszelki przypadek, aby mi oszczędzić trudu przyjścia do Ministerrum, dla rozmówienia się z nim jak żądałem.
Ta uprzedzająca grzeczność nie zdała mi się z razu naturalną lecz zastanowiwszy się nad pogłoskami które rozsiewano względem mnie i pani de V***, sądziłem że Minister chciał zapewne zrobić cóś w jaknajlepszym guście okazując się tak uprzedzającym.
W kilku słowach opowiedziałem mu historyę morskiego rozbójnika, i nasze szczególniejsze spotkanie się w teatrze Rozmaitości.
Pan de Serigny powiedział mi że natychmiast o tém pomówi z ambasadorem Angielskim, i że pomyśli jakich trzeba zażyć sposobów aby pochwycić takiego łotra.
Gdy potém zaczęliśmy mówić o podróżach, pan de Serigny wypytywał się z zajęciem względem podróży które odbyłem, był dla mnie bardzo pochlebnym, bardzo uprzedzającym, bardzo uprzejmym; powiedział mi że znał z bliska mojego ojca za czasów Cesarstwa; że to był człowiek z wielkiemi zdolnościami, z wielką mocą duszy, z taktem niezmiernie delikatnym, który znał doskonale świat i ludzi, i że Cesarz byłby go zapewne użył do czego innego jeszcze prócz służby wojskowéj, powierzając mu wysokie polecenia polityczne, gdyby charakter nieugięty i dumny mego ojca mógł się był nagiąć do każdéj woli Napoleona.
Starałem się odgadnąć do czego dążyły pochlebne mowy pana de Serigny, gdy mi powiedział z zachwycającą dobrodusznością:
— Zechcesz-że Pan pozwolić dawnemu przyjacielowi swéj rodziny, aby ci zadał jedno zapytanie? Jeśli się Panu wyda niedyskretne, przypisz je jedynie przychylności jaką czuję ku Panu, przez pamięć na twego ojca.
— Słucham Pana, i jestem bardzo czuły na przychylność którą mi okazujesz.
— Jakimże to sposobem, z wychowaniem które pan odebrałeś, z twojęm nazwiskiem, twoim majątkiem, miejscem jakie zajmujesz na świecie; z doświadczeniem które ci nadały liczne twoje podróże, nakoniec, z jaknajlepszemi twemi stosunkami, niepomyślałeś nigdy zająć się czemciś ważniejszém? wmięszać się naprzykład w sprawy państwa?
— Lecz, — odpowiedziałem Ministrowi, — nasamprzod, bynajmniéj niepołączam przymiotów, które mi Pan przypisujesz, zresztą nieposiadam najmniejszéj ambicyi, i życie moje prózniacze bardzo mi się podoba.
— Lecz kraj Pański?
— Jakto, mój kraj?
— Czyż mu Pan nie jesteś winien przynajmniéj kilka lat twego życia?
— I cóż Pan chcesz aby czynił z podobnym podarunkiem?
— No, no, niepodobna abyś Pan do tego stopnia zwodził się sam sobą, jakkolwiekbś był skromny. Pan wiesz że niemożna pozyskać podobnego wzięcia w świecie, jakie Pan pozyskałeś, nie posiadając osobistéj wartości bardzo znakomitéj. Jesteś bez wątpienia jednym z tych ludzi co się jak najmniéj udzielają, a o których mówią jak najwięcéj; bo to, widzisz Pan, chyba że kto posiada jedno z wielkich imion historycznych Francuzkich, chyba że jest wielkim poetą, wielkim artystą, lub wielkim politycznym człowiekiem, to, co jest najrzadszém do nabycia w świecie, wierzaj Pan memu staremu doświadczeniu, jest to cóś, sam niewiem jak to nazwać, co sprawia że się każdy obraca ku drzwiom, skoro zaanonsują cię w salonie... Otóż Pan posiadasz ten przywiléj: jesteś bardzo młody, a jednak wywierasz już wielki wpływ na ludzi, gdyż bardzo zajmują się tém co czynisz, lub tém co nieczynisz.
Te przesadzone pochlebstwa tak mi się zdały przezroczyste, iż jasno postrzegłem, że pan de Serigny chciał mię ująć sentymentami, aby mnie skłonić przez punkt honoru do wyrzeczenia się pani de V*** Chociaż byłem w smutném usposobieniu umysłu, komedya ta zabawiła mnie, i starałem się ją przedłużyć jak tylko można, dając się niby uwodzić pochwałom pana de Serigny.
— Lecz, — rzekłem mu ze skromnym uśmiéchem, — przypuszczając to, co jak sądzę, jest tylko złudzeniem pańskiéj przychylności, przypuszczając, mówię że mam niejakieś powodzenie w świecie, i że, względnie do mego wieku, posiadam w nim jakąś powagę, nie widzę jednak jeszcze jaką korzyść kraj mój może miéć z tego.
— Nikt, lepiéj odemnie nie może Pana o tém uwiadomić, — odpowiedział mi minister z nadskakiwaniem dosyć niezręczném, gdyż mi dowiódł iż czekał na to zapytanie z méj strony. — Porobiono wielkie słowa, wielkie frazy, względem tego co nazywają dyplomatyką... A ta wielka sztuka dyplomatyki, wieszże Pan co to jest? — spytał mnie, dodając do tych słów uśmiech pełen dobroduszności.
Skinąłem głową z pokorném zaprzeczeniem.
— Otóż to po prostu tylko sztuka podobania się... Ponieważ zawsze chodzi o to, aby prosić, albo odmawiać, umiéć z takim wdziękiem czynić odmówienia aby nie były przykremi. Oto cała tajemnica!
Bardzo mi trudno było powściągnąć nadzwyczajną chęć rozśmiania się; gdyż przyszło mi na myśl, że Minister, niezmiernie zazdrosny oto, że nadskakuję pani de V**, pewnie skończy na tém, iż mi będzie proponował abym należał do jakiéj ambassady, żeby tym sposobem mógł mnie się pozbyć.
Było to zapewne rozwiązanie tej sceny, lecz znajdowałem ją tak pocieszną, iż niechciałem przyspieszać jéj końca.
— Sądziłem. — rzekłem mu, że biegli negocyatorowie wieku jednego z najpłodniejszych w wielkie prace dyplomatyczne, sądziłem, mówię, że Avaux, Courtin, Estrade, Ruvigny, de Lyonne, posiadali inne talenta prócz talentu podobania się.
— Jeśli nieposiadali talentu podobania się, — rzekł, z niejakiemś zakłopotaniem pan de Serigny który mi się zdawał nie znać podań historycznych swego zawodu, jako prawdziwy minister konstytucyjny, — jeśli nieposiadali sztuki podobania się, używali innego sposobu złudzenia.
— Masz Pan słuszność, — rzekłem, — mieli poddostatkiem złota.
— A widzisz Pan! — zawołał Minister, to prawie jedno; tylko w tegoczesnych towarzystwach sztuka podobania się musiała zastąpić złudzenie zdziałane za pomocą pieniędzy.
— To najprzód daleko oszczędniéj, — rzekłem mu.
— I daleko bezpieczniéj — dodał; — gdyż przecie nie wszystkie trony są reprezentacyjne; są jeszcze, Bogu dzięki, w Europie królowie, którzy są sami królami, i niepotrzebują być prowadzeni na paskach; otóż, i ci królowie są także przecie ludźmi! a jako ludzie podlegają sympatiom i antypatiom! otóż nieraz ambassador którego do nich przyślą, chociażby był człowiekiem z jaknajwiększym jniuszem, zjaknajwiększym charakterem, nieotrzyma bynajmniéj tego, czego żąda dla swego dworu; a dlaczegóż to? oto po porostu dla tego że się niepodoba; kiedy przeciwnie, człowiek z miernym talentem otrzyma nieraz, przez samo wrażenie, jakie uczyni jego obejście się, słowem dla tego że się będzie umiał podobać, otrzyma, mówię, to, czegoby człowiek z jeniuszem nieumiał otrzymać.
— To rzecz jasna, i Pański system tém jest łatwiejszy do zastosowania, że ludzie umiejący się podobać daleko są liczniejsi niżeli ludzie z jeniuszem...
— Ależ, bez wątpienia!... Pan, naprzykład jestem przekonany, ale to najmocniej przekonany, że gdybyś tylko chciał, przypuszczam, wejść w zawód dyplomatyczny, mógłbyś wyświadczyć Francyi jaknajwiększe przysługi; gdyż nietylko posiadasz sztukę podobania się, które powodzenie twoje w świecie dowiodło, posiadasz jeszcze prócz tego przymioty bardzo gruntowne i bardzo znakomite.
Jak raz odgadłem: propozycja któréj się domyślałem miała zapewne nastąpić po pochwale moich przymiotów. Chcąc się chętnie przychylić do tej fantazyi ministra, odpowiedziałem udając pomieszane podziwienie skromności:
— Ależ Pan żartujesz? Ja! ja miałbym wchodzić w zawód tak trudny! Nigdy tak daleko nieuniosłem się niedorzeczną ambicyą, abym miał rościć prawo do podobnego losu.
— Posłuchaj mnie Pan, — rzekł pan de Serigny z miną poważną i ojcowską.
I uczynił mi następujące zwierzenie się, które mi się wydało być najokropniejszém kłamstwem.
— Pański Ojciec wyświadczył mi przysługę... — Tu dyplomatyk zatrzymał się i westchnął głęboko... Potém wzniósł oczy do nieba, powtarzając — O! tak! wielką przysługę!.... To też kochany Panie *** niezdołam ci wypowiedziéć jak wielce byłbym szczęśliwy gdybym mógł okazać, tobie, jego synowi, całą moję wdzięczność, kiedy niebyłem tak szczęśliwy mód z ją okazać jemuż samemu.
— Niewiedziałem najzupełniéj o tej okoliczności, o któréj ojciec nieuwiadomił mnie bynajmniéj.
— Bardzo temu wierzę! i ja sam nie mogę Panu udzielić żadnych szczegółów w tym względzie, — zawołał pan de Serigny, — gdyż ważna ta przysługa obchodzi także jeszcze trzecią osobę... i honor nakazuje mi milczenie. Słowem, — mówił daléj, — powtarzam Panu; sądzę iż znalazłem w téj chwili sposobność wywdzięczyć się za dobroć pańskiego ojca, i przyczynić zarazem godnego sługę memu krajowi, jeśli tylko Pan jesteś w chęci użytkowania z rzadkich przymiotów któremi jesteś obdarzony.
— Lecz powiadam Panu, pomimo chęci jaką bym mógł mieć wejścia w zaszczytny pański zawód, pod tak szczęśliwą wróżbą, jaką jest pańska opieka, nigdy niezdołam uwierzyć że moje zasługi zdołają wyrównać tej ambicyi...
— Ale raz jeszcze powtarzam, sam Pan siebie nie znasz, lub znać nie chcesz, — odezwał się znowu minister z niecierpliwością, — i szczęściem, pańska opinia bynajmniéj rzeczy niestanowi... Co do mnie, dla mnie oczewiście jest dowiedzioném, że, gdybyś Pan chciał, możesz zaszczytnie spełnić ważne polecenie; gdyż sam dobrze czujesz że nienależysz do tych młodych pięknisiów, którzy niemając nic prócz swego nazwiska i majątku, powinni się mienić bardzo szczęśliwemi, gdy ich mianują jako należących do jakiego poselstwa. Nie, nie, Panu podobne propozycje się nieczynią! Trzeba abyś wchodził pięknemi drzwiami, trzeba nadewszystko ażebyś był w stanie okazać się z całą swoją wartością. Na nieszczęście, u nas, — dodał wahając się, — u nas, wymagania, tradycje hierarchii tak są konieczne, iż poselstwa w Europie są bardzo ograniczone, i w téj chwili wszystkie są już zajęte...
Spojrzałem na pana de Serignjy. Musiałem zażyć całéj mojéj władzy nad sobą aby nieparsknąć śmiéchem. Wedle toku, jaki przybierała jogo propozycya, niechodziło już dla mnie o wygnanie, lecz o prawdziwą deportacyę.
— Ależ Pan bardzo dobrze czujesz, — rzekłem mu, zachowując jak najzimnniejszą krew, że, wrazie gdyby to miało jakowy skutek, nie mam śmiesznéj pretensji rościć sobie od razu prawo do poselstwa w Europie...
— A potém, zrozumiéj Pan dobrze jednę rzecz. — dodał Minister z coraz to zwiększającém się ukontentowaniem, — że poselstwa tém tylko są, czém się je czyni: są wcale nic nieznaczące w Europie, są przeciwnie jak największéj wagi... w Azyi, naprzykład...
— To poselstwo zdaje mi się w istocie być bardzo piękném, — rzekłem do niego tonem, jak tylko można najbezinteresowańszym.
— Nie prawdaż?... No!... to poselstwo, już ja prawie biorę na siebie że ja otrzymam dla Pana... tyle mam zaufania w pańskiéj zasłudze, tak bardzo pragnę wywdzięczyć się względem pańskiego ojca.
— Mnie, podobne zlecenie! — zawołałem udając osłupiałość.
Pan de Serigny, przybierając minę tajemniczą i poważną, rzekł do mnie:
— Panie de *** mówię do uczciwego i dobrze wychowanego człowieka; a czy Pan przyjmiesz, lub nie, propozycją którą ci uczyniłem, czy dajesz mi słowo, że to wszystko pozostanie pomiędzy nami tajemnicą?
— Daję Panu to słowo.
— No! mówił daléj nie mniéj tajemniczym tonem, — chodzi o to, aby pod błahym pozorem, zawiezienia bogatych prezentów Szahowi Perskiemu, od Jego Królewskiéj Mości Monarchy Francuzów, chodzi o to, mówię, aby się zakraść dość zręcznie, dość przebiegle w umysł tego Książęcia Azjatyckiego, aby go usposobić do przyjęcia kiedyś znacznych propozycyj, o których naprzód uwiadomiony już będzie ten, któremu powierzoną zostanie ta ważna negocjacja; lecz przyznaję się Panu że te interessa są jak tylko można największéj wagi. Podarunki są gotowe, instrukcje wyredagowane, statek czeka... i trzebaby odjechać w jaknajkrótszym przeciągu czasu. Potajemna moja wesołość doszła do najwyższego stopnia, gdym usłyszał Ministra proponującego mi naprawdę abym się udał natychmiast spróbować mojéj sztuki podobania się na Szalu Perskim, z powodu poselstw a najśmieszniéj nic nieznacznego, chociaż pan de Serigny starał mu się nadać jaknajwspanialszy pozór.
Minister oczekiwał mojéj odpowiedzi z widoczną niespokojnością.
Doświadczyłem prawie zgryzoty, iż każę odbywać człowiekowi jego wieku i jego stanu rolę tak głupią, przedłużając tę komedyę.
Jednakże, propozycya ta, jakkolwiek niepodobna do przyjęcia, obudziła we mnie niektóre myśli uśpione. Nieszczęśliwy w mojém przywiązaniu do pani de Fersen, wiedząc ze byłoby dla mnie niepodobieństwem zajmować się przez czas niejakiś inną miłością, lękając się nadowszystko próżniactwa, postanowiłem korzystać, jeśli mi się uda, z dobréj chęci Pana de Serigny.
— Mości Panie, — rzekłem do niego, — chociaż różnimy się wiekiem, zechcesz-że mi pozwolić z kolei, przemówić do siebie z najzupełniejszą z grubiańską prawie szczerością?
— Bez wątpienia, — rzekł do mnie Minister niezmiernie zdziwiony.
— Jeśli przez chwalebne i uprzejme powody, któreś mi Pan przełożył, masz stałą chęć spróbować mnie w zawodzie dyplomatycznym, mam nadzieję że się tém nieobrazisz, iż staram się dać Panu dowód mojéj przenikliwości?
— Co Pan przez to chcesz rozumieć?
— Posłuchaj, panie de Serigny, pomówmy szczerze: rozkochałeś się w powabnéj kobiecie, którą znamy obydwa; moje jéj nadskakiwanie czyni Pana zazdrosnym, i aby się mnie pozbyć, chcesz mnie wysiać do Szacha Perskiego.
— Mości Panie, — zawołał Minister, z miną bardzo obrażoną.
— Pozwól mi Pan mówić daléj, — rzekłem do niego, — niepotrzebuję odjeżdżać aby Pana ubezpieczyć... daję Panu słowo honoru, że stosunki moje z osobą, o któréj mam zaszczyt z Panem mówić, były najzupełniéj przyjacielskie, i prócz nieco najniewinniejszéj koketeryi ze stron obu, nic usprawiedliwiać niemoże pańskich podejrzeń....
Pan de Serigny zdał mi się zrazu gwałtownie rozgniewany; jednakże, powiedział z wymuszonym uśmiechem: — Po tém co zaszło pomiędzy nami, albo musimy się pojedynkować, albo zostać przyjaciółmi.
— Obiorę to, co Pan obierzesz.
— Wybór mój już jest uczyniony, — rzekł pan de Serigny podając mi rękę.
Tyle było uprzejmości w tém poruszeniu, potrzebował tyle miéć mocy nad sobą, w przytomności człowieka w moim wieku, iż głęboko rozczulony jego postępkiem, rzekłem mu:
— Jeśli pan myślisz o mnie tyle dobrego ile powiadasz, niebędziesz przywiązywał żadnéj wagi do téj rozmowy... Zresztą, nieprzypisuj pan jak tylko wielkiej sławie przebiegłości którą posiadasz, gwałtowną chęć jaka mnie ogarnęła aby panu pokazać, że mogłem przeniknąć jego zamiary. Wybacz mi więc że byłem tak płocho dumny z pierwszego mojego zwycięztwa gdyż bardzo było dla mnie pochlebném. Co do tego abyś mnie sądził swym rywalem przy pewnéj zachwycającéj kobiécie, słowo moje powinno pana ubezpieczyć względem teraźniejszości i przeszłości... Co do przeszłości, mam tylko jeden sposób niezawodny usunięcia pańskich podejrzeń, to jest prosić pana abyś mi raczył wyświadczyć pewną przysługę. Byłoby to podłością z méj strony, gdybym będąc związany wdzięcznością, wczémkolwiek uchybił jego honorowi.
Po kilku chwilach milczenia i zastanowienia, pan de Serigny rzekł do mnie z wielką dobrodusznością: — Pan umiesz taki ton nadać każdéj rzeczy, iż niepodobieństwem jest, widzę to dobrze, mówić z panem pod utajonemi słowy; trzeba albo wszystkiego zaprzéć, albo się przyznać do wszystkiego: skłaniam się do drugiego, bo wiem że pan jesteś godnym człowiekiem i że umiesz dochować tajemnicy; lecz to wszystko nie mniéj dla tego jest dziwaczném. Ja, w moim wieku czynię zwierzenia się miłosne młodzieńcowi, który jak najdowcipniéj nażartował sobie ze mnie, który w oczy mi to powiedział, a który tak mnie zakłopotał zwierzeniami się które mi uczynił, nie względem siebie, jednak! lecz względem mnie, iż znajduję się w najgłupszém położeniu, jakie tylko może być w święcie. Szczęściem iż mi powiadasz że mogę się panu na co przydać... to imnie chroni od śmieszności, — dodał z najdoskonalszym wdziękiem.
— Posłuchaj więc pan! oto rzecz o którąby chodziło: chociaż niepoczuwam się abym posiadał dość zalet, i przymiotów dostatecznych do złudzenia Szacha Perskiego...
— Nie mówmy już o tém, — zawołał wesoło pan de Serigny. Uderzasz pan nieprzyjaciela powalonego na ziemię...
— Przyznam się panu, pańskie propozycje obudziły we mnie, że dumę bynajmniéj ani próżność, lecz mocną chęć poznania o tyle i,.i cross a polityczne, aby poznać czy prawdziwie umysł mój zdołał się kiedyś do nich nagiąć... Niewiem czy pan znajdujesz zawsze we mnie jeszcze te same zdolności...
— Ach! panie Hrabio! panie Hrabio! — zawołał pan de Serigny grożąc mi palcem.
— Przypuszczając więc już że posiadam te zdolności, tego bym tylko żądał po pańskiéj dobroci, ze, gdybyś kiedy potrzebował sekretarza tajnego, abyś mnie raczył przypuścić codzień na kilka godzin do swego gabinetu, jako piastujący ten urząd, był bym najzupełniéj na pańskie rozkazy; powierzyłbyś mi pan prace, które sądziłbyś iż możesz powierzyć człowiekowi pewnemu i umiejącemu dochować, tajemnicy. Po téj próbie, wiedziałbym istotnie czy mam jaką zdatność do interessów; a późniéj, gdybym sądził ze będę mógł pomyślnie dokonać jakiego dyplomatycznego polecenia, wtedy ośmielił bym się przypomnieć panu, że ci pozostaje do wypłacenia dług, który zaciągnąłeś względem mego Ojca.
— Jeszcze ucinek! — rzekł panele Serigny — lecz mniejsza o to! Ależ, czy doprawdy zatrudnienia tak nudne nie przestraszają pana? Miałbyś pan odwagę przychodzić pracować zemną trzy lub cztery godziny na dzień w moim gabinecie.
— Miał bym tę odwagę...
— Może pan nieuwierzysz że pańska propozycya przychodzi mi dziwnie w porę; mój tajny sekretarz właśnie co otrzymał miejsce przy legacyi Florentskiéj... nie ofiaruję panu jego miejsca, lecz ofiaruję udział jaki miał w mojéj pracy.
— I przyjmuję całém sercem i z najgłębszą wdzięcznością... Lecz, — rzekłem, rozczulony jego uprzejmością, i pragnąc zatrzeć urazę, którą mógł zachować za wyższość jaką nad nim miałem w téj rozmowie, — lecz patrz pan jak to umysł ludzki jest dziwaczny, i jak się do chodzi do tego samego celu, sprzecznemi zupełnie sposobami. Przybyłeś do mnie z dwoma wyobrażeniami, bardzo jasno zakreślonemi chciałeś usunąć rywala, któremu uczyniłeś za szczyt żeś go się obawiał, i namówić aby służył twojemu krajowi, człowieka, którego, jak mówisz, przeczuwałeś całą wartość... Stanowczo odmówiłem twoje ofiary, jednakże nie w skutek twéj woli, lecz w skutek woli mojéj najzupełniéj przybliżasz, się do tego samego celu; bo teraz nie mogę być dla pana przedmiotem zazdrości, i mam podzielać twoje prace... Teraz, śmiéj jeszcze powiedziéć, że to ja cię oszukałem! — zawołałem. — No, no, panie de Serigny, zmuszony jestem przyznać że jesteś tysiąc razy wyższy nad twoję świetną sławę, a to, co nazywałem mojém zwycięztwem jest tylko szczęśliwą przegraną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Umówiliśmy się z ministrem gdzie się jutro zejdziemy, i rozeszliśmy się.




Rozdział 6.
DYPLOMATYKA. ―

Skoro pan de Serigny odszedł, wpadłem znowu w całą gorycz uwag, w których jego rozmowa na chwilę sprawiła mi roztargnienie.
Pomimo wszelkich usiłowań jakie czyniłem aby usunąć z méj myśli wspomnienie pani de Fersén, wspomnienie to nieprzestawało mnie ścigać.
Cierpiałem bardzo; lecz to cierpienie, chociaż głębokie, nie było jednak bez pewnego rodzaju lubości, któréj dotąd jeszcze nieznałem.
Przekonany byłem żem szlachetnie postąpił względem Katarzyny, żem niezasługiwał na niesprawiedliwą surowość którą mnie obarczała, i czerpałem w tém pocieszającém przekonania dumne i odważne poddanie się losowi.
Zawsze śmiało spoglądałem na najokropniejsze zmiany mego życia. Niepozostawała mi żadna nadzieja być kiedykolwiek kochanym od pani de Fersen. Zebrałem więc z religijną prawie czcią w mém sercu i w mej pamięci wszystkie ślady tej miłości zachwycającéj, jak się zachowują drogie i święte zwłoki zmarłéj istoty, aby przychodzić codziennie wpatrywać się w nie z durniejącym smutkiem, coby od nich żądać uroku tęsknych wspomnień.
Jednakże nie chcąc uledz, i mając nadzieję znaleść jakie roztargnienie w pracy, chodziłem pilnie do pana de Serigny.
Był to istotnie najwyborniejszy człowiek.
Okazał się dla mnie pełen przychylności. Uwiadomiony zapewne o zwyczajnéj mojéj powściągliwości, dał mi niezadługo dowód pochlebnego zaufania, polecając mi zrobić jasny i krótki wyciąg z jego korespondencyi dyplomatycznéj, wyciąg który miał być, w miarę mojéj pracy, codziennie przedstawiany królowi.
Trzeba jednak wyznać ze ta praca daleko bardziej wydawała się ważną, niżeli nią była w istocie, gdyż żadna kwestya polityczna nie toczyła się w ten czas w Europie. Większa część tych depeszy, w ogóle pisana bardzo złą francuzczyzną, lub stylem najoschlejszym, obejmowała prawic zwykle tylko objaśnienia błahe i nic nieznaczące względem dworów zagranicznych, objaśnienia które dzienniki nieraz nawet ogłosiły.
Nie mogłem się przekonać o tém o czém zawsze miałem podejrzenie.
Tém bardziéj zastanowiła mnie błahość korrespondencyi którą miałem przed oczyma, że niegdyś odbyłem niejako z moim Ojcem kurs prawa, i przeczytałem z nim najsławniejszych negocyatorów ostatniéj połowy siedmnastego wieku... Ponieważ nasz pradziad odbył kilka poselstw wraz z panami d’Avaux, de Lyonne i Courtin, posiadaliśmy w Lerwal duplikaty jego i ich depeszy przyznam się też, że to czytanie i te nauki uczyniły mnie bardzo trudnym.
Po niejakim czasie dowiedziano się jakowe miejsce zajmuję przy panu de Serigny, i to mi szczególniejszą powagę zjednało w święcie. Wiedziano że nieszukałem posady, oddajac się dość usilnym pracom któremi się zajmowałem, i wnoszono z tego że moja nauka miała mi koniecznie utorować drogę do jak najwyższego losu.
Kilka okoliczności, będących jedynie dziełem przypadku, tém bardziéj powiększyły to przesadzone mniemanie.
Było to na balu u księżny de Berry.
Pan de Serigny, cierpiący z powodu podagry, nie mógł się na nim znajdować Lord Stuart, wówczas ambassador Angielski, który tak usilnie błagał naszego rządu aby jak najczynniéj poszukiwać morskiego rozbójnika z Porquerolles, przyszedł mi powiedzieć iż miano już ślad tego nędznika, iż spodziewano się doścignąć go, i żądał odemnie kilku nowych objaśnień względem téj sprawy. Wział mnie pod rękę i rozmawialiśmy przy oknie przeszło półgodziny.
Niepotrzeba było więcéj aby wprawić w mniemanie, że przypuszczony byłem do tego, co nazywają tak dobrodusznie tajemnicami stanu.
To jeszcze nie wszystko: około jedenastéj, miałem właśnie wychodzić z balu, gdym się zeszedł z królem, w chwili gdy się oddalał.
Miałem już zaszczyt być mu pierwéj przedstawionym; zatrzymał się obok mnie, i rzekł do mnie ze swą zwyczajną i pełną powabu uprzejmością:
— Czytam codziennie pański rapport... bardzo jestem z niego kontent; mocno mnie zajmuje; jest bardzo treściwy, i dzięki panu, mam tym sposobem zbiór, niezadając sobie pracy zajmować się żniwem...
— Wasza Królewska Mość zanadto jest dla mnie łaskawa, — rzekłem do Monarchy, — a jéj pochwała jest łaską,, układającą na mnie nowe powinności, których będę się starał okazać godnym.
Zamiast opuścić bal, Król usiadł na kanapie stojącej w pobliżu, i rzekł do mnie? Lecz opowiedz że mi tę historyę, o któréj dopiéro przed chwilą wspomniał mi Lord Stuart; to nadzwyczaj dziwne i zupełnie podobne do romansu.
Gdy Król usiadł rozmawiając ze mną, towarzyszące mu osoby stanęły dyskretnie opodal.
Opowiedziałem więc Królowi historyę morskiego rozbójnika z Porquerolles; słuchał mnie z zajęciem, uczynił mnie kilka zapytań, podziękował jak najuprzejmiéj i oddalił się.
Skoro Król odszedł, stałem się ogniskiem, do którego skupiły się wszystkie spojrzenia; bynajmniéj tego niepojmowano; Najjaśniejszy pan już wychodził, napotyka mnie, i oto, przeszło kwadrans jeszcze trawi na rozmowie ze mną... i to jeszcze prywatnéj rozmowie...
Musiałem być koniecznie jak najznakomitszym człowiekiem.
Wiedząc że nie było śmieszniejszego jak chcieć pochlubić się swoją znakomitością po scenie podobnéj, już miałem bal opuścić, gdy postrzegłem nadchodzącą ku sobie panią de Fersen, której już nienapotykałem od niejakiego czasu; zdała mi się być tak zmieniona, tak wychudła, że widok jéj okropną sprawił mi przykrość...
Ukłoniłem się jéj, nieczekając jéj nadejścia, i odeszłem, chociaż spojrzenie jéj było błagające, i zapewne dla tego tylko przybliżyła się do mnie, aby ze mną pomówić....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz odebrałem list od niej.
Prosiła mnie w najuprzejmiejszych wyrazach abym do niéj przyszedł; usprawiedliwiając się za swoją niewdzięczność, i czyniąc kilka uprzejmych zastosowań do przeszłości.
Pierwszem mojem wzruszeniem było pójść do Katarzyny.
Lecz zastanowiłem się niezadługo, iż to widzenie się zapewne bynajmniéj nie zmieni losu mojéj miłości. Zresztą, przypominałem sobie srogie obejście się pani de Fersen, i przez głupią powagę nieprzychyliłem się do pierwszéj proźby.
Napisałem do niéj list bardzo zimny i bardzo grzeczny, w którym wymawiałem, że się do niéj nieudaję, z powodów, które powinnaby zrozumieć.
Nieodpisała mi.
Sadząc że niema wielkiéj ochoty zobaczenia się znowu ze inną kiedy nienalega, przyklaskiwałem memu postanowieniu.
Dowiedziałem się niezadługo, iż Książę otrzymał rozkaz od swego dworu powrócenia do Rossyi, i przyznam się żem się bardzo zdziwił że żona wraz z nim niepojechała.
Co do pani de V**, zaklinałem ją, w imię przyjaźni, którą mówiła iż ma dla mnie, aby niedręczyła tak srodze pana de Serigny, oświadczając jéj, że już dłużéj nie będę się przychylał do figlów jej koketeryi; że zresztą okropnie się kompromituje, i że, prędzéj czy późniéj, będzie bardzo źle na święcie przyjmowana.
Odpowiedziała mi że rozprawiam jak kwaker, lecz, że dla rzadkości czegoś podobnego, chce zacząć żyć bez cienia nawet koketeryi.
W miesiąc po tém piękném postanowieniu, przyszła oświadczyć mi z wdzięcznością że nowy ten sposób życia zdawał się jéj śmiertelnie nudnym, lecz że sprawił effekt nadzwyczajny, i że poczyniono ogromne zakłady, chcąc wiedzieć czy wytrwa lub nie, w swojém nawróceniu. Co do ministra, mówiła, ponieważ przeszedł z głupowatości rozdrażnienia zazdrosnego do głupowatości ślepego uwielbienia, ani zyskała ani straciła na tém że go już więcéj niedręczy....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Naturalnie, pogłoski rozsiewane względem pani de V***; mnie uciszyły się niezadługo, i oskarżono mnie żem ją poświęcił dumnie.
Niekiedy niemogłem się wstrzymać od śmiechu, widząc uprzedzające grzeczności jakiemi mnie otaczano, gdyż nieprzestałem pracować u pana de Serigny, jedynie z nudów i nieczynności.
Cernay, którego spotykałem niekiedy, ukrywał nadewszystko swoję zazdrość pod pozorami najdwuznaczniejszego uwielbienia. — Jesteś biegłym człowiekiem, — mówił mi, — potrzebujesz uzyskać wszelkie powodzenia i uzyskasz je. Należysz teraz do składu Rządu... żyjesz poufale z Ministrami i Ambassadorami. Król poważa cię bardzo; nic bez ciebie nieprzedsiębierze; to też, mój drogi teraz nic ci niepozostaje, tylko chcieć... bo jesteś tak zręczny!! tak przebiegły!!
— Jakto?
— No, udawaj niewiniątko! Na balu w Tullieries, gdzie miałeś pokolei dwie konferencye tak ważne, i na które tak bardzo uważano, jednę z Lordem Stuart a drugą z Królem, który zatrzymał się przy tobie, i tak długo z tobą rozmawiał, zamiast odejść, jak pierwéj chęć okazał, cóżeś zrobił jako zręcznie umiejący się znaleść? zamiast pozostać, jakby po gapiowsku zrobił niejeden i pawił się z podobnych zaszczytów, co prędzéj zniknąłeś. Była to zarozumiałość lub raczéj jeniusz!... nieobecnością tez twoją uczyniłeś zadziwiające wrażenie..
— Tajemnica tego zniknięcia jest bardzo prostą mój kochany Cernay: miałem okropną migrenę, i chciałem jak najprędzéj pójść do domu.
— Dajże Pan pokój! — rzekł Cernay z najpowabniejszą naiwnością, — nie wmówisz we mnie aby kto mógł mieć migrenę, kiedy przez całą godzinę rozmawiał z Królem....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Już piętnaście dni upłynęło jak spotkałem ostatni raz Panią de Fersen na balu w Tuilleries, gdy jeden z moich plenipotentów wszedł do mnie z twarzą przerażoną.
Chodziło o uprzedzenie klęski bankructwa, które mogło mnie przyprawić o stratę pięćdziesięciu tysięcy talarów, które sądziłem umieszczone w jednym z najlepszych bankowych domów w Hawrze. Bankructwo niebyło jeszcze ogłoszoném, lecz już groziło, już się go domyślano.
Człowiek trudniący się mojemi interessami proponował mi abym jechał z nim natychmiast, i odebrał moje kapitały tamże ulokowane.
Summa tak była znaczny; iż niewahałem się ani chwili udać się do Hawru. Pełnomocnictwo, jakkolwiek rozciągłe, niemogłoby przewidzieć wszelkich wypadków tego interessu; a w podobnych zdarzeniach, obecność osoby interessowanéj wielką nieraz ma przewagę.
Napisałem słówko do pana de Serigny, powiadając mu, że ważne powody przywołują mnie do Hawru, i zostawiłem rozkaz w domu, aby mi do tego miasta wszystkie listy odsyłano...
We dwie godziny późniéj, byłem w drodze.
Już zbliżaliśmy się do ostatniej stacyi, która poprzedza Hawr. gdy posłyszałem tentent dwóch koni pędzących w całym galopie, rozlegające się trzaskanie z bicza, i głos, który niebyt mi nie znajomy, krzyczący: — Stój! Stój!
Moi pocztylioni spojrzeli na mnie, niewiedząc co czynić... Skinąłem na nich aby się zatrzymali, i natychmiast postrzegłem nadbiegającego do portiery mego powozu kuryera pani de Fersen: koń jego, cały bielejący od piany, miał boki ostrogami poszarpane.
Człowiek ten tak był zadyszany od szybkości swego biegu, że zaledwie zdołał wy mówić te słowa, list mi oddając:
— Panie Hrabio... to od Księżnéj... O cztery godziny drogi zdołałem dogonić pana Hrabiego... nie podobna mi było więcéj dokazać.
List ten te tylko zawierał słowa:
»Córka moja umiera... umiera... W Panu tylko cala moja ufność...«
— Każecie podwoić konie na stacyach, powrócicie na pocztę, — zawołałem na pocztylionów. — A ty, — rzekłem do kuryera, — czy możesz dobiedz aż do Paryża, i kazać mi przygotować konie.
— Mogę, Panie Hrabio...
— To więc na koń!
I poczciwy chłopak cwałem powrócił do Paryża.
— Ależ Panie, — zawołał blednąc mój plenipotent, Pan nie możesz powracać do Paryża; otóż przybyliśmy do Hawru.
Spojrzałem na niego z podziwieniem...
— A to dla czego?
— Lecz to bankructwo, Panie! — zawołał. — Pomyśl Pan że godzina zwłoki może wszystko zgubić... że chodzi o ocalenie lub stracenie pięćdziesięciu-tysięcy talarów!...
Najzupełniéj zapomniałem o przedmiocie mojéj podróży... — Masz słuszność, — rzekłem mu. Jesteś zaledwie o pół-milki od Hawru, uczyń dla mnie tę grzeczność i idź tam pieszo... i ułóż wszystko jak można najlepiéj.
I rozkazywałem otworzyć portierę.
— Ależ, Fanie, raz jeszcze powtarzam, to niepodobna, — odezwał się plenipotent osłupiały; — bez Pana nic niemogę nieiuam nawet udzielonéj sobie prokuracyi... Raz jeszcze powtarzam, bez Pana obecność moja najzupełniéj będzie bezużytoczną. Dojedź Pan przynajmniéj aż do Hawru; udamy się do notaryusza, Pan mi udzieli pełnomocnictwo, a w ówczas...
Pałałem niecierpliwością. — Mości Panie, — rzekłem do niego jaknajśpieszniéj, — udasz się do Hawru bezemnie, lub wraz ze mną powrócisz do Paryża. Portiera jest otwarta: wysiadaj Pan lub pozostań...
— Ależ Panie...
— Zamykaj portierę; a ty ruszaj do Paryża, zawołałem.
Plenipotent wysiadł natychmiast, mówiąc z miną rozpaczną: — Jak się Panu podoba, lecz nic nie będę miał sobie do wyrzucenia... możesz Pan uważać te pięćdziesiąt tysięcy talarów jako najzupełniéj stracone... Przyśléj mi Pan przynajmniéj pełnomocnictwo zaregiestrowane i t. d...
Niedosłyszałem reszty jego frazy.
Konie puściły się pędem...
Nigdy w życiu niepodróżowałem tak spiesznie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W Wersalu wydałem rozkaz alby się zatrzymać nieco opodal od bramy pałacu pani de Fersen.
Odym się do niego zbliżał, postrzegłem gruby pokład słomy na bruku.
Pomyślawszy, iż bardzo być może że czas niejakiś zabawię u pani de Fersen, a chcąc aby pobyt mój był tajemnicą, rozkazałem służącemu odprowadzić powóz do domu, i powiedziéć że zostałem w Hawrze, i że dla tego powóz odsyłam, iż chcę powrócić statkiem parowym.
Wszedłem do pałacu.




Rozdział 7.
IRENA. ―

Najmniejsze szczegóły téj sceny okropnéj obecne są jeszcze w méj myśli.
Północ biła gdym wchodził do przedpokoju apartamentu Pani de Fersen.
Był ciemny, niezastałem w nim żadnego z jéj służących; to mi się zdało rzeczą dziwną. Wiedziony wątpliwém światełkiem, przebyłem kilka salonów, z których jeden był tylko słabo oświecony; serce moje ściskało się z przerażenia.
Przybyłem do drzwi na w pół uchylonych.
Wtedy dopiéro kilka stłumionych łkań doszło do mego ucha.
Popchnąłem drzwi bez łoskotu.
Co za widok, o Boże! Łóżeczko Ireny, stało obok łóżka matki w głębi pokoju, zupełnie naprzeciwko drzwi.
Po prawéj stronie łóżka, Katarzyna, klęcząc, trzymała w swych ręku jednę z rąk swego dziecięcia.
Niemogłem widziéć twarzy téj matki strapionéj... kiedy niekiedy tylko, nagłém i konwulsyjném wstrząśnieniém drgnęły jéj ramiona...
Na lewo był Frank, wielki malarz, mąż Heleny...
Siedząc na małym stołeczku, rysował twarz umierającéj Ireny.
Ostatnią i okropną pamiątkę, którą zapewne chciała przechować pani de Fersen...
Frank za pomocą daszka u lampy, tak przysposobił światło, aby mogło padać wprost na twarz Ireny.
Reszta pokoju pogrążona była w głębokiej ciemności.
Wysoki starzec, ubrany w szubę futrem podszytą, oparty był na poręczy łóżka, w nogach dziecięcia. Włosy jego były białe; łyse i wypukłe jego czoło błyszczało jak kość słoniowa; nocny odblask światła zakreślał jego profil wydatny.
Był to doktór Ralph, lekarz pani de Fersen.
Zdawał się śledzić niespokojném okiem każde niedostrzeżone poruszenie na twarzy Ireny.
Siedząc w ciemnym zakątku pokoju, guwernantka, oparłszy głowę o mur, mogła zaledwie stłumić swoje łkania.
W chwili gdym wchodził, tak się stały bolesne, iż, tracąc nadzieję że je potłumić zdoła, wyszła, trzymając chustkę na ustach...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ja, także... zapłakałem gorzko na widok téj anielskiéj twarzyczki dziecięcia, tak pełnéj poddania się, tak łagodnéj, a która, pomimo zbliżającej się śmierci, zachowała charakter szczytnego wypogodzenia...
Żywo oświecona, twarzyczka jej blado-śniadawa, odbijała jasna na białości poduszek... piękne jéj czarne włosy spadały w nieładzie i przysłaniały jéj czoło... Wielkie jéj oczy na wpół przymknięte, dozwalały postrzegać z pod swych ociężałych powiek prawie zagasłę źrenicę. Z jéj małych ustek na wpół-otwartych, z tych ustek niegdyś tak rumianych, a teraz tak zbladłych, wydobywał się pośpieszny oddech, a często i szmer słaby i żałosny. Biedna ta twarzyczka, niegdyś tak okrągła tak świeżo dziecinna, już pokryta była śmiertelną bladością...
Kiedy niekiedy nieszczęśliwa dziecina, chwytała cóś w powietrzu drobnemi rączkami, lub przewracała z ciężkością główkę na poduszce, wydając głębokie westchnienie! Potém znowu wpadała w przerażającą odrętwiałość.
Twarz Franka, którego od dwóch lat niewidziałem, nosiła wyraz najdotkliwszego smutku...
I on także nie mógł łez swoich wstrzymać, ile razy zatrzymał spojrzenie na umierającéj twarzycce Ireny.
Spokojność, rozpaczne milczenie téj sceny, którą ogarnąłem jednym rzutem oka, tak wielkie na mnie zrobiły wrażenie, iż na chwilę stanąłem nieporuszony we drzwiach.
Pani de Fersen obróciła głowę ku zegarowi, potem potrząsnęła nią z rozpaczném poruszeniem.
Zrozumiałem ją... Zapewne zaczynała o mnie powątpiéwać!
Popchnąłem drzwi.
Katarzyna zobaczyła mnie, jednym skokiem stanęła przy mnie, i pociągając mnie ku Irenie, zawołała z wyrazem rozdzierającym:
— Ocal ją!... Miéj litość nademną! Ocal ją! Głos pani de Fersen był nagły, ucinany, i chociaż piękna jéj. twarz była wybladła i pobruzdżona łzami i utrudzeniem, można było dostrzedz i domyśleć się pod temi pozorami słabości, energii nadludzkiéj, do póty utrzymującéj matkę, dopóki jéj dziecię potrzebuje.
— Chwilkę — rzekł doktor Ralph, cichym i poważnym głosem... — To nasza ostatnia nadzieja... niezażywajmy jéj na ślepo.
Nieszczęśliwa kobieta ukryła głowę w swych ręku.
— Powiedziałem już Pani, — i doktór pokazał flaszeczkę napełnioną brunatnym płynem, — lekarstwo to ma ożywić gasnącego ducha tego dziecięcia, ma obudzić ostatnią iskierkę pojęcia, która może jeszcze w niéj tleje... Wtenczas widok osoby, która wywiera na nią tak szczególniejszy wpływ, cud może zdziała.... gdyż, niestety! Pani, cudu potrzeba aby twą córkę przywrócić do życia.
— Wiem o tém.... wiem o tém, — rzekła Katarzyna łzy swoje połykając, — jestem na wszystko przygotowana... a więc... na wszystko. Lecz ten napój?... Jakiż będzie jego skutek?...
— Mogę odpowiedzieć za skutek jaki wprost, natychmiast uczyni, lecz nie za dalsze skutki jakie może za sobą pociągnąć.
— Cóż więc robić?... o mój Róże! co robić? — zawołała Katarzyna w najokropniejszém udręczeniu.
— Nie wahaj się Pani, — zawołałem, — kiedy i tak ją sądzą zgubioną. Przyjmiéj przynajmniéj jedyny sposób, jedyną nadzieję, która ci pozostaje!...
— To także moje zdanie... Pani, niewahaj się dłużéj, — rzekł Frank, który podzielał nasze wzruszenie.
— Działaj Pan!!! — wyrzekła pani de Fersen cichym głosem, z wyrazem rozpacznego postanowienia, i padła na kolana obok córki.
— Zaczęła się modlić.
Ona, Frank i ja; wlepialiśmy spojrzenia bolesne i prawie niespokojnie w Doktora.
Sam jeden spokojny wśród tej straszliwéj sceny, zbliżył się w milczeniu i wolnym krokiem do Ireny.
Widząc wysoką jego kibić, twarz surową, długie włosy białe, ubranie dziwaczne, każdy by sądził iż to człowiek obdarzony czarodziejską potęgą, gotów dokonać za pomocą czarnoksięzkiego napoju jakoweś czary tajemnicze.
Nalał z flaszeczki kilka kropel płynu w złotą łyżeczkę.
Pani de Fersen wzięła ją i przybliżyła do ust swej córki.
Lecz ręka jéj tak mocno drżała, iż rozlała napój.
— Boję się! — rzekła z wyrazem obłąkania.
I oddała łyżeczkę doktorowi.
Ten napełnił ją znowu, i niezachwianą ręką przybliżył do ust Ireny.
Dziecię wypiło bez wstrętu.
Niepodobna byłoby wyrazić z jak śmiertelném udręczeniem, z jakiem przerażeniem czekaliśmy skutku tego napoju.
Sam nawet Doktór, pochylony z chciwą bacznością, wlepiał w twarz Ireny pałające oko.
Niezadługo napój działać zaczął.
Po trochu Irena zaczęła poruszać ramionami i rękami, policzki jéj ożywiły się słabym rumieńcem... Pokręciła kilka razy żywo głową po poduszce... wydała kilka skargliwych lecz słabych krzyków... zamknęła oczy, potém otworzyła je znowu...
Lampa stała w prost niéj. Ta żywa światłość boleśnie ją raziła, gdyż podniosła rączki do oczu.
— Widzi... widzi! — rzekł Doktór z żywością, która nam się zdawała być dobréj wróżby.
— Jest ocalona! — zawołała Katarzyna składając ręce, jak gdyby niebu niosła dzięki.
— Tylko żadnéj płochéj nadziei! Pani, — odezwał się surowo i prawie ostro doktór Ralph. Już Pani powiedziałem, ten pozór życia jest tylko sztucznym... Jest to galwanizm co porusza trupa; jedno tchnienie może skruszyć niedojrzany węzeł który przywiązuje jeszcze to dziecie do życia. — Potém dodał obracając się ku mnie:
— Za chwilę przyjdzie na Pana koléj spróbować, związać to pasmo tak słabe. Lecz oświadczam, że, jeśli to dziecie żyć będzie, czego, niestety, nieśmiem się spodziewać Panu to tylko będzie winna... nauka dotąd znana nie działa podobnych cudów.
— Sam tylko Bóg może je zdziałać, — rzekł Frank poważnym głosem.
— Lub pewne wpływy tajemnicze i zapewne magnetyczne, które zmuszeni jesteśmy przypuszczać niepojmując ich nawet, — dodał doktór.
Wzburzenie jakie napój sprawił w Irenie coraz to stawało się widoczniejszém; dwa lub trzy, razy westchnęła głęboko, wyciągnęła rączki, potém wyrzekła niezmiernie cichym głosem: — Moja matka... Artur!
— Teraz, — zawołał żywo doktór, — niechaj jedna z rąk dziecięcia będzie w ręku Pana, a druga w ręku jéj matki... przysuńcie się do niéj jak tylko można najbliżéj... i wołajcie na nią... zwolna... cicho... niechaj dźwięk ma dość czasu dojść do jéj osłabionego ucha.
Wziąłem jedną z rąk dziecięcia, matka wzięła drugą.
Ręka ta była wilgotna i lodowata...
Przybliżyłem się do Ireny. Wielkie jéj oczy, jeszcze bardziej zwiększone przez chorobę, błądziły tu i tam w około, jak gdyby szukały kogoś.
— Ireno... Ireno... oto jestem... — rzekłam do niéj cichym głosem.
— Ireno... moje dziecie... matka także jest przy tobie... — rzekła Katarzyna z wyrazem miłości i najstraszliwszéj niespokojności, niepodobnym do opisania.
Dziecię zrazu niezdawało się nas słyszeć.
— Ireno... to twój przyjaciel... to Artur i twoja matka... czyż niesłyszysz jéj głosu?...
— Twoja matka... o mój Boże!... ależ twoja matka jest przy tobie!... — powtórzyła Katarzyna.
Tą razą, spojrzenie dzięcięcia nie błądziło już więcéj... i nagle głowę poruszyła, jak gdyby daleki jakiś dźwięk raptem ją uderzył.
— Jakże jéj ręka? — spytał nas doktór cichym głosem.
— Zawsze zimna, — rzekłem mu.
— Zawsze zimna, — odpowiedziała matka.
— Tém gorzéj... stosunek jeszcze nie jest zupełnie zawiązany... Trzeba daléj próbować.
— Ireno... moje dziecię... mój aniele... czy słyszysz mnie?... to ja... Artur... — rzekłem:
Irena podniosła oczy i napotkała moje spojrzenie.
Nieraz słyszałem jak mówiono o złudzeniu magnetyczném, tego razu doświadczyłem jego wpływ i odwrotne działanie.
Wlepiłem spojrzenie chciwe i rozpaczne w blade spojrzenie Ireny... Zwolna, jak gdyby nabierał życia pod moim wzrokiem, wzrok jéj stawał się coraz mniéj przygasłym: rozjaśnił się, zabłyszczał, zapromieniał pojęciem.
Na jéj fizyonomii, która zdawała się odradzać do życia, mogłem iść ślad w ślad za postępami jéj rozumu, jéj myśli, które się obudzały.
Wyciągnęła ku mnie ręce, i anielski uśmiéch uleciał na jéj ustach.
Zbyt słaba aby mogła obrócić głowę, szukała matki spojrzeniem.
Katarzyna pochyliła się nad łóżkiem, trzymając zawsze, podobnie jak ja, jednę z rąk Ireny.
Popatrzywszy na nas przez chwilkę, dziecina zbliżyła zwolna rękę swéj matki do ręki mojéj; spojrzenie jéj stało się wilgotném, potém łzy jéj zaczęły płynąć obficie.
Skoro dotknąłem się ręki Katarzyny, doznałem w sercu raptownego i piorunnego wzruszenia...
Przez chwilę nic niesłyszałem, nic niewidziałem; ręka moja ściskała rękę Katarzyny, rękę Ireny, a dotknięcia te już mi się nawet uczuwać nie dawały.
Zdawało mi się iż potok elektryczności nas otacza, i w jednę istotę zlewa wszystko troje.
Było to wrażenie niewytłómaczalne, głębokie, prawie bolesne. Skoro przyszedłem do siebie, usłyszałem jak doktór zawołał: — Płakała, jest ocalona!...
— Powróciłeś mi ją! — rzekła Katarzyna. padając przedemną na kolana.




Rozdział 8.
GAIK. ―

Ta zbawienna kryzys uratowała Irenę.
Przez cały miesiąc, przez który trwało jeszcze osłabienie, nieopuszczałem jéj ani jednego dnia, ani jednéj nocy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za nadejściem wiosny, doktór Ralph radził pani de Fersen aby pojechała mieszkać na wsi z córką, i wymienił, jako najstosowniejsze, okolice Fontainebleau.
Pani de Fersen pojechała zobaczyć ładny domek zwany Gaikiem, leżący nieopodal od wioski Moret, zgodziła się, najęła go, kazała w nim poczynić potrzebne naprawy, i ułożyliśmy że pojedziemy w nim zamieszkać, wraz z Ireną, od początku Maja.
Gdyby moja ciągła obecność u pani de Fersen była znajomą, tłómaczono by ją sobie najohydniéj. Nazajutrz też po przesileniu choroby, które tak korzystném było dla Ireny, powiedziałem jéj matce, iż należało wzbronić komukolwiek wchodzić do jéj appartamentu, — prócz doktora, guwernantki i jednéj z kobiét pani de Fersen, któréj bardzo była pewną. Mieszkałem podczas choroby Ireny w pustym antressolu, którego okna wychodziły na plac także zupełnie pusty; nikt też niewiedział o moim powrocie do Paryża i o moim pobycie u Katarzyny.
Pani de Fersen zabierała ze sobą do Fontainebleau tych samych tylko służących co ją otaczali podczas choroby córki, jéj guwernantkę i dwie służące. Reszta jéj domu pozostawała w Paryżu.
Zadała aby na dwa dni mogła mnie poprzedzić do Gaiku.
Odjechała.
Nazajutrz otrzymałem objaśnienia najdokładniejsze aby się udać do małych drzwiczek zwierzyńca Gaiku.
O godzinie naznaczonéj byłem u drzwi; zastukałem, otworzyły się.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, lecz rzucało jeszcze kilka ciepłych promieni przez zieloną firankę altanki z glicynei z gronami fioletowemi, w cieniu któréj zastałem Katarzynę, która na mnie czekała, trzymając Irenę za rękę.
Byłoż to wspomnienie? byłoż to skutkiem przypadku? nie wiem tego; lecz podobnie jak pierwszego dnia gdy ją zobaczyłem na fregacie rossyjskiéj, Katarzyna miała na sobie białą muślinową suknię i czepeczek blondynowy, z gałązką czerwonego geranium.
Chociaż z przyczyny zmartwienia bardzo wychudła, zawsze jednak była piękną, i jeszcze bardziéj powabną niż piękną. Była to zawsze jéj kształtna i szlachetna kibić, jej twarz zarazem nakazująca, powabna i myśląca; jej wielkie oczy, których błękit tak był czysty i łagodny, osłonione frandzlą jéj rzęs długich i czarnych, jéj włosy hebanowe, których gęste sploty okolały jéj czoło białe, dumne i melancholiczne, i schodziły na jéj policzki pobladłe z boleści.
Irena, podobnież jak matka, ubrana była biało; długie jéj ciemne włosy zaplecione wstążkami, spadały na ramiona, a prześliczna jéj twarzyczka, chociaż zawsze poważna, i myśląca, zdawała się zaledwie nosić lekki ślad cierpień minionych.
Pierwszém wzruszeniem Katarzyny było wziąść córkę na ręce i złożyć ją w mych ręku, mówiąc do mnie z największém rozczuleniem: — Teraz, nie jestże to także twoja Irena?...
A wzrok jéj, chociaż łzami przyćmiony, błyszczał wdzięcznością i radością.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Są wzruszenia, których trzeba się wyrzec opisywać, gdyż są niezmierzone jak nieskończoność.
Gdy eon pierwszy wyskok szczęścia przeminął, pani de Fersen rzekła do mnie: — Teraz muszę Pana zaprowadzić do twego mieszkania.
Wziąłem ją pod rękę, Irena moję ręką pochwyciła, i dozwoliłem się prowadzić Katarzynie.
Milczeliśmy...
Idąc długą aleją, niezmiernie ciemną, gdyż słońce raptem zachodziło, przybyliśmy do wyrębu, będącego na skraju lasu.
— Oto pańska chatka, — rzekła do mnie pani de Fersen.
Moja chatka była cóś nakształt szaletu szwajcarskiego, na wpół-ukrytego pod klombem akacji różowych, lip i bzów, i zbudowana po nad brzegiem bardzo pięknego stawu, na wielkich odłamach skat piaskowych, właściwych okolicom Fontainebleau. Altanka ta, przeznaczona była aby zapewne służyła za upięknienie widoku, i starano się też korzystać z najmniejszéj drobnostki jéj zachwycającego położenia.
Gęsty kobierzec, utkany z sasanków, bluszczu mchów i dzikich poziomek, pokrywał prawie zupełnie skały białawe, a z każdego ich załomu wybiegała kępka irysów, rododendronów lub wrzosu.
Po za stawem, piękny trawnik okolony laskiem, wznoszącym się na pochyłości aż do wystawy domu w którym miała mieszkać pani de Fersen, a który spostrzegano z daleka.
Wzrok zatrzymywał się ze wszystkich stron na widnokręgu zieloności, utworzonym przez las gęsty, który okolał wysokie mury zwierzyńca i zupełnie je ukrywał.
Zapewne można było czegoś więcéj żądać co do rozmaitości widoków; lecz ponieważ nasze życie w Gaiku miało być otoczone jak najgłębszą tajemnicą, ta niezmierna i nieprzebyta zapora zieloności stawała się bardzo szacowną.
Za kilka minut, byliśmy już przy schodach chatki. Pani de Fersen wyjęła maleńki kluczyk — z zapasa, i otworzyła drzwi dolne.
pierwszy rzut oka postrzegłem że sama zajęła się urządzeniem dwóch małych saloników, z których się chatka składała. Wszystko tam było jak tylko można najprostsze, lecz zarazem i najbardziéj eleganckie. — Znalazłem tam wszędzie kwiaty, klawikord, stalugę malarską, książki które słyszała że jak najbardziéj lubię.
Nakoniec pokazując mi obraz w ramach hebanowych, bogato wysadzonych perłową macicą, pani de Fersen poprosiła mnie abym je otworzył: z jednéj strony znalazłem zachwycający szkic Ireny umierającéj, który Frank zrobił, a z drugiéj strony świeżo odmalowany portret Ireny, także pędzla Franka.
Wziąłem rękę Katarzyny, i poniosłem ją do ust moich z nie wysłowioném uczuciem wdzięczności.
Sama przycisnęła swą rękę do mych ust, z uczuciem pełném czułości.
Potém zaczęła namiętnie ściskać swą córkę.
Zamknąłem obraz, mocno rozczulony tym dowodem pamięci Katarzyny, któréj udzieliłem mego wyobrażenia względem portretów, obojętnie wystawianych dla oka każdego.
Skórośmy opuścili chatkę, słońce rzucało purpurowy i złoty swój odblask na spokojne wody stawku. Akacje sypały swój śnieg różowy i woniejący. Niesłychać było najmniejszego szelestu... Ze wszystkich stron widnokrąg okolony był wielkiemi massami zieloności.... znajdowaliśmy się w pośród samotności jak najgłębszéj, najspokojniejszéj, jak najbardziéj tajemniczéj...
Zapewne wzruszona na widok tego obrazu, tchnącego tak lubą tęsknotą, Katarzyna oparła się o poręcz ganku, i pozostała przez kilka minut zamyślona.
Irena usiadła przy jéj nogach, i zaczęła zrywać róże i powoje, aby z nich zrobić bukiet.
Oparłem się o drzwi, i pomimowolnie doznawałem bolesnego udręczenia przypatrując się pani de Fersen.
Miałem przepędzać długie dnie obok téj kobiéty tak namiętnie kochanéj.... a delikatność miała mi niedozwolić powiedziéć jéj choć słówko o téj miłości tak pałającéj, tak głębokiéj, którą wszystkie przeszłe wypadki bardziéj jeszcze zwiększyły...
A niewiedziałem czy jestem kochany... lub raczéj rozpaczałem abym był kochany; zdawało mi się że los który połączył, panią de Fersen i mnie, obok śmiertelnego łoża jéj córki, dozwolił nam podzielać przez cały miesiąc najstraszliwsze udręczenia, zbyt był fatalnym aby się mógł zakończyć uczuciem tak tkliwém...
Byłem pogrążony w tych smutnych myślach, gdy pan de Fersen uczyniła nagle poruszenie jak gdyby się ze snu przebudzała i rzekła do mnie: — Wybacz pan; lecz dawno już nie oddychałam powietrzem świeżém i uwonioném, jak jest to powietrze, iż prawdziwie jako samolub cieszę się tą zachwycają natura.
Irena rozdzieliła swój bukiet na dwoje; jednę połowę dała matce, mnie drugą, i puściliśmy się nazad do domu.
Przybyliśmy tam po dość długiéj przechadzce, bo zwierzyniec był bardzo wielki.




Rozdział 9.
― DNI SŁONECZNE. ―
W Gaiku, 10 Maja 18**[23]

J jedenasta wieczór, tylko co rozszedłem się z panią de Fersen. Otóż jestem w domeczku, w którym mam odtąd przy niéj mieszkać!
Doświadczam dziwnego uczucia.
Wypadki tak szybko po sobie następowały od miesiąca, serce moje wzburzone było tak rozmaitemi uczuciami, iż czuję potrzebę zdać sobie sprawę z mych wspomnień, z moich życzeń i moich nadziei.
Dla tego to piszę znowu ten dziennik, przerwany od mego wyjazdu z Kios.
Myśli tak tłumnie toczą się po mojéj głowie iż mam nadzieję, że gdy je napiszę, to staną się daleko jaśniejszemi; tak prawie postępuję jak ci ludzie, którzy nie mogąc zrobić rachunku na pamięć, przymuszeni są zrobić go na papierze.
Jakże się dla mnie skończy ta miłość? Doktór Ralph wyraźnie zapowiedział pani de Fersen, że moja obecność będzie jeszcze długo nieodbicie potrzebną do zupełnego uleczenia Ireny, i że przez dwa lub trzy miesiące jeszcze trzeba nadewszystko o tém myśleć, aby uspokoić wyobraźnię tego dziecięcia, i niedozwolić jéj aby doświadczyła najmniejszego wzruszenia albo najmniejszego zmartwienia: te wzruszenia tém były niebezpieczniejsze dla niéj, iż je głęboko ukrywała.
Pociąg jaki wzbudzałem w Irenie, pociąg który Doktór Ralph przypisuje stycznościom magnetycznym i tajemniczym, którego tysiąc przykładów przywodzi, bądź u ludzi, bądź u zwierząt, lecz których wyznaje jak, niemoże wytłumaczyć; pociąg ten, mówię, umieszcza mnie w dziwném położeniu.
Działanie mojéj obecności lub mego oddalenia na to dziecię, jest faktem dowiedzionym, niezaprzeczalnym. Od roku blisko, Irena przebyła trzy czy cztery kryzys, lekkie, niebezpieczne lub prawie śmiertelne, które nie miały innéj przyczyny, jak tylko tę że mnie niewidzi, a nadewszystko że mnie niewidzi przy swojéj matce... gdyż guwernantka jej powiedziała mi późniéj, że nasze nawet widzenia się w Tuilleries niemogły zupełnie zadowolić Ireny, która zawsze żałowała swego pobytu na fregacie.
Moja obecność jest niejako węzłem, który przywiązuje Irenę do życia.
Gdyby nie moja miłość, moja namiętna miłość ku Katarzynie, gdyby nie głębokie zajęcie jakie wzbudza we mnie jéj dziecię, ten konieczny obowiązek nieopuszczania nigdy Ireny, byłby dla mnie uciążliwy i przykry.
Lecz uwielbiam jéj matkę. Lecz, jeżeli porównywam uczucie które we mnie wzbudza, do innych uczuć których doznawałem, uczucie to jest najgłębszém ze wszystkich.... a jednakże trzeba ażebym, widując ją codziennie, ażebym zbliżony do niéj przez okoliczności, jak największe czyniące wrażenie, przez okoliczności jak największą pokryte tajemnicą, najbardziéj zdolne doprowadzić najspokojniejszą miłość aż do zapału, aż do egzaltacji, a jednakże trzeba abym milczał, aby Katarzyna była dla mnie tylko siostrą, przyjaciółką!
Musiałbym więc chyba w imieniu mego dawniejszego poświęcenia, w imienin fatalnego wpływu, który tak pomimowolnie wywieram na Irenę, przyjść mówić Katarzynie o nadziejach mojéj miłości.
Rola takowa byłaby podłą, pogardy godna.
A gdyby nieszczęśliwa matka była słabą! gdybym żądał jej miłości w nagrodę niego znajdowania się przy Irenie!...
Ach! myśl ta jest okropną!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Moje też postanowienie jest stałe, niezmienne.
Nigdy ani słówko o miłości z ust moich niewyjdzie....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



W Gaiku, 11 Maja 18**

Dobre moje uczynki nieszczęście mi przynoszą... Jeszcze jedna przyczyna więcéj, aby jak najzupełniejsze zachować milczenie.
Dziś rano przyniesiono dziennik do salonu.
Pani de Fersen wzięła jeden z nich i zaczęła go czytać.
Nagle postrzegłem jak przerwała swoje czytanie, zadrżała, zapłoniła się niezmiernie; potém, z wyrazem niemego podziwienia, spuściła zwolna swe ręce na kolana, potrząsając głową, jak gdyby mówiła; — Czy to być może.
Rzuciwszy potém na mnie spojrzenie łzami przyćmione, wstała nagle, i wyszła.
Niewiedząc czemu przypisać to mocne wzruszenie, podniosłem dziennik, i niezadługo następujęce wiersze wytłumaczyły mi podziwienie pani de Fersen.
„Wiadomo że dom *** i kompania, w Hawrze popadły od miesiąca w bankructwo, które, jak utrzymują, wynosi kilka milionów. Naczelnik tego domu popłynął potajemnie do Stanów zjednoczonych. Kilku wierzycieli, dość wcześnie uwiadomionych o zatrważających pogłoskach, które rozsiewano o gruntowności tego domu, poodbiérało część swych kapitałów. Pan Dumont, trudniący się interesami pana Hrabi Artura***, który także przez to bankructwo tracił sto pięćdziesiąt tysięcy franków, nie był tak szczęśliwy; nieposiadając wówczas potrzebnéj plenipotencji, chociaż przybył do Hawru aby zapobiedz téj klęsce, złożył swe zażalenie w kanecllaryi prokuratora Królewskiego, wnosząc, iż bankructwo powinno być widocznie uważaném za zmyślone i podstępne, lecz, ponieważ pozostałość zaledwie wynosi ośmdziesiąt tysięcy franków, liczni wierzyciele domu *** powinni uważać swe kapitały jako najzupełniéj stracone.
I ani de Fersen wiedziała o moim nagłym wyjeździć do Hawru, ponieważ jéj kurjer dogonił mnie właśnie gdy już do tego miasta wjeżdżałem. Powróciłem natychmiast; epoka tego powrotu zgadzała się z datą bankructwa. Było więc rzeczą dowiedzioną i widoczną dla Katarzyny, że pośpiech z jakim śpieszyłem do Ireny umierającéj, był jedyną przyczyną mojéj straty. To też teraz, bardziej niż ktokolwiek, powinienem się lękać żądać nagrody za moję ofiarę.
Przebiegając machinalnie gazetę, poniżéj wiadomości którą przytoczyłem, przeczytałem następujący dodatek, który mnie zajął.
Gazeta które czytałem, była gazetą prawie urzędową; można ją było uważać jako należycie o wszystkiém uwiadomioną.
„Mówią o kilku bliskich zmianach w naszém ciele dyplomatyczném. Wymieniają pomiędzy osobami, które mogą być powołane do piastowania bardzo znacznego urzędu w sekcyi interesów zagranicznych, pana Hrabię Artura, który, chociaż bardzo młody jeszcze, ma najzupełniejsze prawo do tego zaszczytu przez swe podróże, swe nauki i najskrupulatniejsze prace, jakim się poświęcał przez długi czas jako Naczelnik Gabinetu prywatnego Jaśnie Oświeconego Ministra Spraw Zagranicznych. Objaśnienia te, które możemy udzielić jako niezawodne, dowodzą dostatecznie że, gdy znamienitość rodu i korzyści majątku towarzyszą zdolności wielkiéj i powszechnie uznanéj, należy się wszystkiego spodziewać po pomocy i zachęcie ministrów Królewskich.
Ten dopisek pochodził z Gabinetu pana de Serigny, który sądził, w czasie mojéj nieobecności, uczynić mi wielką przyjemność, prosząc zapewne Króla o wyświadczenie mi jakowéj łaski.
Dość obojętny, przyznam się, na tę wiadomość, poszedłem do Katarzyny.
Spotkałem ją w jednéj z alei zwierzyńcowych.
— Wiem o wszystkiem, — rzekła, — wyciągając ku mnie rękę...
— Jeszcze to... jeszcze to... o mój Boże!... dodała wznosząc oczy do nieba. — A ja! cóż ja dla niego uczyniłam?
Te słowa doszły mi aż do samego serca i sprawiły mi wzruszenie tak lube, tak głębokie, iż nadzieje moje pomimowolnie się odżywiły... Lecz niezadługo powściągając te myśli, i chcąc zmienić tok rozmowy, rzekłem do niéj:
— Nie winszujesz mi więc pani moich przyszłych powodzeń? Spojrzała na mnie z zadziwieniem.
— Jakich powodzeń?
— Nie czytałaś więc pani dzisiejszéj gazety
— Czytałam.... Lecz o jakich że to powodzeniach pan mówisz?
— Mówią w tym dzienniku, że będę niezadługo powołany do ważnego urzędu w sprawach zagranicznych.
Katarzyna rzekła znowu, jak gdyby bynajmniej nieuważała na to co mówiłem:
— Chceszże mi pan uczynić jedno przyrzeczenie?
— Jakież to przyrzeczenie?
— Przyślę panu Irenę do chatki... lecz nieżyczę sobie widziéć się z nim dzisiaj... Niebędziesz się za to na mnie gniewał? — rzekła, podając mi smutnie rękę.
— Nie, bez wątpienia, — rzekłem niezmiernie zdziwiony tem nagłem postanowieniem.




W Gaiku 13 Maja 18**
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od jakże dawnego czasu dziennik ten jest przerwany?... nie wiem tego... niepamiętam już o tém.
Zresztą, wiemże teraz o czymkolwiek? mamże jakie wspomnienia?
Wszystko co mi się przytrafia nie jest że snem? snem tak świetnym, że sam siebie pytam gdzie jest granica rzeczywistości? gdzie się sen kończy? a gdzie zaczyna przebudzenie?
Sen, wspomnienia, przebudzenie!!! są to czcze i bezbarwne wyrazy... których aż do tego dnia zażywałem...
Chciałbym teraz nowych wyrazów, na odmalowanie tego, czego dotąd nieczułem.
Nie tylko używać dawniejszych wyrażeń na wydanie dzisiejszych moich uczuć zdaje mi się niepodobieństwem... lecz jeszcze widzę w tém bluźnierstwo, profanację... Niebyłże bym igraszką złudzenia?... Jaż to, ja prawdziwie... piszę to w Gaiku... w mojéj chatce?...
Tak jest, tak, to ja... patrzę na ten zegar, pokazuje piątą... widzę staw odbijający promienie słoneczne, słyszę jak drzewa drżą pod zadęciem wietrzyku, czuję woń kwiatów, a z daleka postrzegam jéj mieszkanie.
Więc to nie jest sen?
Zobaczmy, zgromadźmy moje wspomnienia... postępujmy pod górę, krok w krok, aż do źródła tego potoku szczęśliwości która mnie upaja...
Jakiż to dziś dzień?... sam już nie wiem... Ach! to niedziela... poszła na mszę dziś rano... płakała w kościele... bardzo płakała.
Błogosławione niechaj będą te łzy szacowne!
Lecz kiedyż to odebraliśmy te gazety?... Oto są,... onegdaj...!
Onegdaj!... rzecz dziwna!... Lata mogłyby — upłynąć od tego dnia, a niewydawałby mi się bardziej oddalonym!!!
Pomiędzy przeszłością wczorajszą która prawie dla nas była obojętną, a teraźniejszością dzisiejszą która jest wszystkiém dla nas... byłżeby więc cały wiek przedziału?...
Tak jest, było to onegdaj... kiedy Katarzyna poprosiła mnie abym ją samą zostawił.
Byłem jéj posłuszny; lecz zdaje mi się że to mnie bardzo zasmuciło.
Irena przyszła się bawić, na schodach chatki.
Zadzwoniono na obiad...
Zamiast ukazać się przy stole jak zwyczajnie, Katarzyna kazała mnie prosić abym sam jadł obiad, gdyż była cierpiąca!
Wieczorem, powietrze było ciężkie... Katarzyna zeszła do salonu... postrzegłem że była niezmiernie blada...
— Duszę się w moim pokoju, — rzekła do mnie, — jestem niespokojna.... udręczona.... mam nerwy rozdrażnione... zabiera się na tak wielką burzę!
Potém, żądała abym jéj podał rękę do przejścia się po zwierzyńcu... Przeciwnie swemu zwyczajowi, kazała pani Paul, guwernantce Ireny, aby szła za nami wraz z jéj córką. Puściliśmy się krętą aleją lasku, i przybyliśmy blisko małéj altanki, obrosłéj glicyneją, w któréj na mnie czekała z Ireną, pierwszego dnia mojego przybycia do Gaiku...
Niewiem czy to pochodziło z utrudzenia, wzruszenia lub też słabości, lecz Katarzyna uczuła się zmęczoną, i chciała usiąść na ławce darniowéj.
Słońce już zaszło, niebo okryte było chmurami, które purpurą, oblewały ostatnie promienie słońca, i co chwila migały po niem ślepiące błyskawice, które Irena ścigała ciekawém i uspokojoném już okiem.
Katarzyna nic nie mówiła... i zdawała się głęboko w myślach pogrążona.
Zmrok zaczynał już przyciemniać lasek gdy Irena, którą guwernantka trzymała na kolanach, zasnęła.
— Pani, panna Irena usypia, — rzekła pani Paul; — Doktór bardzo zalecał aby jéj niewystawiać na chłód wieczorny...
— Powróćmy do domu, — rzekła do mnie Katarzyna... I wstała.
Tak była słaba, iż opierała się na mojém ramieniu całym swoim ciężarem.
Tak uszliśmy kilka kroków... lecz jak najwolniéj: pani Paul poprzedzała nas z Ireną.
Nagle uczułem Katarzynę prawie mdlejącą, rzekła do mnie cichym głosem: — Nie mogę już ani kroku daléj stąpić... tak jestem zmęczona...
— Staraj się pani, — rzekłem, — dojść przynajmniéj do chatki, jest już bardzo blisko... spoczniesz sobie na ławce która jest przededrzwiami...
— Lecz Irena? — zawołała z niespokojnością.
Zakręt drogi zakrył przed nami guwernantkę, która znaczny kawał już nas wyprzedziła.
Podpierałem Katarzynę, i za kilka sekund już siedziała przed drzwiami chatki.
Nawalne chmury rozproszyły się; u stóp naszych widzieliśmy staw, w którym gwiazdy zaczynały się odbijać... Powietrze napełnione było zapachem kwiatów, który w dzień burzliwy i gorący bardziéj jeszcze jest przenikającym... najlżéjszy wietrzyk niepowiewał, najmniejszego nawet nie było słychać szmeru.
Noc była tak spokojna, tak piękna; tak przezroczysta, że przy jej niepewném świetle mogłem doskonale rozpoznać rysy Katarzyny....
Całe moje życie zbiegło się niejako do serca, które biło gwałtownie.
Podobnież jak Katarzyna, czułem się także utrudzony, omdlały, skutkiem téj ciepłéj i wonnéj atmosfery która nas okolała....
Pani de Fersen siedziała oparta na poduszkach; czoło jéj spoczywało na jednéj jéj ręce.
Spokojność tak była głęboka, iż słyszałem pośpieszny odgłos oddechu Katarzyny.
Wpadłem w głębokie zadumanie, zarazem lube i smutne.
Nigdy może niemiałem napotkać sposobności tak dogodnéj dopowiedzenia Katarzynie wszystkiego com czuł; lecz delikatność, lecz obawa iż się zdaję mówić w imieniu wyświadczonéj przysługi, czyniły mnie niemym.
Nagle zawołała:
— Błagam Fana, niepozostawiaj mnie z mojemi myślami, niechaj głos twój usłyszę...
Powiedz mi co zechcesz... lecz przemów do mnie; zaklinani cię! przemów do mnie.
— I cóż Pani powiem?... — odezwałem się z uległością.
— Co zechcesz?... — zawołała składając ręce z postacią błagającą; — mów co chcesz! lecz mów do mnie, wydrzéj mnie myślom które mnie udręczają... miéj nademną litość, lub raczéj bądź bez litości,... oskarżaj mnie, czyń mi wyrzuty, powiedz że jestem kobiétą tak niewdzięczną tak samolubną... tak podłą, iż nieposiadam odwagi wdzięczności, — zawołała pomimowolnie zapalając się, i jak gdyby wykrywała tajemnicę zbyt długo tajoną. — Nieszczędź mi wyrzutów, bo niewiesz ile twoje poddanie się złego mi robi... niewiesz jakbym pragnęła widzieć cię mniéj wspaniałym.
Gdyż nakoniec... co powiedzieć o kobiécie, która napotykając przyjaciela pewnego, dyskretnego, dozwala się przez sześć miesięcy otaczać staraniami najdelikatniejszemi, najpełniejszemi uszanowaniu, które widzi go poświęcającego się na najmniejsze kaprysy biednéj słabéj dzieciny, ta która nakoniec, za całą wdzięczność, i to z najpodlejszego, z najwstydniejszego powodu, oddala od siebie po brutalsku tego przyjaciela... To jeszcze niewszystko, ta kobiéta, w najokropniejszém zdarzeniu, znowu potrzebuje tego mężczyzny... on sam jeden tylko może ocalić życie jéj córki... przywołuje go natychmiast, gdyż nie, że wszystkiego może się spodziewać od bezinteressownego wyrzeczenia się tego serca heroicznego; on, poświęcając wszystko, przybiega natychmiast aby uchronić dziecię od śmierci...
— Proszę cię, Pani, niemówmy już o tych smutnych wspomnieniach... myślmy tylko o teraźniejszém szczęściu, — rzekłem...
Lecz zdawało się iż Katarzyna mnie niesłyszała, i daléj mówiła z coraz bardziéj zwiększającym się zapałem, który mnie przestraszył.
— A jeszcze ten przyjaciel tak dobry, tak szlachetny nigdy nieośmielił się wyrzec słówka mogące miéć choć najmniejsze zastosowanie z jego uwielbienia godném postępowaniem! Duch opiekuńczy téj kobiéty i jéj dziecięcia, gdy oboje cierpią... poprzestaje na tém aby być przy nich... zawsze przy nich... łagodny, smutny, poddany i uległy... a potém, kiedy dokazał je ocalić, gdyż ocalić dziecię, jest to ocalić i matkę, odchodzi, dumny, milczący, niewyrzekłszy ani słowa... Szczęśliwy zapewne dobrem które zdziałał, lecz zdając się lękać niewdzięczności, lub pogardzać wdzięcznością którą wzbudza...
Głos Katarzyny stawał się coraz bardziéj krótki i ucinany; upojony byłem temi słowy; lecz zdawały się prawie wydarte być Katarzynie gorączkowém podburzeniem; tak wielką stawiały sprzeczność z jéj zwyczajną powściągliwością, iż lękałem się aby ten rozsądek, dotąd tak mocny i pogodny, niedoświadczył nakoniec opóźnionego działania straszliwych wstrząśnień, które, od sześciu tygodni, tak nim mocno zatrzęsły...
— Katarzyno, Katarzyno! — zawołałem, — aż nazbyt kochasz twoje dziecię, abym mógł kiedykolwiek wątpić o twojéj wdzięczności! Mojéj najdroższéj mojéj najszacowniejszéj nagrodzie...
Chociaż słyszała moją odpowiedź, kiedy do niéj uczyniła zastosowanie, Katarzyna mówiła jednak, z coraz to namiętniejszém nagięciem głosu.
— O! tak, tak; wmów we mnie mocno że uczucie rozkoszne... i niezwalczone, które mnie zachwyca i upaja w téj chwili... że uczucie to jest wdzięczność... powiedz mi że nic świętszego, nic pobożniejszego, nic bardziéj prawnego, jak to czego doznaję... Kobiéta ma przecie prawo poświęcić swe życie temu który jéj dziecię powrócił! nadewszystko gdy tenże... równie wspaniały jak delikatny... nigdy nie śmiał powiedziéć ani słówka swéj słusznéj nadziei... to też... niedoniejże to... czyż nie do niéj należy... przyjść... spytać go... ze szczęściem, z dumą... Jakże kiedykolwiek wynagrodzić tyle miłości?
— Podzielając ją!... — zawołałem.
— Wyznając:... że ją zawsze podzielałam... — rzekła Katarzyna słabym głosem.
I jak gdyby wysilona, opuściła swe ręce na ręce moje.




W Gaiku. 16 Maja 18**.

Biada!... biada!...
Od wczoraj niewidziałem jéj. Doktór Ralph przybył tu dzisiejszéj nocy, znajduje ją w jaknajwiększém niebezpieczeństwie... przypisuje tę gorączkę pożerczą, to straszliwe obłąkanie reakcyi wszystkich udręczeń które nieszczęśliwa kobiéta tłumiła w sobie podczas choroby córki...
Lecz nie wie wszystkiego...
Ach! jakże jéj zgryzoty muszą być strasznemi! jak musi cierpiéć okrutnie! a nie jestem przy niéj, a być przy niéj niemogę.
Ach! tak jest, kocham ją... kochanm ją wszystkiemi siłami mojéj duszy, gdyż to wspomnienie upajające, które mi prawie zmysły ze zbytku szczęścia odejmowało, przeklinam je teraz!
Widok Ireny przykrość mi sprawia... dzisiaj dziecina ta zbliżyła się ku mnie, odepchnąłem ją... fatalną jest dla swojéj matki, jak może dla mnie samego fatalną będzie...
Doktór Ralph z tąd wychodzi... nic się niepolepszyło.
Postrzegłem w nim osobliwszą zmianę.
Dziś rano, jak zwykle, przychodząc, podał mi rękę z uprzejmością; zwykle twarz jego surowa wyrażała uczucie uprzejmości zbliżając się ku mnie... Dziś wieczór, podałem mu rękę, niewziął jéj. Spojrzenie jego zdawało, mi się być surowe, badawcze... Uwiadomiwszy mnie pokrótce o stanie zdrowia Katarzyny, wyszedł z miną lodowatą.
Czyżby Katarzyna co powiedziała w obłąkaniu gorączki?...
Ach! ta myśl jest okropną... na szczęście nikt przy niéj nie był prócz guwernantki Ireny i doktora Ralph.
Jednakże!... jednakże!... ta guwernantka należy do służby jéj domu, ten doktór jest obcym! a ona tak dumna bo zawsze miała prawo być dumną... może odtąd będzie przymuszona płonić się przed temi ludźmi!
Jeśli mówiła... nie wie o tém, nigdy zapewne wiedzieć niebędzie; lecz oni wiedzą,... mają może w swych ręku jéj i moje tajemnicę...
Gdyby jedném słowem można zgładzić te dwie osoby... zdaje mi się iżbym je wymówił...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



W Gaiku 17 Maja 18**.

Co czynić? czego się chwycić, jeśli choroba nie przestanie postępować z tą samą szybkością? Doktór Ralph niechce już brać sam jeden na siebie téj odpowiedzialności.... zgromadzi wtenczas kilku doktorów na konsultacyą...i...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niemogę dłużéj pisać, łkania mnie zaduszają...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Dziwna rzecz zdarzyła mi się dziś rano.

Skoro Doktór doniósł mi że choroba Katarzyny pogorszą się... powróciłem tutaj, do mojéj chatki; chciałem napisać to co czułem, gdyż ani chcę, ani mogę, powierzyć nikomu moje radości lub moją boleść; gdy też serce moje przepełnione jest szczęśliwością lub nieszczęściem, wielkiéj doświadczam ulgi wylewając na papier te nieme zwierzenia się...
Dowiadując się o nowém niebezpieczeństwie które groziło Katarzynie, tyle ucierpiałem, iż chciałem napisać moje udręczenia... to jest wylać je z méj duszy.
Było mi to jednak niepodobna... zdołałem zaledwie skreślić drżącą ręką słowa zaczynające tę stronnicę, a które co prędzéj łzy mi przerwały...
Poszedłem wtedy do zwierzyńca...
Tam, pierwszy raz, gorzko żałowałem, o! bardzo gorzko żałowałem, że niemam ani wiary ani nadziei religijnéj...
Mógłbym się był modlić za Katarzynę!
Niemasz zapewne nic bardziéj udręczającego jak poznać przerażjącą próżność modłów przesyłanych do nieba za istotę ukochaną którą drzemy utracić, lecz, przynajmniéj, mamy choć minutę nadziei... lecz, przynajmniéj, wypełniamy powinność... lecz przynajmniéj boleść nasza przybiera mowę, — niesądzimy ją niepłodną!!!
Lecz nie módz powiedzieć żadnéj potędze ludzkiéj, lub nadludzkiej ocal ją!!! to okropnie.
Uczułem tak boleśnie tę niemożność, iż obłąkany, rozpaczny, padłem na kolana, sam niewiedząc do kogo przesyłam moje żarliwe modły. Lecz głęboko przekonany, w téj chwili gorączkowego omamienia, że głos mój będzie usłyszanym, zawołałem: — Ocal ją! — ocal ją!... Potém, pomimowolnie, zabłysła mi nadzieja, miałem niejako przekonanie żem dopełnił mego obowiązku.
Późniéj płoniłem się za to, co nazywałem moją słabością, moją lekkomyślnością.
Ponieważ rozum mój nie mógł pojąć, a zatém niemógł wierzyć w twierdzenia, stanowiące rozmaite wiary ludzkie, do jakiegoż Boga się modliłem?...
Jakoważ potęga zdołała mnie zmusić do tej modlitwy?... ostatniego krzyku, ostatniego wysłowienia rozpaczy?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kryzys, któréj się doktór lękał, nie nastąpiła...
Katarzyna nie jest zdrowszą, ale też nie jest bardziéj chorą... Maligna trwa jednak zawsze.
Obojętność doktora Ralph względem mnie jest zawsze nadzwyczajną.
Odkąd Matka jéj jest chora, Irena daje częste dowody czułości i tkliwości dziecinnéj, lecz poważnéj i śmiałéj jak jéj charakter.
Dziś rano powiedziała mi:
— Moja matka wiele cierpi, nieprawdaż!
— Bardzo cierpi, moja biedna Ireno!
— Gdy dziecię cierpi, matka przychodzi cierpieć na jego miejscu, aby więcéj niecierpiało, nieprawdaż? — spytała mnie poważnie.
Zdziwiony tém osobliwszém dowodzeniem, spojrzałem na nią, bacznie, nic jéj nieodpowiadając, i znowu daléj mówiła:
— Chcę cierpiéć na miejscu mojéj matki... zaprowadź mnie do doktora.
To dzieciństwo, na które bym się był dawniéj uśmiéchnął, w inszych okolicznościach, napełniło moje serce goryczą... i uściskałem Irenę aby łzy moje ukryć.




W Gaiku, 17 Maja 18**.

Jest nadzieja... maligna ustaje... głębokie odrętwienie po niéj następuje. Doktór Ralph lękał się gorącości, pośpiechu jéj krwi rozognionéj.
Teraz lęka się odrętwienia, słabości.
Odzyskała przytomność umysłu... najpierwszym jéj wyrazem było imię córki.
Guwernantka mi powiedziała, — że doktór jeszcze niepozwolił jéj przyprowadzić.
Ze dwadzieścia już razy chciałem się spytać pani Paul czy Katarzyna wspominała o mnie... lecz nieśmiałem....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



W Gaiku, 18 Maja 18**.

Dzisiaj, pierwszy raz, doktór Ralph pozwolił guwernantce zaprowadzić Irenę do pani de Fersen.
Oczekiwałem z bolesną i niespokojny niecierpliwością chwili, w któréj zobaczę znowu Irenę mając nadzieję że mi udzieli jakich objaśnień względem matki... a w nich może znajdę choć słówko o mnie, choć wspomnienie Katarzyny.
Skoro odzyska zupełną przytomność, niewiem jak pani de Fersen postąpi sobie względem mnie.
Często, podczas paroksyzmu rozpacznych zgryzot, kobiéty nienawidzą, mężczyzny któremu uległy... całą gwałtownością swych żali, całą siłą swéj boleści, obarczają go wyrzutami; na nim to samym ma ciężyć cała odpowiedzialność zbrodni; kobiéta niebyła współwinowajczyną, lecz ofiarą.
Jeśli dusza ich pozostała czystą, pomimo chwili mimowolnego obłąkania, szczere czynią, postanowienie niewidywania więcéj tego który je uwiódł... i nie miéć więcéj do opłakiwania jak tylko zdradę, podstęp.
Zrazu, wierne są temu przedsięwzięciu.
Starają się, nie wymówić, lecz okupić swój błąd we własnych oczach, najściślejszém wypełnianiem swych powinności; lecz pamięć tego błędu istnieje,... zawsze istnieje....
Im bardziéj serce jest szlechetne, im bardziéj sumienie jest surowe, tém zgryzota jest nieuibłagańszą... Wtedy, nieszczęśliwe, cierpią okropnie... gdyż są same, gdyż są zmuszone pożerać swe łzy samotne i uśmiéchać się do świata...
Wtenczas, przerażone niekiedy tą samotnością, tém niemém skupieniem w sobie wszystkich cierpień, odważają się żądać pociechy i siły od tego który je zgubił. Na zgryzoty swoje zaklinają go aby zapomniał chwilę błędu... aby był tylko dla nich przyjacielem szczerym, tylko powiernikiem zgryzot których był przyczyno. Lecz, prawie zawsze, kobiéty niewypłakały jeszcze wszystkich łez swoich...
Mężczyzna, bardziéj grubijański, jak ród jego, niepojmuje tego szczytnego passowania się miłości i powinności, które im tyle cierpień sprawuje. To męczeństwo każdo chwilowe, te groźne obawy, które obudzą w nich wspomnienie honoru, rodziny, relgii znieważonéj; przerażające te tortury, straszliwe te udręczenia, mężczyzna nazywa je śmiesznym kaprysem, skrupułami pensyonarskiemi i tém podobnie.
Jeśli passowanie przedłuża się, jeśli biedna kobiéta wyniszczona, starga swe życie aby ukryć pozory boleści która ją hańbi, i dzielnie opiéra się aby powtórnego niepopełnić błędu, mężczyzna rozdrażnia się, oburza przeciwko téj skromności raniącéj jego miłość własną, jego namiętność pożądliwy i zwierzęcą; raz ostatni ubliża tak wielkiéj cnocie, tak wielkiemu nieszczęściu, tak wielkiéj odwadze, mówiąc strapionéj kobiécie, że to odzyskanie zasad moralnych jest nieco zapóżném; i upojony niecną zemstą, biegnie natychmiast popisywać się przed wszystkiemi, z cynizmem właściwym swéj naturze, z innym znowu związkiem.
A był kochanym, a jest kochanym! a kobiéta, piękna i cnotliwa kobiéta, narażała dla niego swój honor, swą przyszłość, przyszłość swych dzieci! gdy tymczasem on, byłby się podle cofnął przed najmniejszą z tych ofiar...
Dla czegóż tak nędzny, a jednak tak wielbiony?... Dla tego, bo kobiéty daleko bardziéj kochają mężczyzn za przymioty, które im w swojéj utworzyły wyobraźni, i któremi wymagająca ich delikatność lubi ich przyozdabiać, niżeli za przymioty które w istocie posiadają.
Jeśli, przeciwnie; przez bardzo rzadki wyjątek, mężczyzna pojmuje co jest świętego i zachwycającego w zgryzocie, jeśli stara się uśmierzyć boleści których był przyczyną, jego łagodność, jego poddanie się mają dla kobiéty daleko większe jeszcze niebespieczcństwa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Katarzyna... miałażby doświadczać tych zgryzot nieustających?
Lub, podobnie jak te kobiéty, które przez niezasycalne pragnienie poświęcania się, lub przez wstydliwość zmartwienia, ukrywają swe cierpienia, i dozwalają tylko postrzegać swe szczęście, chciałażby Katarzyna abym niewiedział o jéj udręczeniach?....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Znając ją tak dobrze jak znam, sądzę że będę prawie mógł odgadnąć jakie będą jéj uczucia ku mnie po tém, co Irena powtórzy mi z jéj rozmowy.
Czekam też przybycia tego dziecięcia z najżywszą niecierpliwością....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niebiańska radości!!! widzę Irenę nadbiegającą z bukietem róż w ręku....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Serce mnie nie zwodzi: to Katarzyna mi ją przysyła.
Wybacza mi moje szczęście...




Rozdział 10.
― KOBIETA POLITYCZNA. ―

Tu kończą się ustępy dziennika, który niegdyś pisałem w Gaiku....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przez cztery miesiące które nastąpiły po wyznaniu Katarzyny, a któreśmy popędzili w téj głębokiéj samotności, życie moje tak najzupełniéj było zajęte upojeniami naszéj miłości bez ustannie się odradzającéj, że niemiałem ani czasu, ani potrzeby, skreślania tylu najrozkoszniejszych wzruszeń.
Wtedy Katarzyna wyznała imi, że od czasu naszego wyjazdu z Kios uczuła ku mnie jak najżywsze zajęcie.
Gdy jéj pytałem, dla czego raz tak się okropnie ze mną obeszła, prosząc mnie abym niewidywał jéj córki, powiedziała mi iż rozpacz jakiéj doznaje czując się coraz bardziéj owładnięta przywiązaniem, które ku mnie doznaje, połączona z zazdrością i ze zmartwieniem, wiedząc ze jestem zajęty kobiétą równie płochą jak pani de V***, zniewoliły ją jedynie do położenia końca tajemniczéj poufałości, któréj Irena była węzłem, chociaż postanowienie to niewymownie wiele ją kosztowało.
Dowiadując się nakoniec o skończeniu mego mniemanego związku z panią de V*** i widząc że nieobecność, zamiast zmniejszyć wpływ jaki na nią wywierałem, bardziéj go owszem zwiększała, Katarzyna nieraz próbowała zawiązać na nowo nasze dawniejsze stosunki. Irena prócz tego zaczynała mocno się smucić że mnie więcéj niewiduje. — Lecz miłość tak jest niewytłómaczalną w swoich sprzecznościach i swych delikatnościach, — rzekła do mnie Katarzyna, — że ta już sama przyczyna, połączona z twoją pozorną pogardą i obojętnością, zawsze mnie czyniły wąchające się aby szczerze zbliżyć się ku tobie, lękając się aby mój postępek niewydał ci się jedynie natchniony moją troskliwością o zdrowie córki.
— Jednakże stan tego biednego dziecięcia tak bardzo się pogorszał, że na balu, w zamku, mocno postanowiłam przezwyciężyć moję nieśmiałość i wszystko panu powiedziéć; lecz twoje obejście się tak było zimne, odjazd twój tak nagły, iż stało się to dla mnie niepodobieństwem... Nazajutrz napisałam do pana... lecz nieodpisałeś mi.... Niestety! życie Ireny musiało być w jak największém niebezpieczeństwie abym ośmieliła się znowu pisać po pana do Hawru!.... Bóg najlepiéj wie z jak podziwienia godną wspaniałością wysłuchałeś méj prośby....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy pierwsza gorycz tych zgryzot przeminęła miłość Katarzyny ku mnie stała się spokojną, pełną godności i prawie pogodną.
Czuć można było, iż wszystko uczyniwszy aby oprzeć się namiętności nieprzezwyciężonéj była usposobioną znieść z odważném poddaniem się skutki swojéj słabości.
Cztery miesiące któreśmy przepędzili w Gaiku były dla mnie, były dla niéj, ideałem szczęścia.
Lecz pocóż mówić o szczęściu?... wszystko to teraz jest tylko gorzkim i zimnym popiołem!...
Ale niestety! cóż to szkodzi, muszę nieprzestawać smutnego obowiązku który sam na siebie włożyłem....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skoro tylko zdołałem wydrzeć kilka minut mojéj miłości, napisałem do pana de Serigny, dziękując mu za jego uprzejme chęci, o których uwiadomił mnie przypisek urzędowego dziennika, i także aby go uprzedzić iż pozostanę jeszcze oddalony przez kilka miesięcy, że niemogę mu wymienić miejsca mojego siedliska lecz że go proszę, wrazić gdyby go pytano o imnie, aby w taki sposób raczył odpowiedzieć, iżby mnie jeszcze sądzono za granicą.
We Wrześniu, Katarzyna dowiedziawszy się że mąż jéj przybędzie z końcem roku, oznajmiła mi iż pragnie powrócić do Paryża.
Ta chęć Katarzyny zadziwiła mnie i zasmuciła. Długośmy rozstrzygali zapytanie czy daléj będę się zajmował, lub nie, obowiązkami które przyjąłem na siebie przy panu de Serigny.
Katarzyna stale i uporczywie skłaniała mnie do tego abym ich nieporzucał.
Na próżno jéj przedstawiałem iż te godziny nie znaczącéj pracy będą skradzione naszéj miłości, i że nie znajdę już żadnego powabu w tém zatrudnieniu, w którém tylko szukałem roztargnienia mojéj boleści. Na próżno jéj przedstawiałem, że cała korrespondencya którą mi poruczono, toczyła się tylko o najnędzniejszych w święcie przedmiotach, i nieprzedstawiała mi żadnego zajęcia.
Na to mi odpowiadała że, czy prędzéj czy późniéj, wielkie kwestye będą się koniecznie toczyć w wysokich sferach politycznych, i że wówczas pożałuję żem urząd ten porzucił. Okazywała się nakoniec tak dumną, tak szczęśliwą honorami, które jak mówiła, zasługi moje ściągnęły na mnie ze strony króla, przyznawała się, że jest tak pyszną mojém powodzeniem, iż skończyłem na tém, bo jéj przyobiecałem wszystko co tylko chciała w tym przedmiocie.
Ułożyliśmy więc pomiędzy sobą, że zajmę znowu miejsce przy panu de Serigny.
Aby nieprzybyć do Paryża razem z panią de Fersen, i wmówić żem czas niejakiś podróżował, miałem wyjechać z Gaiku do Londynu, a potém powrócić do Paryża, aby się znowu połączyć z Katarzyną.
Po piętnastu dniach przepędzonych w Anglii, powróciłem do Paryża i znowu byłem przy pani de Fersen.
Pan de Serigny przysłużył mi się wedle mego życzenia, powszechnie sądzono iż ważne poselstwo zatrzymało mnie przez sześć miesięcy za granicą.
Minister zdawał mi się być bardzo kontent że znowu z nim zasiadam przy jego stoliku do pracy; gdyż Król, jak mówił, raczył nie raz pytać kiedy powrócę, oświadczając swój żal że depesze nie przezemnie już były wypracowywane.
W oczach świata nie widywałem pani de Fersen częściéj jak przed naszym odjazdem do Gaiku; lecz zwolna odwiedziny moje stały się częstszemi, a jednak dla tego nie bardziéj na nie zważano.
Mój charakter człowieka ambitnego, najzupełniéj zajętego interesami państwa, był wówczas zanadto powszechnie uznany, sława pani de Fersen zbyt ugruntowana w opinii publicznéj, ażeby świat, wierny zwyczajnym swoim przywyknieniom, miał przestać przyjmować nas podobnie i potrzebaby bardzo wiele pozorów sprzecznych z jego wyobrażeniami, aby miał zmienić swój sposób widzenia względem nas.
Niedostępna ta tajemnica, która okolała nasze szczęście, jeszcze je podwajała.
Jeśli często żałowałem naszych promiennych dni w Gaiku, tych dni szczęścia tak spokojnego, tak łatwego! często także, gdy w Paryżu przesyłaliśmy sobie z Katarzyną czułe spojrzenie od wszystkich niepostrzeżone, lecz dobrze przez nas zrozumiane, doznawałem téj dumnéj radości, któréj zawsze doznajemy posiadając tajemnicę zarazem groźną i powabną, od któréj zależy honor, życie, przyszłość kobiéty uwielbionéj.
Na krótki czas przed swym odjazdem, pan de Ferson zwierzył mi się, że żona jego stawała się obojętną na interesa polityczne, któremi się bardzo dotąd zajmowała...
Za powrotem do Paryża, postrzegłem z podziwieniem Katarzynę powracającą zwolna do swych dawniejszych stosunków.
Salon jéj, do którego nieprzestawałem uczęszczać, był jak dawniéj zwykłą schadzką ciała dyplomatycznego. Niezadługo przedmioty codziennéj rozmowy tak się stały ważne, że, oprócz ministrów, i kilku wielki wpływ wywierających mówców z obu izb, eleganckie i płoche towarzystwo raucuzkie zniknęło prawie zupełnie ze zgromadzeń zbierających się u pani de Fersen.
Chociaż poważne, rozmowy te jednak nie miały prawdziwéj wagi; albo wzniosły się tak wysoko, iż dochodziły do teoryi najoderwańszych, i najmniéj zdolnych do zastosowania; lub zniżały się do interesów tak nędznych, iż się stawały zupełnie ograniczonemi.
Były to znowu sprzeczki, zarówno płonne jak nieskończone nad tém zużytym tematem: restauracja maszże się oprzeć lub uledz wpływowi demokratycznemu? i t. d.
Katarzyna zadziwiała mnie zawsze giętkością swego dowcipu, i wspaniałomyślném dążeniem swych myśli.
Mógłbym był także jéj odpowiedzieć, że całą moją dyplomatyką była tylko ona; gdyż, aby się jéj podobać, przezwyciężałem moje głęboką anfypatyę ku komerażom europejskim dyplomatyków, naznaczających sobie u niéj schadzkę, i nieprzestałem pracować przy panu de Serigny. Może także nieporzuciłem tego urzędu przez uczucie dumy, do którego sam przed sobą się nieprzyznawałem, a które zapewne obudzały we mnie honory, któremi Król nieprzestawał mnie obsypywać, i pewna powaga któréj nabyłem w świecie; prócz tego, dzięki mojemu urzędowaniu, ciągle moje przebywanie u pani de Fersen mogło być przypisane stosunkom najzupełniéj tylko politycznym.
Nie tak wpływ który Katarzyna nabyła nad wszystkiemi co ją otaczali, jak zachwycał mnie wdzięk powabny, z jakim obok mnie wyrzekała się tego wpływu, tak wielkie wzbudzającego dla niéj poszanowanie. — Ta kobiéta, posiadająca rozum tak gruntowny, tak wzniosły, tak prawie nieco urzędowy, któréj słuchano z tak rzadkiemi względy, któréj najmniejsze słówko rozbierano z najgłębszą uwagą, okazywała się w naszéj poufałości tém, czém była w Gaiku, dobrą, prostą, wesołą, czułą niezmiernie, i prawie uległą, uległością pełną wdzięku, uległością uprzedzającą; składającą zawsze u mych stóp swe tryumfy, i śmiejącą się wraz ze mną z ich próżności.
Wówczas zaklinałem ją w imię naszéj miłości, aby opuściła to życie tak niepożytecznie zajęte.
Wtym względzie tylko znajdowałem zawsze Katarzynę nieubłaganą. Odpowiadała na moje zarzuty, i pan de Fersen ma powrócić do Paryża, iż zbłądziła bardzo zbłądziła, i że powinna przynajmniéj błąd ten wypokutować poświęcając się najzupełniéj chęciom swojego małżonka. A właśnie, przed swoim wyjazdem, jak najwyraźniéj zalecił jéj dochować, rozszerzyć nawet wszystkie swoje stosunki. Była też posłuszną jego woli, raczéj z powodu wyrzutów, które czyniło jéj sumienie, niżeli z własnego upodobania.
Również jak ja, żałowała tych godzin tak smutnie użytych: również jak ja: żałowała naszych dawniejszych rozmów w galeryi na fregacie, a szczególniéj czterech miesięcy któreśmy przepędzili w Gaiku tego czasu raju serca, jak mówiła, tych dni bez ceny które raz tylko w życiu zapromienieją, i więcéj odzyskanemi być nie mogą.... podobnie, jak miniona młodość nigdy więcéj odzyskaną być nie może.
Niema nic wyłączniejszego, nic szaleniéj wszechwładnego jak namiętność. Chociaż uznawałem prawdę postrzeżeń Katarzyny, niemogłem się jednak wstrzymać aby nie być nieszczęśliwym tą koniecznością, którą na nię wkładały zgryzoty za błąd, do którego ją wciągnąłem.
Jednakże Katarzyna okazywała się tak czułą, tak baczną, znajdowała, z niepodobną do uwierzenia zręcznością serca, tyle sposobów mówienia, o nas, wśród rezonów, najbardziéj na pozór poważnych, iż cierpliwie znosiłem moje szczęściu.
Wistocie, nic powabniejszego, jak ta naprzód umówiona gadanina, za pomocą któréj kochankowie umieją sami o sobie mówić, mówić o swych nadziejach lub swych wspomnieniach, wśród najuroczyściéj poważanego zgromadzenia. Nic mnie tak nie bawiło, jak widziéć ludzi najpoważniejszych biorących niewinny udział w naszéj dwójznacznéj rozmowie.
Lecz te osoby kazały mi nieraz srodze opłacać te radości tajemnicze... Najprzód, zabierały mi wszystkie wieczory Katarzyny, która w ogólności z niemi je przepędzała u siebie, i nieraz, zrana, list od nich odebrany, w którym żądano widzieć się sam na sam z panią de Fersen, przybywał zniszczyć nasze zamiary.
Katarzyna, podobnież jak ja cierpiała z powodu tych zasad. Lecz cóż było czynić? Pod jakim pozorem odmówić widzenia się o które ją upraszano?... Ja, co posunąłem aż do najskrupulatniejszéj delikatności obawę skompromitowania w czémkolwiek jéj sławy, mógłżem ją skłaniać do niebezpiecznego postępku?...
Nie,... nie, bez wątpienia, lecz srodze cierpiałem z powodu tych wszystkich przeszkód, ciągle się wznawiających, które bezustannie rozdrażniały zazdrosną niecierpliwość mojéj miłości.
Nasze szczęście tak było zupełném w Gaiku!.. Pora roku czarodziejska, kraina najpowabniejsza, samotność najgłębsza tajemnica, i najzupełniejsza swoboda, wszystko tak cudownie połączone zostało przez przypadek, iż porównanie téj przeszłości z teraźniejszością, było każdo-chwilowém zmartwieniem.
Lecz te żale nie przeszkadzały mi poić się rozkosznemi chwilami, które mi jeszcze pozostawały. Najgłębszą, pokładałem wiarę w miłości pani de Fersen; moje przystępy niedowierzania samemu sobie i innym niezdołały się oprzéć wpływowi jéj szlachetnego charakteru i przekonaniu, żem tą razą postąpił sobie względem Katarzyny, jak mało ludzi byłoby sobie postąpiło na mojém miejscu, i że tym sposobem zasłużyłem najzupełniej na jéj miłość.
Nakoniec tak byłem pewny sam siebie, iż śmiało stawiłem czoło myślom rozbiorowym, których niegdyś bardzo bym się był lękał; słowem, bezkarnie szukałem jakowaby mogła być myśl ukryta miłości pani de Fersen; i wyznam, że widząc ją wielką damą, wielki wpływ wywierającą, bardzo bogatą i wielkie posiadająca poważanie, niezdołałem, pomimo całéj mojéj wynalażczéj biegłości pomimo wszelkich sposobów na jakie się silił mój dowcip podejrzliwy, niezdołałem, mówię; wynaleść jakowy interes mogłaby mieć Katarzyna, udając że mnie kocha....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Rozdział 11.
POGADANKI ŚWIATOWE. ―

Było to na początku Listopada, w piątek, dzień, który uważałem jako nieszczęśliwy.
Od niejakiego czasu, pani de Fersen, uwiadomiona o bliskim powrocie męża, i chcąc odwrócić wszelkie podejrzenie, osądziła iż powinna zawsze znajdować się u siebie, i niezamykać przed nikim drzwi swoich. Przyobiecała mi jednak, że dla mnie kilka godzin poświęci.
Nasze widywania się tak rzadkie, tak trudne, dzięki tłumowi którym zawsze była okolony, że, również jak ona, przywiązywałem wielką wartość do tego dnia szczęśliwego. Katarzyna już dawno naprzód go przygotowała, odkładając lub kończąc tysiąc nic nieznaczących drobnostek, które są tyluż niewidzialnemi węzłami, w których kobiéta światowa, chociaż wolna na pozór, jest jednak codziennie uwikłaną. Nakoniec, dniem pierwéj, podczas herbaty, Katarzyna jeszcze ponowiła mi swą obietnicę, w obec koła, które się zwykle u niéj zgromadziło, mówiąc do mnie, wedle naszej umowy, iż się spodziewa że nazajutrz będzie piękna pogoda na jéj przechadzkę.
Przypominam sobie, że trudniący się encyklopedyą Baron de **** który tamże się znajdował, rozpocząwszy z powodu téj nadziei pięknéj pogody uczony ustęp meteorologiczny i astronomiczny, żywa powstała sprzeczka względem wpływów planetarnych i przyczyn atmosferycznych.
Po kilkakrotnie Katarzyna i ja niemogliśmy wstrzymać się od uśmiechu, pomyślawszy na przyczynę, powabną, i tajemniczą, która dawała powód do tak poważnych rozpraw tylu uczonym osobom. Potrzebowaliśmy niezmiernie wiele krwi zimnéj, aby nie parsknąć ze śmiéchu na wyborne przyczyny, które przytaczał Nuncyusz Papiezki, chcąc dowieść że jutro koniecznie musi być jak najpiękniejsza pogoda. Tak bardzo podzielałem jego zdanie, iż na ślepo przychyliłem się do jego strony, i wzięliśmy górę nad deputowanym Stanów-Zjednoczonych, który uporczywie przepowiadał jak najszkaradniejszy niepogodę.
Opuściłem więc Katarzynę, upojony nadzieją, również niecierpliwą, jak w początkach naszéj miłości.
Zdawało mi się iż tego dnia bardziéj ją jeszcze kocham, niżelim ją kochał dni innych; tysiączne złote sny marzyłem o tém widzeniu się; serce moje przepełnione było miłością i nadzieją.
Tego wieczora, wydała mi się jeszcze piękniejszą, jeszcze bardziéj słuchaną, jeszcze bardziéj uwielbianą jak zwykle; i należy ze wstydem naszym wyznać; prawie zawsze pochwała lub nagana obojętnych lub zazdrosnych, stanowią zmiany zapału lub ostygnięcia którym miłość nasza ulega.
Nazajutrz, miałem wyjść, gdym odebrał słówko od niéj... Nasze widzenie się ze sobą było niepodobném: dowiedziała się, że jak najważniejsza rozprawa, o której sądziła że będzie odłożony, toczyć się miała tego właśnie dnia w izbie deputowanych.
Mój żal, gniew, złość i zmartwienie były niezmierne.
Godzina posiedzenia jeszcze niewybiła; udałem się do pani de Fersen.
Kamerdyner, zamiast mnie zaanonsować, powiedział mi że Księżna nie kazała wpuszczać nikogo, i że miała konferencyę z ministrem Pruskim...
Chociażby całe pokolenie Margrabi Brandeburskiego znajdowało się w salonie, byłbym tam wszedł; jednak kazałem więc kamerdynerowi aby mnie zaanonsował.
Katarzyna, na domiar rozpaczy, nigdy jeszcze piękniejszy niebyła, mój gniew, moje nieukontentowanie tém bardziéj się jeszcze zwiększyły.
Zdała się nieco zdziwiona moją wizyta, i szanowny Hrabia W*** niebardzo także z niéj był kontent, co przyznam się, bynajmniéj mnie nieobchodziło.
Opuścił Księżnę, mówiąc, że późniéj dokończy rozmawiać o tym interesie.
— Jakże jestem nieszczęśliwa złéj zwłoki! — rzekła do mnie smutnie Katarzyna...
— Ale oto niedługo pierwsza... posiedzenie zaczyna się o drugiéj, i nasz ambassador....
— Ach! Pani! — zawołałem przerywając jéj, i uderzając gwałtownie nogą o podłogę, — porzućmy posiedzenia i ambassadorów; należy wybierać pomiędzy interessami naszéj miłości lub interessami ludów, którym się pani poświęcasz... Zastosowanie bardzo jest śmieszném, wiem o tém... ale Pani to niepodbne do uwierzenia postępowanie zmusza mnie do uczynienia go.
Pani de Fersen spojrzała na mnie z głebokiém i bolesném zadziwieniem, gdyż nie przyzwyczaiłem ją do tak opryskliwego obchodzenia się.
Mówiłem daléj.
— Jestem z resztą bardzo kontent, że znajduję sposobność powiedzenia Pani raz nazawsze, że twe rozmowy, twe ciągłe paplania z teéi wszystkiemi nudnemi i zarozumiałemi figurami niepodobają mi się, niecierpliwią mnie nad wszelkie wypowiedzenie... Nigdy Pani nie znajduję saméj... zawsze jesteś otoczoną temi ludźmi, którzy znajdują bardzo dogodnie, zamieniać twój salon w kancellaryę... Wolałbym tysiąc razy widzieć Panią otoczoną młodzieżą najbardziéj elegancką i najdowcipniejszą, choć byś Pani miała się dla niéj okazywać równic wabną jak pani V***! Mógłbym przynajmniéj być zazdrośnym o kogóś; mógłbym współ ubiegać się w staraniach i czułości z rywalem. Lecz tu... z kimże chcesz pani abym się passował? Z narodami?... Oświadczam więc pani, że nieznajduję nic nędzniejszego, nic bardziéj upokarzającego, jak być do tego przywiedzionym aby zazdrościć Europie, lub wydzierać serce ukochanéj kobiéty mówcom Izby Deputowanych... jak to dzisiaj uczynić musiałem.
— Mój drogi przyjacielu... czy to na prawdę mówisz?... — rzekła do mnie pani de Fersen z niepewnością zarazem nieśmiałą, lękliwą i nieco szyderską, któraby wydała mi się być bardzo przyjemną i zabawną, gdyby Katarzyna nie była piękną aż do wprawienia w rozpacz, i gdyby mnie to nieczyniło prawie waryatem i złym że mi nie idzie podług moich życzeń. Zresztą, zapytanie pani de Fersen przywiodło mnie do ostateczności, bo mi dało postrzedz że mój gniew był istotnie bardzo bliskim stania się komicznym.
— Serca poświęcające się, umysły sz’lachetne odgadują wrażenia a niepytają się... Jeśliś pani doszła do tego stopnia że mi się pytasz czego doznaję, żałuję panią... co do mnie, jestem daleko przenikliwszy... i pojmuję aż nadto, że mnie niekochasz...
— Niekocham cię! — rzekła pani de Fersen składając ręce z bolesném osłupieniem; potém znowu powtórzyła: — Niekocham cię... i mnie to powiadasz... mnie?...
— Gdybyś mnie pani kochała, poświęciłabyś mi to wszystko co cię otacza, a czego ja nienawidzę, gdyż mi przeszkadza, gdyż jest niepotrzebne, gdyż panią zmusza do psucia dobrowolnie swego rozumu i dowcipu. Słowem, gdybyś mnie kochała, poświęciłabyś mojemu szczęściu zadowolenie twéj miłości własnéj.
— Méj miłości własnéj... to więc przez miłość własną zachowuję, utrzymuję te stosunki! O Boże! trzebaż ci powtarzać, Arturze, to, czego niemówię nigdy bez wstydu i boleści... Byłam bardzo występną, dozwól mi przynajmniéj czynić co mogę aby niepogorszać mojéj winy.
— Otóż teraz znowu zgryzoty, — rzekłem jéj ostro, — zerwanie naszych związków zapewne nie jest dalekiém... lecz może Pani zostaniesz w tym względzie uprzedzoną...
— Ach!... co mówisz?... to okropnie... czyż zasłużyłam na to!!! — zawołała Katarzyna z oczyma łzami zalanemi.
— Jego Jaśnie Wielmożność Ambassador Rossyjski, — zaanonsował kamerdyner.
Pani de Fersen zaledwie miała czas zniknąć po za portierą salonu, i wejść do swego sypialnego pokoju.
— Oczekuję podobnież jak Pan pani de Fersen, — rzekłem do pana P* de B***; — zapewne jeszcze jest przy swéj gotowalni... Pan udajesz się do Izby, jak sądzę?
— Tak... nic niebędzie świetniejszego i bardziéj zajmującego jak to posiedzenie: powiadają że Beniamin Constant, Foi i Kazimierz Perrier mają zabrać głos, i że pan de Villèle im odpowie.
Katarzyna napowrót weszła, spokojna i poważna, jak gdyby nic pomiędzy nami niezaszło.
Władza jaką miała sama nad sobą oburzyła mnie.
Po kilku nic nieznaczących wyrazach, pan P* de B*** uczynił jéj uwagę że już było późno, i że należało jechać aby znaleść jeszcze miejsce w trybunie dyplomatycznéj. Ofiarował rękę pani de Fersen, która mi proponowała abym im towarzyszył, popierając tę proźbę błagającém spojrzeniem, na które pozostałem nieczuły.
Wyszedłem od pani de Fersen rozgniewany, niekontent z niéj i siebie...
Wysiadłem w Tuilleries aby się przejść.
Przypadkiem spotkałem Pommeriva.
Niewidziałem go od czasu mego wyjazdu z Paryża. Tak byłem smutny, tak kwaśny, iż gniewałem się żem znalazł roztargnienie dla mych myśli.
— Zkądże to pan przybywasz, panie de Pommerire? — rzekłem mu.
— Nie mów mi pan o tém.... przepędziłem trzy miesiące w Franche Comté w Saint-Prix, u państwa Arancey... to rzecz oburzająca!
— Ci jednak dość są bogaci aby panu dawali te wyśmienite obiadki które tak bardzo lubisz, i za które okazujesz się tak wdzięcznym panie Pommerive.
— Jedyny sposób dowieść że się jest wdzięcznym za dobry obiad, jest zjeść go z przyjemnością, — rzekł cynik. — Nie skarżę się też na stół Aranceyów: można się tam najeść dobrze i do sytu. Ojciec Arancey dość nakradł na dostawach i na wszystkiém; dość narozbierał starych zaników, dość narobił bankructw fałszywych i innych, ażeby syn jego mógł się popisywać z takim zbytkiem... Ale, czy wiesz że on się nazywa d’Arancey jak ja Jeroboam! Nazywa się po prostu cóś nakształt Polimard; otóż to mieszczańskie imię nie bardzo się podobało jegomości i, za pomocą maleńkiéj zmiany, zastępując bardzo zręcznie Poli przez Aran, a mard przez cey, zamienił tym sposobem piękne nazwisko Polimard na Arancey... To mu się lepiéj podoba... Powiesz mi że ten syn bankruta nie miał żadnego powodu obstawać przy swém nazwisku, gdyż nie miał żadnego, niebędąc przyznany za syna przez Polimarda Ojca, który padł ofiarą zaraźliwej choroby panującéj w jego departamencie... lecz to nie jest przyczyną aby przybierać nazwisko d’Aranceyów a co gorsza ich herb, który jego żonka, bezwstydna i prostaczka, nazywa swoim herbem! a który wszędzie umieszcza, zdaje mi się nawet że aż na kuchennych fartuchach swych dziewek. To bardzo miłą jest rzeczą dla heraldyki d’Aranceyów, których nazwisko na nieszczęście wygasło; bo inaczej wartoby było biczować i piętnować Polimardów, tak mężczyzn jak kobiéty, jakby należało było uczynić z ojcem Polimardem, pierwszym tego nazwiska!
Nie miałem tą razą dość odwagi aby zganić Pommeriva: ci ludzie byli w istocie tak prostaczemi dochrapalskiemi, ich bezwstydność tak była mieszczańską, ich lokajska zuchwałość tak śmieszną, że z całego serca oddałem mu ich na pastwę. — Lecz cóż tak pana oburzyło w tych nieocenionych przyjaciołach, panie de Pommerive?
— Wszystko... gdyż wszystko jest dobre, a obecność tych istot wszystko umié popsuć! Znajdując się z tymi dochrapalskiemi, zawsze sądziłem że jestem z kommissarzem i gospodynią jakiego wielkiego pana, który wyjechał zagranicę, a którzy wyprawiali sobie hulankę w czasie jego nieobecności... Ale to jeszcze nie wszystko.... czyż ten Polimard-d’Arancey nie uroił sobie aby miéć cały przybór myśliwski!... czyż nieośmielił się wziąść za pierwszego Strzelca sławnego La Brisée, który wychodził z łowiectwa księcia de Bourbon! Lecz domyślasz się pewno, żem tak zawstydził La Brisego, iż nagania zwierzynę jakiemuś tam Polimardowi, żem go odmówił, zarekomendowawszy go margrabiemu D. H***, u którego miałby przynajmniéj zaszczytne miejsce i był należycie oceniony.
— Widzę, panie de Pommerive, że bardzo mało się zmieniłeś... Jesteś zawsze najuprzejmszym z ludzi.
A czy bywasz pan jeszcze u księżnéj de Fersen, bo co ja, to tam już i nogą niepostanę.
— A zjakiegoż to powodu Księżna de Fersen jest pozbawiona zaszczytu widywania pana?...
— Dla czego?... bo ja tak zwykle sobie postępuję jak wszyscy; a wyjąwszy dyplomatyków i kilku cudzoziemców, nikt z lepszego towarzystwa ani nogą już u niéj niepostanie.
— A to dla czego? — spytałem machinalnie pana de Pommerive.
— O!... to wcale nie jest tajemnicą; wszyscy o tém wiedzą jak ona sobie postępuje.




Rozdział 12.
― OSTATNI WIECZÓR. ―

Jeszcze jedno wysilenie, a okrótny ten obowiązek dopełnionym zostanie...
Napróżno badam mojéj pamięci, już sobie nie przypominam com powiedział Pommerivowi; zdaje mi się nawet żem mu nic nieodpowiedział.
Pamiętam tylko że nieczułem się ani oburzony, ani rozgniewany, jak gdybym się rozgniewał lub oburzył, gdyby mi się zdawało że ten człowiek mówi potwarz lub obelgę; przeciwnie, pozostałem zgromiony przed tém straszliwém zaskarżeniem! oświeciło ono nagle przeszłość złowróżbnym połyskiem.... obudziło nagle moje nieubłagane powątpiewania, których dokuczliwe ugryzienia natychmiast uczuć mi się dały.
Boleść sprawiła mi zawrót głowy...
Powróciłem machinalnie do siebie, znajdując drogę na domysł.
Zwolna uporządkowałem moje wyobrażenia.
Tyle już ucierpiałem z podobnych przyczyn, iż chciałem wszystkiemi siłami passować się z tą nową wątpliwością.
Miałem nadzieję że rozplątam prawdę od błędu, poddając przeszłość pod okropne tłómaczenie życia pani de Fersen.
Uzbrojony tém niecném zaskarżeniem, zimny i spokojny, jak człowiek co stawia swe życie na kartę, wziąłem się do dzieła tego najohydniejszego rozbioru...
Tego razu napisałem także moje myśli aby je wyjaśnić: znajduję tę notatkę.
Okrutną stawia sprzeczność ze stronnicami promieniejącemi.... z temi dniami słonecznemi, skreślonemi niegdyś w Gaiku.




Paryż 13 Grudnia...

Przypatrzmy się z bliska faktom.
Napotykam Katarzynę w Kios. Po kilku dniach poufałości, ośmielam się na wyznanie które odpycha surowo; wówczas otaczam ją uprzedzającą grzecznością i uszanowaniem, udzielam jéj rad najdelikatniejszych i najwspanialszych, jeśli niewymawiam wyrazu miłości, wszystko w staraniach moich najtkliwszych i najbardziéj nadskakujących, wykrywa to uczucie.
Pozostaje na nie nieczułą, i ofiaruje mi swą przyjaźń.
Znajduję znowu Katarzynę w Paryżu. Pomimo ślepego mego poświęcenia się bolesnemu kaprysowi Ireny, mimo niezliczonych dowodów miłości najszlachetniejszéj, najgłębszéj, pewnego dnia, pod błahym pozorem, bez wahania się, bez żalu, bez powodu, Katarzyna po brutalsku zrywa ze mną stosunki.
Powiada mi wprawdzie, późniéj, że jedynie zazdrość natchnęła ją do takiego postępku...
Tak powiada; lecz ja pamiętam oschłość nagięcia jéj głosu, nieubłagalność jéj spojrzenia... które mi tak wiele złego zrobiły.
Udawała zapewne. Umie więc udawać; jest więc fałszywa.... nie spodziewałem się tego.
Tajemnicze przywiązanie, którego Irena była węzłem, jest wiec zerwaném.... Katarzyna mnie nie kocha; okazuje się nawet przyjaciółką niewdzięczną. Już jéj więcéj niewiduję.
Do rozpaczy przywiedziony, szukam roztargnienia w pracy. Przyjmuję przy ministrze urząd na pozór ważny; opinia publiczna przypisuje mi przesadzony udział w intrressach państwa.
Od téj chwili, pani de Fersen, tak nieubłagana dla mnie, traci zwolna swoje obojętność, gdy mnie napotyka wśród świata; jéj spojrzenia, dźwięk jéj głosu, zaprzeczają nic nieznaczącą gadaninę jéj rozmowy; nakoniec, na balu który wydany był w zamku, przystępuje śmiało ku mnie w celu zawiązania na nowo naszych zerwanych stosunków. Pozostaję zimnym na jéj uprzedzające zaczepki, i nazajutrz pisze do mnie...
Do tego sama się przyznała..... Ten nagły zwrot swego przywiązania, przypisuje radości, żem zerwał stosunki z panią de V** i zatrważającemu stanowi w którym znowu znajdowała się jéj córka...
Chcę jéj wierzyć... bo byłoby ohydną rzeczą pomyśléć iż nadzieja zjednania sobie kogoś zupełnie dla siebie wylanego w gabinecie Francuzkim, zmieniła tak nagle w czułość jéj pogardę ku mnie.
Wyjeżdżam do Hawru.... Irena jest umierająca; matka jéj przywołuje mnie... przybiegam, ocalam ją...
Przez cały miesiąc który przepędzam obok jéj córki, czyż Katarzyna powiada mi choć słówko żywéj wdzięczności, choć słówko czułości?
Nic...
Udajemy się do Gaiku: okazuje mi toż samo przywiązanie spokojne i zimne...
Lecz pewnego dnia, gazeta urzędowa donosi że będę powołany do znakomitego urzędu, któremu powierzone bywają tajemnice stanu...
Wieczorem tego dnia... ta kobiéta, dotąd tak surowa, tak powściągliwa, tak skromna, rzuca się nagle w moje objęcia...
Prawda iż mieni się być uniesiona swojém wdzięczném podziwieniem za ofiarę o któréj niewiedziała.
Jeśli należy jéj wierzyć... cóż to więc jest jéj serce?
Ocaliłem życie jéj córki... a Katarzyna pozostała nieczułą...
Poniosłem stratę pieniężną, a Katarzyna zapomina o wszystkiém dla mnie...
Słowem, wolę jeszcze sądzić Katarzynę bardziéj dotkniętą ofiarami materyalnemi i prawie obojętną na poświęcenia się duszy... niżeli sądzić że się bezwstydnie oddała przyszłemu powiernikowi interessów zagranicznych...
Te cztery miesiące przepędzone w Gaiku są promieniejące.... o! bardzo promieniejące dla mnie... bo szczęście ich jest czyste i bez żadnéj wstydnéj mieszaniny.
Tylko, okoliczności które mnie wtedy nieuderzały, uderzają mnie teraz...
W Gaiku, Katarzyna zadawała mi tysiące pytań względem pracy mojéj przy panu de Serigny, wybadywała drobnostkowa wrażeń i wspomnień które mogły mi pozostawić. A gdy, wyznając jéj otwarcie całą ich nicość, przekładam mówić jéj o miłości, gniewa się, swarzy, ze mną; wyrzuca mi moją dyskrecją lub płochość...
Jeśli chce opuścić niepłodny zawód, którego się chwyciłem z nieczynności, Katarzyna zażywa wszystkich środków, jakie jéj rozum dostarczyć zdoła, całego swojego wpływu, całéj swojéj przewagi nademną... aby mnie odwieść od zamiaru porzucenia mojéj czynności.
Prawda że te zapytania, że te nalegania zawsze czynione mi były przez nię w imieniu głębokiego zajęcia jakie los mój w niéj wzbudzał...
Wierzę temu... gdyż byłoby ubliżeniem rozpoznać w jéj obawie abym nieopuszczał mego zawodu, obawę stracenia owocu swego błędu, od tak dawna naprzód już ułożonego...
Od czasu jéj powrotu do Paryża, jakież było jéj życie?... Czyż poświęciła na moje proźby zwyczajne swoje stosunki? Nie, owszém zwiększyła je jeszcze bardziéj; jéj salon stał się ogniskiem wszystkich intryg dyplomatycznych.
Nasze długie dni czułości ustąpiły miejsca zatrudnieniom, które bynajmniéj nie są zatrudnieniami kobiéty zupełnie miłością owładniętéj...
Jeśli jéj wyrzucam z boleścią tę smutną zmianę, odpowiada mi że powinna być posłuszną wyraźnej woli swego męża... woli, która tém bardziéj stała się dla niéj świętą, im bardziej błąd jéj jest nagannym...
Wierzę jéj tą razą najzupełniéj,... wierzę że bardzo pragnę podobać się Księciu...
Ale i ja także mam jakieś do niéj prawo...
Ocaliłem życie jéj córki..
A ona, cóż dla mnie uczyniła? Oddala mi się... Tak jest, oddała się...
Albo ta ofiara jéj honoru, jej powinności, była upajającą i straszliwą... albo też była tylko niegodném szkaradném wyrachowaniem!..
Jeśli ten dowód miłości był dla niéj tém, czém jest zawsze dla kobiéty cnotliwéj i namiętnéj, najstraszliwszą ze wszystkich ofiar... dla czegóż tak uporczywie odmawiała mi ustąpienia w innych interesach, które powinnyby jéj się zdawać niczém, w porównaniu z niewynagrodzonym błędem który popełniła?
Inferessa te są więc dla niéj droższe niżeli jéj miłość? miłość jéj jest więc im uległą? Jest więc tylko pozorem, tylko środkiem ich dokonania?
Zgoda, stałem się igraszką intrygantki, lecz była piękną, i przez połowę tylko byłem oszukany....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Taki był temat potworny, który rozwinąłem z piekielną potęgą paradoksów...
Tak byłem szalony, iż mocno wierzyłem żem się passował z temi okropnemi powątpieniami; i doszedłem do przekonania się o tych okropnościach z tym gatunkiem gorzkiego zadowolenia człowieka który wykrywa niegodne sidła w które wpadł.
Uderzałem jako kat, a jęczałem jak ofiara...
Pamięć Heleny, Małgorzaty, Falmoutha... nic mnie niemogło naprowadzić na drogę rozumu...
Od potwierdzenia tylu niegodności do nienawiści, do pogardy którą musiały wzbudzać, krok tylko był jeden... dzika moja monomania przeskoczyła go niezadługo.
Z tego punktu widzenia, wszystko co było wspaniałego i szlachetnego w mojém postępowaniu, wydało mi się jak najwstydniéj dziwaczném...
Byłem jeszcze pod przytłaczającym wpływem tych wrażeń, gdy mi przyniesiono następujący list od Katarzyny:
Biedna to kobiéta, bardzo zasmucona, bardzo nieszczęśliwa, przychodzi cię błagać abyś był pobłażającym i dobrym dla niéj; pragnie aby jéj przebaczono to wszystko co dzisiaj wycierpiała; ma nadzieję że dziś wieczór będzie sama; będzie czekać na ciebie... przyjdź... zresztą, jak najmocniéj już postanowiła nie dawać ci więcéj Europy za rywalkę...
W usposobieniu umysłu w jakiem się znajdowałem, list ten zarazem czuły i błagający, to niewinne zastosowanie do mych wymówek, zdało mi się tak pokornie zuchwałe, tak obojętnie obelżywe, iż o mało co nienapisałem do pani de Fersen że już jéj więcéj nigdy nicezobaczę.
Lecz zmieniłem myśl.
Napisałem że przyjdę do niéj wieczorem.
Oczekiwałem téj godziny z okropną niespokojnością.
Miałem mój zamiar...
O dziesiątéj poszedłem do pani de Fersen; sądziłem że ją znajdę samą...
Tysiąc zmieszanych myśli potrącało jedna drugą w méj głowie. Gniew nienawiść, miłość, naprzód już zgryzota złego które miałem uczynić, błahy jakiś instynkt niesprawiedliwości moich podejrzeń, wszystko wprawiało mnie w stan gorączkowego rozdrażnienia, którego skutków przewidzieć niemogłem.
W brew mojéj nadziei, Katarzyna miała u siebie kilka osób.
Ten nowy dowód tego, co nazywałem jej fałszywością, oburzył mnie; przez chwile już chciałem powrócić do siebie, i wyrzec się tym sposobem mych zamiarów; lecz nieprzezwyciężona siła popchnęła mnie, i wszedłem...
Widok gości, i władza jaką zawsze miałem nad sobą, zmieniły, natychmiast gniew gwałtowny który mnie unosił, w ironią grzeczną, zimną i uszczypliwą...
Ta scena jeszcze obecna jest moim oczom... Katarzyna, siedząc przy kominku, rozmawiała z jednym ze swoich przyjaciół.
Zapewne pierwsze moje spojrzenie musiało być bardzo straszliwém, gdyż pani de Fersen pomieszana... raptem zbladła.
Rozmowa ciągnęła się daléj; wmięszałem się do niéj z jak największą spokojnością, okazałem w niej nawet niejaką wyższość. Byłem bardzo wesoły, dość świetny.
Dla osób obojętnych nic tam nie zaszło dziwnego; był to spokojny wieczór poufałéj pogadanki, podobnie jak tysiąc innych wieczorów; lecz pomiędzy Katarzyną a mną odbywała się niema scena, tajemnicza i fatalna...
Nasze nawyknienie: za półsłowem powiedzianém, szukania i odgadnięcia nagięcia głosu, poruszenia, uśmiéchu, dozwoliły mi tą razą dać jéj doznać całéj makcyi mych niecnych myśli.
Za wejściem mojém do salonu, Katarzyna osłupiała.
Starała się jednak przyjść do siebie, i aby mi zapewne dowieść iż przyjęła gości pomimowolnie, podziękowała bardzo uprzejmie. Panu de ***, iż wszedł pomimo przykazu niepuszczania nikogo, aby ją uwiadomić jaki był skutek posiedzenia, które się tak do późna przedłużyło. — Gdyby nie to, — dodała Katarzyna, byłabym pozbawiona przyjemności widzenia wielu naszych przyjaciół, którzy szczęściem korzystali z wyłomu który Pan uczyniłeś aby się wedrzéć do mojéj samotni...
Błagające spojrzenie które na mnie rzuciła towarzyszyło tym słowom.
Nie przestając rozmawiać z panem de ***, obok mnie siedzącym, odpowiedziałem uśmiéehem tak pogardnym, że Katarzyna o mało co się już niezdradziła...
Cóż więcéj powiem?... Wszystkie usiłowania, które czyniła ubocznie aby uśmierzyć lub przeniknąć powód urazy, którą sądziła być głęboką, zostały również okrutnie odepchnionemi.
Znała nazbyt dobrze wszystkie odcienia mojéj fizjonomii, serce jéj zbyt łatwo odgadywało moje serce, była zbyt tkliwo przeczuwającéj natury aby nieodgadnąć iż chodziło tą razą, nie już o swary miłosne, lecz o wielkie jakowe niebezpieczeństwo które groziło jéj miłości.
Przeczuwała to niebezpieczeństwo... z rozpaczą szukała jego przyczyny, a była przymuszona uśmiéchać się i prowadzić rozmowę obojętną...
Tortury te trwały przez godzinę.
Jednak siła i władza nad sobą opuściły ją zwolna; dwa lub trzy razy dziwne jéj roztargnienie zostało spostrzeżoném; nakoniec jéj rysy tak się widocznie zmieniły, iż pan de *** spytał jéj czy była cierpiącą...
Zmięszała się na to zapytanie, odpowiedziała że ma się zupełnie dobrze, i zadzwoniła aby dano herbatę.
Była wtenczas jedenasta.
Pochwyciła pozór chwilowego zamieszania, jakie zwykłe sprawia nakrywanie do herbaty, aby zbliżyć się do mnie i powiedzieć mi:
— Czy chcesz Pan zobaczyć obraz, który mi radzą, kupić? znajduje się właśnie w małym saloniku...
— Jakkolwiek nędznym jestem znawcą, — rzekłem, — ofiaruję ci Pani, jeśli nie moje rady, przynajmniéj szczere wrażenie, jakie na mnie uczyni.
Poszedłem za nią do tego pokoju.
Narażając się na to, że może być widzianą, wzięła mnie za rękę, i rzekła głosem prawie zagasłym. — Arturze, miej litość nademną!... to co cierpię, przewyższa moje siły i odwagę.
W téj chwili pan de *** wszedł także zobaczyć obraz.
Pani de Fersen tak zupełnie przytomość straciła, iż musiałem co prędzéj mą rękę z rąk jej wyrwać.
Zdaje mi się iż pan de *** postrzegł to poruszenie, gdyż zdał się być pomięszany.
— Obraz ten jest bardzo piękny, — rzekłem do Katarzyny; — wyraz jest zachwycający. Nigdy sztuka bardziéj niezbliżyła się do natury.
Pani de Fersen była tak słaba, iż opierała się o krzesło.
Pan de *** podziwiał uprzejmie obraz. Oznajmiono księżnie iż dano herbatę.
Powróciliśmy do salonu: zaledwie mogła się na nogach utrzymać.
Wedle swego zwyczaju, zajmowała się robieniem herbaty, podawała mi właśnie filiżankę, spoglądając na mnie prawie z obłąkaniem, gdy trzaskanie z bicza i dźwięk dzwonków słyszeć się dały na dziedzińcu...
Uderzona okropném przeczuciem, Katarzyna wypuściła filiżankę z ręku, w chwili gdy właśnie miałem ją wziąść, wołając głosem zmienionym.
— Co to jest?...
— Stokrotnie przepraszam za moję niezręczność, pani, i za hałas jaki zrobili ci nędznicy. Ponieważ odjeżdżam dziś wieczór, pozwoliłem sobie kazać tu zajechać memu podróżnemu powozowi, nie chcąc tracić ani minuty z drogiego czasu, który można przy tobie pani przepędzić..
Katarzyna niezdołała się oprzéć temu ostatniemu ciosowi; zapomniała się najzupełniéj, i zawołała głosem przytłumionym, opierając swe drżące ręce na mojém ramieniu: — To niepodobna.... Pan niepojedziesz!... ja nie chcę abyś pan pojechał!...
Na powszednie osłupienie i pomieszanie widzów téj sceny, postrzegłem że sława pani de Fersen, dotąd tak szanowana, zgubioną była na zawsze...
Pozostałem nieubłagany.
Oswobadzając zwolna mą rękę z jéj rąk, rzekłem jéj:
— Pani, tak jestem szczęśliwy i dumny, z żalu jaki zdaje się wzbudzać w pani mój odjazd, że już myślałbym o moim powrocie, gdyby na nieszczęście niepodobna mi było przewidziéć go... — Poteém dodałem, kłaniając się jéj: — Oto są, pani, objaśnienia, których żądałaś odemnie...
Był to duplikat ohydnego komnmentarza który napisałem o jéj miłości.
Katarzyna już mnie nieusłyszała, padła zgromiona na swe krzesło, trzymając machinalnie list w swych ręku.
Wyszedłem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz wieczór, byłem tutaj... w Serval.
Pędzie temu już trzy miesiące jak się dowiedziałem że Irena umarła ze zmartwienia, zapewne, że mnie już więcéj niewidzi...
Pani de Fersen powróciła do Rossyi ze swoim mężem...
Dowiedziałem się także na domiar mych zgryzot i rozpaczy, że pan de Fersen już tylko co miał otrzymać ambassadorstwo Rossyjskie we Francy i, lecz że się go nagle wyrzekł.
Tym sposobem tłumaczyło się wytrwanie Katarzyny w stosunkach dyplomatycznych...
Chciała dopomódz mężowi do otrzymania téj znakomitéj godności, aby pozostać. we Francyi i nieopuścić mnie....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz po tym okropnym wieczorze zamieszkałem w Serval, w starym i smutnym zamku ojcowskim...
Skoro się dowiedziałem o śmierci Ireny.... ledwie niezwaryowałem.
Nienawidzę się jako jej zabójcę...
Zycie które tu pędzę jest samotne i pełne strapienia.
Od sześciu miesięcy niewidziałem nikogo... zupełnie nikogo...
Każdego dnia idę długo rozmyślać przed obrazem ojca....
Włożyłem na siebie obowiązek napisania tego dziennika...
Obowiązek ten jest dokonanym...
Mocnom udręczył kilka niewinnych i szlachetnych istot.... lecz też wiele cierpiałem! lecz też wiele cierpię, mój Boże!...
Jakaż będzie moja przyszłość?
Przedemną życie jest ponure i czarne, zgryzoty przeszłości ścigają mnie...
Jakiż będzie mój los?...
Zginęż przez samobójstwo... zginęż gwałtowną śmiercią którą Irena mi przepowiedziała?...
Co za myśli!...
A dzisiaj właśnie skończyłem lat dwadzieścia ośm!...

Serval, 18 Lipca 18**



Rozdział 13.
― MARYA BELMONT. ―
Serval, 20 Stycznia 18**

Ktoby mi był powiedział, przed sześcią miesiącami, że daléj pisać będę ten dziennik... lub raczéj że się wydobędę z odrętwienia serca, w którém pogrążony byłem od czasu zerwania mych związków z panią de Fersen, po śmierci Ireny?...
Tak jednak jest w istocie...
A jednakże rozpacz moja była straszliwa!
Lecz dzisiaj, chociaż cierpię jeszcze wywołając te myśli, daleka nadzieja... nowe wzruszenia osłabiają te uczucia.
Smutnie się uśmiecham czytając w moim dzienniku, który przerzuciłem, te słowa tak często powtarzane.

... Nigdy zmartwienie żywszem niebyło...
... Nigdy szczęście niebyło większém...
... Nigdy niezapomnę...

A jednakże przed nowemi radościami zniknęły te zmartwienia.... przy nowych zmartwieniach pobladły te radości...
A jednakże; codziennie zapomnienie, ta fala, tak posępna i zimna, wznosi się, wznosi i pochłania w czarnéj przepaści przeszłości wspomnienia odbarwione ręką czasu.
Moja matko!... mój ojcze!... Heleno!... Małgorzato!.... Katarzyno..... wy, którym winien byłem tyle cierpień i tyle szczęśliwości!
Przestwór lub grób nas rozdzielają; a ledwie czasem, na chwilę o was pomyślę!...
I zapewne, niestety! toż samo stanie się z uczuciami, z wrażeniami, które w téj chwili moje serce i mój umysł zajmują.
A jednakże, w tej chwili, niemogę się wstrzymać aby niewierzyć w ich długie trwanie.
Ach!... mój ojcze... mój ojcze!... powiadałeś mi bardzo straszliwą, bardzo groźną prawdę, upewniając mnie że zapomnienie jest jedyną rzeczywistością tego życia!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

«Otworzę więc znowu ten dziennik, który sądziłem raz na zawsze zamknięty...
Sądziłem także moje serce raz na zawsze zamknięte na wrażenia tkliwe i szczęśliwe.
Kiedy jeszcze czuję... piszmy więc jeszcze...
Będzie temu trzy miesiące, kiedy pewnego poranku wyszedłem, a za mną stary mój koń czarny, zgrzybiały lilak, na którego niegdyś kuzynka moja Helena tak często wsiadała .
Przechadzając się z głową machinalnie spuszczoną, postrzegłem świeżo wyryty trop wielkiego dzika.
Chcąc znaleść jakowe roztargnienie w gwałtownych ćwiczeniach, kazałem sprowadzić z Londynu ze trzydzieści psów gończych foxhounds[24], i urządziłem dość dobry przybór myśliwski, z wielką radością starego Leforta, dawnego dojeżdżacza mojego ojca, którego zachowałem jako ogólnego nadzorcę.
Idę przez ciekawość za tropem dzika, którego jeszcze niewyśledzono w boru, porzuciłem skraj lasu, i zapuściłem się pomiędzy zagrody, i, uszedłszy blisko ze trzy mile, przybyłem do małego folwarku, zwanego folwarkiem Łąkowym, leżącego na skraju łąk niezmierzonych, wśród których straciłem ślady dzika.
Folwark ten tylko co świeżo został puszczony w dzierżawę wdowie nazywającéj się pani Keruët. Rządca moich dóbr powiadał mi bardzo wiele dobrego o czynnéj staranności téj kobiéty, która przybywała z okolic Nantes, porzuciwszy po śmierci męża dzierżawę którą trzymała w Bretanii.
Chciałem korzystać ze zdarzenia które mnie zaprowadziło nieopodal od folwarku, aby zobaczyć moją nową dzierżawczynię.
Folwark Łąkowy znajdował się w położeniu niezmiernie malowniczém. Główny jego budynek, otoczony obszernym dziedzińcem, przytykał do skraju lasu. Domek ten, niegdyś poświęcony na łowieckie zjażdżki, zbudowany był w guście małego zameczku, mającego po bokach dwie wierzyczki. Drzwi łękowate, po nad któremi była tarcz kamienna, z wyrytym na niéj herbem, prowadziły do mieszkań dolnych.
Czas nadał szarawą barwę tym starym marom, zbudowanym ze starożytną trwałością. Dachówki mchem były porosłe, a chmara gołębi roiła się na spiczastym szczycie jednéj z wieżyczek, zamienionej w gołębnik.
Wbrew niedbałemu zwyczajowi naszych wiejskich mieszkańców, dziedziniec tego folwarczku był nadzwyczaj porządnie utrzymany; pługi, brony, walce świeżo pomalowane pięknym kolorem zielono oliwkowatym, były symetrycznie ustawione pod obszerną szopą, podobnież jak zaprzęgi koni pociągowych, lub jarzma pługowych wołów.
Gęste sztachetki, przerzynając dziedziniec w całéj jego długości, przedzielały go na dwie części, z których jedna pozostawiona była ptastwu rozmaitego gatunku, gdy tymczasem druga, porządnie usypana piaskiem żółtym jak ugier, prowadziła do łękowatych drzwi małego zameczku, po każdéj stronie których wznosił się skromny klombik róż dzikich i słoneczników.
Przypatrywałem się z przyjemnością temu folwarczkowi, gdym usłyszał, z niepodobném do uwierzenia podziwieniem harmonijne preludya dźwięcznego i łagodnego głosku.
Tony te zdawały się wychodzić z małego okienka wysokiego i wązkiego, umieszczonego w środku jednéj z wieżyczek, i zewnątrz przysłanianego gęstą firanką z powojów i nasturcyi.
Po preludiach nastąpiło milczenie, i niezadługo głos zaczął śpiewać dumkę, o Wierzbie z Otella Rossiniego.
Głos ten, donośny i dźwięczny, wykrywał najwyborniejszą metodę. Wyraz jego pełen wdzięku i tęsknoty.
Podziwienie moje było niezmierne; śpiew ucichł, a jednak słuchałem jeszcze, gdym ujrzał ukazującą się w progu małych drzwiczek łękowatych kobiétę blisko pięćdziesięcio letnią, ubraną w suknię czarną i bawecik jak śnieg biały.
Skoro mnie postrzegła, spojrzała na mnie z miną zarazem niespokojną i badającą.
Była wzrostu średniego, krępa, brunetka i ogorzała; twarz jéj miała wyraz szczerości i wielkiéj łagodności.
Cóż może być na pańskie usługi? — spytała z lekkim ukłonem, którego osądziła że wart mój biedny stary konina, i mój ubiór gentlman-farmera. jak mówią Anglicy.
— Pani, deszcz zaczyna padać; pozwolisz mi tu Pani schronić się na chwilkę, i powiedziéć czy jeszcze jestem bardzo daleko od wioski Blémur?
To zapytanie było tylko pozorem, dla pozyskania nieco czasu i starania się dostrzedz Desdemony. — Do wioski Blémur, Panno Najświętsza? ależ Pan tam niedojedziesz chyba późno w noc, chociaż Pan masz wybornego małego konika, — rzekła kobiéta, znawczém okiem spoglądając na lilaka.
— Niepotrzebaż jechać królewską drogą przez las, aby się dostać do Blémur?
— Prościuteńko, Panie; droga ta jednym końcem idzie do Blémur, drugim do zamku Serval, i ma dobrze ze trzy mile długości, tak przynajmniéj powiadają, ale ja nie bardzo dawno w téj okolicy mieszkam.
— Pozwolisz mi więc pani pozostać pod tą szopą dopóki ulewa nieprzeminie?
— Ależ pan wejdź do naszego domku; tam panu będzie daleko lepiéj.
— Przyjmuję, pani, twe zaproszenie, chociaż widząc tę szopę tak doskonale urządzoną, możnaby prawdziwie sądzić że się znajdujemy w salonie.
Zdało mi się iż ten komplement bardzo się podobał pani Keruët, która mi na to powiedziała pusząc się:
— Ach Panie! bo to widzi Pan, w naszej Bretanii zawsze tak są utrzymywane folwarki.
Rozmawiając z gospdynią, niestraciłem jednak z oczu małego okienka wieżyczki; kilka razy nawet zdawało mi się postrzegać białą rączkę uchylającą zwolna firanki ocieniającéj okienko.
Pani Keruët poprzedziła mnie do folwarku. Przywiązałem Blaka, i wszedłem do domu za tą uprzejmą gosposią.
Na lewo drzwi wchodowych była obszerna kuchnia, przyozdobiona we wszystkie swe przybory miedziane i cynowe, których czyszczeniem zajęte były dwie tęgie wieśniaczki, a które świeciły się jak srebro i złoto.
Na prawo wchodziło się do dużéj izby, w której stały dwa łóżka z kręconemi kolumnami, z firankami z zielonéj rasy, obdzierganemi czerń oną włóczką; oba te łóżka przedzielał wysoki komin, na którym trzeszczał jasny ogień ze szyszek jodłowych, a nad którym, za całą ozdobę, było tylko małe zwierciadło, w starych ramkach z łąki czerwonéj, i dwie gruppy figurek woskowych pod szkłem: Święty Jan ze swoim barankiem, i Święta Genowefa, jak mi się zdaje, ze swoją łanią.
Pomiędzy dwoma oknami, z drobniutkiemi szybkami, wisiał na ścianie staroświecki zegar z kukawką; z jego popielatéj budki, pomalowanéj w kwiaty różowe i błękitne, wisiały dwa ołowie, na sznurkach nierównéj długości. Nakoniec, kołowrotek. wielkie haftowane krzesło z poręczami, przeznaczone zapewne dla saméj tylko gospodyni, krzesło dla Desdemony, dwa stołeczki dla wieśniaczek, pułeczki pełne naczyń fajansowych i okrągły stolik z drzewa orzechowego, pięknie wywoskowany, dokończały umeblowania téj izby, która służyła razem za salon, salę jadalną i pokój sypialny.
Począwszy od podłogi aż do szyb, wszystko błyszczało czystością. U poczerniałych i wystających belek, pozawieszane były długie girlandy winogron zakonserwowanych na zimę, a ściany, wapnem pobielone, ozdobione były kilkunastu obrazkami w czarnych ramkach, przedstawiającemi cały ciąg rycin kolorytowanych, wyjętych z przypowieści o Synie marnotrawnym.
Gospodyni przyjmowała z niejaką pychą pochwały względem utrzymania swojego domku, gdy się drzwi otworzyły, weszła młoda panienka, czy młoda mężatka, która tak pięknie śpiewała...
Skoro mnie spostrzegła, zapłoniła się mocno, i chciała odejść.
— Ależ zostań, Marya. — Powiedziała jéj przychylnie pani Korouët.
Niemogłem widziéć téj twarzy tak zachwycająca pięknéj, i nieprzypomniéć sobie niebiańskiego wyrazu dziewic pędzla Rafaela.
Moje podziwienie tak było widoczne, moje uwielbienie tak wielkie że znajduję tyle połączonych doskonałości w głębi wiejskiego folwarczku, i tak mało zapewne ukrywałem te wrażenia, iż to Maryę bardzo zmięszało.
— To moja siostrzenica, panie; — rzekła do mnie gospodyni, która niespostrzegła ani mojego podziwienia ani pomieszania Desdemony. — Jest to córka mojego biednego brata, zabitego pod Waterloo, porucznika starej gwardyi... Pokazaliśmy, za protekcyą. Jaśnie Wielmożnego Biskupa Nanteńskicgo, umieścić Maryę w Saint-Denis, gdzie odebrała wychowanie jak znakomita Panna; pozostała tam do czasu swego zamężcia, które odbyło się w Nantes, będzie temu blisko rok, — powiedziała pani Kerouët z westchnieniem. Potém mówiła znowu.
— Ależ siadaj pan przecie; a ty Maryo, przynieś butelkę wina i kawałek świeżego placka.
— Stokrotnie pani dziękuję, — rzekłem, — nic jeść niebędę... Skoro tylko deszcz przeminie, zaraz puszczę się w drogę.
Zakłopotana zapewne jak się ma znaléść Marya usiadła przy kołowrotku ciotki.
— Może się pan udajesz do zamku Serval? — rzekła do mnie dzierżawczyna.
— Nie, pani, już powiedziałem że jadę do Blémur.
— Ach! tak, do Blémur... przepraszam pana., daleko to będzie lepiéj dla pana...
— Jakto, pani? Pan zamku Serval jest więc niegościnny?
— Niewiem tego, panie; ale powiadają że również niema ochoty widziéć twarzy ludzkich, jak twarze ludzkie nie mają ochoty widzieć go nawzajem, — odpowiedziała pani Kerouët.
— A to dla czego? żyje więc bardzo samotnie?
— Hum, hum! — mruknęła dzierżawczyna potrząsając głową, — niedawno tu przybyłam, i niewiem czy szkaradne historye które o nim prawią są prawdziwe, a potém, widzi pan, Hrabia jest naszym panem i dobrym panem jak powiadają; niepowinnam też mowie o tém co się mnie nietycze. Lecz Maryo, znowuś mi pomięszała wszystek mój len, — zawołała obracając mowę do młodéj kobiéty. — Nigdy niepotrafisz prząść na kołowrotku: podaj mi moję kądziel.
— A pani, — spytałem Maryi, — czy wiesz co bardziéj stanowczego, niżeli twa ciotka, o tym groźnym mieszkańcu Servalu?
— Nie, panie; słyszałam tylko jak powiadano że pan Hrabia żyje bardzo samotnie; a że sama bardzo lubię samotność, doskonale ten gust u innych pojmuje.
— Pani masz tyle sposobów umilenia swojego ustronia, iż bardzo łatwo pojmuję że może ci się wydawać przyjemném: nasamprzód grasz doskonale, mogę o tém wyrokować, gdyż byłem tyle szczęśliwy żem panią słyszał.
— Rysuje, i maluje także, — dodała z pychą pani Keronët.
— Kiedy tak, pani, — rzekłem do Maryi, — ośmielam się prosić cię, w imię zatrudnienia które nam jest drogiem i wspólném, abyś się raczyła wstawić za mną do swéj ciotki, aby była tak łaskawa i pozwoliła mi zrobić kilka widoków tego folwarku, którego położenie znajduję roskoszném.
— Nie potrzebujesz pan na to protekcyi Maryi, — rzekła pani Kerouët, — możesz pan robić tyle rysunków ile sam zechcesz, to nikomu szkodzić niemoże.
Podziękowałem dzierżawczyni; a nie chcąc za bardzo przedłużać tych pierwszych odwiedzin wsiadłem na konia i pojechałem.
Przez dziwactwo chciałem zachować inkognito z resztą bardzo łatwe do zachowania przez czas niejakiś, bo folwark łąkowy bardzo był oddalony od Serval, a mieszkańcy lub rolnicy tego folwarku bardzo rzadko tamże przychodzili.
Nazajutrz po pierwszém mojém widzeniu się z Maryą, zaopatrzyłem się najzupełniéj we wszystko co było potrzebném do malowania, gdyż od czasu mego powrotu do Serval, szukałem także niejakiego roztargnienia w sztukach pięknych; i wsiadłszy na mego dobrego starego Blaka, udałem się do folwarku łąkowego.
Dzięki moim częstym odwiedzinom, niezadługo nastąpiła najzupełniejsza ufność pomiędzy Maryą, jéj ciotką i mną.
Ponieważ niewidywałem nigdy pana Belmont którego sądziłem być w podróży, wstrzymałem się też od czynienia jakichkolwiek zapytań względem niego. Odrysowałem folwark pod wszelkiemi punktami, widoku, i dwa lub trzy z tych rysunków ofiarowałem pani Kerouët, która wielce niemi została uradowana. Czesto Marya malowała wraz ze mną; posiadała bardzo znakomity talent.
Przeciwnie zwyczajowi młodych panienek, Marya skorzystała jak najlepiéj z wybornego wychowania jakie dają zwykle w podobnych naukowych zakładach jak w Saint-Denis. Chciwa uczenia się, niepominęła żadnéj nauki, żadnéj ze sztuk pięknych lub robót pożytecznych, których uczono w tym instytucie: szczęśliwa też ta natura, tym sposobem wykształcona cudownie się rozwinęła.
Do oświaty gruntownéj, obszernéj i urozmaiconéj, łączyła najszczęśliwsze usposobienie do sztuk pięknych. Lecz Marya zdawała się niewiédziéć ile powabu było w rządkiém połączeniu tych darów tak rozmaitych; niepyszniła się z nich bynajmniéj lecz doświadczała prostodusznego ukontentowania pensjonarki, i rozpowiadała mi niekiedy o swych przeszłych powodzeniach w historyi, malarstwie i muzyce, jak inne kobiéty rozprawiają o tryumfach odniesionych przez swe wdzięki.
Marya miała lat ośmnaście, a przytém szczęśliwą i ruchomą wyobraźnię dziecięcia. Gdy się ze mną spoufaliła, znalazłem ją prostą, dobrą i ożywioną, tą wesołością naiwną i łagodną, pochodzącą z czystości duszy i nawyknień życia spokojnego, umysłowego i szlachetnie zajętego. Im bardziéj zgłębiałem ten prosty charakter, tém bardziéj przywiązywałem się do niego. Nieczułem ku Maryi miłości gwałtownéj i niespokojnéj; lecz gdy znajdowałem się przy niéj doświadczałem szczęścia tak głębokiego, tak pogodnego, iż bynajmniéj nieżałowałem tłumnych wzruszeń namiętności.
Rzecz dziwna, chociaż Marya była piękna jak anioł, chociaż kibić jéj była najpowabniejsza, daleko bardziéj zajęty byłem jéj dowcipem, jej rozumem, tysiącznemi pomysłami jéj młodzieńczej duszy, niżeli doskonałością jéj rysów.
Nigdy niepowiedziałem jéj najmniejszéj grzeczności dotyczącej się jéj twarzyczki, gdy tymczasem nieukrywałem jéj niezmiernego zajęcia, jakie wzbudzały we mnie jéj talenta i wyborne przymioty.
Chociaż była zamężna, rozlany był w całéj jéj osobie urok tajemniczy i dziewiczy, który tak wielki na mnie wpływ wywierał, iż dziwnie obok niéj byłem nieśmiały.
Pani Kerouët, ciotka Maryi, była kobiétą rzadkiego rozsądku, i jak najlepsze posiadała serce.
Pobożność jéj, zarazem łagodna i żarliwa użyczała jéj natchnień do czynów jak najmiłosierniejszych; nigdy ubogi niewyszedł z folwarku chociażby tylko bez małego datku i kilku słów zachęcających, daleko może jeszcze szacowniejszych od jałmużny. Zwolna, odkrywałem w téj nieocenionéj kobiécie skarby czułości i cnoty praktycznéj. Jéj rozmowa zajmowała mnie zawsze, gdyż nauczała mnie tysiąc ciekawych rzeczy ściągających się do rolnictwa. Niekiedy prosty jéj rozum wznosił się bardzo wysoko przez sam wpływ głębokiéj wiary; i przyznam się że napróżno chciałem wykryć tajemnicę religii, rzucającéj niekiedy tak żywe światłości na pojęcie naiwne i proste.
Starannie uczęszczałem do folwarku od dwóch miesięcy, gdy pewnego dnia pani Kerouët rzekła do mnie: — Musisz się pan dziwić, nieprawdaż, widząc Maryę prawie wdową?... Ponieważ pan jesteś naszym przyjacielem, opowiem panu tę smutną historyę. Wystaw pan sobie, że mąż mój i ja, trzymaliśmy dzierżawą folwark w Thouars, blisko Nantes. Folwark ten należał do pana Duvallon, bardzo bogatego człowieka; który uzbrajał swoim kosztem okręta, i który zaczął dorabiać się majątku, czyniąc wycieczki jako korsarz, podczas wojny z Anglikami. Chociaż prostak, pan Duvallon był jednak dobry; kochał bardzo mojego męża. Pewnego dnia Kerouët wspomniał mu o naszéj siostrzenicy, która niezadługo miała wyjść z Saint-Denis. Z piękném swojém wychowaniem nie mogła zostać żoną wieśniaka, a niebyliśmy dość bogaci aby ją wydać za jakiego pana. Widząc nasz kłopot, pan Duvallon rzekł do Kerouëta: — Jeśli twoja siostrzenica jest rozsądna, biorę na siebie wydać ją za mąż. — A za kogóż? spytał mój mąż. — Za mego starego kamrata, kapitana okrętowego, który chce handel porzucić, i żyć sobie spokojnie jak mieszczanin. Właśnie co tutaj przybył. Jest bogaty. Nie jest on modniś, lecz czysty jak złoto, giętki jak trzcina, jestem pewny pani, że uszczęśliwi, twoją siostrzenicę. Było to w Październiku, roku przeszłego. Marya, skończywszy lat ośmnaście niemogła dłużéj pozostać w Saint-Denis. Sprowadzamy ją więc do folwarku, i umawiamy się którego dnia pan Duvalon ma nam przyprowadzić pana Belmont, swego przyjaciela, który, ma się rozumieć, chciał pierwéj zobaczyć naszę siostrzenicę, nim ją weźmie za żonę. Tego dnia była właśnie niedziela. Nasz folwark był bardzo porządny; Kerouët, Marya i ja, jak najładniéj wystrojeni, gdy pan Duvallon przybył w kabryolecie ze swym przyjacielem. — I cóż? Przyjaciel jego nie był jak to powiadają, ładnym chłopcem, lecz miał krzyż legii honorowéj, twarz poczciwego człowieka, i zdawał się jeszcze bardzo rześki na swój wiek, bo już mógł mieć czterdzieści pięć albo pięćdziesiąt lat. Ten pan był bardzo uprzejmym dla nas. Kiedy niekiedy spoglądałam na Maryę; nie zdawało się aby pan Belmont bardzo jéj zawrócił głowę; lecz wiedziałem że była rozsądną; prócz tego, z jéj wychowaniem, zdawało mi się, że potrzebowała przedewszystkiém dobrego bytu, i że wiele rzeczy należało nam temu względowi poświęcić. Było to nieszczęście, bez wątpienia, lecz nie można się było wahać. Gdy ci panowie odjechali, powiedzieliśmy otwarcie Maryi jak się rzeczy mają. Ach! panie, ileśmy to łez wyleli, i ona, i ja, i mój biedny Kerouët; gdyż nasza droga dziecina bardzo jeszcze była młoda, a pan Belmont bardzo dla niéj stary... lecz przynajmniéj los Maryi był zapewniony, i mogliśmy teraz być spokojni. Zrozumiała to, poddała się losowi, a nazajutrz, gdy pan Duvallon znowu przybył, daliśmy mu słowo. Przez parę tygodni pan Belmont odwiedzał nas codziennie. Chociaż powiadają że żeglarze są grubijanie i opryskliwi, on był bardzo łagodny, bardzo dobry, bardzo uprzejmy, i Marya nakoniec zaczęła na niego patrzeć bez wstrętu, i została wzruszona dowodami czułości jakie jéj dawał. Prócz tego nie mieliśmy się rozłączyć, miał kupić małą posiadłość wiejską nieopodal od Thouars, a tym sposobem mieliśmy widywać codziennie Maryę. Słowem, tak się przyzwyczaiła do pana Belmont, iż zezwoliła na to, aby odmalować jego portret. Ma go tam na górze, w swoim gabineciku znajdującym się w wieżyczce, gdzie niechce pozwolić wejść nikomu... Nadzwyczajnie jest podobny. Przy końcu Grudnia, pan Belmont nam oświadczył iż pojedzie do Paryża aby kupić prezent ślubny, gdyż ślub miał się odbyć w Nantes najdaléj przy końcu Stycznia, po dwóch tygodniach pan Belmont powrócił z Paryża, i przywiózł przepyszne prezenta dla Maryi.
Po smutnym przypadku który nas rozłączył, przypomniałam dopiéro sobie, że, za swym powrotem z Paryża, pan Belmont zdawał mi się nieraz zamyślony i zakłopotany; lecz okazywał się zawsze dobrym i przyjemnym dla nas; tylko, zamiast czekać początku Lutego, w którym to czasie miał się ślub odbyć, nalegał aby połaczenie jego z Maryi zostało przyspieszone. Zezwoliliśmy na jego żądanie, i ślub odbył się 17 Stycznia, w piątek. Podpisaliśmy kontrakt zrana. Pan Belmont zapisywał sześć tysięcy liwrów dochodu mojéj siostrzenicy. Dla podobnych ludzi jak my, była to rzecz piękna, nieprawdaż, panie? Po podpisaniu kontraktu udajemy się do urzędnika cywilnego, potém do kościoła, i powracamy obiadować w wiejskim domu pana Duvalon, świadka pana Belmont. Siadamy do stołu; przy wetach, pan Belmont zaczyna śpiewać piosneczkę, którą właśnie ułożył na swój ślub, kochane biedaczysko, gdy raptem przyjeżdża z Nantes służący pana Duvallon. Oddaje list swemu panu. Pan Duvallon zbladł, wstał od stołu, i zawołał: — Belmont, posłuchaj!.... Przypominam sobie że pan Belmont śpiewał właśnie w tej chwili piosneczkę, która się zaczynała od: — Już Hymen wstrząsa swoje pochodnię. Pan Belmont wstaje; lecz zaledwie przeczytał list który mu podał pan Duvallon, taką zrobił twarz... ach! panie, ale to twarz tak straszną... że dotąd jeszcze zrozumieć niemogę aby człowiek, który zwykle miał twarz łagodną, mógł ją zrobić tak okropną. Potém, przychodząc nieco do siebie, zbliża się do Maryi ściska ją, i mówi: Nie troszcz się o mnie moja żoneczko, niezadługo odbierzesz odemnie wiadomość; potém znika z panem Duvallon, który do nas powiada odchodząc: — Belmont wmieszany jest do jednej sprawy jako karbonaro, — dodała pani Kerouët, przywodząc sobie na pamięć swoje wspomnienia. — Musi uciekać, życie jego jest w niebezpieczeństwie. Jeśli go przyjdą aresztować, staraj się pani zatrzymać kommissarza jak tylko będzie można najdłużéj.
Kwandrans zaledwie upłynął jak obaj odeszli, gdy officr od żandarmów przybywa tu powozem z kominissarzem policyi, jak przewidział pan Duvallon. Pytając gdzie jest pan kapitan Belmoot. — Łatwo pan pojmujesz że niemówimy ani słówka. Szukają, szukają, nic nie znajdują, a to trwa przynajmniéj dwie godziny. — Kommissarz już miał odejść, gdy któś z wesela wspomniał przypadkiem o trzymasztowym statku Piękna Aleksandra, który pewnie wyruszył z Nantes w ciągu dnia; wtedy Brygadier żandarmów zawołał: — A morze przybiera o trzeciéj! a teraz piąta! Mm powrócimy do Nantes będzie już siódma.... Jeśli nasz jegomość skorzystał z tego statku, o siódméj z wieczora już wypłynie z rzeki i uchroni się przed naszém ściganiem!...
— I to rzekłszy znowu wsiadają do powozu z Kommissarzem, i powracają do Nantes co konie wyskoczą; lecz przybywają za późno. Ten kochany pan Belmont zdołał szczęściem wsiąść na Piękną Aleksandrę, która płynęła do Hawany. Pan Duvallon to przyszedł nazajutrz udzielić tych szczegółów. Niestety, panie, nieszczęście nigdy samo jedno nieprzychodzi. We dwa miesiące po tym wypadku, biedny mój Kerouēt umarł z zaziębienia piersi; pan Duvallon sprzedał swój folwark w Thouars, i byłabym się znalazła zupełnie bez sposobu do życia, gdyby Rządca zamku Serval, który znał Kerouëta, i wiedział że się znam na wiejskim gospodarstwie nie był mi proponował wziąść w dzierżawę ten mały folwarczek, w którym mieszkanie dość mi się podoba, chociaż codziennie żałuję mego biednego Kerouëta, i bardzo jestem niespokojna o los pana Belmont, który raz tylko do nas pisał przez statek z Nantes, który Piękna Aleksandra napotkała na morzu. W tym liście, pan Belmont zalecał nam abyśmy się uspokoili, i że lada dzień przybędzie sprawić nam niespodziankę... Co do Maryi, nie mogę tego powiedzieć aby droga dziecina żałowała bardzo pana Belmont; niedość go znała, aby mogła żałować; ale ja panie, ja go za nią żałuję; bo gdybym jutro umarła; cóżby się z nią stało? Dodaj pan do tego, że taka z niéj skrupulatka że żadnym sposobem niechce ruszyć ani grosza z sześciu tysięcy franków, które pan Belmont jéj przyznał:, a które pan Duvallon przysyłał jéj co trzy miesiące: Odnosimy pieniądze do Notaryusza w Nantes, gdzie pozostaną aż do przybycia pana Belmont, który teraz powróci Bóg wie kiedy.
Takie prawie było opowiadanie pani Kerouët. Istotnie, w czasie odjazdu pana Belmont, odkryto kilka spisków liberalnych, i w téj chwili towarzystwa tajemne organizowały się groźnym sposobem; było więc wielkiém do prawdy podobieństwem że pan de Belmont także był mocno skompromitowany w jakim spisku przeciwko Rządowi.
Od czasu tego zwierzenia się ciotki, Marya wydała mi się daleko jeszcze powabniejszą...
Nieprzestawałem chodzić codziennie do folwarku, niekiedy nawet, gdy śnieg, padał, lub zimno zbyt było przenikliwe, dobra pani Kerouët zapraszała mnie usilnie abym noc przepędził na folwarku, i na prawdę się gniewała gdym mówił że się puszczę w drogę w nocy, i przez las, aby powrócić do Blemur, gdzie niby mieszkałem.
Gdy się namyśliłem zostać, Marya nieukrywała swojéj naiwnej radości: była to wówczas prawie gala na folwarku. Pani Kerouët zajmowała się sama przygotowaniami i szczegółami obiadu, a Marya, która sypiała w pokoju ciotki, czuwała z baczną, i powabną uprzejmością aby niczego nie brakowało w maleńkim pokoiku; który zajmowałem w jednéj z wieżyczek.
Ta gościnność tak uprzejma, tak uprzedzająca, głęboko mnie wzruszała, a to najbardziéj dowodziło mi czystość uczuć tych dwóch kobiét, że nigdy nawet nieprzyszło im na myśl, że częste moje wizyty mogą je skompromitować. Moja obecność była im miła; ożywiałem, rozweselałem ich samotność; a jeślim im dziękował z wylaniem duszy, za dobroć którą mi okazywały, pani Kerouët mówiła mi naiwnie:
— Nie do nas że to należy, do nas biednych kobiét, być wdzięcznym panu za to, że, chociaż artysta (uchodziłem w ich oczach za malarza), przychodzisz dopomódz nam przepędzić długie wieczory zimowe, ujeżdżając prawie codziennie trzy mile aby tu przybyć, i trzy aby powrócić... a jeszcze podczas takiéj niepogody? Posłuchaj panie Arturze, — dodała ta nieoceniona kobiéta, — sama nie wiem jakim to się stało sposobem, lecz teraz pan jesteś niby jako należący do naszéj rodziny, i gdyby się trzeba wyrzec widywać pana, byłybyśmy bardzo nieszczęśliwe i bardzo smutne, nieprawdaż Maryo?
— O! bezwątpienia, moja ciotko, — mówiła Marya, z uwielbienia godną prostodusznością...
Dowiedziałem się że Marya niema książek, mówiła doskonale po włosku i po angielsku; kazałem kupić w Paryżu bibliotekę kompletną, rozkazując przesłać ją nasamprzód do Nantes, a z Nantes zaadressować ją do folwarku.
Podobnie jakiem się spodziewał, przysłanie tych książek przypisane zostało pamięci pana Belmont, lub przyjaciela jego, pana Duvallon.
Tym sposobem dokazałem otoczyć Maryę i jéj ciotkę niejakąś domową zamożnością, na któréj im zbywało, i zwolna, kilka kosztownych mebli, kobierce, obrazy, przybyły do folwarku, i przyjęte zostały z radością, zawsze jako pamięć oddalonego.
Pełna wdzięczności, Marya napisała najpowabniejszy list z podziękowaniem do pana Duvallon, który odpisał że najzupełniéj niepojmuje wdzięczności pani Belmont.
Lękając się objaśnień, skłoniłem panią Kerouët do nie wspominania więcéj o tych dobrodziejstwach, dając jéj do zrozumienia, że zapewne pan Belmont miał ważne przyczyny, aby ukrywać źródło z którego pochodzą.
Bocznica urodzin Maryi zbliżała się. Tego dopiero dnia miała mi pozwolić wejść do małego tajemniczego pokoiku, z którego zrobiła swój gabinet i pracownię, a którego dotąd niechciała mi pokazać.
Widząc że ten pokoik był zupełnie podobny do tego, w którym mieszkałem w wieżyczce, będącej po drugiéj stronie: uczyniłem potrzebne rozporządzenia, i kazałem sprowadzić z Paryża, zawsze przez Nantes to, co było potrzebne do umeblowania go z elegancyą. Marya najbardziéj żałowała że niemiała fortepianu ani harfy. Kazałem także sprowadzić te dwa narzędzia muzyczne, które podobnież miały przybyć do folwarku w rocznicę urodzin Maryi.
Wszystkie te szczegóły niezmierną mi sprawiały przyjemność.
Każdego dnia, dobrze odziany, wyruszałem z Serval na moim kucyku, nie dbając na deszcz i śnieg; przybywałem do folwarku, gdzie zastawałem u siebie wyborny trzeszczący ogień. Ubierałem się z niejakiém wyszukaniem, pomimo nieustannych żartów dobréj dzierżawczyny, która mi wyrzucała że zanadto wielki ze mnie elegant; potém schodziłem do dużéj izby.
Jeśli czas nie był bardzo niepogodny, Marya brała umie pod rękę, i szliśmy odważnie narażać się na wiatr i zimno, wdzierać się na chropawe nasze góry, zrywać na nich zioła do zielnika Maryi, lub przebiegać las, bawiąc się pochodzeniem wśród téj samotni łani i jéj jelonka.
Podczas tych długich przechadzek, Marya zawsze żywa, śmiejąca się, zawsze pensjonarka obchodziła się ze mną jak z bratem. W swojéj niewinnéj niewiadomości, wystawiała mnie nieraz na ciężkie próby: to musiałem poprawiać jéj kołnierzyk, to związywać jéj długie włosy, aby się zmieściły pod kapelusz, to znowu nawlec rozsznurowane ciżemki:
W tych długich też wycieczkach, wpatrując się z uwielbieniem w zachwycającą twarzyczkę Maryi, która, pod włosami okrytemi świetnym szronem, podobna była do róży rozwiniętéj pod śniegiem, ileż to razy wyznanie przychodziło mi na usta!... Lecz Marya, krzyżując obie swe ręce na mojém ramieniu, opierała się na mnie z taką ufnością, patrzała na mnie z tak niewinną prostotą i tak pogodną spokojnością, iż codziennie odkładałem to wyznanie do jutra.
Lękałem się aby zbyt śmiałe i przedwczesne słowo nie przyszło zniszczyć tego szczęścia spokojnego i czystego.
Czekałem cierpliwie... Niełudziłem się względem uczucia jakie wzbudzałem w Maryi bez głupiéj pretensyi, bez śmiesznéj zarozumiałości, niemogłem oczywistości niewierzyć. Przeszło od dwóch miesięcy, widywałem ją codziennie; starania i grzeczności jakie dla niéj okazywałem, tak młodéj, tak prostodusznéj, tak mało nazwyczajonéj do złudzeń świata, bardzo mocno ją wzruszyły; lecz także poznałem w niéj zasady tak ugruntowane, uczucia religijne tak silne, instynkt pełnienia swych powinności tak głęboki, iż musiałem się spodziewać długiego, a może i bolesnego passowania się; a jednakże tysiące drobnostek bardzo znaczących dawały mi poznać całą rozciągłość przywiązania, o którém Marya sama może nawet jeszcze niewiedziała.
Wieczór, kiedy zostawałem na obiad w folwarku; pani Kerouët, siedząc przy kominku w swém wielkiém krześle z poręczami, przędła swą kądziel, gdy tymczasem Marya i ja, przy stoliczku, porządkowaliśmy zbiór naszych zimowych roślin do zielnika.
Gdy trzeba było ułożyć na papierze delikatne gałązki ziół, nieraz ręce nasze dotykały się, nieraz, gdy oboje pochyleni nad stołem, zdawaliśmy się niezmiernie baczni na nasze ważne prace, włosy moje dotykały się włosów Maryi lub też tchnienie jéj, młodociane i świeże owiewało mój policzek.
Wówczas Marya płoniła się, łono jéj szybko się wzniosło, spojrzenia jéj stawały się roztargnionemi, i niekiedy jéj ręka opadała bezwładna na papiér...
Potém, zdając się niby ze snu przebudzać, mówiła tonem udanego wyrzutu: — Ale patrz no pan jak ta roślina źle jest położona...
— To twoja wina, pani. — odpowiadałem śmiejąc się: nie chcesz ani mi pomódz, ani potrzymać papieru.
— Wcale nie: to pan nie masz najmniejszéj cierpliwości, i zawsze boisz się powalać gumą paluszki, przyklejając przytrzymujące paski.
— Ach! co za szkaradne przekory! — odzywała się pani Kerouët, — jedno nie lepsze od drugiego! Niekiedy znowu, czytaliśmy po kolei, głośno, romanse Walter-Skotta, które bardzo mocno panią Kerouët zajmowały. Głos Maryi był czysty i łagodny: jedną z największych moich szczęśliwości było słyszeć ją czytająca.
Lecz doznawałem daleko większego może jeszcze szczęścia wpatrując się w nią. Gdy też z kolei brałem romans do ręki, jeśli znalazłem w nim jakie zastosowanie do mojéj miłości, czytałem najprzód frazę oczyma, potém powtarzałem ją głośno z pamięci, wlepiając w Maryę namiętne spojrzenie
Niekiedy Marya spuszczała oczy, i przybierała surowy wyraz twarzy; niekiedy znowu płoniła się, i koniuszczkiem swego ładnego paluszka, czyniła mi nakazujący znak patrzenia w książkę.
Jeszcze co innego wymyśliłem dodawałem, improwizując, całe ustępy do książki którą czytałem, aby u nich jeszcze jaśniéj odmalować Maryi wszystko co dla niéj czułem, gdy położenie, jakie opisywał romans, dało się nagiąć do tego.
I tak, pewnego wieczora, w téj scenie tak niewinnie skromnéj, w której Jwanhoe oświadcza swą miłość pięknéj Saksonce, na miejscu wszystkiego co mówi Rycerz krzyżowy, powiedziałem długi monolog, w którym uczyniłem jak tylko można najbardziéj wprost, zastosowania do Maryi i do siebie, przypominając jéj z miłością czułością tysiąc pamiątek naszych przechadzek i rozmów.
Marya wzruszona, pomięszana.... spojrzała na mnie z nieukontentowaniem...
Zatrzymałem się.
— Nie chciałam panu przerywać, panie Arturze — rzekła do mnie pani Kerouët, — bo znajduję żeś jeszcze nigdy lepiéj nie czytał jak dzisiaj. — Potém, porzucając swą kądziel, rzekła prostodusznie: — Ach! przyznaję że kobiéta musiałaby mieć serce ze skały, aby się nie ulitować nad kochankiem który tak mówi. Nie znam się na tém, ale zdaje mi się, iżby nie można powiedziéć co innego, jak to co Iwanhoe tu mówi... tyle to jest prawdziwe i naturalne...
— O! to bardzo piękne w istocie, — rzekła Marya; — lęcz pan Artur musiał się już zfatygować; teraz ja trochę poczytam.
I biorąc prawie pomimo méj woli książkę którą trzymałem na kolanach poszukała ustępu improwizowanego, i nieznałazła go.
— Stronnice któreś pan czytał tak są piękne iż chciałabym je odczytać, — rzekła do mnie złośliwie Marya.
— Masz racyę, Maryo, — powiedziała ciotka, ja także z wielką przyjemnością raz bym ich jeszcze posłuchała.
— Ach! mój Boże, już dziesiąta! — zawołałem aby się wydobyć z kłopotu. — Muszę już jechać...
— To prawda... już! — rzekła pani Kerouët spoglądając na swój zegar.
Zwykle, w chwili mego odjazdu, Marya szła do okna, aby zobaczyć jaka pogoda: tą razą stanęła osłupiała.
Ciotka rzekła do niéj: — Ależ zobacz przecie moje dziecię, czy śnieg pada.
Marya wstała i powróciła powiedzieć: — Bardzo wielki śnieg pada.
— Bardzo wielki śnieg pada... jakże to powiadasz obojętnie!.... Pomyśl przecie że pan Artur ma trzy mile ujechać, podczas nocy, przez las.
Szukałem spojrzenia Maryi. Odwróciła oczy; powiedziałem jej smutnie:— Dobranoc, pani...
— Dobra noc, panie Arturze, — odpowiedziała mi, nierzuciwszy nawet na mnie oczu.
Usłyszałem niecierpliwie rżenie mego starego Blaka, którego mi przyprowadzał chłopak folwarczny.
Już miałem wychodzić z izby, gdy Marya, korzystając z chwili w któréj ciotka niemogła jej widziéć, zbliżyła się do mnie, i biorąc mnie za rękę, rzekła do mnie z głębokiém wzruszeniem.
— Gniewam się bardzo na pana... sam nie wiesz ile mi złego robisz.
Słowa te nie były wyznaniem.. a jednakże, pomimo nocy, pomimo śniegu, powróciłem do Serval z radością w sercu....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od tego wieczora, liczy się pierwsza moja nadzieja.
Już tydzień odtąd upłynął.
Jutro jest rocznica urodzin Maryi, dzień uroczysty, w którym mam zobaczyć tajemniczy gabinet w wieżyczce.




Rozdział 14.
PORTRET. ―
Serval 10 Grudnia 18**

Sam zaledwie mogę uwierzyć temu, co dzisiaj widziałem.
Dziwaczne też to moje przeznaczenie!
Dziś rano, jakeśmy się umówili, pojechałem do folwarku...
Była to rocznica urodzin Maryi; miała mi dozwolić wejść do tajemniczego gabinetu, który zajmuje w jednéj z wieżyczek. Tam to umieściła harfę i fortepian, świeżo z Nantes przybyłe.
— Pójdź pan zobaczyć moje ustronie, — rzekła do mnie Maryn po śniadaniu.
Idziemy do wieżyczki z panią Kerouët...
Wchodzimy: cóż widzę.
Naprzeciwko mnie... w szerokich ramach złoconych.... portret rozbójnika z Porquerolles! sternika z Malty!...
— Jakim sposobem masz pani ten portret?.. Czy wiecie kto jest ten człowiek? — zawołałem, obracając się do obu kobiét, które patrzały na mnie z największém podziwieniém.
— To ja odmalowałam ten portret.... a ten człowiek jest pan Belmont, — rzekła do mnie prosto-dusznie Marya.
— Pan Belmont!
— Tak jest, to mój mąż.... Ale cóż to ci, panie Arturze?... Dla czegóż to zadziwienie, to osłupienie? — Czy pan napotkałeś gdzie pana Belmont! — spytała mnie pani Kerouët.
Sądziłem że mnie sen łudzi, i że jestem igraszką nadzwyczajnego podobieństwa.
— Istotnie, — rzekłem do pani Kerouët, — jużem napotkał pana Belmont podczas moich podróży... lub raczéj kogoś co bardzo był do niego podobny.... Gdyż niektóre okoliczności niedozwalają mi sądzić, aby osoba, o któréj chcę mówić, była istotnie panem Belmont którego tutaj widzę portret.
— Jest sposób bardzo łatwy dowiedzenia się czy pański Belmont jest naszym Belmontem, to jest Belmontem wystawionym na tym portrecie... Jakież on ma zęby, ten pański pan Belmont? — rzekła do mnie ciotka Maryi...
— Niema już żadnéj wątpliwości... to on! — pomyślałem. — Ma zęby takie, jakich nikt nie ma, — rzekłem, — niezmiernie spiczaste, i niezmiernie porozdzielane...
— Otóż to właśnie, — rzekła pani Kerouët śmiejąc się. — To też żartami nie raz nazywaliśmy go ludożercą...
Był to on niezawodnie!
Wszystko jasno się tłómaczyło.
Na balu w zamku, amhbassador Angielski uwiadomił mnie iż miano już ślad morskiego rozbójnika, i że miano nadzieję doścignąć go; bal ten odbył się w połowie stycznia, właśnie wtedy gdy Belmont powrócił do Nantes, aby przyspieszyć swe połączenie z Maryą.
Nasze spotkanie w teatrze Rozmaitości, i obawa zostania odkrytym, były zapewne przyczyną niespokojności, którą pani Kerouët właśnie wtedy spostrzegła.
Gdyby też nie uwiadomienie, które go uprzedziło o przybyciu kommissarza i oficera od żandarmów, nędznik ten zostałby był pochwycony w sam dzień swojego ślubu. Nakoniec, doskonale pojmowałem że pan Duvallon, świadek morskiego rozbójnika, wystawił go w oczach Maryi i jej ciotki jako ofiarę polityczną, aby przed nimi ukryć prawdziwy powód poszukiwań jego osoby.
Ten Duvallon wiedział że o niegodném rzemiośle Belmonta? lub czy także był przez niego złudzony?
Wszystkie te myśli potrącały się zmięszane w méj głowie, i tak nie mocno zajmowały, iż opuściłem folwark wcześniéj jak zwykle, dając za pozór migrenę, i zostawiając Maryę i ciotkę niespokojne i zmartwione moim nagłym odjazdem.
Ten dzień, który miał być dla nas pewnym gatunkiem małéj uroczystości, skończył się tym sposobem bardzo smutnie.
Cóż mam czynić?
Kocham Maryę wszystkiemi siłami mojéj duszy. Nie jest już teraz zbrodnią wydrzeć ją Belmontowi, temu rozbójnikowi, temu zabójcy; jest to czyn szlachetny, wspaniałomyślny.
Marya została niegodnie oszukaną. Jéj rodzina sądziła że ją połączą z walecznym, uczciwym żeglarzem a nie z człowiekiem bez czci i wiary... To małżeństwo było nieważném obliczu rozumu i honoru, powinno więc także nieważném być w obliczu ludzi! Dziś jeszcze uwiadomię o wszystkiém, te nieszczęśliwe kobiéty...
Lecz, czyż będą mi wierzyły? Jakież im dam dowody tego co utrzymuję?
A potém, w tém zaskarżeniu z méj strony jest cóś podłego, co we mnie wstręt wznieca.
Zresztą, Maryn jest prawą małżonką Belmonta, kocham Maryę ta miłość stawia prawie tego człowieka w równi ze inną.
Teraz jestto jawne passowanie się pomiędzy nim a mną. Już mam dla siebie znaczną korzyść, gdyż jest nieobecny; nie byłoby szlachetnie zwiększać jeszcze moją przewagę zaskarżeniem i wydaniem go.
Nakoniec, jeśli Marya tyle mnie kocha, że będzie mogła przezwyciężyć dla mnie swoje skrupuły, zapomniéć swych obowiązków względem człowieka, którego sądzi uczciwym i dobrym, nie byłżebym bardziej dumny mojém szczęściem, jak wtedy, gdyby sądziła iż mi tylko poświęca człowieka, jéj niegodnego? człowieka, którego sprawiedliwość może sobie co chwila przywłaszczyć, jako łup do niéj należący?
Jużem sobie postanowił że nic nie powiem...
Lecz jeśli ten człowiek powróci?.... O mój Boże co za myśl okropna!
Marya jest przecie jego żonę, i sam tylko przypadek uchronił ją iż niezostała skalaną przez tego niegodnego człowieka.
Skrupuły moje są szalone, głupie, niedorzeczne.. Sam nie wiem, dla czego wacham się wszystko Maryi powiedzieć...
Ale na cóż się to zda? czyż to wyjawienie zapobieży powrotowi tego człowieka?
Co chwila może przyjechać..
Co czynić... co czynić?...




Serval 12 Grudnia 18**

Marya już wie kto ja jestem.
Wczoraj poszedłem do folwarku.
Zawsze jeszcze byłem niepewny co miałem powiedzieć względem morskiego rozbójnika.
Rozmawiałem z Maryą i jéj ciotką, gdy rządca moich dóbr wszedł.
Niezmiernie się zapłoniłem i zakłopotałem: gbur niepostrzegł tego; ukłonił mi się głęboko i z jak największém uszanowaniem.
— Patrzcie, to asan znasz pana Artura? — spytała go pani Kerouët.
— Czy mam zaszczyt znać pana Hrabiego?.. — powtórzył rządca z podziwieniem.
— Pana Hrabiego! — krzyknęły razem pani Kerouët i Marya, powstając z pomieszaniem.
Lękając się aby ten człowiek nietłómaczył sobie na złe, powód który mnie skłonił do ukrycia mego nazwiska, rzekłem do niego. — Bardzo jesteś niezręczny mój kochany panie Riviere. Życzyłem sobie własnemi oczami rozpatrzyć się w tym folwarczku, którego dzierżawę zamyślani podwyższyć, a waćpan przychodzisz wszystko mi popsuć... Proszę, chciéj się udać do Serval i tam na mnie poczekać: będę miał o czém z waćpanem pomówić w tym przedmiocie. —
Rządca dóbr wyszedł.
— Pan nas zwiodłeś, panie Hrabio!... rzekła do mnie pani Kerouët z wielką godnością. — To bardzo źle z pańskiej strony...
Marya niewyrzekła ani słowa, i zniknęła niespojrzawszy nawet na mnie.
— I dla czegóż to źle? — rzekłem do téj nieoszacowanej kobiety. — Gdybym był wymienił moje nazwiska, sam niewiem jakie może skrupuły byłyby niedozwoliły pani, okazać mi téj szczeréj i uprzejméj przychylności, które mi zawsze okazywałaś... Byłbym dla pani panem tego folwarku, a nie jéj przyjacielem...
— Przyjaźń jest tylko pewną i istnieć tylko może pomiędzy równemi, panie Hrabio, — rzekła pani Kerouët z miną zimną.
— Lecz w czemże nasze położenie jest tak bardzo zmienione w téj chwili? Jeśli moja przyjaźń podobała się paniom aż do dnia dzisiejszego.... dla czegóż zrywać te stosunki?.... dla czegóż zapominać o czterech czy pięciu miesiącach najroskoszniejszéj poufałości?...
— Niezapomnę o nich, panie Hrabio; lecz ustąpię miejsca uczuciom daleko stosowniejszym do skromnego położenia Maryi i mojego.
Dziewczyna folwarczna weszła, prosząc panię Kerouët aby poszła do Maryi.
Ukłoniła mi się z największém uszanowaniem i wyszła.
Opuściłem folwark niezmiernie zagniewany przeciw rządcy mych dóbr...
Potém zastanowiłem się że przecie to inkognito niemogło trwać na zawsze, i że to odkrycie, chociaż zraziło Maryę, niemogło w niczém nadwerężyć jéj miłości ku mnie.




Serval 15. Grudnia 18**

Widziałem się znowu z Maryą.
Przez kilka dni znalazłem ją smutną i strapioną z powodu mojéj dyssymulacyi, któréj wytłumaczyć sobie nie może.
Spytała mnie dla czego tak ukrywałem moje nazwisko; odpowiedziałem, iż wiedząc że pogłoski, równie fałszywe jak niekorzystne, doszły aż do jéj uszu, i przedstawiały mnie w kolorach najmniéj pochlebnych, wolałem zachować inkognito.
Z trudnością mi uwierzyła; lecz przecie dokazałem usunąć z jéj myśli te nieszczęśliwe wrażenia.
Chociaż pani Kerouët jeszcze niekiedy swarzy się ze mną, nasze stosunki, zrazu nieco ostygłe, znowu dawny swój powab przybrały.




Serval 20. Grudnia 18**

Marya mnie kocha... kocha mnie!... niemogę już dłużéj o tém wątpić... Niechaj pamięć dnia dzisiejszego żyje na zawsze w mojém sercu!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Serval 30. Grudnia 18**

Co za wypadek!... Nie, nie tysiąc razy nie; ona ztąd nie pojedzie Teraz mam prawo czuwać nad jéj przyszłością.... nigdy jéj nieopuszczę...
Dzisiaj parobek folwarczny przybił do zamku.
Przyniósł mi bilet od Maryi.
Prosiła mnie abym przybył natychmiast.
Za godzinę już byłem w folwarku.
Zastałem Maryę i jéj ciotkę; obie łzami zalane.
— Co wam takiego?... zawołałem.
— W tym liście, — rzekła pani Kerouët, — pan Duvallon pisze nam iż przybywa dzisiaj po Maryę... z rozkazu pana Belmont.
— I pozwolisz jéj pani odjechać?.... — zawołałem.
— I ty na to przystaniesz, Maryo?...
Marya, blada jak śmierć, przesunęła ręce po oczach, i zawołała: — Co za przebudzenie... o mój Hoże.... co za przebudzenie!.... Jestem zgubiona!...
Dałem Maryi skinienie poznać aby milczała... Ciotka cała zajęta swym żalem, nie słyszała jéj.
— O! mój Hoże! — mówiła pani Kerouët, — opuszczać moje dziecię!... nigdy na to nie będę miała dość siły.
— Nieopuścisz jéj, nie możesz jéj opuścić dobra mamo!... a nadewszystko aby ją oddać w ręce takiego człowieka jak ten Duvallon.
— Niestety! panie, jakiż zarzut możemy uczynić?.... pan Duvallon nie jestże poufałym przyjacielem pana Belmont? czyż nieodebrał od niego rozkazów?
— Dla tego też właśnie że jest poufałym przyjacielem pana Belmout, należy wam strzedz się tego człowieka.
Marya i pani Kerouët spojrzały na mnie z podziwieniem... — Mówiłem daléj: — Posłuchajcie mnie... ty, pani Kerouët... i ty, Maryo... Pozwólcie mi przyjąć pana Duvallon; już ja na siebie biorę rozmówić się z nim i wyperswadować mu... Kiedyż ma przybyć?
— Jeśli przyjedzie, jak donosi, dyliżansem z Bourges, będzie tutaj dziś o trzeciéj godzinie, — powiedziała mi pani Kerouët.
— Nieobiecuj nic; przyślij mi go... miéj nadzieję, lub raczej wszyscy miejmy nadzieję...
I, odpowiadając na niemy znak Maryi, wyszedłem....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niezadługo, około piątéj, posłyszałem turkot bryczki na podwórzu zamkowém. Niemogłem powściągnąć uniesienia gniewu; uczułem jak w skroniach gwałtownie mi biło...
Zaanonsowano pana Duvallon.
Postrzegłem wchodzącego człowieka tęgiego wysokiego, mającego blisko lat piędziesiąt; cera jego była rumianna, mina opryskliwa, ułożenie pospolite, lecz pełne w sobie zaufania, ubiór francuza w podróży, to jest jak najskąpszy...
Wskazałem mu aby usiadł: usiadł więc.
— Mości panie, — rzekłem; — przepraszam żem panu zrobił subiekcyę; odebrałem polecenie od pani Kerouët, która trzyma w dzierżawie jeden z moich folwarków, i która pokładała we mnie niejaką ufność...
— O! wiem! jéj siostrzenica także ma ufność w panu... i wielką ufność! — zawołał ten człowiek, przerywając mi po grubijańsku.
— To prawda, — rzekłem wstrzymując się; gdyż mam zaszczyt należeć do rzędu przyjaciół pani Belmont...
— A ja do rzędu przyjaciół pana Belmont! Mości panie... i jako jego przyjaciel, odebrałem polecenie sprowadzenia jego żony do Nantes, gdzie pozostanie pod dozorem mojéj małżonki, aż do powrotu mego przyjaciela Belmonta, który pewno niezadługo przyjedzie.
— Pan jesteś poufałym przyjacielem pana Belmonta? — rzekłem do pana Duvallon wpatrując się w niego bystro. — A wieszże pan kto jest ten człowiek?
— Ten człowiek... ten człowiek, wart tyle co i inny, do licha! — zawołał Duvallon zrywając się żywo.
Ja ciągle siedziałem.
— Ten człowiek jest rozbójnikiem, Mości panie!... ten człowiek jest zabójcą... Mości panie!... — i do każdego mego zaskarżenia dodawałem śmiałe i nakazujące spojrzenie.
— Gdybyś pan nie był we własnym domu!.. — rzekł Duvallon ściskając pięści.
— Nie jestem dziecięciem, Mości panie; pańskie groźby są śmieszne. Mówmy otwarcie, i skończmy, najlepszym dowodem, że pański przyjaciel jest zabójcą, iż byłem przez niego raniony na yachcie, który napadł na morzu śródziemném: jestże to jasno? Dowodem że pański przyjaciel jest rozbójnikiem, jest, że znajdowałem się na tymże samym yachcie, gdy dokazał podle aby się rozbił na wybrzeżach wyspy Malty: jestże to jasno? Nakoniec, dowodem że te oskarżenia są ugruntowane, jest, że Ambasador Angielski we Francyi, i minister interesów zagranicznych, uwiadomieni przezemnie o znajdowaniu się tego nędznika w Paryżu, przedsięwzięli środki, za pomocą których byłby niezawodnie aresztowanym, gdybyś go pan nie był uchronił przed sprawiedliwością, w dzień jego ślubu... jestże to jasno, Mości panie?
Duvallon patrzał na mnie z miną osłupiałą, przegryzał wściekle usta... Ja mówiłem dalej:
— Ani Pani Belmont, ani jéj ciotka, słowa o tém nie wiedzą; lecz oświadczam panu, jeśli się będziesz nadal upierał wydrzeć panię Belmont jéj ciotce, uwiadomię je o wszystkiém, i zarazem udzielę im radę, aby oddały tę sprawę w ręce sprawiedliwości...
— Do stokroćtysięcy piorunów! — krzyknął Duvallon tupnąwszy nogą, — wszystko to kłamstwo... uprowadzę tę jejmościankę pod twoim nosem, oho!... poradzę ja sobie!
— Gdybyś pan nie był poufałym przyjacielem Belmonta, drogo byś przypłacił te groźby.. Wychodź ztąd co prędzéj.
— Ośmiel się więc... ośmiel przymusić mnie do wyjścia... — rzekł były korsarz, postępując o krok ku mnie z miną grożącą.
Lecz, porównywając zapewne swój wiek z moim wiekiem i swą siłę z moją siłą, pohamował się, i rzekł do mnie ze stłumioną wściekłością: — Chcesz pan się oprzeć temu abym uprowadził twoję kochankę!... pojmuję to... ale ja powiedziałem że ją zabiorę ze sobą, i otóż ją zabiorę!... Alboż, to ja nie wiem wszystkiego co się święci? alboż to ja nie wiem jakie jej podawałeś prezenta? czyż to mi teraz nie tłómaczy listów z podziękowaniem, które mi napisały te dwie głupie kobiéty, a których bynajmniéj zrozumieć niemogłem: a które odbierałem w Nantes, z powodu rozmaitych zbytkownych rzeczy, które im przysyłano?... Ale to się wszystko skończy, rozumiesz pan? Belmnut przybywa, a ja tém czasem zabieram ze sobą jego żonę... dobrowolnie lub gwałtem.
Niechcąc nic odpowiedzieć temu człowiekowi, zadzwoniłem.
— Piotrze, — rzekłem do jednego ze służących, — każesz osiodłać dwa konie, jednego dla mnie, a jednego dla Jerzego, który zemną pojedzie; powiesz także Lefortowi aby wsiadł natychmiast na konia ze swoim synem, i pojechał czekać na mnie w folwarku Łąkowym.
Służący wyszedł.
— Teraz, Mości panie, — rzekłem do Duvallona zastanów się pan dobrze nad tém co zrobisz... Jeśli natychmiast nie opuścisz Francji, uwiadomię o wszystkiém Pąnię Belmont i jéj ciotkę, i za moją radą oddadzą się pod opiekę sprawiedliwości... Natychmiast udaję się do folwarku Łąkowego... czekać tam na pana będę; i zobaczę czy będziesz dość zuchwały aby tam przyjść. — Potém, zadzwoniwszy, rzekłem do służącego: — Odprowadź Jegomości.
Nie czekając odpowiedzi Duvallona, wyszedłem, i wsiadłem natychmiast na konia aby się udać do folwarku.
Lefort i syn jego już mnie tam poprzedzili.




Serval, 31 Grudnia 18***

Wczoraj Duvallon nie śmiał przyjść do folwarku.
Uwiadamiając Maryę, ze odjeżdżał napowrót do Nantes, napisał do niéj list, pełen najbardziej grubiańskich obelg... groził jéj powrotem Belmonta.
Mary a pogrążona jest w ponuréj rozpaczy... Dzisiaj niemogłem się z nią widziéć...
Jeden mi tylko środek do przedsięwzięcia pozostaje!... a nie chcę go stracić!...
Jej życie do mnie należy, podobnie jak życie moje, należy do niéj...
Jeśli niepojedzie ze mną... co czynić?...
Przeszłe zbrodnie tego człowieka, nie mogą być powodem do zerwania małżeństwa... lub, jeśli by je zerwać niosły, ileż to czasu, ile smutnych zatargów, ileż to nieprzyjemności!
Trzeba, koniecznie trzeba, Marya pojedzie ze mną...
Czegóż będzie mogła żałować, biedna sierota?
Swéj ciotki... ubogiéj i nieocenionéj kobiéty...
Lecz ona także może z nami pojedzie... nie, nie... Gdyby się kiedykolwiek domyśliła prawdy!! gdyby wiedziała iż inny węzeł, a nie węzeł przyjaźni łączy mnie nazawsze z Maryą... gdyby wiedziała...
Nie, nie, nietrzeba o tém myśléć... Lecz czyż Marya zechce z nią się rozłączyć?
Potrzeba jednak tego koniecznie.
Gdyby Marya pojechała ze mną, jakaż przyszłość?... Schroniony w jakiéj samotni, przepędziłbym życie moje przy niéj...
Chociaż młody, tak już dużo żyłem... tyle już ucierpiałem... tak bardzo już doświadczyłem ludzi i rzeczy... iż z największą roskoszą wypocząłbym sobie na zawsze w miłości samotnéj i spokojnéj...
A potém ona posiada tyle sposobów uprzyjemnienia życia pędzonego zdala od wszystkich i od wszystkiego!!! serce, duszę, rozum, talentu, charakter najłagodniejszy, zachwycającą prostoduszność... wyobraźnię młodéj dziewicy, któréj jedno nie sprawi roztargnienie, zajmie ją i zabawi...
Musi jechać zemną... pojedzie.




Rozdział 15.
ODJAZD. ―
Serval 10 Marca 18**

Znajdę znowu ten dziennik przerwany już blisko od trzech miesięcy.
Chcę napisać datę, ostatnią kartę, tutaj, w Serval w tym biednym starym ojcowskim zamku, który opuszczam może na zawsze...
Dziwaczna styczność! Tutaj miłość moja ku Helenie zaczęła moje życie światowe...
Tutaj moje życie światowe skończy się moja miłością ku Maryi...
Odtąd, ona i ja, powinniśmy żyć w jak największéj samotności... O! bez wątpienia, jeśli się ziści, przyszłość ta będzie czarodziejską!...
Lecz iluż to okrutnemi zmartwieniami będzie okupiona!...
Od trzech miesięcy ileż to łez Marya wylała potajemnie; lecz zwolna wpływ mój przezwyciężył jej opór...
Zezwala wreście towarzyszyć mi...
A potém nieśmie, niemoże tutaj zostać... jest matką.. A potém, mój wierny Jerzy, którego posłałem potajemnie do Nantes, aby miał baczne oko na Duvallona, pisze mi dziś rano iż człowiek, którego niemogę z opisu niepoznać, że Belmont przybył w nocy do byłego korsarza.
Nie ukryłem jego powrotu przed Maryą.... jest zdecydowana...
Jakżeby ośmieliła się ukazać oczom swojego męża?... Jakże, późniéj... zniosłaby spojrzenia swej ciotki?...
Jutrzejszéj nocy wyjeżdżamy potajemnie.
Aby nic niezapomniéć, zakonotujmy sobie co pozostaje głównie do rozporządzenia.
Posłać własne przeprzęgowe konie, aby dojechać aż do*** manowcami, i nie zostawić tropu po sobie: skrócimy sobie tym sposobem drogę o dwadzieścia pięć mil.
Wziąść pocztę w***: za trzydzieści godzin jesteśmy już na granicy...
Gdy tam już staniemy, gdy pierwszy rozgłos o tém porwaniu ucichnie... będziemy czekać jak się obrócą wypadki... może powrócimy do Francyi... może Belmont będzie pochwycony...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Słodki-Spoczynek, Wrzesień, 18**[25]

Prosiłaś mnie Maryo, abym ci opowiedział całe moje życie.
„Na zawsze zerwaliśmy stosunki ze światem. Schronieni tutaj, w tém spokojném i roskoszném siedlisku, z naszém dziecięciem, od dwóch lat żyjemy na łonie najwyższéj szczęśliwości.
„Jesteś moim aniołem, moją miłością, moim jedynym skarbem, gdy połączasz w sobie wszystkie skarby duszy, serca i rozumu.
„Wśród głębokiej naszéj samotności, każdy dzień sprowadza nową radość, która cię czyni jeszcze droższą mojemu sercu.
Podobnie perły morskie winne są, jak mówią, swój blask niezaginiony i coraz to bardziéj świetny, kosztownym odcieniom, które im każda fala przynosi.
„Powiadasz mi często. Maryo, że mój charakter jest szlachetny, wspaniały, a nadewszystko dobry aż do zbytku.
„Gdy usłyszysz moje życie, Maryo, moja piękna i łagodna Maryo, zobaczysz że niestety! nieraz byłem... okrutny i zły...
„Ta dobroć z któréj mnie chwalisz... tobie więc jestem ją winien!
„Pod twym błogim wpływem, piękny mój aniele opiekuńczy, wszystkie moje złe dążności zniknęły, wszystkie moje wzniosłe uczucia bardziéj się jeszcze wzniosły... słowem, kochałem cię... kocham cię jak zasługujesz być kochaną.
„Tak cię kochać, i być tak kochanym od ciebie jak mnie kochasz, Maryo... jestto czuć się pierwszym pomiędzy wszystkiemi ludźmi... jest to mieć prawo pogardzać wszystkie, sławę, dumę, majątek.
„Jestto przekroczyć granicę szczęścia jakiego tylko doznać podobna...
„To szczęście nadludzkie przestraszałoby mnie, gdybyśmy je nieskupili przez twe obawy, przez twe zgryzoty biedna kobiéto!...
„Te zgryzoty były, i są jeszcze niekiedy twojém jedyném zmartwieniem: nadeszła chwila aby cię od nich oswobodzić.
„Dowiesz się kto jest ten; którego zostałaś żoną, a którego od lat dwóch sądzisz skazanego na wieczne więzienie za występek polityczny.
„Póżniéj także dowiesz się dla czego aż dotąd ukrywałem przed tobą tę tajemnicę.
„Te wiersze które teraz piszę w tym dzienniku: skreślającym prawie wszystkie wypadki mego życia, aż do chwili w któréj opuściliśmy Serrval, będą ostatnie które w nim napiszę...
„Na cóż się teraz przydadzą te zimne zwierzenia!...
„W twoje to anielskie serce, Maryo, będę odtąd przelewał wszystkie moje wrażenia... lub raczéj jedyne i zachwycające wrażenie upajającego szczęścia które ci winien jestem.
„Ty czytać będziesz ten dziennik, Maryo; zobaczysz że jeśli bardzo zawiniłem, wiele też ucierpiałem...
„Zobaczysz opowiadane pierwsze wzruszenia naszéj miłości...
„Od czasu naszego wyjazdu z Serval przerwałem ten dziennik... Cóżbym był mógł napisać? To com ci powiedział o przyszłości, Maryo, powinno się także zastosować do upłynionych lat przy tobie.
„Nieznajdziesz tam ani daty urodzenia naszego Artura... naszego dziecięcia... największéj szczęśliwości jakiéj kiedykolwiek w życiu doznałem... ani daty tego dnia okropnego, w którym omało ciebie nieutraciłem... tutaj... była to najstraszliwsza boleść jakiéj kiedykolwiek wżyciu doznałem...
„Dopóki trwało uniesienia, paroksyzm téj radości nieznanéj, tego zmartwienia nieznanego... niemyślałem, niezastanawiałem się, niedziałałem, nieżyłem...
„Gdy człowiek widzi się cierpiącym, gdy się widzi być szczęśliwym, nieszczęście ani szczęście niedoszły jeszcze do swego ostatecznego kresu...
„Aż dotąd okropnie cierpiałem, doznawałem radości bardzo mocnych... lecz nie byłem tak wyłącznie w nich zatopiony, aby mi władza zastanawiania się niepozostawała.
„Mówiłem o szczęściu nieznaném... Maryo, a jednakże data dnia zachwycającego w którym niewątpiłem już o twojéj miłości znajduje się w tym dzienniku... gdy tymczasem data urodzenia naszego Artura nieznajduje się w nim...
„Dusza twoja tak delikatna, zrozumie oceni, nieprawdaż? tę różnicę tak głęboką...
„Co do naszego dziecięcia, Maryo, do naszego pięknego i uwielbionego dziecięcia, pomyślemy o jego przyszłości, i......

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Te słowa są ostatniemi słowami dziennika nieznajomego.
Zastosowawszy daty i objaśnienia udzielone przez Proboszcza wioski***, w pierwszym tomie, widać że te ostatnie, ustępy musiały być napisane tego samego dnia lub w wigilię potrójnego zabójstwa, popełnionego na Hrabi, Maryi i ich dziecięciu, przez Belmonta; morskiego rozbójnika z Porquerolles, który dokazał uciec z więzienia, i dowiedziawszy się o schronieniu hrabiego, chciał na nim wywrzéć straszliwą zemstę nim opuści na zawsze Francyę.

KONIEC.




  1. Rozmowa pomiędzy Arturem a Panem de Cernay: w pierwszéj części, ładna pogadanka na prima sera, w drugiéj części.
  2. Na próżno Autor sądzi przy końcu że się poprawił, podczas swego szczęśliwego pożycia z Maryą; zabrakło mu jedynie czasu, aby znowu i ten związek zerwał, rok albo dwa, a zaręczam że Artur byłby się obszedł z tą Maryą, jak się obszedł z Katarzyną, Małgorzatą i Heleną.
  3. Latréaumont.
  4. Jako rys fizyonomiczny wielką stawiający sprzeczność z naszemi obyczajami, niemożemy się wstrzymać aby nieprzytoczyć biletu Księżny d’Henin do Pani de Créqui, umieszczonego w przyjemnych i dowcipnych pamiętnikach Pani do Crequi. — Niepowiem ci, ty, co wszystko wiesz bo cię znudził taki sposób pisania, lecz ty, przed którą nic nie ma skrytego, moja droga, racz mi wytlómaczyć jednę rzecz któréj niepojmuję, a która zdaje się iż powinna obchodzić moje interessa pieniężne (wybacz że czynię to zapytanie z takiego powodu.) Powiem ci nasamprzód że Pan de Lally jest w Saint-Germain, i że Pani de Poix nie wie co odpowiedzieć na zatrudniające mnie zapytanie; dla tego to piszę do ciebie aż na drugi koniec Paryża. — Kawaler de Thuysi pisze do mnie słowo w słowo: — Radzę Pani dawać baczność na Pana Lefèvre; uprzedzono mnie iż ma złożyć swój BILANS. Otóż powiem ci że ten Lefèvre został moim plenipotentem teraz kiedy już nie mam interessów.) Lecz jakąż należy wywodzić konsekwencyę z owego ostrzeżenia kawalera de Thuysi. — Powiedz mi, proszę cię, co znaczy złożyć swój bilans? Pani de Poix wnosi że to pewien rodzaj przenośni, i na tém stanęliśmy.“
  5. Wyścigi konne, na których biegają do mety ludzie najlepszego towarzystwa.
  6. Ten angielski wyraz gentlman nie oznacza szlachcica w sensie arystokratycznym, lecz człowieka najdoskonaléj wychowanego i najlepiéj umiejącego znaleść się w towarzystwie, z jakiego bądź kolwiek byt by stanu. Wyraz podobny powinien by być wprowadzony do każdego języka. W naszéj epoce, w któréj zaprzeczają wszelkiéj wyższości rodu lub majątku, przyjmując jedynie wyższość wychowania i położenia, dziwną jest rzeczą iż zbywa na wyrazie oznaczającym połączenie owych korzyści.
  7. Koń zaprzęgowy, kupiony w Londynie za dwa tysiące dukatów, zdaje mi się przez Lorda Chesterfield.
  8. Teraz, kiedy upodobanie w koniach, wyścigach, polowaniu, i wszelkich ćwiczeniach ciała, zdaje się bardzo upowszechniać, wyraz sportman nie mógłżeby być także pożyczonym od języka Angielskiego? gdyż znaczy człowieka połącząjącego wszystkie te gusta, podobnie jak przymiotnik sport wskazuje ich połączenie się ze sobą.
  9. Tak nazywają konia, który zdaje się połączać w sobie najwięcéj przymiotów koniecznych do odniesienia zwycięstwa.
  10. U niego bywa zwykle schadzka najśmielszych myśliwców Angielskich.
  11. Kapitan Reacher podziela tę stawę z Margrabią Clanticard, Lordem Jersey, Panem Olbadistor, i innemi znakemitemi Gentlemanami.
  12. Ilot, była nazwa niewolników u dawnych Greków, używanych do najpodlejszych robót.
  13. Turf, szranki w których się wyścigi odbywają, — w tém znaczeniu miejsce gdzie się czynią zakłady
  14. Błękitna pończocha, — pretensye literackie.
  15. Fainza, Wioch, pierwszy wynalazca fajansu, którego imię mi pozostało.
  16. Ten rozdział Dziennika nieznajomego, zdaje się iż był napisany niezadługo po wypadkach które opisuje.
  17. Historyczne.
  18. Kochającym Greków.
  19. To jest należące do domu; nie było przywiązane do tego tytułu żadne wyobrażenie służbistości: pazie, koniuszowie i szlachta byli sużebnemi czyli domowemi, w tém znaczeniu.
  20. Cały ten list znajduje się jak najstaranniéj wykreślony w rękopismie Dzienniku nieznajomego.
  21. Tu kilka wierszy było wykreślonych w Dzienniku nieznajomego. Ponieważ opis tego pojedynku nieznajduje się w ustępie pani de Pënâfiel, a Artur czyni jednakże drugie jeszcze zastosowanie do niego w czasie napadu morskich rozbójników na yacht, można wnosić iż opuszczenie to wypływa z zapomnienia mimowolnego lub wyrachowanego.
    (Przypisek Autora, E. S.)
  22. Matamor, to samo co toreador, walczący z bykami na igrzyskach, w Hiszpanii.
  23. Artur, wedle swego zwyczaju, wmieszcza tu urywki swego dziennika, przerwanego od czasu pobytu w Kios, a który zapewne znowu zaczął pisać za swym powrotem do Gaiku. Poprzednie rozdziały potrzebne są na zapełnienie przerwy rozdzielającéj dwie epoki, a podczas któréj Artur nie dbał opisanie tego dziennika.
  24. Psy do ścigania lisów.
  25. Widać z téj daty że dziennik jest przerwany od lat trzech, i że te ostatnie kilka linij są tylko przypiskiem napisanym przez Hrabiego powierzając swój rękopism Maryi mieszkającéj wtedy wraz z nim w wioseczce leżącéj na południe. (Zobacz Tom 1.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.