Atma (Rodziewiczówna)/XI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Atma |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1914 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Odczuł Adam Jaworski jakby uderzenie o piersi — kłębu czystego — mocnego, górskiego powietrza. Chwilę się czuł jakby pijany od tego wrażenia, a gdy oprzytomniał — ujrzał przed sobą ranek wczesny, na letni dzień pogodny — i stał na drodze idącej w góry. Mgły jeszcze nocne stały między nim, a dniem, który wschodził — a od zarania mgły te były opalowe, bursztynowe, różane, a przesiąkłe były wonią balsamu pąków i woni kwietnej, i rozśpiewane były ptaszym hejnałem. Stanął, i rozprostował się, w całą pierś wetchnął tę woń, tę rzeźwość poranku, aż mu zadygotało serce napływem siły i radości, aż wyciągnęły się ramiona w porywie szczęścia na to piękno, które oglądał, pił, chłonął całą duszą.
A mgły opadały w doliny — i przed jego zachwyconemi oczami — góry występowały — całe w złote słońca — utkane w kwiaty — w zieleń, we wszelkie barwy skalistych pokładów.
I stał na drodze, która ślimakiem — ponad zboczami wiła się ku szczytom — i tą drogą tłum szedł — mozolnie powoli — jakby niechętnie — a z musu.
Rozejrzał się w tych ludziach — i począł witać rozpromieniony radością spotkania, bo długo ich nie widział.
Pozdrowił Samolika zajętego łupaniem kamieni na szosę, i przysiadł przy nim na głazie.
— Spocznij — daj mi młotek, pomogę ci! — rzekł.
— Maszże jeszcze moc — po więziennym chlebie! — tamten z ubolewaniem, z niedowierzaniem rzekł:
— Mam moc, że zda się, skały te bym nosił! Robiłbym za dziesięciu, tylko — że mi trzeba tam iść! W górę.
A gdy bił kamienie z uciechą okrutną — przystanął przy nim Własow ze swą artelą, i poczęli mu ręce ściskać — radować się.
— Karluszka brat! Wypuścili ciebie na wolę. Chwała Bogu. Zostań-że z nami. Mocny ty, kiedy cię robactwo turemne nie zjadło.
O jakiem oni mówili robactwie, kiedy on się czuł taki czysty, zdrów, mocny — i tak go rwało — dalej!
Nie mógł z nimi iść tak wolno — wyprzedził.
I znowu spotkał Jankowskiego, siedzącego na brzegu drogi — i tak mu się ucieszył, że go ramieniem objął, uścisnął — i tak w objęciu spojrzeli sobie w oczy — przez mgłę z łez — i chwilę szli razem, aż się zgubili w tłumie — a wpodle siebie ujrzał Jaworski starego Lejbę Minca i Kacperskiego stolarza.
Witał, śmiał się do nich, pytał, odpowiadał, ale nie mógł długo bawić, bo go coś pędziło, rwało, niosło — dalej — wyżej.
A wreszcie zdało mu się — że cały tłum zna, kocha, każdego pozdrawiał, każdemu chciał usłużyć, każdemu pokazywał jasność — co się jarzyła na szczycie gór, i mówił:
— Tam trzeba nam wszystkim być.
— Gdzie? Nie widzę. Ciężko! Daleko! — odpowiedziały głosy.
— Nic to! Dojdziem! — mówił i oczy mu pałały.
Wyprzedzał ich, oglądał się, wołał — ale droga była zda się bez końca — tak nieznacznie się podnosiła — więc spojrzał w bok — na ścianę skalną, i zobaczył ścieżkę stromą — prostkę. Zatrzymał się. Moc miał, ale go chwycił chwilowy zawrót głowy — zawahał się.
A wtem ujrzał obok siebie Władka Wojdaka.
— Pomożesz mi! Stój tu przy skale. O ciebie się oprę — wskoczę — het — na tę ścieżkę. Tam mi trzeba, na szczyt.
I znalazł się ponad wygodną drogą, wśród skalnych złomów i jął się piąć prostopadle, po gzemsach góry!
Jakie tam kwitły kwiaty — i jakie wody były w źródełkach — i jakie ptaki w szczelinach słały gniazda — i był sam.
Na szerszy próg się dźwignął i stanął.
Dzień się już robił — i miał pod sobą obszar ziemi słońcem zalany — i miał w sobie pieśń ciszy!
— Spocznij! — rzekł jakiś głos.
Ujrzał postać z połą szaty, zarzuconą na oblicze i ramiona do niej wyciągnął.
— Błogosławiony bądź — żeś mnie wiódł w ten świat, — rzekł przez łzy uszczęśliwienia, korząc mu się do stóp. A On mu ręce złożył na głowie, z której włos był zgolony — i która pokryta była wstrętnemi ranami, wyżartemi przez robactwo i brud.
— Radujesz się życiem? — spytał.
— Raduję, Panie.
— Nie lękasz się śmierci?
— Nie, Panie.
— Nie trudno ci miłować wszystko i wszystkich?
— Miłuję, Panie.
— Nie masz się za lepszego — od tamtych — na dole?
— Tyś, Panie z każdym. Doliny Twoje i góry! Zali wiem — kto mnie wyprzedzi? Ale wiem — że mnie do szczytu — jeszcze długa droga.
— Nie trać mocy, idź. Atma będzie z tobą! A dam twym oczom, by mnie widziały w każdej rzeczy, w każdej chwili. Szatęś wybielił, synu!
I przeszły dłonie po odzieży jego brudnej, cuchnącej, pełnej plugastwa, po członkach jego wychudłych, zeskorupiałych od niechlujstwa, stoczonych nędzą. Ale Jaworski czuł się czysty, mocny, radosny, jak ten letni dzień i ten błękit nieba, więc oczy do Niego podniósł i rzekł:
— Błogosław, Panie, tak wszystkim, jakeś mnie błogosławił i niech cię każdy zrozumie, jako ja! I daj wszystkim moją radość czuć i szczęście.
— Powiadaj ją, śpiewaj tym dolinom! — rzekł głos.
I był Jaworski znowu sam na skalnym progu, wśród górskich kwiatów, w słoneczności i woni letniego dnia i począł śpiewać, jak ptak wśród błękitu.
— Karliński! No, obudźże się — ktoś go trącał, wstrząsał, szturgał.
Zdało mu się, że oczy zamykał, a on je otworzył i nie rozumiał, co się z nim stało, gdzie jest, kim jest, czego od niego chcą.
Karliński? Kto to? Aha, to ten robotnik, pijak, co umarł w szpitalnej izbie, przy barakach w Zbylczycach.
Prawda. Izba bielona, pusta, drewniana prycza, okno niewielkie, wysoko nad ziemię, a w niem łuna zachodu słońca. Karliński umiera, a za ścianą piskliwy głos Jagusi kucharki zawodzi:
O mój Jasinku, na rany Boga
Słońce zachodzi, daleka droga!
— Karliński! Czort! Upiła się kanalia! Wstawaj! Wołają ciebie.
Brutalna dłoń szarpnęła go za ramię, poczuł pięść na żebrach. Zerwał się.
— Co to? Przecie po sprawie, po wyroku! Czego chcecie? Nie będzie już śledztwa?
— Co ty? Chory, czy pijany. To ja, Semeniuk! Wstawaj, wołają cię. Masz odwiedziny! Żona do cię przyszła!
— Żona!
Usiadł na pryczy, oprzytomniał. Ujrzał wyraźnie więzienną izbę, towarzyszy skazańców, leżących pod ścianami, dozorcę Semeniuka.
Żona! Prawda. W paszporcie Karlińskiego była adnotacya »żonaty« i miał Jaworski dotąd, ukrytą na sznurku na szyi obrączkę, wykupioną niegdyś przed laty, od żyda gałganiarza.
Odziedziczył matkę, odziedziczył żonę.
Jakże znalazła jego ślad w morzu szarej ćmy roboczej bezimiennej? Prawda, był mordercą, pisano o nim w gazetach, mówiono ze zgrozą, szeroko. Musiała się dowiedzieć wypadkiem i przyszła. Po co? Nie da jej schronu, ni opieki. Zresztą Ona nie ślepa. Ujrzy, że się omyliła, rada będzie, że ten zbrodniarz jej obcy.
Wstał i poszedł za dozorcą. Semeniuk napowrót izbę zaryglował, i rzekł z cicha:
— Idź sam. Kobieta czeka w izbie, przy sieni wchodowej. Ja mam robotę. Przyjdę za pół godziny.
— Dziękuję wam! — odparł.
— Nu, nic. Ja tobie wierzę!
Jaworski minął korytarz — otworzył wskazane drzwi. Izba była niewielka, i za wyjątkiem jednej ławy pod ścianą, pusta.
Teraz ją całą zalewał złoty zachód, bijąc w okratowane okno, i w tym blasku stała kobieta wpatrzona w drzwi.
Gdy stanął w progu, odrazu się oczami objęli, i on pozostał skamieniały, ze wzrokiem jakby olśniałym — znowu, zda się, przeniesiony w ten inny świat, w którym był przedtem, nim go zbudzono.
Jakiś wyraz poruszył jego wargi, bez dźwięku, całe złoto i szkarłat słoneczny miał w źrenicach. Czy to trwało minuty, czy życie całej wieczności istnień i wspomnień.
— To ty... — rzekła kobieta, bez dziwu, bez grozy, nie pytająca, nie wątpiąca — spokojna.
— Atma! — wyrwał mu się głos, jak promień.
Zatopili w sobie oczy, aż w dusze, w serca w głębie Boskiej ciszy, i nie mieli więcej słów.
Usiedli na ławie — splotły się dłonie w uścisk — skroń o skroń się wsparła — zapatrzyli się w słońce za kratą, i mieli twarze skupione, w coś wsłuchane, wszystko widzące i rozumiejące.
Na korytarzu rozległy się kroki, brzęk kluczy, na progu stanął Semeniuk.
— Karliński, idź na swój numer. Zaraz wieczorna rewizya.
Powstali. Wtedy przemówiła:
— Kiedy stąd odchodzimy?
— Pojutrze, rano — odparł i po chwili dodał:
— Razem.
— Już zawsze! — rzekła z promiennym uśmiechem.