Bajki (La Fontaine)/Księga ósma/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean de La Fontaine
Tytuł Bajki
Podtytuł Księga ósma
Wydawca Jan Noskowski
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Noskowski i inni
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGA ÓSMA.


BAJKA  I.
ŚMIERĆ I STARZEC.

Zgon nigdy mędrca znagła nie zaskoczy:
Zawsze on gotów do ostatniej drogi,
I umie patrzeć bez trwogi
Na Śmierć, co zimną dłonią zawiera mu oczy.
Lecz takich mędrców niewielu na świecie:
Starzec, mąż, młodzian, czy dziecię,
Każdy jednaką łudzi się nadzieją,
Że, choć Śmierć wszystkich zabiera koleją,

Jednak, w ostatniej godzinie,
Jego ominie.

Starzec stuletni, widząc że Śmierć wchodzi
Do jego progów, jął gorzko narzekać:
«Cóż tak pilnego? wszak możesz zaczekać!
Rozważ, czyliż to się godzi
Ni ztąd ni zowąd, nagle, niespodzianie
Kogoś nachodzić? Mam spory majątek,
A może z moich wnuczątek
Żadne grosza nie dostanie,
Bo wśród kłopotów, zamętu,
Nie miałem czasu spisać testamentu.
Patrz: żona moja złożona chorobą,
Chce, bym zaczekał i zabrał ją z sobą;
Kupiłem wioskę, stawiam pałac nowy:
Niechże, nim umrę, dokończę budowy.
Trzebaż choć było ostrzedz mię, do biesa!
Że dziś w wieczności muszę iść krainę;
Byłbym się przygotował, skończył interesa...
Zostaw mi choć rok jeszcze, miesiąc, dzień, godzinę!...
— Chciałbyś, widzę, Śmierć rzecze, żyć przez wieczność całą;
Sto lat jesteś człowiekiem i jeszcze ci mało?
Wszakże Czas cię ostrzegał: postradałeś siły,
Lata śniegiem starości włos twój ubieliły,
Wszyscy twoi rówieśni już dawno w mogile;
Czyż to nie były wskazówki
Że i dla ciebie nadejdzie za chwilę

Pora ostatniej wędrówki?
Dalej, Starcze! bez wykrętu:
Musisz iść za mną, i kwita!
Bądź pewien, że w mem państwie nikt cię nie zapyta,
Czyś umarł bez testamentu.»

Nieraz dumam, zdziwiony mnogiemi przykłady:
Gdy Śmierć wiedzie do życia, czemuż tak zatrważa?
Gość powinien wesoło powstać od biesiady
I odejść, wysławiając imię gospodarza.






BAJKA  II.
SZEWC I KAPITALISTA.

Poczciwy Szewc, kum Michał, pracując wytrwale,
Od rana do wieczora śpiewał przy robocie.
Tuż obok mieszkał Bankier: ten posiadał krocie,
Lecz nie śpiewał, a nawet i nie sypiał wcale.
Jeśli przypadkiem zdrzemnął się o świcie,
Szewc go natychmiast budził swoim śpiewem;
I Bogacz rozmyślał z gniewem,
Na co mu to nędzne życie,


SZEWC I KAPITALISTA.

Skoro o żadnej dnia i nocy porze
Na chwilę zasnąć nie może.
Gdy Opatrzność bogactwem chciała go ukarać,
Mogła się przecie postarać,
Aby na targu, co rano,
Sen tak jak chleb sprzedawano:
Aby, kto nie śpi, mógł za swe talary
Kupić snu ze dwa centnary.
Tak zawodząc gorzkie żale,
Przywołał Szewca. «Mój panie Michale,
Powiedzcie, proszę, ile ze swej pracy
Przez rok zarobić możecie?
— Przez rok? ja nie wiem. — Porachujcież przecie.
— Jaśnie panie, Szewc rzecze, bo to my, biedacy,
Nie rachujem na lata, ani na miesiące;
Ot, byle związać dwa końce,
To już pociecha. Kiedy z łaski nieba
Człek ma robotę, to ma i ochotę;
Więc wesoło żyję sobie,
Bo codzień przecie zarobię
Na łyżkę strawy i kawałek chleba.
— A ileż na dzień? — Złotówkę, dwa złote,
Różnie to bywa; lecz największa bieda,
Że raz w raz święta, processye, odpusty,
A pracować nie sposób, chociaż mieszek pusty,
Bo ksiądz rozgrzeszenia nie da.»
Zaśmiał się Bankier. «Mój zacny sąsiedzie,
Dziś kres położę twej biedzie:

Oto masz sto dukatów: schowaj je u siebie,
Przydadzą ci się w potrzebie.»
Szewc, co nigdy w swem życiu nie widział dukata,
Mniemał, że posiadł wszystkie skarby świata;
Bieży w dom, i do lochu zakopuje złoto,
Razem z dawnem weselem i dawną prostotą.
Zmilkły wesołe pieśni; błogi sen, zdaleka
Od jego powiek ucieka;
Nieznane przedtem troski, kłopoty i trwogi
Zawitały w jego progi.
W dzień nie pracował, lecz skarbu pilnował,
A gdy kot w nocy zaskrzeczał na dachu,
Szewc za kotem pędził, w strachu,
Czy mu skarbu nie zrabował.
Zmizerniał biedak i nie śpiewał wcale:
Nie budził już nikogo, a sąsiad bogaty
Sypiał za to doskonale.
Michał nareszcie dość już miał tej męki;
Bieży więc do Bankiera i z progu komnaty,
«Oddaj mi, woła, sen mój i piosenki,
A zabierz swoje dukaty.»






BAJKA  III.
LEW, WILK I LIS.

Lew, pół wieku dzierżący rząd swego mocarstwa,
Zgrzybiały, z sił opadły, sama skóra, kości,
Bał się śmierci. Któż śmiałby rzec Jego Lwiej Mości,
Że na śmierć nie ma lekarstwa?
Pragnął żyć i być zdrowym. Więc wszystkie zwierzęta
Do dostojnego pacyenta
Wysłały Eskulapów (za sutą zapłatę):
Wieprza alleopatę, Bobra hydropatę,

Motyla homeopatę,
Chirurgów, Wilka z Tygrysem,
Kozy z żętycą i Klacze z kumysem,
I specyalistów tłumy niezliczone.
Nurek doradzał powietrze ścieśnione;
Niedźwiedź miód stary, a razem
Trzy miesiące snu bez przerwy;
Piecuch Kot twierdził, że zdrętwiałe nerwy
Trzeba gorącem przypiekać żelazem.
Każdy, jak zwykle, odmienne miał zdanie.
«A gdzież Lis? pyta Lew chory,
Dla czego Lisa nie ma do tej pory?»
Wilk cyrulik przyskoczył. «Najjaśniejszy Panie,
Lis, doktór obłąkanych, sam rozum postradał;
Nie pomnę, zkąd słyszałem, lecz wiem, że powiadał,
Iż kto za twoje, Królu, ręczy zdrowie,
Temu brak oleju w głowie.
— Hej! wołać Tchórza, Lew rzecze;
Niech mi waść tylko nie stchórzy,
Niech Lisa z jamy wykurzy
I za uszy go przywlecze!
Pan każe, sługa musi. Dopełnił rozkazu,
Lecz, że mściwego Lisa obawiał się psoty,
Przez drogę mu wyśpiewał wszystko, co do joty,
Co Wilk rzekł; nie opuścił ani pół wyrazu.
Stają u dworu. Lis, z nizkim pokłonem
Rzecze, machając ogonem:
«Lękam się królu, że waszej Lwiej Mości,


LEW, WILK I LIS.

Dano fałszywy powód mej nieobecności;
Wiedz zatem, iż w obawie o twe drogie zdrowie
Odbyłem podróż po świecie,
I to, co mi najmędrsi rzekli doktorowie,
Jeśli każesz, powtórzę... lecz w wielkim sekrecie.
Skutkiem starości krew twoja zakrzepła:
Brak jej żywotnego ciepła;
Więc, by rozbudzić życie zdrętwiałej natury,
Potrzeba Wilka żywcem obedrzeć ze skóry
I, dopóki gorąca, użyć na okłady:
To cię z pewnością uzdrowi.»
Lew z apetytem usłuchał tej rady;
Sam, swą dostojną łapą zdarł skórę Wilkowi,
I czyniąc leków sprawiedliwy podział,
Mięso zjadł, skórą się odział.

Niech dla oszczerców będzie to przestrogą:
Chcąc zgubić drugich, sami zginąć mogą.






BAJKA  IV.
WŁADZA BAJEK.
DO PANA DE BARILLON.

Błaha to rzecz (poważni mówią politycy)
Sądzić sprawy Królika, Kota i Łasicy.
Znam wszelako powiastkę, cny ambassadorze,
Która i dyplomatom przydatną być może.

Kiedy Filip Atenom groził wojną krwawą,
Demostenes wśród ludu stanął na mównicy,
I o wspólnej potrzebie jął rozprawiać żwawo.

Próżny trud: lekkomyślni zawsze Ateńczycy
Słuchać nie chcieli go wcale.
Więc w oratorskim zapale
Dzielniejszych użył sposobów
I, chcąc poruszyć tłum zobojętniały,
Cienie umarłych przywoływał z grobów,
Przykładem przodków wzniecał wojenne zapały,
To błagał, to znów gromy miotał Jowiszowe:
Lecz nikt nie zważał na jego przemowę,
Słowa z wiatrem uleciały.
Spostrzegł, że płocha tłuszcza, chociaż zguby blizka,
Obległa chłopiąt swawolących grono,
I patrząc na ich igrzyska
O całym świecie zapomniała pono.
Cóż uczynił orator? wpadł na koncept nowy
I temi przemówił słowy:
«Minerwa, podróżując z Orłem i Węgorzem,
Stanęła kiedyś nad morzem.
Więc Orzeł skrzydła rozwinął,
Poleciał górą; a Węgorz popłynął,
I tak przebyli spienione odmęty.
— A Minerwa? lud woła, ciekawością zdjęty:
Mów, co Minerwa poczęła?
— Minerwa? straszliwym gniewem
Przeciwko wam zapłonęła.
Jakto! gdy z wiatru powiewem
O wasze ucho szczęk mieczów uderza,
Gdy miast płonących krwawa łuna świeci,

Was wtedy baśń zaprząta, o niebaczne dzieci!
Czemuż mię nie pytacie, co Filip zamierza?»
Uderzona temi słowy
Wnet umilkła ludność cała,
I mówca wśród oklasków dokończył swej mowy.
Ten świetny tryumf bajka mu zjednała.

Mówią, że świat jest stary. Wierzę; ale przecie
Trzeba go zawsze bawić, jak maleńkie dziecię.






BAJKA  V.
PCHŁA I CZŁOWIEK.

Naprzykrzamy się Bogom prośbami ciągłemi:
Każdy z osobna człowiek na tej ziemi
Żąda, by na każdym kroku
Niebo miało go na oku,
By wszystkie jego życzenia spełniało,
Strzegło od trosk i kłopotów,
I każdy, o fraszkę małą
Proces wytoczyć Jowiszowi gotów.

Jakiś półgłówek, pewnego wieczoru
Poczuł, że go Pchła gryzie. Przetrząsł całe łoże,
Lecz gdy jej znaleźć nie może,
«Któż mię uwolni, jęknął, od tego potworu!
Herkulesie, ty z gadów oczyszczałeś ziemię:
Pomścij mnie, zgub do szczętu to krwiożercze plemię!
Jowiszu, garść piorunów trzymasz w dłoni przecie:
Czemuż nie spalisz wszystkich pcheł na świecie?»

Aby zabić Pchłę jedną, małej chciał przysługi:
By mu Olimp pożyczył gromów i maczugi.






BAJKA  VI.
KOBIETY I TAJEMNICA.

Sekret, to kamień na sercu kobiety:
Któraż dochowa kiedy tajemnicy?
Chociaż i mężczyzn wielu znam, niestety,
Godnych, za długi język, czepka i spódnicy.

Mąż, chcąc doświadczyć swej żony,
Czy w mowie jest wstrzemięźliwą,
Raz w nocy, niby nagle przebudzony:
«Co widzę, krzyknął, żono! jako żywo...

Czy mnie kto urzekł?... może mi się zdaje...
Ale nie... patrz, zniosłem jaje!
— Jaje? — Masz, schowaj i nie mów nikomu,
Bo gdyby w mieście kwoką mnie nazwano,
Umarłbym chyba ze sromu.»
Uwierzyła, przyrzekła. Lecz nazajutrz rano
Już przysięgi nie pamięta,
I prosto z łóżka biegnie do sąsiadki:
— Wiesz, co się stało? — Nie wiem. — Matko święta!
Jakie to w świecie bywają przypadki!
Mój mąż... ale to sekret; nie mówże nikomu,
Bo jak mąż dowie się, to mnie obije,
I umarłabym ze sromu.
— Ale cóż przecie? — Mój mąż... ledwie żyję...
Sama widziałam, a oczom nie wierzę;
Mój mąż, dziś w nocy, zniósł... zniósł jaje kurze!
— Jaje? — Sama widziałam: jeszcze ciepłe, świeże;
Nie powtórzysz: czy słowo? — Słowo, nie powtórzę.»
Ledwie za próg wyszła żona
Pozbywszy się tajemnicy,
Sąsiadka już na ulicy;
Język ją świerzbi, pędzi jak szalona:
«Czy wiecie? sąsiad, tej nocy
Zniósł cztery jaja; nie mówcież nikomu.»
I tak, od domu do domu,
Jak kamień rzucony z procy,
Jak chyży lot błyskawicy,
Z ust do ust biegają wieści:

Pięć jaj! piętnaście! trzydzieści!
Gwarzą baby na ulicy,
I na rynku, i w kościele,
Każda szepcze coś do ucha,
Każda coś językiem miele:
«W imie Ojca, Syna, Ducha!
Pięćdziesiąt jaj! no, no, proszę!»
W godzinę już wiedziano sekret w całem mieście;
W dwie godziny, z jednego narosło jaj dwieście,
A do wieczora, cztery pełne kosze.






BAJKA  VII.
PIES NIOSĄCY OBIAD.

Pewien Pudel, co umiał służyć i warować,
Aportować i figlować,
Zgadywać myśli pana i słuchać rozkazu,
I nic ze stołu nie ruszyć,
Gdyby mu nawet przyszło cały tydzień suszyć,
Niósł w koszu, pewnego razu,
Obiad dla pana.
Wtem napotyka brytana,


PIES NIOSĄCY OBIAD.

Który w jatkach rzeźniczych wziąwszy wychowanie,
Z rzezacką rubasznością krzyknął: «Stój, gałganie,
Pokażno, co tam niesiesz?» I wnet do koszyka
Bez ceremonii nos wtyka
I chce zrzucać pokrywy; ale Pudel śmiało
Stawia kosz, i chwyciwszy za ucho brutala
Aż mu we łbie zaszumiało,
Na kamienie go obala
I gdzie może, ostremi zęby tnie mazgaja,
Że co brytan się dźwignie, to znów leży w błocie.
Lecz wtem, psów ulicznych zgraja
(Bo któremuż gdzie miastu brakło na hołocie?)
Ze wszystkich stron się zbiega; i zgłodniała tłuszcza,
Wprost do kosza z obiadem wściekły szturm przypuszcza,
Nie mięszając się do bitwy.
Widząc to Pudel (i któż mu przygani?
Tonący chwyta się brzytwy;)
Na ten raz wierność chowa do kieszeni
I grzecznie do psów rzecze: «Panowie kochani!
Ponieważ bardzo, widzę, jesteście zgłodzeni,
Pozwólcie więc, przyjaciele,
Niech ja sam tym obiadkiem waćpanów obdzielę.»
Jakoż słowa dotrzymał: oddał psom barszcz z rurą,
Pieczeń z twardej zrazówki i z podlewą burą,
I przydymioną jarzynę,
I spaloną leguminę,
I ser spleśniały
I chleb zczerstwiały,

Słowem rozdzielił wszystko aż do odrobiny.
Sam zaś wziął sobie porcyę wybornej sarniny
I zjadł.
Nic w tem dziwnego: od wieków, na ziemi,
Tak zawsze filut dzieli się z głupiemi;
I nieraz, gdy uczciwy między łotrów wpadnie,
Z początku się oburza, a potem sam kradnie.

✻✻✻






BAJKA  VIII.
ŻARTOWNIŚ I RYBY.

Swój swego zawsze znajdzie. Trefnisiów rzemiosło
Tylko u głupców popłaca.
Byle się pośmiać, mniejsza, że w czapkę pajaca
Ostry język ubierze myśl zacną i wzniosłą,
Że wydrwi czyn szlachetny, że dla słów igraszki
Błotem oszczerstwa cudzą sławę splami.
Trefniś żyje oklaskami,
A uczciwość, sumienie, cześć, wszystko to fraszki,
Wszystko mu służy za cel pośmiewiska,

Bo wie, że od półgłówków zawsze coś uzyska
I za lada żart płaski otrzyma nagrodę.
Bajką tej prawdy dowiodę.

Żartowniś przy obiedzie dostał rybkę małą,
A w końcu stołu, z misą kilka dużych stało.
Bierze ją w palce, przykłada do ucha,
Naprzemian szepcze i słucha.
«Co to znaczy?» spytało biesiadników grono.
Wtedy Żartowniś, z twarzą zasmuconą,
Rzecze: «Brat mój, rok temu, za morze popłynął,
I gdzieś bez wieści zaginął.
Zagadnąłem więc rybkę, co się z bratem stało?
Lecz mi odrzekła, że będąc tak małą,
Nic nie słyszała; ale bez ochyby
Muszą coś o nim wiedzieć starsze ryby.
Jeżeli zatem, łaskawi panowie,
Starsze podać mi zechcecie,
Może która z nich mi powie,
Czy mój brat jeszcze żyje na tym świecie.»
Dostał, co chciał. Lecz mędrzec, siedzący przy stole,
Szepnął: «Za żart niesmaczny, zbyt smaczna zapłata;
Miałbym, dla ryby, drwić ze zgonu brata,
Stokroć z głodu umrzeć wolę.»






BAJKA  IX.
SZCZUR I OSTRYGA.

Raz, młody Szczurek, co nie miał ochoty
Do nauki i roboty,
Znudzony gderaniem matki,
Pozabierał swe manatki
I pokryjomu
Wymknął się z domu.
Ledwie uszedł cztery kroki:
«Jakież to góry, zawoła,

Co sterczą aż pod obłoki?
Zapewne Tatry, albo Apeniny!»
A były to kretowiny,
Które wędrowiec uczony
Wziął za skały niebotyczne.
Po kilku dniach, zwiedziwszy pola okoliczne,
Zaszedł gdzieś w nieznane strony,
Błądził przez lasy, bezdroża,
Aż stanął nad brzegiem morza.
Tu, zoczywszy ostrygi, podziwieniem zdjęty,
Mniemał z początku, że to są okręty.
«Bodajto podróżować! rzekł; moi rodzice
Tych cudów nie znają wcale;
Wytrzeszczą oczy, kiedy się pochwalę
Jakie zwiedziłem sioła i stolice,
I oceany, i pustyń obszary.
Powiem, naprzykład, jak wpośród Sahary,
Gdzie nie ma rzeki, a nawet strumienia,
Wszelki zwierz ginie z pragnienia.»
Plótł trzy po trzy, co słyszał kiedyś, siedząc w szkole;
Bo nie był z owych szczurów, co w wielkim mozole
Na książkach zęby zjadają
I potem mędrców udają.
Wtem, na piasku zobaczył Ostrygę otwartą.
«Co widzę? rzecze, to jakieś pieczyste,
Białe, pulchne i soczyste!
Sprobujmy: sprobować warto.»
I oblizując wąsy bierze się do dzieła,

Chciwie do muszli łeb wtyka,
A wtem Ostryga nagle się zamknęła
I zdusiła napastnika.

Z tej bajeczki podwójny wniosek wyprowadzę:
Tym, co chcą zwiedzać świata nieznane przestrzenie,
Za przewodnika wziąść radzę
Naukę i doświadczenie;
Zaś rabusiom los Szczura niech będzie przestrogą:
Chcąc się obłowić, złowieni być mogą.






BAJKA  X.
OGRODNIK I NIEDŹWIEDŹ.

Nie pomnę z jakich pobudek
Niedźwiedź Misio porzucił swoich towarzyszy,
I w ciemnych borów zaciszy
Żył, jak prawdziwy odludek.
Zdziczał do reszty; nie dziw: przez dwa lata
Milczał i milczał, a gdy głód doskwierał,
W zimie ssał łapę, w lecie miód podbierał.
Zatęsknił wreszcie do świata:
Bo choć milczenie, u ludzi,


OGRODNIK I NIEDŹWIEDŹ.

Zwie się cnotą i zasługą,
Jednak, skoro trwa za długo
I niedźwiedziowi się znudzi.
Niedaleko od puszczy był mały ogródek:
Mieszkał w nim drugi odludek,
Człowiek. I ten się nudził; i chociaż obficie
Zsyłały mu swe dary Pomona i Flora,
Sprzykrzył sobie milczenie i samotne życie.
Zatem, pewnego wieczora
Ruszył w świat, pełen wesela,
Szukać sobie przyjaciela.
W tym zamiarze, i właśnie w tym samym momencie
Niedźwiedź wyszedł z matecznika,
I Człowiek, nagle, na drogi zakręcie,
Z Misiem nos w nos się spotyka.
Zadrżał, w oczach mu ściemniało:
«Otożem, myśli, sprawił sobie łaźnię!»
Lecz Miś, choć gbur jakich mało,
Kiwnął nań łapą przyjaźnie
I mruknął: «Pójdź waść ze mną; zjemy trochę miodu.
— Panie, rzecze Ogrodnik, jam już po obiedzie...
Ale racz wstąpić do mego ogrodu:
Mam owoce, miód, mleko; panowie Niedźwiedzie
Lubią przysmaki; więc proszę sąsiada:
Czem moja chatka bogata, tem rada.»
Miś zgodził się z ochotą; nim zjedli wieczerzę,
Zwierz pokochał Człowieka, Człek polubił Zwierzę,
I gdy miód rozczulił obu,

Przysięgli sobie przyjaźń aż do grobu.
Zamieszkali więc razem; chociaż to, podobno,
Niźli z głupiemi, lepiej żyć osobno.
Człowiek pracował w ogrodzie,
A Miś, ku wspólnej wygodzie
Chodził w las, na polowanie,
I o kuchni miał staranie,
I pieczeń kręcił na rożnie,
Zaś nadewszystko zręcznie i ostrożnie
Muchy oganiał i łapał.
Pewnego razu, gdy znużony pracą
Ogrodnik smaczno zachrapał,
Zjawia się mucha ladaco,
Siada śpiącemu na nos, włazi w ucho.
Misio ją spędza, ale nadaremnie.
«Czekajże, wrzasnął, ty przebrzydła mucho!
Nie ujdzie ci to na sucho:
Zobaczysz, co to drwić ze mnie!»
Pochwycił kamień, z zamachem wycela,
Jak palnął... razem z muchą zabił przyjaciela.

Niech kto chce, co chce gada, a ja powiem szczerze,
Że jeśli tylko niebo nas ustrzeże
Przed przyjaciółmi głupcami,
Nieprzyjaciołom damy rady sami.






BAJKA  XI.
PRZYJACIELE.

Długo przyjaźń prawdziwą goniłem po świecie:
W Monomotapa znalazłem ją jeszcze;
Choć muszę wyznać w sekrecie,
Że i ten przykład w rzędzie bajek mieszczę.
Żyli w tym kraju dwaj obywatele,
Jedna dusza w dwóch ciałach: tacy przyjaciele,
Że im podobnych w całym bożym świecie
Z latarnią nie wynajdziecie.

Nie pomnę, jak się zwali; więc ochrzczę tymczasem
Jednego z nich Damonem, drugiego Pityasem;
Bo te imiona, jak wiecie, u Greków,
W dziejach przyjaźni słynęły od wieków.
Pewnego razu, o północnej porze,
Pityas opuszcza swe łoże
I drżący, wybladły z trwogi,
W Damona pospiesza progi,
Rozbudza służbę. Ockniony łoskotem
Powstał przyjaciel, wziął kiesę ze złotem,
Miecz ostry przypiął do boku,
I rzecze: «Powiedz, najmilszy Pityasie,
Z jakiej przyczyny, w tak niezwykłym czasie
Mojemu zjawiasz się oku?
Zkąd twoja bladość i trwoga?
Możeś w potrzebie? przynoszę ci złoto.
Może obelgę chcesz obmyć w krwi wroga?
Mam oręż: chodźmy. — Dzięki ci, Damonie,
Odparł przyjaciel, wiem ja, że z ochotą
Stanąłbyś w mojej obronie;
Lecz nie dla tego w nocy cię nachodzę.
Ledwie zasnąłem, aż oto
Zjawiłeś mi się z twarzą smutną i zbolałą;
Więc jak najrychlej przybiegłem tu, w trwodze,
Czyli się tobie co złego nie stało.»

Który z nich bardziej kochał? Trudne to pytanie
Dla Europy nazawsze zagadką zostanie.






BAJKA  XII.
WIEPRZ, KOZA I OWCA.

Jechał wieśniak na kiermasz; a z tyłu, na wozie,
Spętany petlą z surowca,
Leżał opasły Wieprz, Koza i Owca.
Na myśl nie przyszło Owcy ani Kozie
Skarżyć się na swoje losy;
Wieprz tylko jeden kwiczał w niebogłosy,
Jakby już widział, że mu ponad uchem
Rzeźnik wywija obuchem.

Chłop rozgniewany do bata się bierze,
Grozi, nareszcie i smaga;
Nic nie pomaga:
Kłapouch kwiczy. «Milczże, sprosne zwierzę!
Krzyknął woźnica; od twego lamentu
Ogłuchłem prawie do szczętu!
Patrz na twoje sąsiadki: żadna nie narzeka;
Cicho siedzą, bo mądre. — Głupie są, i basta!
Wieprz odmruknął; nie wiedzą, jaki los je czeka
I po co jadą do miasta;
Koza myśli, że człowiek, potrzebując mleka,
Życie jej ochraniać będzie;
Owca zaś mniema, że jej ostrzyżecie
Wełnę na grzbiecie.
Kto wie! może nie są w błędzie;
Lecz ja, dopiero po śmierci
Dostarczam ludziom szynek, kiełbas, sierci,
Więc nic dziwnego, że jęczę i płaczę,
Bo już się z moim chlewem nigdy nie zobaczę.»

Mądrze to wieprz powiedział: lecz na cóż się zdało
Wbrew przeznaczeniu, skargi zawodzić jałowe?
Lepiej zatem, złej doli spojrzeć w oczy śmiało,
Niż czczemi domysłami suszyć sobie głowę.






BAJKA  XIII.
ATYS I MIRYLA.
DO PANNY DE SILLERY.

Atys rzekł do Miryli: «Ach, nie znasz boleści,
W której razem i rozpacz i rozkosz się mieści!
Chcesz? powiem... nie sądź, że twe serce młode
Obłudnem słowem uwiodę;
Jażbym chciał cię omamić? ja, który tak... cenię
Twój uśmiech, twoje spojrzenie!»
Miryla na to: «A jakże się zowie
Ta boleść, czy też choroba?

Mów, prędko. — W jednem, krótkiem usłyszysz ją słowie:
Miłość. — Prześliczny wyraz! — Więc ci się podoba?
— Bardzo; lecz powiedz, proszę, po czem słabość taką,
Można rozpoznać? co jest jej oznaką?
— Najprzód, uczuwasz smutek i płaczesz potrosze;
Lecz nawet królów rozkosze
Nie są tak błogie, jak owa tęsknica,
Jak te łzy, co bezwiednie spływają ci z lica.
Jeśli samotna błąkasz się po lesie,
Jeśli się w jasnym przeglądasz potoku,
Wnet czyjeś imię echo tobie niesie,
Twarz jakaś zjawia się twojemu oku;
Nie czas już wtedy uciec przed chorobą:
Wszędzie cię ściga to echo zwodnicze,
I zawsze widzisz przed sobą,
To wymarzone oblicze.
Potem, marzenie żywy kształt przybierze:
Gdy się na błoniu zgromadzą pasterze,
Spostrzeżesz nagle, że jeden z ich grona
To imię, twarz tę posiada;
I odtąd, drżąca i blada,
Wesoła, smutna, stęskniona,
Pragniesz go widzieć i unikasz razem;
Gdy się zbliża, doznajesz szczęścia i rozkoszy;
Gdy go niema, żal z lica rumieniec ci płoszy:
Wciąż jedynym a lubym pieszcząc się obrazem
Zapominasz o ludziach, o świecie, o niebie:
Nic nie widzisz, jak tylko jego, a z nim — siebie.


ATYS I MIRYLA.

—   Czekaj, woła Miryla, przypominam sobie:
Ja już słyszałam coś o tej chorobie...
A nawet... — Nawet? co? dokończ, na Boga!
— Ach, tak: ten smutek, ta trwoga,
Bladość, rumieniec i tajone płacze,
I ów ból, co serce kraje,
Wszystko to prawda: tych uczuć doznaję
Kiedy Batyla zobaczę.»

Nieraz tak dzieje się w świecie,
Że własnej sprawy będąc adwokatem,
Trudzisz się, dręczysz, pracujesz, a przecie
Ktoś inny zyskuje na tem.






BAJKA  XIV.
POGRZEB LWICY.

Najmilsza jego Lwiej Mości,
Wszech puszcz i lasów dziedzica
Dostojna małżonka, Lwica,
Przeniosła się do wieczności.
Mistrz obrzędów, Lampart rodem,
Zatrudnił się tejże doby
Smutnym pogrzebu obchodem
I przepisaniem żałoby.

Wyprawił zatem sztafety,
By w każdym państwa zakątku
Przerwać igrzyska, bankiety,
I pilnować, czy w porządku
Żałość objawia się wszędzie;
Zaś nieurzędową drogą
Oznajmić, że w tym obrzędzie
Wszyscy uczestniczyć mogą;
Że nawet, przyboczna rada
Uchwaliła, iż wypada
Aby, bez żadnej różnicy,
Dygnitarze, urzędnicy,
Nawet cywilne osoby
I każdy, kto tylko może,
W dowód powszechnej żałoby
Stawił się na króla dworze
Z licem smutnem, w grubej czerni;
I, ażeby wszyscy wierni,
Nie tłumiąc serca popędów,
Na hasło mistrza obrzędów
Spuścili na kwintę nosy
I ryczeli w niebogłosy.
Raz, dwa, trzy! Na głos komendy
Łzy polały się potokiem,
Pisk, jęk rozlega się wszędy;
Jeleń tylko (co za śmiałość!)
Stał na boku, suchem okiem
Patrząc na ogólną żałość.

Nic dziwnego: dotąd przecie
Był w żałobie po swej łani,
Którą rok temu, w pasztecie
Zjadła Najjaśniejsza Pani.
Dostrzegli go Lwa siepacze:
«Co to jest? Jeleń nie płacze!
Nie płacze? śmieje się zatem!»
O taki grzech oskarżony
Staje przed Lwa majestatem.
«Jak śmiesz, Król pyta zgorszony,
Na pogrzebie mojej żony
Weselić się? wyznaj szczerze,
A potem, zuchwałe zwierzę,
Pójdziesz na całopalenie,
Przebłagać nieboszczki cienie.
— Królu, rzekł Jeleń z ukłonem,
Mogęż się trapić jej zgonem,
Płakać i wzdychać boleśnie
Po tem, co widziałem we śnie?
Najjaśniejsza twoja żona
Ukazać mi się raczyła:
Nieśmiertelności korona
Z tęczowych blasków spleciona
Jej skroń dostojną wieńczyła.
«O wierny i wielce miły!
«Nie płacz (te słowa jej były)
«Nie płacz nad zwłoki mojemi;
«Idź, i opowiedz Królowi,

«Dworowi, i narodowi,
«I ogłoś po całej ziemi,
«Że twa Królowa, po zgonie,
«W Olimpie siadła na tronie,
«Pomiędzy nieśmiertelnemi.
«Niech ta wieść ukoi żale
«I przerwie wszelkie rozpacze,
«Bo łzy, westchnienia i płacze
«Ujmę czynią mojej chwale.»
— Cud! zawołali dworzanie,
Nie płacz, Najjaśniejszy Panie!»
Tak Jeleń ocalił życie
Gladkiem pochlebstwem, a przytem
Wynagrodzony sowicie,
Został Króla faworytem.
Bowiem ten w dworaków tłumie
Zyska górę nad drugiemi,
Kto słówkami jedwabnemi
Dumę władcy łechtać umie.






BAJKA  XV.
SZCZUR I SŁOŃ.

Próżność, ta śmieszna a nieznośna wada,
Jak pęcherz czcza i nadęta,
Nieraz smutnie się kończy. Słuchajcie bydlęta,
Słuchajcie ludzie, co bajka powiada.

Maleńki Szczurek, dyrdając przez błonia,
Ujrzał ogromnego Słonia.
Olbrzym szedł wolno, i nie bez przyczyny:


SZCZUR I SŁOŃ.

Bowiem wędrował z Mekki do Medyny,
Niosąc na grzbiecie sułtankę, jej sługi,
Kota, Psa, Małpę i cztery Papugi.
Szczurek się dziwił, czemu całą zgrają
Ludzie się zewsząd zbiegają,
I podziwiają tak niekształtne zwierzę.
«Czy ja, to co gorszego? myślał; wszak na świecie
I szczury coś znaczą przecie;
A nawet, powiedzmy szczerze,
Słoń nie wart Szczura; choć wielki postawą,
Jak żółw się wlecze; ja zaś biegam żwawo
I kiedy zechcę, sto słoni
Mnie jednego nie dogoni.
Lecz... co to ludziom gadać! gęby szkoda;
Za nic w ich oczach zwinność i uroda:
Na lada trąbę, jak na dziw natury
Gapią się, bo taka moda;
A szczury
Traktują z góry!»
Wtem Kot skoczył ze Słonia... i Szczurek nieboże
Zapóźno własnym kosztem dowiedział się o tem,
Że nietylko ze Słoniem, ale nawet z Kotem
Szczur o lepszą iść nie może.






BAJKA  XVI.
PRZEPOWIEDNIE.

Chcieć zbadać tajnie losu, jest to kusić Bogów.

Ojciec, nazbyt lękliwy o jedyne dziecię,
Zawezwał wszystkich na świecie
Wróżbitów i astrologów,
By mu donieśli niezwłocznie
Jaka też przyszłość jedynaka czeka.
«Do lat dwudziestu (orzekły wyrocznie)

Niech lwy omija zdaleka.»
Strwożony treścią wyroku,
Ojciec swym domownikom nakazuje srogo:
Mieć syna ciągle na oku,
By za próg nie stąpił nogą
Aż do dwudziestego roku.
Lecz gdy mały chłopaczek wyrosł na młodziana,
Rwał się do świata, tęsknił, wzdychał w nocy, we dnie;
Pytał, za co go więżą? aż, pewnego rana,
Ktoś mu wyjawił groźną przepowiednię.
Wtedy, goryczą przejęty,
Młodzieniec pobiegł ku ścianie,
Gdzie na włóczkowym dywanie
Był lew z innemi zwierzęty.
«Potworze! krzyknął, więc tyś jest przyczyną,
Że moje młode dni w niewoli płyną!»
I lwa uderza dłonią zaciśnioną.
Alić gwóźdź ostry, sterczący z obicia,
Przeszył mu rękę, rozdarł tętna życia
I młodzian poszedł na wieczności łono.
Tak więc, mimo troskliwość i przezorność całą,
To go właśnie zgubiło, co ocalić miało.

Eschylos doznał podobnego losu.
Wyrocznia rzekła, iż zabić go może
Upadek domu. Usłuchał jej głosu,
Za miasto wyniósł swe łoże,
W pole, pod nieba lazury.

Orzeł, niosący żółwia, zoczył go zdaleka,
I chcąc rozbić skorupę, na głowę człowieka
Swą zdobycz upuścił z góry:
Tak więc Eschylos zginął przez domu upadek.

Nie roztrząsajmy przyszłości zagadek:
Podstawą wieszczby jest fałsz i obłuda;
Sto razy chybi, raz jeden się uda.
Jeśli wszechmoc bez granic
Nakreśla ludziom wyrok niecofniony,
Nikt przeciw niemu nie znajdzie ochrony
I wróżba nie zda się na nic.






BAJKA  XVII.
OSIOŁ I PIES.

«Jeśli chcesz, ośle, by pies kochał ciebie,
Kochajże ty psa,» słowa są Lokmana.
Rozumiał je nasz Osioł, boć już nie był źrebię;
Ale z nich drwił. Ta lekkość jak była skarana,
Powiem dla waszej, bydląt potomnych, nauki.
Ten Osioł, niosąc, jak zazwyczaj, juki,
Szedł w ślad za panem; a za Osłem z tyłu,
Ledwie widny w kłębach pyłu,

Biegł Pies, wywiesiwszy ozór.
Bogdaj takich dozorców! Przez czas drogi wszystek
Nie tknął się swego podwładnego łytek;
Owszem, bawiąc go, to z boku harcuje,
To się naprzód wysforuje,
Ogonem wciąż dla zachętu
Krętu-wętu.
Szli tak aż do południa. Pan na skwar narzekał,
Siadł pod drzewem i zasnął. Tegoć Osioł czekał.
Obejrzał się, najprzód darń przy drodze zsiekał;
Potem podstrzygać zaczął czubek miedzy;
Nakoniec, przez rów hopsa,
Widzi się w łące, jakoś mimo wiedzy.
Nie znalazłci tam przysmaków,
Chwastowiska ni bodziaków,
Lecz koniczyny do pasa.
«Będziesz się miała z pyszna! tylko ty, człowiecze,
Zmiłuj się, śpij!» Tak westchnął i siecze a siecze.
Psu oskoma i pokusa:
«Mój Osłosiu, od rana jestem na czczo: mdli mię;
Ty masz wędzonkę w jukach, aż ztąd czuć po dymie:
Pozwól, że dam jej całusa!
Wiesz jak zrobim? ja stanę na łapy dębkiem,
A ty przyklęknij na jedno kolano.»
Nasz egoista, jakby do muru gadano,
Siecze a żuje milcząc. Aż wreszcie, półgębkiem
Wypchanym koniczyną: «Co się tu wałęsasz?
Poszedłbyś Psie do nogi! Jak Jegomość wstanie,

Da ci się śniadanie.»
Odpowiedzi nie czekał i obuszcząk znowu
Tak zarwał trawy, że aż wygryzł w ziemi dołek,
Klnąc Psa, że mu przeszkadza. Wtem, nagle, z za rowu,
Błysnął ku niemu parą krwawych świec wilkołek,
Biorąc go na cel i na tuj.
Wtedy do Psa: «Bracie! broń! ciu ciu! na, tu! ratuj!»
A Pies: «Ja nie twój ratuj, ani twój pan broniec;
Nie wrzeszcz i łąki nie tratuj;
Czekaj aż jegomość wstanie
Na waści obronienie i poratowanie.
W tejże chwili wilk Osła dorznął... ot i koniec.

Mickiewicz.






BAJKA  XVIII.
KUPIEC I BASZA.

Grek wiódł handel w Stambule. Pewien Basza stary
Wziął go w opiekę łaskawą;
A za to Kupiec, zarobione krwawo
Musiał mu dawać pieniądze, towary
Bo za protekcyę trzeba płacić słono
I nietylko w Turcyi pono.
Grek sarkał głośno, że go łaska taka
Wykieruje na żebraka.

Słysząc to, trzej urzędnicy
Przybyli doń w tajemnicy:
«Opieka Baszy, rzekli, kosztuje cię drogo,
A trzej, bardziej niż jeden, przydać ci się mogą;
Więc, jeśli chcesz, za mniejszą niż wprzódy opłatą
W nas znajdziesz protektorów.» Grek zgodził się na to.
Doszła do Baszy wieść o tym układzie.
Słudzy radzili, ażeby bez zwłoki
Przedsięwziął kroki
Przeciw napaści lub zdradzie,
Bo wspólnicy, w obawie o swe własne życie,
Pewnie zechcą go otruć albo zabić skrycie.
Należy więc uprzedzić tak niecne zamiary
I, wedle Turków zwyczaju,
Kupca z trzema bejami, dla przykładnej kary
Drogą na Bosfor wyprawić do raju.
Inaczej postąpił Basza.
Poszedł do Greka i z pogodnem czołem
Rzecze, zasiadłszy za stołem:
«Mówią, bym się strzegł ciebie: to mię nie zastrasza:
Tak śmiało nie potrafią patrzeć truciciele,
I bez trwogi wraz z tobą siadam do biesiady;
Zaś, co do twych wspólników, jednej mądrej rady
W bajeczce tobie udzielę.

Pasterz miał stróża trzody, wielkiego brytana.
Pies służył wiernie, ale jadł zawiele,
Bowiem dostawał co rana

Ogromny bochen chleba. Głupi przyjaciele
Nakłonili pasterza, by dla oszczędności
Sprzedał brysia jegomości,
A kupił trzy kundysy; zysk niezaprzeczony:
Trzy psy lepszej niż jeden dostarczą obrony,
A mniej będą kosztowały
Niż bryś, co zjadał chleb cały.
Zapomnieli doradcy, lub nie dbali o to,
Że brytan za trzech staczał krwawe boje
Z wilków hołotą.
Sprzedał go pasterz, kupił piesków troje:
Te mniej jadły, lecz za to gorzej strzegły trzody;
I, zamiast owce bronić od napadu,
Zoczywszy wilka, zmykały bez śladu.
Pasterz więc miał zysk mały a niezmierne szkody;
I ty wiedz, że gdy szukasz protekcyi złodziejów,
Jeden basza wart więcej, niżeli stu bejów.

Uwierzył Grek; boć przecie, odwiecznym zwyczajem,
Lepiej mieć do czynienia z panem niż z lokajem:
Ten jest dyszlem, ów osią; a rzecz oczywista,
Że kto smaruje dyszel, niewiele skorzysta.






KUPIEC I BASZA.


BAJKA  XIX.
KORZYŚĆ Z NAUKI.

Do mędrca ubogiego rzekł prostak bogaty:
«Szkoda twej pracy, mój mądry sąsiedzie;
I żyjesz i umrzesz w biedzie,
Bo z nauk nie ma intraty.
Uczonym zawsze się zdaje
Że sława, w dalekie kraje
Rozniesie blask ich nazwiska;
A mojem zdaniem, przez wasze mozoły

Świat i szeląga nie zyska.
Gdy biesiaduję z memi przyjacioły
(A ty nad książką biedzisz się na strychu,)
Ten prawi to, tamten owo,
Mówim o wszystkiem, ale, daję słowo,
O uczonych ani słychu.
Podporą kraju są obywatele,
Lecz tylko tacy, co wydają wiele.
Nasz zbytek, choć nań sarkacie,
Zbawiennie wszędzie przenika:
My wzbogacamy kupca, rzemieślnika,
A nawet, waszej oświacie
(Choć nie wiem za co i po co)
Nieraz przychodzim z pomocą,
I owe brednie, co pisze hołota,
Płacimy na wagę złota.
Nikt ich nie czyta: czasu na to szkoda;
Ale teraz taka moda
Aby w pałacu mieć izbę osobną,
A w izbie mędrca i ksiąg jak najwięcej;
Na tę zabawkę wszak i ja podobno
Co rok wydaję po parę tysięcy.
Wszystko na świecie, mój mości uczony,
Zawisło tylko od złota potęgi:
Handel, rzemiosła, wsie, miasta i trony,
Nawet wy i wasze księgi.»
Mędrzec mógł był odeprzeć tę mowę zuchwałą;
Lecz przekonywać głupca, na co to się zdało?

Więc tylko mruknął przez zęby:
«Szkoda gęby!»
Wkrótce wybuchła wojna w tej krainie,
Z nią głód, pożoga, zniszczenie,
I bogacz, w jednej godzinie
Postradał całe swe mienie.
Więc o chlebie żebraczym gdy z głodu przymierał,
Mędrzec owocem swej pracy go wspierał.

Półgłówkom, co naukę w lekkiej mają cenie,
Dwie niedługie uwagi zrobić się ośmielę:
Rozumu nie zastąpią ładowne kieszenie,
Gorzej umieć zamało, niżeli zawiele.






BAJKA  XX.
GROMY JOWISZA.

Jowisz, zrażony błędy naszemi,
Rzekł kiedyś: «Dość tej sromoty!
Wytępię ludzi; przestwory ziemi
Inne zaludnią istoty.
Byłem cierpliwy, byłem łaskawy;
Przez długie wieki, daremnie
Oczekiwałem żalu, poprawy,

A świat natrząsał się ze mnie.
Ja cześć przywrócę Bogów potędze:
Merkury! bież do Plutona;
Z trzech najstraszliwszą przywiedź mi Jędzę,
Niech się czas zemsty dokona.
Powiedz, że z całym cierpień nawałem
Może rozgościć się w świecie.
O śmiertelnicy! zbyt was kochałem...
Teraz, niewdzięczni, zginiecie!»
Ale gniew Boga minął niebawem.
Słuchajcie, o władcy ziemi!
Zawsze przeważa łaska nad prawem
Pomiędzy nieśmiertelnemi.
Z woli Jowisza gdy naszym losem
Wy rozrządzacie jedynie,
Pomiędzy gniewem i gniewu ciosem,
Pomnijcie, niech noc upłynie.

Pobiegł Merkury lekkiemi kroki
W straszliwe piekieł ciemnice,
Kędy spełniają Bogów wyroki
Trzy wężowłose siostrzyce.
Alekto była najsroższą pono
W nieubłaganych Jędz gronie,
Więc przed Megerą i Tyzyfoną
Pierwszeństwo dał Alektonie.
Dumna z wyboru, Furya zaciekła
Rzucając królestwo cieni

Na Styks przysięgła i bramy Piekła,
Że świat do szczętu wypleni.
Lecz Jowisz chmurnem przyjął obliczem
Wieść o tak strasznej przysiędze,
I znów do Piekieł odprawił z niczem
Okrutną i mściwą Jędzę.
Natomiast gromów ognistych pęki
Na krnąbrne rzucił narody;
Lecz grom, z ojcowskiej wypadłszy ręki,
Zahuczał — i zgasł bez szkody.
Ludzie, tą łaską rozzuchwaleni,
Znów w błędy popadli stare.
Olimp jął szemrać. «Kiedyż się zmieni
Twa groźba w przykładną karę?
— Przysięgam na to, Jowisz odpowie,
Że nowe zgromadzę strzały:
Te nie zawiodą już, o Bogowie!
W pustynię świat zmienię cały.
— Próżno się łudzisz, odrzekły Bogi;
Niegroźną jest ojca ręka:
Ciosy jej słabe, choć wyrok srogi;
Tych ciosów świat się nie lęka.
Jeżeli ludzkość ma być skarana
Za tyle wieków niecnoty,
Wezwij Cyklopów, wezwij Wulkana,
Niech inne ukują groty.»
Podjął się pracy Wulkan ochoczy
I ukuł piorun dwojaki:

Jeden, co z drogi nigdy nie zboczy
Rozdarłszy powietrzne szlaki;
Drugi, na trwogę stworzon jedynie,
Olśniewa i huczy srodze,
Lecz zawsze pada w skały, w pustynie,
A nieraz gubi się w drodze.
Pierwszym Olimpu rządzi potęga:
Alekto ciska go blada;
Ten zaś, co nigdy celu nie sięga,
Z dłoni Jowisza wypada.






BAJKA  XXI.
KAPŁON I SOKÓŁ.

Często was głos zdradziecki wabi na złą drogę:
Nie spieszcie się, powiadam, bo złamiecie szyję.
Oj! nie był głupi wcale, przysiądz na to mogę,
Ów pies co zmykał, gdy miał dostać kije.

Obywatel kurnika, a Kapłon z nazwiska,
Od swych braci opasłem wyróżniony ciałem,
Miał stanąć przed trybunałem,

Który, w mowie kuchennej, ma nazwę ogniska.
Wabił go kucharz, kuchta, gospodyni, dziewki:
«Cip cip, cip cip, maleńki!» Zwąchał pismo nosem:
Wiedział że to nie przelewki,
I niewzruszony karmicielek głosem
Zmykał, wrzeszcząc bez pamięci:
«Żegnam, uniżony sługa!
Nie głupim; wiem co się święci:
Poszła kurka jedna, druga,
Taki sam los i mnie czeka;
Kochajmy się, lecz zdaleka!»
Tą rejteradą Sokół zadziwiony:
«Dalipan, rzecze, przezacne kapłony,
To dla mnie rzecz niepojęta,
Jakie z was głupie bydlęta!
Mnie, gdy pan weźmie na łowy,
Gdy zdejmie kapturek z głowy,
Pędzę za czaplą aż w chmury,
I wracam lotem strzały, gdy pan mię zawoła.
Ty, niby kogut przecie, a głupszyś od kury:
Nikt cię niczego nauczyć nie zdoła,
Hańbisz kapłonów plemię, tępa głowo,
Daję słowo!
Ruszże się przecie, niecnoto;
Słyszysz? pan woła! — Nie dbam wcale o to
Że pan woła, rzekł Kapłon; niech zdrów woła sobie,
A ja wiem dobrze, co robię.
Ty widzisz pana; ja widzę tymczasem

Że mnie kuchcików ćma ściga przeklęta
Z nożem za pasem.
Prawda, że miła przynęta?
Bracie! kto jest kapłonem, musi żyć ostrożnie:
Gdybyś raz jeden zobaczył na rożnie
Tyle sokołów, ile ja kapłonów,
Zaniechałbyś pańskich tonów;
Tępą mam głowę, rzekłeś; a koledzy moi
Mówią, że mądry kapłon, co się noża boi.






BAJKA  XXII.
KOT I SZCZUR.

Z nadejściem wiosny
W pniu starej sosny
Cztery zwierzątka siedzibę obrały:
Sowa, Łasica, Kot i Szczurek mały;
Nie mogąc jakoś zgodzić się podobno,
Żyły w sąsiedztwie, lecz każde osobno.
Aliści człowiek, chytry i zazdrosny
Wpadł na trop całej gromadki

I w nocy, dokoła sosny
Zastawił siatki.
Kot, wychodząc o świcie zwiedzać gniazda ptasie,
Spostrzegł zasadzkę, ale po niewczasie;
Wplątał się w matnię, krzyczy: «Gwałtu! zdrada!»
Na wrzask Szczur z jamy wypada:
«Ha! capnęli cię, bratku; podyndasz raz przecie!
— Ocal mię, błaga Kotek. — Co, ja? za nic w świecie!
— Bracie! twoja nieufność duszę mi zakrwawia:
Ja cię kocham; nie jestem z tych drapieżnych kotów,
Co tak srogie na szczurach spełniają bezprawia;
Jam w twej obronie życie oddać gotów,
A ty urągasz mej ciężkiej niedoli:
To grzech, mój bracie, to boli!...
Słuchaj: wydobądź mnie z siatek,
A ja za ciebie zmówię trzy pacierze.
— To mało! — A więc, zawrzyjmy przymierze:
Wezmę ciebie w opiekę, i dziś, na zadatek,
Zduszę Sowę i Łasicę,
Tych wrogów twego plemienia.
— Dziękuję za obietnicę,
Rzecze Szczur, — i do widzenia!
Nie głupim wierzyć: znamy my się, znamy!»
To mówiąc, wraca do jamy,
Patrzy: Łasica. Drapie się na drzewo,
Spostrzega Sowę. Na prawo, na lewo,
Wszędzie wrogowie, wszędzie śmierć nań czyha.
«Oj, pomyślał, źle, do licha!»

I z dwojga złego wybierając mniejsze,
Wraca do więźnia, i niby z ochoty,
Niby z przyjaźni, wziął się do roboty,
A że miał zęby od szpilek ostrzejsze
Wkrótce świętoszka wydobył z tartasu.
Wtem człek się zjawia: sprzymierzeńcy w nogi;
I Kotek (o losie srogi!)
Nie miał nawet tyle czasu,
Aby, przez wdzięczność, Szczura choć zadrapnąć.
W kilka dni, widząc że Szczur nos wyścibił z jamy,
Kot miał ochotę go capnąć.
«Chodźże, mój zbawco, rzecze, niech się uściskamy!
Czy sądzisz, żem zapomniał, iż me ocalenie
Tylko tobie zawdzięczam? — Kłaniam uniżenie,
Rzekł Szczur; a ty, czy sądzisz, żem zapomniał o tem,
Iż jesteś Kotem?
Schowaj zatem dla głupców wdzięczność i pazury,
Bom ja nie bity w ciemię, i w twoje przymierze
Nie wierzyłem i nie wierzę.»
Skończył, wziął nogi za pas i czmychnął do dziury.






BAJKA  XXIII.
POTOK I RZEKA.

Z szumem straszliwym, przez lasy i skały
Potok spieniony toczył mętne wały;
Huk gromu szerząc dokoła
Trwożył doliny i sioła.
Jeździec, przez zbójców w drodze napadnięty,
Skoczył w burzliwe odmęty
I przerażony hałasem
Mniemał, że zginie; ale jego trwogi


POTOK I RZEKA.

Na niczem spełzły tymczasem.
Potok, z pozoru tak srogi,
Był w rzeczy płytki i niegroźny wcale.
Popędził dalej i stanął nad Rzeką:
Jako sen cichy płynęły jej fale,
A zbójcy byli tuż, tuż niedaleko.
Zatem, uchodząc pogoni
Śmiało przez Rzekę popłynął;
Lecz w cichej a zdradnej toni
I jeździec i rumak zginął.

Nie ten groźny kto huczy, miota się i dąsa:
Gniew błyśnie i przemija; zdrada milczkiem kąsa.






BAJKA  XXIV.
WYCHOWANIE.

Dwa psy, bliźniaki, szlachetnego rodu,
Dwóch różnych panów dostały za młodu:
Jednego zabrał kucharz, drugiego leśniczy.
Więc ten na łowy wstawać musiał rano,
Szukać po lesie zdobyczy,
I niebawem Cezara zdobył sobie miano,
Bo wsławiony świetnemi bohaterstwa czyny,
Stał się postrachem wszelakiej zwierzyny.

Pierwszy, chowany w kuchni, zgnuśniał, choć był młody:
Polubił smaczne kąski, próżniactwo, wygody;
Ciągle spał koło ogniska
Lub leżał do góry brzuchem;
Więc kuchta, dla pośmiewiska,
Nazwał go kiedyś Kopciuchem.
Tamten, dzielnych Cezarków wydał całą psiarnię,
I umarł wielkim Cezarem;
Kopciuch na całe życie został kaszowarem
I gdzieś pod płotem zdechł marnie.

Czyny, nie świetne imię, cześć mają u świata.
Z jednego przecie drzewa i krzyż i łopata:
Pyszny zasługą przodków a zmalały duchem,
Niejeden przyszły Cezar staje się Kopciuchem!






BAJKA  XXV.
DWA PSY.

Rozbój i Tyras, dwa wielkie brytany,
I ten i tamten żarłok zawołany,
Na łowy razem wymknęły się z budy.
Szukały zwierza od świtu, o głodzie,
Daremne trudy:
Nic nie znalazły. Wtem, biegnąc nad rzeką,
Coś zobaczyły; coś, jakoś, na wodzie
Mignęło się gdzieś daleko.


DWA PSY.

«Gońmy, rzekł Tyras. — A na cóż to zda się,
Mój Tyrasie?
Odpowie Rozbój; najprzód, kawał drogi
Na nasze nogi,
A potem, nie wiemy zgoła,
Czy to zwierz, czy stóg siana, dom albo stodoła.
Przeciw daremnej fatydze
Jest sposób. Ja, bom stary i już nie dowidzę;
Ale ty, bracie, ty masz oczy młode:
Popatrzno bacznie na wodę,
Co to za niekształtna postać?
Bo jeśli gwoli ukojenia głodu
Warta zachodu,
To pomyślimy, jakby ją tu dostać.»
Tyras wytrzeszcza oczy. «To nie dom, zawoła,
Nie stóg siana, nie stodoła:
To zdechły osioł!... po uszach poznaję;
Będzie na tydzień zapasu:
Lecz teraz, nie tracąc czasu,
Trzeba go dostać; jakże ci się zdaje,
Popłyniemy? — To trudno; osioł za daleko,
Odrzecze Rozbój, i sił nam nie staje,
I dręczy głód, pragnienie... lecz w innym sposobie
Możem załatwić się z rzeką.
— A to jak? pyta Tyras. — Wypijem ją sobie:
Nim słońce zajdzie, zobaczysz, Tyrasie,
Osioł osiądzie na piasku.»
I oba Brysie, rade z wynalazku,

Żłopią i żłopią; lecz, po krótkim czasie,
Nie mogły się wcale ruszyć;
I zamiast rzekę osuszyć,
I jeden i drugi zginął,
A osioł z wodą popłynął.

Tak i człowiek: gdy jaka żądza w nim zapłonie,
Nie zna już granic ni miary:
«Gdybym mógł zwiększyć moich ziem obszary!
Gdybym zabłyszczeć mógł w uczonych gronie!
Gdybym to, gdybym owo!...» Powoli, powoli:
Przestawajcie na małem, oto moja rada;
Żądze wasze, to rzeka. Człowiek się mozoli,
I rzeki nie wypije i życie postrada.






BAJKA  XXVI.
DEMOKRYT I MIESZKAŃCY ABDERY.

Sposób myślenia gminu wstręt w mej duszy budzi.
Motłoch, patrząc na wszystko okiem uprzedzenia,
Nie rzecz samą, lecz siebie w rzeczy tej ocenia,
I według swojej miary mierzy świat i ludzi.

Z tego to właśnie powodu,
Miasta Abdery sławetni mieszczanie,
Stwierdzając odwieczne zdanie,

Że nikt nie jest prorokiem u swego narodu,
Demokryta szaleńcem zgodnie okrzyknęli,
Bo go pojąć nie umieli.
Im brakło piątej klepki; więc, sądząc po sobie,
Mędrca nazwali waryatem.
Do Hipokrata wyprawili zatem
Posłów w smutku i żałobie,
Z listami takiej osnowy,
Aby przybył do Abdery
I choremu wybił z głowy
Wszystkie brednie i chimery.
«Ty jeden, z płaczem mówili posłowie,
Może wyleczyć zdołasz Demokryta;
Coś mu się popsuło w głowie:
Wciąż gada sam do siebie; a czyta i czyta,
Aż strach! Wszystko, naprzykład, dzieli na atomy;
Mierzy przestrzeni ogromy;
Mówi, że w nieba przestworze
Mieści się światów nieskończenie wiele,
A na nich, tacy zamieszkują może
Jak u nas, obywatele.
Słowem, waryat skończony. Spiesz, Hipokratesie,
Twa mądrość nad szaleństwem niech tryumf odniesie.»
Hipokrates niebardzo ufał doniesieniu,
Jednak poszedł. Demokryt, w stuletnich drzew cieniu,
Siedząc na trawy zielonym kobiercu,
Rozmyślał właśnie, kędy ma siedlisko
Rozum: czy w głowie, czy w sercu.

Zwoje ksiąg leżały blizko:
I ów, niby obłąkany,
Oparłszy głowę na skroni,
Księgi badał naprzemiany
I czaszkę, trzymaną w dłoni.
Zbliżył się Hipokrates, rozpoczął rozmowę
I poznał, w niedługiej chwili,
Że może o mędrca głowę
Być bez obawy. Co z sobą mówili,
To mniejsza; dość, iż każdy z tej bajki osądzi,
Że gmin bardzo często błądzi.
W jakimże razie więc prawdziwem będzie
To przysłowie, znane wszędzie,
I przez chwalców motłochu głoszone z trójnoga:
Głos ludu jest głosem Boga?






BAJKA  XXVII.
STRZELEC I WILK.

Chciwcy! czyż nadaremnie mnogiemi przykłady
Chłostałem w moich bajkach wasze niecne wady?
Nieczuli na głos prawdy, nigdyż nie powiecie:
«Już zebraliśmy dosyć, użyjmy raz przecie?
— Spieszcie się, życie krótkie; kto miał, a nie użył,
Ten zaprawdę na miano mędrca nie zasłużył.
— Usłuchamy cię... jutro. — Czemu nie dziś właśnie?
Jutro śmierć może nadejść. Raz stracona chwilka


STRZELEC I WILK.

Już się nigdy nie wróci. W dowód, powiem baśnię
O chciwości Myśliwca i łakomstwie Wilka.»

Myśliwiec zabił daniela;
Nienasycony tym łupem
Zoczywszy sarnę, łuk napiął, wycela,
I płochliwego zwierza kładzie trupem.
Zdobycz, zdaje się, niemarna,
Daniel i sarna;
Ale dla strzelca było to zamało,
I zobaczywszy ogromnego dzika
Śmiertelną ranił go strzałą.
Wtem kuropatwa z pod nóg mu pomyka:
I tej więc żąda, i strzałę nakłada,
Lecz dzik tymczasem ostatek sił zbiera,
Z tyłu do strzelca przypada,
Zębem żywot mu rozdziera
I na zwłokach swojego zabójcy umiera.

Otóż chciwość skarcona. Druga część powieści
Dla skąpców naukę mieści.

Wilk ujrzał, przebiegając, smutne widowisko.
«Cztery trupy! zawoła, to cały majątek!
Wystarczy na miesiąc blizko;
Ale od czego zrobić mam początek?
Przedewszystkiem oszczędność; bowiem taka gratka
Jest równie smaczna jak rzadka.

A więc daniel i sarna niech sobie poleżą:
Jako Wilk magnat, lubię zwierzynę nieświeżą;
Dzik także, nim skruszeje, parę dni poczeka,
A na wety zachowam pulchnego Człowieka.
Więc dopiero za tydzień biesiadować zacznę;
Tymczasem inne mam tu jadło smaczne:
Jeżeli mnie węch nie myli,
To łuku tego cięciwa
Jest to kiszka barania, zeschła lecz prawdziwa.»
Rzekł i chwyta ją zębem: łuk puścił w tej chwili
I Wilk, przeszyty strzałą, zginął śmiercią marną
Razem ze Strzelcem, dzikiem, danielem i sarną.

Tak więc słów moich prawdziwość
Zaświadcza przykład tych łakomców obu:
Jednego skąpstwo wpędziło do grobu,
Drugiego chciwość.



KONIEC KSIĘGI ÓSMEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean de La Fontaine i tłumacza: Władysław Noskowski.