Atys rzekł do Miryli: «Ach, nie znasz boleści,
W której razem i rozpacz i rozkosz się mieści! Chcesz? powiem... nie sądź, że twe serce młode Obłudnem słowem uwiodę;
Jażbym chciał cię omamić? ja, który tak... cenię Twój uśmiech, twoje spojrzenie!» Miryla na to: «A jakże się zowie Ta boleść, czy też choroba?
Mów, prędko. — W jednem, krótkiem usłyszysz ją słowie:
Miłość. — Prześliczny wyraz! — Więc ci się podoba?
— Bardzo; lecz powiedz, proszę, po czem słabość taką, Można rozpoznać? co jest jej oznaką?
— Najprzód, uczuwasz smutek i płaczesz potrosze; Lecz nawet królów rozkosze Nie są tak błogie, jak owa tęsknica,
Jak te łzy, co bezwiednie spływają ci z lica. Jeśli samotna błąkasz się po lesie, Jeśli się w jasnym przeglądasz potoku, Wnet czyjeś imię echo tobie niesie, Twarz jakaś zjawia się twojemu oku; Nie czas już wtedy uciec przed chorobą: Wszędzie cię ściga to echo zwodnicze, I zawsze widzisz przed sobą, To wymarzone oblicze. Potem, marzenie żywy kształt przybierze: Gdy się na błoniu zgromadzą pasterze, Spostrzeżesz nagle, że jeden z ich grona To imię, twarz tę posiada; I odtąd, drżąca i blada, Wesoła, smutna, stęskniona, Pragniesz go widzieć i unikasz razem;
Gdy się zbliża, doznajesz szczęścia i rozkoszy;
Gdy go niema, żal z lica rumieniec ci płoszy:
Wciąż jedynym a lubym pieszcząc się obrazem
Zapominasz o ludziach, o świecie, o niebie:
Nic nie widzisz, jak tylko jego, a z nim — siebie.
— Czekaj, woła Miryla, przypominam sobie:
Ja już słyszałam coś o tej chorobie...
A nawet... — Nawet? co? dokończ, na Boga!
— Ach, tak: ten smutek, ta trwoga,
Bladość, rumieniec i tajone płacze, I ów ból, co serce kraje,
Wszystko to prawda: tych uczuć doznaję Kiedy Batyla zobaczę.»
Nieraz tak dzieje się w świecie,
Że własnej sprawy będąc adwokatem,
Trudzisz się, dręczysz, pracujesz, a przecie Ktoś inny zyskuje na tem.