Czytałem gdzieś, że kupiec, osiadły w Bagdadzie,
Jadąc w drogę, zostawił u swego sąsiada Centnar żelaza na składzie. «Moje żelazo? pyta za powrotem.
— Niestety! szczur je pożarł, sąsiad odpowiada, Sam się przekonałem o tem;
Zeszedłem go na strychu, właśnie kiedy śmiałek Zjadał ostatni kawałek.
Może nie wierzysz? — Owszem, wierzę, wierzę.» W kilka dni, kupiec zwabia pokryjomu Dziecię sąsiada, chowa je w swym domu,
Poczem ojca uprzejmie prosi na wieczerzę.
«Ach! rzecze sąsiad z płaczem, wybacz mi łaskawie, Ale nie mnie dziś myśleć o zabawie; Syna, com kochał nad życie, Syna ktoś porwał mi skrycie! — Wiem, odparł kupiec, o twojej przygodzie, Bo właśnie wczoraj, o słońca zachodzie, Widziałem, że wielka sowa Uniosła w szponach twe dziecię. — Sowa? co też waszmość plecie! Zaiste rzecz arcy nowa: Zkądżeby jej mocy stało Porwać chłopaka, tak jak myszkę małą! On byłby raczej mógł dać rady sowie. — Dla czegoż wątpisz? kupiec na to powie: W mieście, gdzie centnar żelaza szczur zjada (Jak naprzykład u sąsiada), Nie dziw, że sowie udźwignąć się zdarzy Chłopca, co ledwie pół centnara waży;
Ani to, ani tamto cudu nie stanowi.»
Pojął sąsiad, co znaczy potworna baśń taka: Oddał żelazo kupcowi, A ten mu wtedy oddał jedynaka.
Wędrowiec paliwoda mówił do drugiego: «Widziałem kiedyś, kolego, Głowy kapusty jak domy ogromne.
— O, wierzę, odparł tamten, bo w pewnej krainie,
Ja sam widziałem garnki wielkie jak świątynie.
— Przesadzasz, rzecze kłamca, aż śmiech bierze pusty: Nikt takich garnków nie widział na świecie.
— I owszem, rzekł kolega; zrobiono je przecie Umyślnie do twej kapusty.»
Skuteczniej można kłamców, mojem zdaniem, Pobić śmiesznością niż przekonywaniem.
Gdy kłamią, ty kłam lepiej; wnet spostrzegą sami, Że cię ich giętki język nie omami.
Raz, gdy para gołąbków uprzejmie się kocha,
Słodko im wszystkie płynęły godziny;
Ale potem samiczkę chęć ujęła płocha, Odległe zwiedzić krainy. «Co czynisz, siostrzyczko luba? Rzekł Gołąbek rozrzewniony:
Z twojej nieobecności moja będzie zguba;
Jak się śmiesz sama puszczać w nieznajome strony?
Ach! jak nad rozstaniem się, pomyślenie smutne!...
Lecz nie dla ciebie, bo ty serce masz okrutne.
Niech ci ten zamysł zmienią trudy, niewygody, Częste w podróżach przygody.
Zatrzymaj się przynajmniej, aż zwykłą koleją,
Czasu porę swem tchnieniem zefiry ogrzeją. Niedawno kruk na dębinie,
Wróżył przyszłe nieszczęścia jakowejś ptaszynie. Wszystko mi odtąd niemiło, Nigdy nie będę wesoły: Nic mi się nie będzie śniło, Tylko klatki, tylko siatki, Tylko strzelce i sokoły.» Tak zbawienne przekładanie
Powinno było błędne naprostować zdanie:
Lecz samiczki ciekawość, niespokojność głowy,
Sprawiły, że wzgardziwszy rozsądnemi słowy,
Rzekła: «Niechaj się o mnie braciszek nie boi; Kto rad zawsze w domu siedzieć, Niewiele ten ma powiedzieć;
Krótka podróż pragnienie moje zaspokoi. Będę cię miała czem bawić, Gdy ci rzędem zacznę prawić Rozliczne moje zdarzenia: Jakie przebyłam krainy, Jakie widziałam stworzenia; To mi się w szare godziny, A to zdarzyło w poranku,
Jakbyś tam sam był, kochanku.
Bądź mi zdrów.» Ścisnąwszy się zatem skrzydełkami, Porosili dzióbki łzami.
Leci precz wędrowniczka. Niebo się zachmurza,
I przymusza ją myśleć o jakiej zachronie Gwałtami grożąca burza.
Lecz jedno tylko drzewo było w tamtej stronie, Niedosyć liściem odziane. Ucierpiała od błyskotów, Przelękła się huku grzmotów, Wszystkie pióra były zlane.
Deszcz ustał: osusza się, jak może, nieboga,
I widzi, że jest grochem posypana droga, Przy niej gołąb na posadzie.
Chce się do niego spuścić, nie myśląc o zdradzie,
A gdy na te ponęty nieuważnie leci, Wpada w rozstawione sieci. Sieć ta już była zbutwiała; Gdy się wędrowna ptaszyna Silnie w niej rzucać poczyna,
Utraciwszy coś piórek, przecież się wyrwała.
Dobyta z miejsc chytrości, umyka co siły,
Wtem słyszy jakiś szelest za sobą niemiły. Obejrzy się, aż tu kania
Z okrutnemi szponami tuż, tuż ją dogania.
O włos co nie zginęła. Los pomyślny sprawił,
Że srogi orlik leciał z innej strony pola, I bitwą kanię zabawił.
Lecz nie tu gołębicy kończy się niedola;
Długim torem zmęczona, bez picia, bez jadła,
Ze strachu ledwie żywa na stodołę padła;
Chłop, który swego zboża zjadaczów nie lubił, Zręcznem rzuceniem kamienia
Tylko co gołębicy do reszty nie ubił.
Ta klnąc swoją ciekawość, swoje oddalenia,
Zalękniona, schorzała, podskubana, zmokła,
Ledwie nóżki za sobą do domu przywlokła.
O wy! których dusze tkliwe, Łączy sprzyjanie wzajemne, Porzućcie drogi daremne,
A pędźcie razem z sobą momenta szczęśliwe!
A gdyby się podróże kiedy spodobały,
Niech będą te podróże do najbliższych granic: Znajdziecie w sobie świat cały, A resztę rachujcie za nic.
Kochałem i ja niegdyś, i tego płomienia Miłe mi dotąd wspomnienia.
Nie byłbym się chciał rozstać z polem i murawą Deptanem nóżką łaskawą
I oświeconem mojej oczkami Glicery.
O! gdyby jeszcze taka przyszła chwila która,
Pewniebym do kochania ośmielić się gotów:
Czyliż nie ma blizko mnie wdzięków i przymiotów?
Czyliż mojej miłości minęła już pora?
Raz na kiermasz przywieziono Lamparta z Małpą uczoną; W osobnych budach mieli zamieszkanie.
Lampart wołał: «Prosimy, panowie i panie! Jest miejsce, kassa otwarta; Nikt dotąd nie widział w świecie Takiego jak ja Lamparta! Patrzcie, jak piękne futro mam na grzbiecie,
Jak włos miękki, lśniący, giętki, Upstrzony w pręgi i centki!» Gawiedź pstrociznę nadewszystko ceni: Więc tą przemową zwabieni Ludzie się zbiegli, weszli, oglądali, A spojrzawszy, poszli dalej.
Małpa zaś tak wołała: «Proszę wejść łaskawie:
Sąsiad tylko postacią, ja dowcipem bawię.
Rozgłos mych zalet w świecie rozbiegł się szeroko:
Mój teść, jest to ów sławny brazylijski Żoko; U niego chlubnie skończywszy nauki, Umiem rozmaite sztuki: Tańczę na linie, skaczę przez obręcze, A kto się znudzi na sztuce, Temu pieniądze powrócę; Słowem Małpy za to ręczę!»
Dobrze Małpa mówiła: bowiem i u świata
Więcej popłaca rozum niż wytworna szata;
Ten się nigdy nie sprzykrzy, ta po chwili znudzi.
Ale że nikt półgłówka w mędrca nie przerobi, Więc nigdy nie brak nam lampartów-ludzi, Których tylko suknia zdobi.
«Dajcie pokój, Michale, Pan Bóg wie co czyni;
I cóż ztąd, że na dębie nie umieścił Dyni?
Tak mu się snadź widziało! — Ej, to nie racyja: Bo gdzież tu jest proporcyja?
Na tak ogromnem drzewie, tak jakby kluseczki Dał Żołędzie i gałeczki,
A na cienkiej łodydze takie spasłe Dynie,
Jakby rzeźniczki, albo księże gospodynie!
— No, jużcić to tam prawda!» ozwie się karbowy, Człowiek nie lada głowy, Sensat, co nigdy w zdaniach się nie mylił,
Zwłaszcza że trzy kwaterki już duszkiem wychylił,
Bez czego rozum na wsi jest prawie bez siły:
«Jużcić byłoby lepiej, gdyby Dynie były Na dębie rosły;
Nieprawdaż, kumie? — Prawdać.» I nuż ciemne osły Coraz się bardziej na sentencye sadzą; Wiejskie poczciwe gawrony,
Jak świat poprawić, w karczmie, przy kwaterce radzą.
Wkrótce atoli Michał, wódką rozmarzony
Wyszedł z izby, i mrucząc pod dąb się zatoczył,
I usnął. A wtem wicher!... i ta drobna Żołądź, Której na dębie nie mógł bytu pojąć, Jak go w nos palnie... aż mu się krwią zbroczył! I w oczach się rozświeciło! I w głowie się przetrzeźwiło!
Wtedy rzekł: «Ej, głupić ja! Pan Bóg wie co czyni, Że nie zawiesił na dębie Dyni.»
Do pewnego ogrodu Staś mały się wkradał,
Właził jak kot na drzewa i owoce zjadał.
Nie chcąc dłużej Ogrodnik cierpieć takiej spółki,
Oskarżył go przed panem Dyrektorem szkółki.
«Dobrze, dobrze, mój Piotrze, Pedagog mu rzecze;
Skarcę ja go, lecz niech to do jutra się zwlecze:
Jutro tu moje dziatki przyprowadzę rano,
Zły czyn Stasia ogłoszę, okryję naganą,
I w obec wszystkich czułą wypalę mu burę.
— A czy nie lepiej będzie przetrzepać mu skórę?
— Nie, mój Piotrze: ja dzieci nie biję, broń Boże!
— Ej, przecie różczka zdrowiu zaszkodzić nie może.
— Ale ubliża wieku naszego oświacie!
Wy prostaczki bo na tem wcale się nie znacie:
My dziś młodzież dobrocią, radą, lekką groźbą,
A gdy nam się ofuknie, to nawet i prośbą,
A nawet i błaganiem, kiedy się rozzłości,
Nakłaniamy do cnoty i obyczajności.»
Przeciw tak światłym zdaniom któżby już co mówił!
Umilkł Piotr i do jutra czekać postanowił.
Jakoż mądry Pedagog obietnic nie zdradził,
Cały półsetek dzieci nazajutrz sprowadził,
I wytknąwszy Stasiowi czyn jego nieprawy,
Wdał się w bardzo obszerne i światłe rozprawy
Nad pięknością owoców w Piotrowym ogrodzie:
Jak to miło jeść gruszki siedząc sobie w chłodzie,
A gdy przyszło do jabłek, w zapalczywym gniewie
Nie zapomniał o raju i o płochej Ewie,
Przeklął węża; a zresztą, co tam dalej gadał,
Tego wam już nie będę próżno opowiadał,
Bo dzieci, zamiast słuchać, jak na drzewa wpadły,
Tak w połowie perory, wszystkie gruszki zjadły.
Wtedy Piotr, założywszy na krzyż ręce obie, Powiedział sobie,
Że lepiej, od mądrego gdy kto w łeb dostanie, Niż od głupiego pocałowanie.
Rzeźbiarz zakupił pewnego razu
Bryłę marmuru jako śnieg białą. «Cóż zrobię, rzekł, z tego głazu? Boga, stół, czy miskę małą?
Bryła ogromna: bezpiecznie zatem Głaz martwy w boga zamienię;
Groźnym oblekę skroń majestatem,
Twarzy wyniosłe nadam wejrzenie,
I gromów ognistych pęki Wcisnę do ręki.
Przy nim, potęgi niebiańskiej znamię, Orzeł niech patrzy zuchwale:
Ku nieśmiertelnej rzeźbiarza chwale Boga dziś stworzy to ramię.»
W czasu niewiele dokonał dzieła:
Postać Jowisza, choć marmurowa,
Tak wielce prawdą i życiem tchnęła,
Że tylko, zda się, brakło jej — słowa.
Rzeźbiarz na posąg spojrzał — i oto Zdumiony własną robotą, Zadrżał i padł na kolana,
Czoło ku ziemi schylił w bojaźni, I dziecię swej wyobraźni Uznał za Boga i Pana.
Jako ten rzeźbiarz, i Homer stary Dzieci swej myśli się trwożył,
Lękał się gniewu, zemsty i kary Tych bogów, których sam stworzył.
Wznosząc swe mary na szczyt ołtarza,
Ojciec poetów dzieckiem był prawie;
Bo dzieci w ciągłej żyją obawie,
Czy kto laleczki ich nie obraża.
Błędom rozumu serce podlega:
Każdy miłuje swe urojenia
I każdy, w tworach swego natchnienia,
Mniema, iż Bóstwo spostrzega.
Każdy sny swoje prawdą być mieni; I z tego właśnie powodu,
Dla złudzeń mamy serce z płomieni, Dla prawdy jesteśmy z lodu.
Komu przyszłoby do głowy Podnieść Mysz, co z dzioba sowy Na ziemię spadnie przypadkiem?
Zrobił to jednak Bramin, co był świadkiem
Tej katastrofy; a wiecie dla czego?
Bo napisano jest w indyjskiej wierze,
Iż mieści w sobie ducha człowieczego Wszelakie zwierzę;
Choć, co do mnie, powiem szczerze, Nie radbym osła uznać za bliźniego. Bramin nabożnie podjął Myszkę małą I niósł do domu; wtem, w drodze spotyka Czarnoksiężnika. «Spojrzyj, powiada, możeby się zdało Tę Mysz napowrót w ludzkie oblec ciało? Zrób, mocą swego zaklęcia, Człowieka z tego zwierzęcia.» Czarodziej prośbę Bramina ocenił, I Mysz w dziewczątko zamienił.
Ach! co za dziewczę! Homer, głowę w zastaw kładę,
Wyśpiewałby powtórną na jej cześć Iliadę.
Więc Bramin, zachwycony, bogom składa dzięki
I rzecze: «Możesz wybrać, jakiego chcesz, męża,
Bo kto żyw, będzie pewnie pożądał twej ręki.
— Chcę tego, rzekło dziewczę, kto wszystkich zwycięża.
— O słońce, woła Bramin, padłszy na kolana, Spojrzyj: to moja córka ukochana; Weź ją za żonę; niech będzie szczęśliwa!...
— Nie dla mnie, rzecze słońce, małżeńskie słodycze,
Bo mnie obłok zwycięża, co moje oblicze Szarym całunem zakrywa; Weź więc, dla swego dziewczęcia, Obłok na zięcia.
— Obłoku! woła Bramin, chcesz wziąść moje dziecię?
— Nie mogę; wiatr, jak piórkiem, wzgardliwie mną miecie, Przed jego tchnieniem uciekam nikczemnie:
Wiatr jest silniejszy odemnie. — Więc ciebie, wietrze, wybieram na zięcia: Przybywaj, pospiesz w objęcia Najpiękniejszej z ziemi córek.» Wiatr biegł, lecz w drodze wstrzymał go pagórek. Więc Bramin prośbę do pagórka zwraca. Daremna praca:
— A szczur? rzecze pagórek; chcesz chyba mej śmierci: Wszak on przez zemstę nawskróś mnie przewierci.» Na imię szczura dziewczę słuch wytęża: «Co, szczur? zawoła; o ojcze Braminie! On wszystkich zwalcza, więc szczura jedynie Chcę wybrać sobie na męża.»
I wy spytacie: «Co, szczur? — Tak jest: szczur, niestety!
Swój swego zawsze znajdzie. — Ależ szczur... do kata!
— Trudno: Amorek nieraz takie figle płata,
I kiedy się zakradnie do serca kobiety,
Instynkt przeważa wszelkie cnoty i zalety;
Bowiem znana to prawda od dawnego czasu:
Zawsze wilka natura pociąga do lasu.
Przez to, że głupi nieraz mądremu dokuczy, Mądry od głupca rozumu się uczy.
Na rynku, Człowiek szalony Wołał, że mądrość sprzedaje. Zbiegły się miejskie gawrony, Kumoszki, dzieci i różni hultaje:
Mądrość, a zwłaszcza tanią, kupić nie zaszkodzi; Więc do Szaleńca ten i ów podchodzi.
Alić (zważajcie jaki podstęp brzydki), Waryat brał pieniądz, chował go, a potem Ni ztąd ni zowąd, niespodzianym zwrotem, Bęc!.. dawał w papę i trzy łokcie nitki. Kto taką mądrość otrzymał, Nieraz dąsał się i zżymał; Bo też to przykro, jak sądzę, Dostać w twarz za swe pieniądze; Ale cóż z tego? tylko śmiech dla tłumu: «Toż się dopytał rozumu!» Więc pobici, zawstydzeni, Pozbywszy grosza z kieszeni, Milczkiem, chyłkiem, pokryjomu Zmykali z rynku do domu, Z nitką i z twarzą spuchniętą. Jeden z obitych, rozsądniejszy nieco, Widząc, że jako grad policzki lecą, Zapragnął zbadać tę rzecz niepojętą. Pyta więc mędrca, co to znaczyć może. «Jest to zagadka, mędrzec odpowiada, Którą tak tobie wyłożę: Nigdy szaleńca nie miej za sąsiada,
I na długość tej nici trzymaj go zdaleka;
Jeśli tego nie zrobisz, na pewno cię czeka Podobna tamtej pieszczota. Przezorność, jest to mędrców pierwsza cnota,
A tej was uczył waryat; więc, jak mnie się zdaje,
Wcale nie kłamał mówiąc, iż mądrość sprzedaje.»
Jeden odpycha drugiego: «Hola, poczekaj, kolego!
Jam ją pierwszy zobaczył. — Toć i ja mam oczy, I jam ją widział! — No, to ja zwąchałem.
— Więc proces? — Proces; właśnie ku nam kroczy
Krętosz Prawnicki; niech sprawa się toczy Przed Krętosza trybunałem; Niech jego wyrok rozstrzyga Czyja Ostryga.» Krętosz sąd wydał, godny Salomona: «Ostryga ma być zjedzona.» I sam ją połknął z wielkim apetytem W oczach zdumionych pieniaczy,
Mówiąc: «Sąd wam przyznaje skorupy, a przytem
Od kosztów najłaskawiej uwolnić was raczy.»
Lepsza zgoda słomiana niż złote procesa: Na kłótniach tuczy się kiesa Panów Krętoszów; a dla pieniaczy Zostają sakwy i kij żebraczy.
Rybak złowił karaska. «Ach, zlituj się wasze,
Puść mnie, a ja ci za to szczupaki wystraszę, Że ich nałowim w twe sieci Dla siebie i drugich zadość!
— Nic z tego, rzecze rybak, nie słucham waszeci:
Obietnica próżnica, to głupiemu radość!»
I dobrze zrobił rybak. Mniej mądrze Wilk tłusty Spisał się niedawnym czasem,
Chociaż to, mówiąc nawiasem, Liczą go między oszusty.
Łotr ten gdzieś w polu, za wsią, napadł Psa chudego,
I chwyciwszy go za kark, rzecze: «Stój, kolego;
Prawda, żeś trochę cienki, świecą ci się kości,
Ale żem bardzo głodny, zjem kawał waszmości.
— Jaśnie Panie! Pies krzyknie, masz słowo honoru,
Puść mnie na parę godzin... jestem z tego dworu:
Dziś, gdy hrabia sąsiadów przyjmuje wspaniale,
Niejeden kawał mięsa dostanę w podziale;
A przy takim tartasie, jak do kuchni wpadnę,
Dla waszej ekscelencyi parę szynek skradnę
I przyniosę w to miejsce, jak tylko się zmroczy.
— Ależ pewno? — Ach, pewno! jam zawsze ochoczy
Służyć wam, zacni wilcy. — Idź więc, ja zaczekam;
Lecz jak nic nie przyniesiesz, to cię zjem! — Przyrzekam!»
Drapnął Pies, słońce zaszło i noc świat pokryła,
Goście się rozjechali, uczta się skończyła,
Państwo spać się pokładli, światła pogaszono,
Już nawet i brytany z łańcuchów spuszczono,
A z głupia frant Chudeusz nie wraca z szynkami,
A wilk czeka i czeka, i zgrzyta zębami.
Zniecierpliwiony wreszcie idzie ku dworowi, Gotów Psa zdusić, jak szynek nie złowi;
Lecz ten, z poza parkanu ujrzawszy go, wrzaśnie:
«Dam ja tu tobie szynki, aż ci we łbie trzaśnie!
— A pójdziesz ty do lasa! Bryś kundel zawoła.
— Do lasa! huknie brytan, ty łotrze bez czoła! — Do lasa! wrzasną ogary, Do lasa, złodzieju stary!...» Więc w nadziejach zawiedziony, Sfukany i wyszydzony,
Na dudka wystrychnięty podejściem tak brzydkiem, Poszedł Wilk do lasu z kwitkiem,
Grożąc, że na drugi raz, Psa ze skóry złupi.
Podobno Ezop powiedział to zdanie, Że nie ma w świecie istoty, Co między swoje przymioty Zalicza umiarkowanie.
Rośliny, i zwierzęta, i my, śmiertelnicy,
Ani w złem ani w dobrem nie znamy granicy. Ot, naprzykład, zawsze z wiosną Za bujnie rosną
Kępy zielonej pszenicy; I jej trawa, nad potrzebę Wysysa rodzajną glebę. Więc, aby stłumić zbyteczne zapędy, Stwórca na pszeniczne łany Wysłał owce i barany; Te się rozbiegły tędy i owędy, I zasiew cały Zgryzły, zdeptały I wyskubały. Bóg wilkom pozwolił wtedy, Za karę, z owczej czeredy
Zjeść kilka najwinniejszych; a wilki, w zawody
Dławią odtąd i takie, co nie robią szkody.
Bóg dał wilki w moc ludzi: lecz od owej chwili
I ludzie pozwolenia Stwórcy nadużyli.
Co nadto, to niezdrowo. Prawda to nienowa: Lecz, powtarzając te słowa, Każdy, w swych żądzach nieumiarkowany, Czyni jak wilki... albo jak barany.
Świeca z wosku urobiona, Patrząc z pogardą
Na bryłę gliny, którą z ziemi łona
Garncarz wykopał, rzekła do niej hardo:
«Ten, co cię dobył, czas napróżno traci:
Na cóż się przydasz? wody odrobina, I w błoto zmieni się glina. Przypatrz się mojej postaci:
Jakaż różnica między mną i tobą! Jam jest salonu ozdobą; Mam hart i kształtność; lecz w tobie, niestety, Żadnej nie widzę zalety!» Alić ujrzawszy, że siłą płomienia W głaz twardy glina się zmienia, Świeca twardości głazu zapragnęła I w ogniu się rozpłynęła.
Nieraz, na cudze szczęście, samochwalca młody Zazdrośnie patrzy hardemi oczyma; Niechże, chcąc równej dostąpić nagrody, Ogniową próbę zasługi wytrzyma.
Gdyby ludzie naprawdę pamiętać raczyli
O ślubach, jakie czynią w niebezpiecznej chwili, Jowisz w bogactwie przeszedłby Krezusa. Ale kiedy trwoga minie, Człowiek o sobie pamięta jedynie, Zwłaszcza, że skąpstwa ohydna pokusa Szepcze mu w ucho: «Na co to się zdało? Jowisz ma skarbów niemało;
To wierzyciel łaskawy: choć go dłużnik zdradzi,
Nie przyszle komornika, do kozy nie wsadzi.»
O nędzni! czyż z was żaden nigdy nie uwierzy,
Że i Jowisz potrafi ukarać szalbierzy?
W burzę morską, Podróżny, setkę wołów całą
Ślubował Jowiszowi, gdy wyrwie go z toni. Słowo wiatr: mógłby był śmiało Przyrzec nawet setkę słoni, Bo po skończonej przeprawie
Garstkę kości poświęcił na całopalenie.
Jowisz krztusił się dymem, zobaczył płomienie,
I koniec. «O Jowiszu! chciej uznać łaskawie, Rzecze Podróżny, żem dotrzymał słowa; Ta woń, co łechcze twoje powonienie, Jest to rzetelna, czysta woń wołowa; Więc kwita z nami: nicem ci nie dłużny.»
Bóg zamilkł. Lecz gdy zasnął znużony Podróżny, Jowisz mu wskazał, w marzeniu ułudnem, Skarb, skryty w miejscu odludnem. Człowiek się zrywa i do skarbu pędzi: Spostrzega zbójców; więc trwogą przejęty, Hojnych obietnic nie szczędzi:
«Dam wam w okup, powiada, złota trzy talenty;
To mało? więc dam cztery, dziesięć... sto nareszcie...
Mam je w swym domu, w mieście; chodźcie i zabierzcie.
— Drwisz chyba, rzekli zbójcy; w mieście straż nas złowi; Bratku, bez żadnych wykrętów:
Chcesz nas zdradzić... giń zatem; i twe sto talentów Zanieś w darze Plutonowi.»
Bóg wie z jakich powodów i w jakim zamiarze,
Puścił się Kot w pielgrzymkę z panem Lisem w parze;
A któż nie zna tych łotrów, by mu opisywać
Ich bezczelność, obłudę! Któryż żyd odrwiwać,
Któryż grek, co stu żydów w pole wyprowadzi, Umie lepiej oszukiwać,
Któryż z taką zręcznością otumani, zdradzi, Jak te świętoszki bez czoła?
Iluż to pokrzywdzonych o pomstę nie woła!
Tysiące szczurów, myszek, wróbli i skowronków,
Kur, kogutów krzykliwych, potulnych kapłonków, Kaczek, gęsi et caetera,
Wszystko to wciąż bezkarnie Kot i Lis pożera.
Otóż, ci dwaj urwisze, idąc lasem, siedli,
I, co który miał w torbie, gdy na popas zjedli,
Kot zaczął sobie drzemać i mruczyć pacierze.
«Ej, co tam! Lis zawoła, niech cię sen nie bierze; Lepiej zacznijmy gawędkę! Wiesz co, bracie, ja mam chętkę W zręczności z tobą się zmierzyć; Bo ani zechcesz uwierzyć Moim talentom, przymiotom,
Ile ja sztuk posiadam, nieznanych wam Kotom. — Co do mnie,
Ja tylko jednę umiem, odpowie Kot skromnie.
— Co tam, jednę!» Lis krzyknął. Wtem słychać psią wrzawę: Strzelcy robili obławę, I w oka mgnieniu, psów gończych gromada Kota i Lisa opada.
«Brońże im się więc teraz, twojemi sztukami!»
Rzecze Kot; a sam szczutka dawszy psu łapami, Świsnął na drzewo i usiadł na szczycie.
Tymczasem Lis w obrotach, by ocalić życie, Nuż się kręcić, zwijać, zmywać, Z jamy w jamę przesmykiwać,
Aż na ostatek, prochem podkurzony, Dostał się w ogarów szpony.
Wtedy Kotek bezpieczny, liżąc swe pazury Rzekł, patrząc na Lisa z góry:
«Otóż masz, na co ci się tyle sztuk przydało!
Nie lepiej umieć jednę, ale doskonałą?»
Mąż, wyżej uszu w Żonie zakochany, Choć cel swych pragnień posiadał, Narzekał przecie i biadał: «Żeby choć raz, dla odmiany, Uśmiech lub wyraz pieszczony Dał mi poznać, co się dzieje W sercu mej Żony! Żebym miał chociaż nadzieję,
Choć iskierkę nadziei, chociaż cień dowodu Że dzieli moje zapały:
Nic i nic! istny kamień, albo bryła lodu!»
Nie dziwię się tym skargom. Na nic się nie zdały
Prawa hymenu, jeśli blaskiem swych płomieni Miłość ich nie rozpromieni. Kiedy raz, w nocy, Mąż rozwodził żale, Że go Małżonka nie kocha nic wcale,
Złodziej przerwał dysputę. Żona, wystraszona, Pada Mężowi w ramiona: «Ach, mój najmilszy! ratuj, ja się boję!...
— Dobrodzieju, Mąż rzecze, niech się waść nie płoszy:
Po raz pierwszy prawdziwej doznaję rozkoszy
Dzięki tobie; w nagrodę, bierz co chcesz, jak swoje.» Tego złodziejom nie mówić dwa razy: Z ochotą spełnił rozkazy Uszczęśliwionego Męża; A ja zaś wnoszę z niniejszej powieści, Że obojętność, nawet wstręt niewieści Trwoga zwycięża.
Biedak bez grosza, znękany i głodny, Znalazł sposób niezawodny, Aby co prędzej Ulżyć swej nędzy.
«Raz przecie, myślał, skończę te kłopoty;
Śmierć nędzarzowi zawsze się uśmiecha:
Ale śmierć z głodu!... niewielka pociecha;
Męczyć się nie mam ochoty.
Nie będę zatem czekał, aż mnie głód zamorzy: Swoje cierpienia własną dłonią skrócę, I na konopnej obroży W wieczność koziołka wywrócę!
Dobranoc, podły świecie, już cię nie zobaczę!... Bezduszni skąpcy, kamienni bogacze, Złodzieje wielcy i mali,
Obyście wszyscy kiedyś, jak ja, podyndali!» Spełniając tedy występne zamiary, Wziął powróz mocny, choć stary, I w opuszczony pospiesza budynek, Szepcząc: «wieczny odpoczynek.» Wetknął hak w ścianę i uderza młotem; Wtem mur, nadwątlony laty, Kruszy się, pada z łoskotem: O cudo! z gruzów sypią się dukaty!... Nędzarz zdumiony skarbu nie rachował; Co tchu kieszenie złotem naładował, Zostawił stryczek na haku
I czmychnął. W krótką chwilę właściciel nadchodzi, Patrzy: pieniędzy ni znaku. «Gwałtu! woła, rozbój! złodziej! Ja tej straty nie przeżyję, Powieszę się!... stryczka! haka!»
A stryczek już na haku czekał nieboraka. Sknera zakłada pętlicę na szyję, I gdy w rozpaczy się wiesza:
Nigdy ze swoich skarbów nie korzysta sknera: On je gromadzi, kto inny zabiera,
I jak w bajce, przez losu kaprys niespodziany, Dzieją się nieraz dziwaczne przemiany: Ów, śmierci szukając z płaczem, Został bogaczem, A zamiast niego, z życiem i ze złotem Ten się pożegnał, co nie myślał o tem.
Żyła pospołu u jednego pana Hultajów para dobrana,
Kot wszędobylski i Małpa niecnota. Te dwa łotry, w całym domu Nie dały spocząć nikomu: Co chwila, to nowa psota, Nowa kradzież, figiel nowy;
Kot zjadał sery, zamiast iść na łowy,
A Małpa kradła, co jej w ręce wpadło.
Pewnego razu, o szarej godzinie,
Grzało się złodziejskie stadło Przy kominie; a w kominie Piekła się, dla sług i panów, Garść kasztanów. Gdybyż je dostać! «Słuchajno, kolego, Ozwie się Małpa, przyszedł mi do głowy Figiel podwójny, figiel arcy-nowy: Nasz zysk, a przytem strata dla bliźniego. Czujesz, jak pachną kasztany? Pokaż co umiesz, kotku mój kochany: Dobądź je z ognia swojemi łapkami. Ach! gdybym miała z natury Takie jak twoje pazury, Źle byłoby z kasztanami!» Kotek, skory do posługi, Wysunął łapkę, sparzył się raz, drugi, Dmuchnął w pazurki, i znów do komina: Zręcznie kasztany wybierać zaczyna, A co wyciągnie, to Małpa wnet zjada. Wtem do kuchni dziewka wpada:
Małpa w nogi. Na Kocie skrupiło się zatem:
Nic nie zjadł, sparzył łapę i oberwał batem.
Tak nieraz małe książątko się sparzy, Walcząc dla zysku mocarzy.
Odegnana od kurnika Krzykiem wiejskich bab i dzieci, Zgłodniała Kania, gdy do lasu leci, Chwyta przypadkiem Słowika.
«Zlituj się, rzecze Słowik, na co ci się zdało Pozbawiać życia ptaszynę Taką jak ja, chudą, małą? Wiesz, że tylko z głosu słynę,
A głosem przecie nasycić się trudno. Nikt nas nie zjada, każdy chętnie słucha: Chciej bacznie nakłonić ucha, Zaśpiewam ci pieśń przecudną. — Co mi po tem! przerwie Kania, Nie śpiewu chcę, lecz śniadania;
Uganiam się za żerem niemal dobę całą,
A temu o muzyce prawić się zachciało!
— Książęta mnie słuchają. — Gdy cię książę złowi, Będziesz mógł kwilić i gruchać Księciu i nawet królowi: Ale kto głodny, ten chce jeść, nie słuchać.»
«A! nieszczęsna moja dola!
Niema dnia, żeby z tej głupiej hołoty,
Choć jedno jagnię nie zginęło z pola Przez wilków psoty! Tysiąc ich miałem, pułk cały,
A przecie Trysia wydrzeć sobie dały! Tryś, co chleb jadał z mej ręki, Legł marnie z wilka paszczęki!
Gdzież drugi taki baran nad barany Coby miał Trysia zalety? Cichy jak gołąb, jak pies przywiązany? Biedny Tryś!... zginął, niestety!» Tak zakończywszy mowę pogrzebową, Pasterz zgromadził swoją trzodę całą:
«Dziatki, rzekł, tylko zawsze razem, zawsze śmiało, A wilk drapnie, daję słowo! Słuchajcie owce, barany, jagnięta: Błagam, jeśli wam pamięć Trysia święta,
Stójcie jak mur: nie zdradźcie mego zaufania.
— Przysięgamy! wrzasnęła czereda barania;
Śmierć wilkowi! dziś wieczną okryjem się sławą I Trysia pomścimy krwawo!» Wtem, z za boru, ode drogi, Mignął cień jakiś i na pole wpada: Owce lewo zwrot i w nogi!...
Był to kundys, stróż wierny i obrońca stada.
Tchórz zagrzany wodza mową, Przysięga być Achillesem; Lecz gdy ma nałożyć głową, Bądź zdrów!... ginie gdzieś z kretesem, I nim bitwy przyjdzie pora, Czmycha, znika jak kamfora.