Bajki (La Fontaine)/Księga dziesiąta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean de La Fontaine
Tytuł Bajki
Podtytuł Księga dziesiąta
Wydawca Jan Noskowski
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Noskowski i inni
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGA DZIESIĄTA.


BAJKA  I.
DWA SZCZURY, LIS I JAJE.
DO PANI DE LA SABLIÈRE.

Machiną bezrozumną jest wszelakie zwierzę.
Kartezyusz tak powiedział: lecz ja w to nie wierzę,
Bowiem zwierzętom, wedle mego zdania,
Nie brak rozumu, lecz rozumowania.
Ich myśl, w ścieśnionej zamknięta granicy,
Rodzi się, błyska — i pierzcha, ucieka;

My działamy świadomie, i na tej różnicy
Polega wyższość człowieka.
Na gruncie myśli, poczętych w rozumie,
Człowiek swe czyny rozważa i sądzi;
Zwierzę tak myśleć nie umie,
I dla tego w czynach błądzi.
Przykładem stwierdzi te słowa
Bajeczka ładna i nowa.

Dwa Szczury, wielkie głupcy i razem obwiesie,
Dyrdając sobie po lesie
Znalazły jaje. Co tu czynić? myślą, radzą,
Biedne mózgi suszą, pieką,
I na pomysły się sadzą,
Zwłaszcza że Lis samolub czyhał niedaleko;
A ten hultaj nad hultaje
Jak nadbiegnie, wydrze jaje.
«Wiesz co? rzeknie szary bury,
Zawleczmy jaje do dziury,
Tam je stłuczemy
I wypijemy.
— Lecz jak zawlec? to sęk nowy,
Przez pagórki, przez parowy?
Cóż nas od straty uchroni?
Gdybyśmy to tak mieli wóz i parę koni!
— Wiem co zrobić, tamten rzecze,
Teraz już nam nie uciecze,
Czy jest gęsiem, czy jest wroniem,


DWA SZCZURY, LIS I JAJE.

Byleś ty chciał być wozem, a ja będę koniem.
— A to jak? — Oto tak:
Ty się połóż wznak,
Ja na twój brzuch wtoczę jaje,
A gdy je schwycisz swojemi łapkami,
Ja cię za ogon pociągnę zębami,
I tak pojedziem. — Brawo!» Jadą, lecz mazgaje
Wloką się długo, niezgrabnie,
Aż wreszcie Lis ich nagabnie,
I po jaju!... Głupie Szczury!
Zamiast jaje wlec do dziury
Jakby z pół centnara głazu,
Nie lepiej było rozbić i wypić odrazu?

✻✻✻






BAJKA  II.
CZŁOWIEK I WĄŻ.

Człowiek ujrzawszy Węża, tak się doń odzywa:
«Uwolnię świat od ciebie, istoto złośliwa;
Musisz zginąć z mojej dłoni.»
Gadzina chytra, lecz niedość ostrożna
(Wąż nie Człowiek: zbyt łatwo omylić się można),
Nie uszła żwawej pogoni.
Uwięziona w worku z płótna,
Gdy ją czeka śmierć okrutna,
Rzekł Człowiek: Twoja zguba albo ocalenie

«Od mojej woli zależy jedynie;
Chcę jednak tobie dowieść, nikczemne stworzenie,
Że sprawiedliwie i w myśl prawa czynię,
Karząc na gardle istotę tak podłą:
Kodeks kar głównych wyraźnie orzeka
Że Wąż, niewdzięczności godło,
Podlega zemście człowieka,
I jak powiada ów aksyomat znany:
Kto złym pobłaża, godzien jest nagany.
— Stój, rzecze Wąż, jesteś w błędzie:
Jeśliby zawsze i wszędzie,
Bez przywilejów i żadnej różnicy,
Śmierć ponosili wszyscy niewdzięcznicy,
Świat zmieniłby się w pustynię.
Twa wsławiona sprawiedliwość,
To widzimisię, samolubstwo, chciwość.
Zabij mnie: ale w ostatniej godzinie,
Krótko i szczerze powiadam waszmości,
Że symbolem niewdzięczności
Jest Człowiek, nie Wąż. — Płocha to obrona,
Człowiek odrzecze, jestem w swojem prawie:
Lecz w dowód bezstronności, zezwalam łaskawie,
Wytocz skargę przed Krową; niech ciebie przekona.»
Wysłuchawszy stron obu, jejmość pani Krowa
Rzecze te słowa:
«Któż w niewdzięczności zrówna się z człowiekiem?
Ja go żywię swojem mlekiem,
Nad zgonem cieląt łzy leję,

A kiedy się zestarzeję,
Spokojnie umrzeć mi nie da:
Jeśli utyję, rzeźnikowi sprzeda,
Jeżelim chuda, jadła dać nie raczy,
Lecz zarznie i skórę zdziera;
Jest to samolub, niewdzięcznik i sknera:
Wąż lepszy. — Stara dziwaczy,
Rzekł Człowiek; niech Wół rozsądzi,
Kto z nas ma słuszność, kto błądzi.»
Wół, całą sprawę przetrawiwszy ściśle,
Tak rzekł po długim namyśle:
«Ja ciężkim pługiem twardą ziemię orzę,
Ja do stodół wiozę zboże,
Tracę siły w skwarne lato,
A za to
Biorę plagi z ręki pana
I garstkę słomy lub siana;
A gdy przyjdą lata stare,
Czeka mię zaszczyt, że w swojej dobroci
Niewdzięcznik rogi mi złoci
I Bogom rznie na ofiarę.
— Milcz! przerwie Człowiek; dość tego!
Jam wybrał cię na sędziego:
Zkądże się waszeć ośmiela
Grać rolę oskarżyciela?
Niech w ostatniej instancyi rozsądzi nas Drzewo.»
Z tem było jeszcze gorzej. «Słuchaj, Drzewo rzecze,
Zły i niewdzięczny Człowiecze;

Ja ci dostarczam cienia, chronię przed ulewą,
Na wiosnę daję kwiaty, owoce w jesieni:
Jakże twe plemię dary moje ceni?
Gdy zimy nadejdzie pora,
Rzucasz dobrodziejstw pamięć i nadzieję:
Drzewo twe członki skostniałe ogrzeje,
Niechaj więc drzewo ginie od topora.
Wąż zatem wygrał sprawę.» Lecz Człowiek nie słucha:
«Ja ją wygrałem, rzecze, bo siła zwycięża!»
I machnął workiem od ucha,
Palnął w kamień, zabił Węża.

Tak czynią wielcy panowie:
Coś im się roi po głowie,
Że przez jakiś przywilej (kat go tam wie, jaki),
Dla nich Bóg wszystko stworzył: czworonogi, ptaki,
Węże i ludzi-bydlęta.
Kto zaprzeczy; ten głupiec. — Głupiec: prawda święta!
— Lecz cóż robić? — Poprostu, mówiąc między nami,
Myśl co chcesz, ale język trzymaj za zębami.






BAJKA  III.
CZAPLA, RYBY I RAK.

Czapla stara, jak to bywa,
Trochę ślepa, trochę krzywa,
Gdy już Ryb łowić nie mogła,
Na taki się koncept wzmogła.
Rzekła Rybom: «Wy nie wiecie,


CZAPLA, RYBY I RAK.

A tu o was idzie przecie.»
Więc wiedzieć chciały,
Czego się obawiać miały.
«Wczora
Z wieczora
Wysłuchałam, jak rybacy
Rozmawiali: wiele pracy
Łowić wędką lub więcierzem:
Spuśćmy staw, wszystkie zabierzem.
Nie będą mieć otuchy,
Skoro staw będzie suchy.»
Ryby w płacz, a Czapla na to:
«Boleję nad waszą stratą,
Lecz można złemu zaradzić,
I gdzie indziej was osadzić.
Jest tu drugi staw blizko,
Tam obierzcie siedlisko.
Chociaż pierwszy wysuszą,
Z drugiego was nie ruszą.
— Więc nas przenieś, rzekły Ryby.»
Wzdrygała się Czapla niby;
Dała się nakoniec użyć,
Zaczęła służyć.
Brała jednę po drugiej w pysk, niby nieść mając,
I tak pomału zjadając,
Zachciało się nakoniec kosztować i Raki.
Jeden z nich widząc, iż go Czapla niesie w krzaki,
Postrzegł zdradę, o zemstę zaraz się pokusił,

Tak dobrze za kark ujął, iż Czaplę udusił.
Padła nieżywa:
Tak zdrajcom bywa.

Krasicki.






BAJKA  IV.
ŻÓŁW I DWIE KACZKI.

Żółw, z rodu tych, co się szczycą
Że bywali zagranicą,
Chciał naśladować przodków obyczaje
I odwiedzić obce kraje.
Bowiem w zwierzęcej, jak w ludzkiej naturze,
Sprzeczność na każdym kroku się objawia:
Głuchy lubi muzykę, kulawy podróże,
Każdy gani co swoje, a cudze wysławia.

Żółw, gdy w nim ta chęć urosła,
Zwierzył się pod sekretem z zamiaru podróży,
Kaczkom, co się pluskały w poblizkiej kałuży.
«Brawo! krzyknęły Kaczki, myśl chwalebna, wzniosła,
Myśl, zaiste godna głowy;
I nam już odlecieć pora:
Więc jeśli chcesz, dziś, z wieczora,
Zabierz się z nami, a koszt do połowy.
— Ba, wolne żarty, Żółw gniewny powiada;
Jakże się puszczę w nadpowietrzną drogę,
Kiedy ledwie łazić mogę?
— Fraszka! odrzekły Kaczki, i na to jest rada.
Oto kij: chwyć go zębami,
My ujmiemy końce w dzioby,
I polecisz razem z nami
Ponad góry, ponad chmury,
A za trzy lub cztery doby
Miniem lądy, miniem wody,
Obce ziemie i narody;
Oblecimy ziemię całą:
Dalej, w drogę, tylko śmiało!
Lecz, bracie, nie żałuj gęby:
Trzymaj ostro, ściskaj zęby.»
Żółw kij chwycił jakby w kleszcze,
Lecą nad miasta i sioła.
«Patrzcie! lud zdumiony woła,
Dziwo, cud nieznany jeszcze!
Toż to Żółw między Kaczkami,

Król Żółwi, Żółw nad Żółwiami!
— Tak, jam monarchą,» Żółw z dumą powiada;
Mówiąc, kij z zębów wypuszcza, upada,
I ten, co królem mienił się zuchwale,
Zginął, rozbity na skale.

Znane to w świecie przywary:
Gadulstwo, czcza ciekawość i próżność bez miary.
Zawsze idą pospołu: a gdzie zawieść mogą,
Los tego Żółwia niech będzie przestrogą.






BAJKA  V.
SKĄPIEC I ZŁODZIEJ.

Sknera, co zgromadził krocie,
Rozmyślał, w wielkim kłopocie,
Komu powierzyć swoje kapitały.
W tem sęk! i to sęk niemały.
«Słuchajcie, Kumie, mam trochę grosiwa:
Chować w domu, czysta strata;
To grosz, to złoty, to talar ubywa,
Raz nawet (wstyd powiedzieć), wydałem dukata!...

Sam się okradam; poradźcie mi, Kumie,
W swym delikatnym rozumie,
Co począć? przecie was nie bito w ciemię.
— Co począć? chytry Kum rzecze,
Poprostu, zakopać w ziemię;
Ztamtąd i grosz nie uciecze.»
Dobra rada! Nocną porą
Biorą złoto, rydle biorą,
Zakopali, przysypali,
Udeptali, i tam dalej.
W kilka dni, przyszła Skąpcowi ochota
Zajrzeć do złota,
A złota ani śladu. Rozważa i duma,
Nareszcie idzie do Kuma:
«Kumie, jeszcze raz, tej nocy,
Zażądam waszej pomocy:
Zebrałem wór dukatów; niech razem z tamtemi
Idzie do ziemi.»
Złodziej Kum, myśląc, że bez mozołu
Wszystko ułowi,
Co wprzódy ukradł, znów schował do dołu.
W to graj Skąpcowi!
Znowu do domu swoje skarby bierze,
I wyleczony z wady, poprzysięga szczerze,
Dzielić się z przyjaciółmi zebranym dobytkiem,
Użyć owoców pracy; a Kum odszedł z kwitkiem.

Ztąd ta nauka, prawdziwa choć krótka,
Że można i oszusta wystrychnąć na dudka.






BAJKA  VI.
WILK I PASTERZE.

Raz, poczciwe Wilczysko, rzeźnik z powołania,
Ale tkliwy z natury, łzą zrosiwszy oko,
Rzekł, zdjęty skruchą głęboką:
«Za co te nienawiści, te prześladowania?
Każdy pies, każdy człowiek za mną się ugania;
Na mnie strzelcy, dla zabawy,
Robią obławy,
Mną matka straszy swe dziecię,

Za mą głowę, w całym świecie
Zabójcom płacą nagrody;
Dla czego? ot, że przypadkiem
(I z potrzeby, Bóg mi świadkiem),
Ukradnę jagniątko z trzody.
Chcecie, bym nie kradł, bym owiec nie zjadał?
Chcecie, bym życie postradał?
Dobrze; na wszystko się zgodzę:
Wasza nienawiść duszę mi rozrywa!...
Już ta dola nieszczęśliwa
Zbrzydła mi srodze.
Od dziś dnia zatem mięso jeść przestanę:
W pokucie pędząc życie opłakane,
Będę gryzł trawę... może zdechnę z głodu,
Lecz do skarg nie dam powodu;
A wreszcie, lepiej umrzeć, niż żyć w pohańbieniu,
Na wstyd i wzgardę wszelkiemu stworzeniu!»
Tak mówiąc, gdy lasem bieży,
Ujrzał Pasterzy;
Skrada się zcicha, ostrożnie,
Patrzy: przy ogniu się piecze
Jagnię na rożnie.
«Hola! zawoła, obłudny człowiecze,
Za moje zbrodnie bierzesz zemstę krwawą,
A sam, jaką żyjesz strawą?
Rzniesz owce, zjadasz mięso, a psy kości chrupią!
Pójdę w twe ślady; rzucam skruchę głupią,
Na licha mi ceregiele:

Dobry przykład idzie z góry!»
To rzekłszy, nie myśląc wiele,
Między trzodę skoczył śmiało,
Capnął owcę w swe pazury,
Czmychnął, śladu nie zostało.

Ja Wilka uniewinniam. — Co bajesz? pfe, zgroza!
Taki hultaj wart powroza!
— O, nie tak bardzo, panowie Pasterze:
Bo, mówiąc prosto i szczerze,
Gdyby miał siłę i władzę,
Równą zbójeckiej odwadze;
Zyskałby poklask. U was, gdy zachcenia wilcze...
Ej, lepiej milczeć: zamilczę.






BAJKA  VII.
PAJĄK I JASKÓŁKA.

«Jowiszu, ratuj, bo już z głodu ginę;
Miej litość nad moim losem!
Jaskółka wszystkie muchy sprząta mi przed nosem;
To, czem ja żyję miesiąc, ona zje w godzinę.
Wszak przędę dość mocne siatki,
I opływałbym w dostatki,
Gdyby nie ona,
Nienasycona i uprzykrzona.

Nieraz słyszę, mucha bzyka:
Jeszcze chwilka, wpadnie w sieci;
Gdzie tam! Jaskółka przyleci,
Cap za muchę i umyka.
Ma przecież, na swe biesiady,
Inne owady;
Ja zaś jedynie muchami się żywię:
Czemuż mi je zabiera? czy to sprawiedliwie?»
Kiedy tak Pająk nad swą dolą biada,
Jaskółka widząc muchę, że blizko się błąka,
Między pajęczynę wpada,
Porywa sieć i Pająka.

Z woli Jowisza, przy życia biesiedzie
Zręczność i siła rej wiedzie;
A gdzieś na szarym końcu, prostaczków gromada
Okruchy zjada.






BAJKA  VIII.
KOGUTY I KUROPATWA.

Pomiędzy kokoszy dziatwę,
Słynną prostactwem, niezgodą,
Srogi los kiedyś rzucił Kuropatwę
Piękną i młodą.
Mniemała, że miłości wrodzone popędy,
Cześć dla płci pięknej, gościnności prawo,
Zjednają jej opiekę Kogutów łaskawą,
Troskliwość i czułe względy.

Lecz nieraz, tłuszcza zajadła
W złość wpadła,
I bez szacunku dla obcej niewiasty,
Ród grzebieniasty
Bódł ją ostrogą albo kąsał dziobem
I dręczył wszelkim sposobem.
Z początku biedna martwiła się srodze;
Ale łzy oschły niebodze,
Gdy zobaczyła, że równie ochoczo
Koguty między sobą zacięty bój toczą
I krwią się broczą.
«Widać, rzekła, że taki zwyczaj tej młodzieży:
Nie winić ją, lecz raczej żałować należy.
Ach, gdybym była panią swojej woli,
Z miejsc tych uciekłabym skrycie
I inne zaczęła życie.
Lecz chytry człowiek na to nie pozwoli;
On to pochwycił mnie w sidła,
On podciął skrzydła!
Jeśli więc kuropatwa płacze i narzeka,
Nie koguty obwinia, lecz tylko człowieka.»






BAJKA  IX.
PIES Z OBCIĘTEMI USZAMI.

«O niegodziwi ludzie!... tygrysy, zbrodniarze,
Plemię okrutne, przeklęte!...
A jakie ja się teraz drugim psom pokażę,
Kiedy mam uszy obcięte?
Jakże mię teraz przyjmie wyżliczka Jolanta,
Co ma dwa ucha wielkie jak wachlarze,
Gdy mnie, Brysia biedaka, swego umizganta,
Ujrzy podobnym poczwarze?...

Umrę ze wstydu, pójdę na bory, na lasy!..»
Tak wrzeszczał Kundlik młody, gdy mu dwaj fagasy
Z rozkazu pana, ludzie bez serca, bez duszy,
Tępemi nożycami obcinali uszy.
— «Ale cicho no, Brysiu, jeden mu odpowie:
Nigdy i nigdzie uszów nie noszą kundlowie;
Tyś jest trochę zaciekły, więc bijąc się z psami,
Nieraz z poszarpanemi chodziłbyś uszami;
Powtóre, z wilkiem wszakże przeznaczenie twoje,
Staczać w obronie trzody uporczywe boje;
Cóżby się stało, gdyby wziął cię za dwa ucha?
Biedny, wyzionąłbyś ducha!
Tak zaś, mając na szyi obróżę z kolcami,
Możesz się na gołe łby potykać z wilkami.»

Naturalnie, pies na to nic już nie powiedział;
Lecz gdyby Dyogenes w skórze jego siedział,
Możeby wam objawił prawdę bardzo ładną:
Że niech psy noszą sobie ucha na sześć łokci!...
Wy zaś wilkom swym sługom przytnijcie paznokci,
To wam wilki zwierzęta niewiele ukradną.

✻✻✻






BAJKA  X.
KRÓL I PASTERZ.

Onego czasu, pewien Pasterz młody,
Strzegł wiernie królewskiej trzody;
Owce, jagnięta, jak na drożdżach rosły,
Słowem, szło wszystko jak z płatka.
Wierność, to cnota na świecie tak rzadka,
Że o Pasterzu wieści się rozniosły
Aż do królewskiego dworu.
Król, nie chcąc rzeczy oceniać z pozoru,

Odwiedził ustronne niwy,
Gdzie ze swą trzodą żył Pasterz szczęśliwy,
I ocenił, w czas niedługi,
Wiernego stróża zasługi.
Rzekł zatem: «Twoja cnota słuszny podziw budzi:
Rzuć trzodę, jesteś godzien być pasterzem ludzi;
Niezłomną prawość nagradzając w tobie,
Najwyższym sędzią królestwa cię robię.»
Pasterz, od świata żyjący z daleka,
Gdy wiódł swoje owieczki nad brzegi strumyka,
Jednego tylko widywał człowieka,
Pustelnika.
Nie znał więc ludzi, nie znał dworskiej wrzawy:
Lecz miał zdrowy rozsądek, cnotę, umysł prawy,
A te przymioty i zawsze i wszędzie,
Najwięcej znaczą na każdym urzędzie.
Mądrze więc dzierżył, ku królewskiej chwale,
Sprawiedliwości wielowładną szalę.
Pustelnik, w czasu niewiele,
Rzuca swą odludną celę,
Przybywa do Pasterza. «Powiedz, to sen może?
Ty, ulubieńcem Króla! Lecz wyznam w pokorze,
Śliskie są królewskie progi;
Radzę, posłuchaj przyjaznej przestrogi:
Nie ufaj łasce, nie dowierzaj sobie,
Strzeż się dworaków: może już w tej dobie,
Na zgubę twą zdradnie czyha
Zawiść i pycha.»


KRÓL I PASTERZ.

Zaśmiał się Pasterz; a pustelnik na to:
«Łaska, jak widzę, nieprzezornym czyni;
Pomnij, że zmienną jest losu Bogini,
A wzgarda możnych, zwykłą cnót zapłatą.
Jesteś, jako ów ślepy, co szukając kija,
Wziął w rękę żmiję od mrozu skostniałą.
«Stój! zawołał przechodzień, co czynisz, to żmija!
«To kij. — To żmija, mówię; na cóżby się zdało,
«W błąd cię wwodzić? — Nikt waści o radę nie pyta:
«Zazdrościsz, żem ja znalazł kij, nie ty... i kwita!»
Tymczasem, gdy niebaczny cieszy się z odkrycia,
Gad, ciepłem ocucony, pozbawia go życia.
I z tobą tak się stanie; może gorzej jeszcze.
— A cóż nad śmierć gorszego? — Tysiączne zgryzoty,
Obawa hańby, sromoty,
Będą krwawić twą duszę. «Te wyrazy wieszcze,
Sprawdziły się niebawem. Przez niecne zabiegi
Przedajnych świadków zebrano szeregi;
Skargę przed króla wniósł motłoch potwarczy,
Że sędzia swemi wyroki frymarczy,
Że, okłamując świat udaną cnotą,
Stawia pałace za przekupstwa złoto.
Król spieszy w sędziego progi,
I widzi wszędzie świadectwo prostoty:
Nagie ściany, sprzęt ubogi.
Oszczercy nie umilkli. «Gromadzi klejnoty,
Żyje skromnie, jak odludek,
Lecz ma w komnacie skarbów pełną skrzynię,

Zamkniętą na dziesięć kłódek:
Ona zaświadczy o jego przewinie.»
Otwiera Pasterz zamki: widok niespodziany!
Zamiast klejnotów, łachmany...
Stara odzież wieśniacza! — Oto skarby moje,
Rzecze, kiedym je nosił, biedny lecz szczęśliwy,
Omijała mię zawiść, troski, niepokoje.
Biorę je znów i wracam na rodzinne niwy,
Rzucam wielkość, złączoną z cierpienia nawałem.
Królu! gdym był u szczytu, cios ten przeczuwałem;
Lecz żal mi było przerwać rozpoczętą drogę,
Widząc, że moim bliźnim dobrze czynić mogę.
Bo któż, co sprawiedliwie swą wartość ocenia,
Powie, iż nie ma żądzy sławy i znaczenia?»






BAJKA  XI.
PASTERZ I RYBY.

Antosia miała raz chętkę
Rybki ułowić na wędkę;
A niedaleko
Nad rzeką,
Siadł Antoś, grając na flecie.
Dlaczego? Bo wiedział przecie,
Że wszystkie we wsi dziewczęta,
Wielbią Pasterza talenta;

Zasłynął na okolicę,
Jako mistrz w śpiewie, w muzyce.
A więc nadzieja go łechce,
Że plemię rybek też zechce
W zasadzki zbliżyć się stronę,
Dźwiękami fletu zwabione.
Gra więc, i dmucha, i dmucha,
Lecz żadna rybka nie słucha,
Każda unika
Haczyka.
A więc na sposób się bierze,
Flet rzuca, chwyta więcierze,
I ukochanej Antosi
Obfity połów przynosi.

Kto zdrady nie słucha głosu,
Niezawsze od złego losu
Rozumem swym się wywinie;
Bowiem, w ostatniej godzinie,
Może go schwytać do matni
Siła, argument ostatni.
O biedne rybki! wszak wiecie,
Że przemoc prawem jest w świecie!






PASTERZ I RYBY.


BAJKA  XII.
KRÓL, JEGO SYN I DWIE PAPUGI.

Matka z córką, herbu Ara,
Jedna młoda, druga stara,
Krótko mówiąc, dwie Papugi,
Przez czas długi,
W wielkiej łasce i splendorze
Na królewskim żyły dworze.
Król ojciec, z Papugą mamą
Kochał się stale i szczerze,

A gdy córeczka już porosła w pierze,
Król syn córeczkę pokochał tak samo.
Wielki to zaszczyt był dla Papużanki;
Ale królewicz niestały,
Zapragnął drugiej kochanki
I ku sikorce zwrócił swe zapały.
Pewnego dnia, młode ptaszki
Igrały z sobą w królewskim pokoju,
I od żartów, od igraszki,
Przyszło do zwady i boju.
Swojej zazdrości popuściwszy wodze,
Papuga zaczęła walkę,
I nieostrożną rywalkę
Poturbowała tak srodze
Że, mimo starań doktora,
Zdechła sikora.
Królewicz się rozżalił, i w tymże momencie
Papugę skazał na ścięcie.
Przybiega matka, łzy leje,
Zaklina, błaga,
Jęczy i mdleje,
Nic nie pomaga:
Więc w rozpaczy na syna królewskiego skoczy,
Dziobem wykłuwa mu oczy,
I pomszczona, uchodząc służalców pogoni,
Na dąb stuletni się chroni.
Król sam bieży pod drzewo, chcąc ptaka przywabić,
Schwytać i zabić.

«Powróć, najmilsza, rzecze; osusz łzy żałoby;
Ja przebaczam, ty przebacz, i niech od tej doby
Wszystko pójdzie w niepamięć; skoro nasze dziatki
Wyroki losu dotknęły surowe,
Przed wolą Bogów kornie schylmy głowę;
Zaufaj mi, wróć do klatki,
Ja cię nie zdradzę.»
— Królu, Ptak rzecze, piękne słowa twoje,
Ale po takiej zniewadze
Nie dziw, że wrócić się boję.
Zemsta, to smaczny kąsek; a twoja potęga
Daleko sięga;
Wolę zatem zejść ci z oczu,
I w lesie żyć na uboczu,
Bo nienawiść, jak miłość, leczy oddalenie.
Bywaj zdrów, mości królu: kłaniam uniżenie!»






BAJKA  XIII.
LWICA I NIEDŹWIEDZICA.

Goniąc za zwierzem przez pustyń obszary,
Strzelec porwał z lwiej pieczary
Jejmości Lwicy najmilsze dzieciątko,
Lwiątko.
Powraca matka, nie znajduje syna,
I srogim żalem przejęta,
Straszliwie ryczeć zaczyna.
Pierzchają w trwodze zwierzęta,

Kto żyw, ukrywa się w norze,
Choć noc zapadła, nikt zasnąć nie może,
Bo lament Lwicy zbolałej,
Wstrząsa bór cały.
Aż wreszcie Niedźwiedzica rzecze do sąsiadki:
«Powiedz mi, wszak cielątek i jagniąt niemało
Przez twe ząbki na tamten świat powędrowało:
Czyliż one nie miały ni ojca ni matki?
— Miały. — Jednak sąsiadom nie suszyły głowy,
Osierocone owce i stroskane krowy;
W skrytości serc płakały nad stratą dzieciątek.
Czemuż ty jedna masz czynić wyjątek?
Milcz, jak one milczały; oto moja rada.
— Co, ja mam milczeć po utracie syna!
Któż mi go wróci? ach, biada mi, biada!
Nieszczęsna moja godzina!
Co mnie obchodzą czyjeś tam rozpacze,
Gdy ja boleję i płaczę!»

Człowiecze! gnębią ciebie twe własne cierpienia:
Czemuż na krzywdy bliźnich masz serce z kamienia?






BAJKA  XIV.
TALIZMAN I DWAJ WĘDROWCY.

Droga do sławy po różach nie wiedzie.

Dwaj wędrowcy, w wielkiej biedzie,
Szukając szczęścia w nieznanej krainie,
Szli przez pustynię.
Alić, nad brzegiem potoku,
Zjawia się nagle ich oku
Słup, na nim napis wyryty:

«Wędrowcze, jeśli pragniesz niezłomnie i szczerze
«Ujrzeć to, za czem błędni gonili rycerze,
«Posiąść dostatki i wielkie zaszczyty,
«Silnem ramieniem przepłyń bystre fale;
«Po drugiej stronie, na skale,
«Zobaczysz słonia z kamienia:
«Weź go na barki i nieś bez wytchnienia
«Na stromą górę, której szczyt wysoki
«Dumnie sterczy nad obłoki.»
Jeden wędrowiec czyta, kręci głową,
Pilnie waży każde słowo,
I tak powiada:
«To płochy żart, albo zdrada;
Potok się zdaje ciężki do przebycia:
Szkoda sił, szkoda i życia!
A jeżeli (dajmy na to),
Bez szwanku go przepłyniemy,
Cóż będzie naszą zapłatą?
Słoń kamienny, głuchy, niemy!
Gdzież siłacz, co go uniesie?
Chyba ty, o Herkulesie!
— Ja popłynę, rzekł drugi. — Ha, szczęśliwej drogi!
Chcesz skręcić kark, złamać nogi,
Wolna wola; co do mnie, bez ogródki powiem,
Nie chcę się rozstać z życiem lub ze zdrowiem
Dla jakiejś głupiej przygody.»
To rzekłszy, nad potokiem wstrzymał swoje kroki.
Towarzysz bez wahania skoczył w nurt głęboki,

Przepłynął spienione wody,
Zobaczył słonia: resztę sił wytęża,
Niesie go z trudem na szczyt stromej skały,
I spostrzega gród wspaniały.
Wtem słoń głos wydał: ze szczękiem oręża,
Zbrojnych gromada
Z miasta wypada
I bieży na Wędrowca. Lecz ten, bez obawy,
Sposobi się na bój krwawy,
I śmierć, godną bohatera,
Zamiast ucieczki wybiera.
Nowy dziw: rycerskie roty,
A za niemi naród cały,
Królem swym go obwołały,
W nagrodę męztwa i cnoty.
Nie dał się długo prosić, bo był tego zdania,
Że kto słonia niósł, zniesie ciężar panowania.

Do wielkich czynów niewiele pomaga
Zbytnia przezorność i zimna rozwaga.
Zapał, nie mędrkowanie, odnosi zwycięztwo,
Bo Fortuna jest ślepą, i ślepem jest męztwo.






TALIZMAN I DWAJ WĘDROWCY.


BAJKA  XV.
KRÓLIKI.
DO KSIĘCIA DE LA ROCHEFOUCAULD.

Kiedy przed słońcem pierzcha noc blada
I zorza ziemi blaski swe niesie,
Wtedy Królików płochych gromada,
Za żerem biega po lesie.
Ze strzelbą w dłoni, skryty w gęstwinie,
Widzę ich pląsy, zabawy,

Jak skubią ziółka, kwiatki i trawy,
Jadłem zajęte jedynie.
Nie wiedzą, biedne, że tuż zasadzka;
Że na ich życie, zdradnie i zcicha,
Myśliwiec czyha.
A wtem strzał pada znienacka,
I trwożna rzesza
Do jam pospiesza:
Zwawemi skoki, Królików plemię
Kryje się w ziemię.
Ucichło: i w czas niedługi
Wysuwa się jeden, drugi,
I jak wprzód, gromadą całą
Po lesie biegają śmiało.
Gdy chwila ciszy je łudzi,
Za nic bezpieczne tajniki!
Czyż nie są obrazem ludzi
Płoche Króliki?






KRÓLIKI.


BAJKA  XVI.
KRÓLEWICZ, MAGNAT, KUPIEC I PASTERZ.

Wzdęta burzą wód głębina,
Rzuciła kiedyś na obce wybrzeża
Kupca, Magnata, Królewskiego syna
I Pasterza.
Nic nie unieśli z rozbicia,
Prócz życia.
Cóż miało począć to grono podróżne?
Umierać z głodu? prosić o jałmużnę?

A głód doskwierał; więc nie tracąc czasu,
Siedli wśród lasu
I zaczęła się narada.
Królewicz na losy biada:
Jakże śmiał dotknąć cios niezasłużony
Jego, dziedzica korony!
Rozprawiał o tem długo i szeroko.
Magnat nos zwiesił, kupiec łamał dłonie
I łzawe przecierał oko.
Tylko Pasterz, w całem gronie,
Radził, złej doli w oczy spojrzeć śmiało.
«Nie płaczcie, mówił, na co to się zdało?
Ot, lepiej niech każdy, szczerze,
Do roboty się zabierze:
Świat cały przecie można obejść pracą.»
Pasterz śmiał to powiedzieć? Zuchwalec! ladaco!
Śmiał wyrzec mądre zdanie, przy królewskim synu,
Człowiek z gminu!
Szczęściem, że ludzi niedola jednoczy,
Więc mu to uszło na sucho.
Kupiec westchnął, obtarł oczy
I rzecze z dobrą otuchą:
«Gdy, wedle Pasterza zdania,
Praca ma być naszym celem,
Zostanę nauczycielem;
Będę uczył mnożenia i odejmowania.
— Ja, rzekł Królewicz, moi przyjaciele,
Kurs dyplomacyi otworzę.

— Ja zaś, rzekł Magnat, nie umiem zbyt wiele,
Więc ujeżdżalnię założę.
— W tych słowach, odparł Pasterz, dobra chęć się mieści:
Lecz miesiąc ma dni trzydzieści;
Nim za naukę zyskacie pieniądze,
Wprzód wszyscy pójdziem do grobu;
Cały wasz rozum, jak sądzę,
Nie znajdzie na to sposobu.
W biedzie, dłoń więcej znaczy, niźli głowa:
Dłoń was od śmierci zachowa.»
Poszedł do lasu, chrust powiązał w pęki,
Sprzedał go w mieście, i pracą swej ręki
Żywił ich cały miesiąc. Mimo swej mądrości,
Byliby do Plutona poszli jak najprościej,
Wykładać politykę i odejmowanie.

Czyż nie prawda, że w biedzie, dłoń za głowę stanie?
Cenną rzeczą jest mądrość; lecz gdy głód dokuczy,
Nieraz mędrca prostaczek rozumu nauczy.





KONIEC KSIĘGI DZIESIĄTEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean de La Fontaine i tłumacza: Władysław Noskowski.