Sułtan Lampart, jak wieść niesie, Przez haracze i daniny, Posiadł obfitość wszelakiej zwierzyny,
Mnóstwo owiec na łąkach i jeleni w lesie.
Mniemał więc, że jest wielki i niezwyciężony. Aż oto, w sąsiednim kraju, Dziedzic zwierzęcej korony, Lew się narodził. Więc, wedle zwyczaju,
Lampart kazał, by wielcy dworu dostojnicy Udali się na dwór lwicy,
I z okazyi tak wielce miłego zdarzenia, W jego imieniu złożyli życzenia.
Sam zaś, doświadczonego w niejednej potrzebie, Lisa wezyra przywołał do siebie.
«Czemu się trwożysz, rzecze, iż Lew się narodził?
Ojciec mu zmarł, więc żałuj biednego sieroty. Zamiast, ażeby nam szkodził, U siebie znajdzie dosyć do roboty, Jeśli dziedziczne swoich przodków włości Zechce utrzymać w całości.» Lis wstrząsnął głową. «Wielki padyszachu! Nie dziw się, że drżę ze strachu
Słysząc o Lwa zrodzeniu nowinę radosną; Podług mnie, teraz winno być twym celem Zostać jego przyjacielem; Lub, nim pazury i kły mu wyrosną, Staraj się, swego sąsiada i brata Zgładzić ze świata.
Działaj, póki czas jeszcze, Najjaśniejszy Panie! To moje zdanie.»
Napróżno wezyr prawił. Sułtan spał spokojnie, O przyjaźń nie dbał, nie myślał o wojnie, Z nim spał lud, wojsko drzemało: Aż w końcu Lwiątko wielkim Lwem się stało.
Lampart w strach! z sąsiadami zawiera przymierze,
A Lew tymczasem wszystko pustoszy dokoła,
Szerzy mordy i grabieże. Sułtan znów wezyra woła.
«Nie drażnij Lwa, Lis rzecze; sprzymierzeńcy twoi, Okrom jedzenia, na nic się nie zdadzą; O swoją skórę każdy z nich się boi, Każdy drży przed króla władzą; Zamiast więc karmić tylu darmozjadów, Weź się raczej do układów: Daj Lwu barana, a jeśli to mało, Daj trzodę całą. Ciężki to okup, lecz sposób jedyny Ocalić resztę zwierzyny.»
Lampart rady nie słuchał, i źle wyszedł na tem: Zwalczony, musiał przed Lwa majestatem Pochylić głowę, i swe państwa lenne Oddać za koszta wojenne.
Jeśliś Lewka nie zabił, gdy na Lwa wyrasta, To go pieść, głaskaj — i basta!
Jowisz, w trosce o przyszłość najmilszego syna,
Rzekł do Bogów: «Niebawem, ten mały chłopczyna, Tak jak wy, Bogiem zostanie; Chcę więc staranne dać mu wychowanie, Aby był godnym przyszłego urzędu; I z tego względu W waszą opiekę oddaję me dziecię.
Wy, co tak wiele umiecie, Miejcie staranie o jego rozumie: Niech wszystko pozna, niechaj wszystko umie.
— Ja, rzekł Mars, twego syna wojownikiem zrobię;
Godność Bóstwa orężem niech wywalczy sobie. — Dzisiaj muzyka popłaca jedynie, Rzecze Apollo, niech będzie artystą: Lira mu zjedna sławę wiekuistą. — Bredzisz, mości Apollinie, Przerwie Herkules; tylko wielkie czyny Godne są wielkiego męża: Po Olimpijskie kto sięga wawrzyny,
Niech Centaury pokona, lwy niechaj zwycięża.
— I ja, rzekł Amor, stanę w kandydatów rzędzie:
Mnie daj syna, a ujrzysz, wszystko umieć będzie.»
Miał słuszność; bo choć niby my rządzimy światem,
Lecz nami włada miłość: Amor zna się na tem.
Lis, wyjadacz starej daty, Co różne w życiu przebył tarapaty, Nadaremnie, przez czas długi, Kręcił się koło kurnika. Przepłoszony raz i drugi, Zdala wietrzy, ślinkę łyka, Widzi kury, i koguty, I kurczęta, i kapłony,
I głodem wielce dręczony, Chodzi jak struty.
«Tfu, do licha! pomyślał; jam nie bity w ciemię, A znoszę takie męczarnie! Dokądże to chamskie plemię Drwić ze mnie będzie bezkarnie? Śledzę, czatuję od zmroku do świtu, I już mi nawet konceptu nie staje Na lada figiel wart lisiego sprytu; Biedzę się, trudzę, aż mi pęka głowa, A Chłop wykarmi, utuczy, sprzedaje, I bez zachodu grosz do skrzyni chowa.
Onegdaj, wpadł mi w łapy jakiś kogut stary:
Twardy, chudy jak trzaska, sama skóra, kości,
A przecie (wstyd powiedzieć), szczęśliwy bez miary, Zjadłem go, płacząc z radości!
Czekaj, Chłopie! masz rygle, masz wrota i pieski,
Lecz jam ci przysiągł zemstę do grobowej deski: Zobaczym, czyje na wierzchu.» Kiedy to mówił, o zmierzchu Wraca Chłop z karczmy, po kwaterkach pięciu;
Zatoczył się do chaty, padł koło komina, I w Morfeusza objęciu Chrapać zaczyna. Tego czekał Lis zażarty: Gdy noc zapadła, do kurnika bieży, Patrzy — i oczom nie wierzy: Kurnik otwarty!
Dał susa — i na początek Zadusił troje pisklątek; Potem wziął się do kokoszy, Chwyta, goni, łowi, płoszy, Gryzie i dławi, We krwi się pławi, A gdy już zemstę nasycił zajadłą, Porwał, co mu w paszczę wpadło, Resztę zostawił, i nie tracąc czasu, Drapnął do lasu.
Nad ranem Chłop wytrzeźwiał; wziął przetak pośladu
I jeszcze nawpół senny, powlókł się do sadu, Kędy stał kurnik. Wszedł w otwarte wrota: Leżą kurczęta, kapłony, koguty!... «O rety! krzyknie, Lis tu był, niecnota!
Gdzie Pies?... a łotr! a zdrajca! a skórka na buty!
Dać tu Psa!» Już parobek ciągnie go za ucho.
«Ha, psi synu, Chłop krzyknął, czy widzisz tę szkodę? Nie ujdzie ci to na sucho: Kamień do szyi — i w wodę! Czemuś nie szczekał, czemuś nie ujadał Gdy Lis do kur się zakradał? Ty jesteś sprawcą mej straty! Na ten raz jeszcze daruję ci życie; Lecz, abyś służbę pełnił należycie, Dostaniesz baty.
— Szczekałemci ja, Pies odrzecze na to, Lecz ty, wróciwszy wieczorem,
Tak... niby... pod dobrą datą, Drzwi zostawiłeś otworem;
A potem... i jam zasnął, wyznaję to szczerze; Bo jeśli tobie wcale się nie chciało Dbać o swe mienie, dla czegoż ja, zwierzę,
Mam być mędrszym od ciebie i czuwać noc całą?» W ustach człowieka takie argumenta Byłyby wielce cenione; Lecz gdy je na swą obronę Zechcą przywodzić bydlęta, To bajki, brednie wierutne! I Pies z tej racyi wziął cięgi okrutne.
Na co Psa winić? chcecie nie być stratni,
Wstańcie pierwsi do pracy, idźcie spać ostatni.
Przez posły wilk nie tyje. Jest to prawda święta;
I człek się nie zbogaci przez plenipotenta.
Chińczyk miał sen. Wielkiego niegdyś mandaryna Ujrzał w krainie uświęconych cieni.
Ocknął się, a po chwili znowu śnić zaczyna: Zobaczył morze płomieni, A w niem, wieczystej doznając katuszy, Pustelnik pewien kąpał się po uszy.
Mniej dziwnym byłby, zda się, odwrotny przypadek: Czyżby się sędzia omylił?
Chińczyk, nad treścią obudwu zagadek Daremnie swą głowę silił, Aż Bonza z dalekiej strony, Wszelkich snów tłumacz wsławiony, Rzekł mu: «Mandaryn, żyjąc na tej ziemi, Lubił samotność, i nad czyny swemi Rozmyślał nieraz w głębokiej pokorze:
Zaś pustelnik, ustronie porzucając swoje, Często się zjawiał na cesarskim dworze
I wycierał swą szatą pańskie przedpokoje.»
Pozory mogą mylić, nawet w mandarynie;
Lecz taki, chyba w Chinach znajdzie się jedynie.
Lew sprzykrzył sobie przydomek tyrana. (Wcale się temu nie dziwię). Chcąc zatem nadal rządzić sprawiedliwie, Przywołał Orangutana,
Magistra wyzwolonych nauk, profesora, I akademii Smorgońskiej rektora, Aby mu zwięźle wyłuszczył zasady Estetyki, etyki i metafizyki,
I moralności rozświetlił tajniki. Magister-małpa tak zaczął wykłady:
«Królu! chcąc rządzić mądrze, trzeba, by monarcha Czytał żywoty Plutarcha; Z nich bowiem zobaczy jasno,
Że ten, kto chce być wielkim pomiędzy królami,
Powinien, wchodząc na tron, zostawić za drzwiami Tak nazwaną miłość własną;
Ona bowiem jest matką wszelakich zdrożności,
Któremi, poczynając od waszej Lwiej Mości, Codziennie każdy, ze zwierzęcej rzeszy, Ten mniej, a ów więcej grzeszy.
Nie myśl jednak, o Królu, że w jednej minucie
Potrafisz, siłą woli, zwalczyć to uczucie:
Powoli je poskramiaj, a ujrzysz niedługo
Iż dokonałeś wiele; bo (mówię to szczerze),
Ten wysiłek od wielkich dwóch wad cię ustrzeże:
Jedną niesprawiedliwość, a śmieszność jest drugą. — Daj mi, Lew rzecze, przykłady, I jednej i drugiej wady.»
Małpa na to: „Wiadomo od początku świata, Iż każde bydlę: wół, koń, jeleń, zając (I nas, Małp, nie wyłączając), Innem bydlęciem pomiata, A natomiast, w każdej dobie, Wychwala siebie i podobnych sobie;
W ten sposób, tanim kosztem, wzajemności prawo
Pewną sferę bydlęcą przyodziewa sławą.
Ztąd wniosek, że niejeden, co posiadł zaszczyty,
Niejeden, o kim mówią: «wielki! znakomity!» Wyrocznią w bydląt pokrewnych jest tłumie, Bo dobrze sprzedać się umie.
Głupota powodzenie intrygą zdobywa, Podczas gdy mądrość prawdziwa
Nie znając krętych ścieżek, musi czekać długo,
Zanim bydło pochyli czoło przed zasługą.
Ot, wczoraj podsłuchałem dwóch Osłów rozmowę. Wzajemnych pochwał dymem odurzeni, Głosili zdania takowe:
«Człowiek, to istne cielę! za nic Osły ceni,
«Znieważa nasze imię: kto ma pustki w głowie,
«Kto leniwy, uparty, Osłem tego zowie. «Proszę, czego to ludziom się zachciewa! «Śmią porównywać się z nami, «Osłami! «Który z nich tak jak ty śpiewa? «Który nad ciebie zasłynął w wymowie?
«Oni mówią, że ryczysz. O głupcy wierutne!... «Lecz rzućmy te myśli smutne: «Mądrej głowie dość na słowie, «Rozumiemy się wzajemnie, «Ty mnie, ja ciebie, i to nam wystarczy. «Niech co chce gada ludzki ród potwarczy,
«Jam wielki i tyś wielki; ba! większy odemnie.
«— Prawda, rzekł drugi, o tak, prawda święta! «Te co ja, bracie, i ty masz talenta;
«Jesteśmy, klnę się na duszę, «Dwa zapoznane geniusze.»
Tak nakadziwszy sobie, szli razem do miasta:
Tam znów każdy o swoim prawił przyjacielu, Wiedząc, że przez to obaj dopną celu, Bo z wrzasku często sława się rozrasta. Nieraz, o Królu! widzieć ci się zdarzy, Głupców, co zechcą taką oślą sztuką Wyforytować się na dygnitarzy;
Niechże przykład tych Osłów będzie ci nauką, Jako jest wiernym śmieszności obrazem.
O niesprawiedliwości powiem innym razem.»
Na tem skończył magister. Nie piszą kroniki,
Czy potem drugiej wady opisał wybryki,
Bo to przedmiot drażliwy; a Małpa ostrożna
Wiedziała, że zawiele Lwu mówić nie można.
Jak na jednego zdrajcę i urwisa, Ma Wilk rozumu niemało. Ale jednak, powiem śmiało, Ani się umył do Lisa. Ten łotr, pewnego wieczoru, Dybiąc na zgubę gęsiego plemienia, Biegł milczkiem dokoła dworu,
I tak jakoś od niechcenia, Spojrzał w studnię. A księżyc świecił przecudnie, I w cichej wodzie, jego tarcza biała Jasno błyszczała. Lis zgrzytnął zębem i wytrzeszczył oko: «To ser! a ja z głodu ginę! Skoczyć? ej, nie! za głęboko!» Gdy tak rozmyśla, w zapale Wdrapał się na cembrowinę: Spostrzega wał, a na wale Okręcone jakieś sznury,
I cebry: jeden na dnie, a drugi u góry. Dał susa w ceber — i jedzie, Spuszcza się na dół, ale, zamiast sera,
Żłopnął wody. Aj, gwałtu! co począć w tej biedzie?
Tymczasem dzień zaświtał. Lis z głodu umiera, Słyszy psów ujadanie i kroki człowieka, I śmierci niechybnej czeka.
Czekał dwa dni. Już księżyc, zwykłą dążąc drogą,
Trzeciej nocy wydawał się, od prawej strony, Jak wyszczerbiony, A tu nie widać nikogo! Wtem, o radości! czy go wzrok nie myli?
Para błyszczących oczu do studni się chyli:
Wilk! «A witajże, kumie! gościu najmilejszy! Czekałem cię, jak zbawienia!
Patrz: mam tu coś dla ciebie, coś nie do wzgardzenia,
Coś do zjedzenia! Czy widzisz ten ser? kawałeczek mniejszy
Sam zjadłem; patrz, nic prawie; ot, cząsteczkę czwartą; Ale z tym wielkim kawałem Na ciebie, duszko, czekałem; Zobaczysz, buzi dać warto. Siadajże w ceber, com ci tam zostawił, I w lot przybywaj.» Wilk gracko się sprawił,
Skoczył i swym ciężarem na cebrze zawisa:
Jedzie w dół, Lis do góry: drapnął — niema Lisa.
Nie szydźcie jednak, czytelnicy moi, Z Wilka i Lisa kłopotów; Bo i z nas każdy chętnie wierzyć gotów W to, czego pragnie, lub czego się boi.
Zgrzybiały Starzec, sadził płonkę małą. Trzech Młodzieńców co tam stało, Śmiejąc się rzekło: «Mój ty biedny Człeku, Co w twojej głowie dzieje się! Mniejsza budować, lecz sadzić w tym wieku, Jakiż ztąd owoc odniesie? Starcze, (gdyż pozwól, że powiemy tobie) Jużeś jedną nogą w grobie,
Porzuć więc pracę i znoje: To co w przyszłości, nie twoje; Wielkich zamysłów nadzieja należy Do nas, młodzieży. — Nie do was samych, moi przyjaciele, Odpowie Starzec, co człowiek zakłada, Długo się robi, a trwa lat niewiele. Prędko, czy późno, śmierci ręka blada, Nie uważając na lata, Starych i młodych bez różnicy zmiata:
Nikt nie wie kiedy, komu, Bóg koniec przeznaczy, I kto z nas zorzę ostatnią zobaczy. Będziecież mi jeszcze bronić, Sadzić to drzewo, gdzie me pokolenie, Znajdzie chłód i pożywienie? Temu, którego zyski nie unoszą, Robić dla drugich jest lubą rozkoszą: Jest to jak owoc, co można dziś zrywać, Jutro, pojutrze, i długo używać; Nikt tego nie wie: może ja, tak stary, Dziś jeszcze pójdę na mary; Może też w czerstwiejszej dobie Przedłużę to życie biedne,
I na waszym, o ufna zbyt młodzieży, grobie, Policzę słońce niejedne.» Zgadł dobry Starzec, bo jeden z młodzieży,
Płynąc do Ameryki, w głębi morza tonie; Drugi, gdy w bojach za laurami bieży,
Polega w szlachetnym zgonie,
A trzeci, z wysokiego na dół spadłszy drzewa, Duszę wyziewa. Płakał ich Starzec w swem cichem schronieniu, I przypadki niesłychane, Tu wam przezemnie wspomniane, Na twardym wyrył kamieniu.
Ścięto w lesie starą sosnę Wewnątrz spruchniałą;
Wtem słychać z dziupli jęki żałosne... Coś zawołało:
«Zbójcy, rabusie, czego tu szukacie? — Zobaczno bracie, Kto tam siedzi? — Ej, to Sowa, Staruszka widzę, bo już ledwie dyszy...
— Może chora? Ej, gdzie tam! ale patrz, rzecz nowa: Przy niej całe stado myszy! — Może się mylisz? to chyba zajączki?
— Ale myszy, powiadam: okrągłe jak pączki; Jest to jakiś rodzaj nowy
Bo nóg wcale nie mają. — Może dzieci Sowy?
— Myszy! — Może z umysłu nóg są pozbawione?
— Żartujesz, głupi! — Ale żart na stronę:
Zapewne ta hultajka łowi je po lesie,
A potem (co za koncept djabelski, zuchwały), Do jamy biedne jak zniesie,
Nogi im pougryza, by nie uciekały, Wykarmi, i potem zjada!
— Jakiejże kary godna tak piekielna zdrada!...
— Ot właśnie jedna Myszka, widzę, dość otyła, Tylko co łepek straciła,
Jeszcze nawet jej uszko widać z dzioba Sowie.
— Godziż się, godzi, karku nakręcić Jejmości!»
Na to Sowa im rzecze: «O, moi panowie,
Śmiać mi się też chce z waszej troskliwości!
Ja te Myszki tak kocham, jak me własne dziatki,
I lepiejby nie miały u rodzonej matki,
Opływają we wszystko: żeby im dogodzić, Nieraz się sama muszę trudzić, głodzić...
— Ale je potem zjadasz! — I cóż ztąd że zjadam,
A czemżebym ja żyła? — To mi śliczna Madam!» Rzekli razem oburzeni Pan Ekonom i Gajowy;
I wtem dobywszy z torby wołowej pieczeni, Nuż zajadać w oczach Sowy.
Wtedy ona z uśmiechem: «Istne z was anioły:
Litujecie się Myszom, a zjadacie Woły.»
Nie sądź ludzi po minie. Rada to nie nowa:
Kiedyś, bajką o Myszce stwierdziłem te słowa,
A oto przykład drugi; nie baśń, prawda szczera:
Treść jej, oraz rysopis mego bohatera,
Znajdziecie w pismach Marka Aureliusza. Żył nad Dunajem Wieśniak, dobra dusza,
Ogorzały, włochaty, brodaty, kosmaty, Nawet nieco zezowaty;
Wargi miał grube, nos krzywy, Słowem, niedźwiadek prawdziwy. Na barkach skóra, na nogach sandały,
Na biodrach pas z sitowia, oto ubiór cały. W owym to czasie, Senat dumnej Romy, Zaborczy, chciwy, łakomy, We wszystkie świata ówczesnego strony Na łup wyprawiał legiony, I w każdy kątek ujarzmionej ziemi Sięgał dłońmi drapieżnemi.
Ów Wieśniak, z naddunajskich siół wysłany zatem
Jako poseł do Rzymu, stanął przed Senatem,
I tak rzekł: «O wy wszyscy, którzy mię słuchacie, Rzymianie, wielki Senacie!
Błagam, niech mi swej łaski użyczą Bogowie, Abym nie wyrzekł w tej mowie Słowa, godnego nagany.
Bo bez opieki Bogów, umysł obłąkany, Złe tylko pełnić zdolny i bezprawia,
Ich nawet wolę gwałci, depcze i zniesławia.
Myśmy tego świadectwem, mówię bez bojaźni,
My, ofiary chciwości rzymskiej i ciemięztwa;
Rzym, raczej dla win naszych, niż przez swe zwycięztwa, Jest narzędziem naszej kaźni.
Zmienny jest Los, a tajne Przeznaczenia drogi:
Pomnijcie, o Rzymianie, że potężne Bogi
Na wasz kraj zesłać mogą łzy nasze i nędzę;
Może kiedyś, za karę, ich wyrok surowy
Sprawi, że waszej wydarci potędze, My wam nałożym okowy.
Za co niewolnikami jesteśmy waszemi?
Za co wam oddajemy swe mienie i życie?
Na jakich praw podstawie dumnie się wznosicie Nad wszystkie ludy na ziemi?
My, do roli i rzemiosł wprawne mamy dłonie: W ciszy pracując na rodzinnej niwie, Żyliśmy bez trosk, szczęśliwie:
Wy mord i gwałty w nasze wnieśliście ustronie. Czegoż, przez wasze długie panowanie, Nauczyli się Germanie? Wszakże was przeszli w zręczności, w odwadze: Gdyby w ich sercach wasze chucie tkwiły, Może mieliby dość siły Nad światem zagarnąć władzę,
A wierzę, iż posiadłszy Rzymianów podboje, Łaskawiej rządy sprawialiby swoje.
Ucisk waszych pretorów pomsty nieba woła. Przemoc, bezprawie dokoła; Nawet majestat ołtarza Ich niecny zarząd obraża,
Bo Bogi na nas patrzą; a z waszej przyczyny,
Widzą wszędzie łzy, nędzę, rozpacz i ruiny,
Znieważone świątynie, pogardę dla wiary,
I tylko chciwość, chciwość bez granic i miary.
Rzym nowych nam zarządców nadsyła co chwila;
Wszystko dla nich zamało: krwawym zlana potem
Napróżno żyzna gleba się wysila, Aby ich nasycić złotem.
Odwołajcie pretorów; zastąpcie innemi: Dla tych nikt nie chce już uprawiać ziemi; Kto żyw, rozpaczą przejęty
Rzuca sioło, rodzinę, ucieka w pustynię, I z drapieżnemi zwierzęty Podziemne dzieli jaskinie. Nad losem dzieci każdy ojciec płacze; O hańbo! nawet pożąda ich zgonu: Nie chce, by z synów wyrośli siepacze Wpośród rzymskiego legionu.
Odwołajcie pretorów: cóż nam wskazać mogą? Czego nauczyć? Przekupstwa i zdzierstwa, Występku, gwałtu, morderstwa.
Ledwie przez bramy Rzymu przestąpiłem nogą, Te zbrodnie, na każdym kroku Zjawiły się memu oku.
Gdy nie sypiesz podarków, purpury i złota,
Minie cię sprawiedliwość; tysiączne odwłoki Krępują prawo i jego wyroki: Gdzież prawość, sumienie, cnota?
Pewnie ta śmiała mowa budzi niechęć waszą.
Kończę więc. Szczerą skargę niechaj śmierć ukarze.
Otom jest: przed ofiarne wiedźcie mię ołtarze; Mnie męczarnie nie zastraszą.»
To rzekłszy, pada na twarz; a Senat zdumiony,
Uwielbia jego męztwo, hart duszy, prostotę,
Wymowę, rozum i cnotę.
W tryumfie tysiącznemi podniesion ramiony, Wieśniak uzyskał godność patrycyusza. Uznano bowiem, iż tak wielka dusza,
Takiej kary jest godną po takiej przemowie.
Odwołano pretorów, a Senatorowie
Rozkazali, by wszystkim mówcom dla przykładu,
I ku wiecznej pamięci, spisano te słowa.
Lecz wprędce z Rzymu znikła gdzieś bez śladu Tego rodzaju wymowa.
W sielskiej ciszy, nad modrym potoku kryształem,
Uroczą i spokojną otoczon naturą,
Mowy Bogów istotom wszelkim użyczałem, A Muza wiodła me pióro.
Wierny tłumacz mieszkańców zwierzęcej krainy,
Opiewałem w tem dziele ich myśli i czyny:
Wiem to, wolen czczej dumy, iż rozliczne wady
Znajdzie krytyk w mej pracy; lecz jam wskazał drogę:
Niechże inni, z mych błędów zyskawszy przestrogę,
To, com zaczął, dokończą, idąc w moje ślady.