Bóstwa przyjazne, dzieciom ziemi w darze, Apolog z nieba zesłały;
Jeśli go stworzył człowiek, zaiste, świat cały Winien mu wznosić ołtarze.
Azaliż błądzę? wszakże w przypowieści Niebiański urok się mieści; Dusza, słów czarem ujęta, Otrząsa cielesne pęta,
Nad obszar świata W niebios przestrzenie Ulata; Jej skrzydłem, wieszcze natchnienie; Jej siłą, słowa potęga: Zuchwale zmierza w zaziemskie wyżyny, I słońc krainy Dosięga. Równie potężnym gdy władasz urokiem, Olimpio, na dzieło moje Przychylnem chciej rzucić okiem; Zamilkną wrogów i zawistnych roje, Gdy twoja gwiazda, najpierwsza w słońc rzędzie, Mej pracy przyświecać będzie.
Nie poeta, lecz bajka twej opieki wzywa:
Gdy o jej przyszłych losach wyrok swój stanowi,
Niech ją twej łaski tarcza osłoni życzliwa,
I dla bajki, przebaczyć chciej bajkopisowi.
Złe, które wszędy trwogę rozpościera,
Złe, które niebo w swym gniewie wywiera
Na karę ziemi za zbrodnie przeklętej,
Dżuma (albowiem trzeba ją wymienić),
Gotowa we dniu cały świat wyplenić, Walczyć poczęła z Zwierzęty.
Nie wszystkieć, prawda, umierały, ale
Zaraza wszystkich zesłabiła wcale: Nie widać było, by który Pokarmu dla się szukał i napicia; Każdy z nich chory, smutny i ponury, Czekał na koniec mdlejącego życia. Liszki do kaczek już się nie skradały, Wilk się nie czaił na niewinne cielę, Synogarlice z krzaków pozmykały... Zniknęła miłość, zniknęło wesele!
Lew zatem, zwierzęcego król udzielny państwa,
Uczynił walną radę z swojego poddaństwa: «O moi, rzecze, mili przyjaciele!
Czujemy złe powszechne, i wątpić nie trzeba,
Że to za nasze winy jest z wyroku nieba.
Kto tu z nasz najwinniejszy, niechaj na ofiarę
Pójdzie gniewu boskiego; może srogą karę
Ubłagamy tym czynem; może (kto zaprzeczy?)
Jednego zguba skazę powszechną uleczy.
Dzieje stare nas uczą, że w takowej mierze
Za niewinnych szło jedno najwinniejsze zwierzę.
Nie pochlebiajmy sobie, i bez pobłażenia
Chciejmy ściśle rozważyć stan swego sumienia. Co się więc tyczy najprzód mnie samego, Wyznaję, iżem dość poczynił złego. Nieraz bez prawa żadnego napadłem Na cudze stada i sąsiedzkie sioła, Bydląt niewinnych tysiące pojadłem, Cóż mi te, proszę, zrobiły? nic zgoła.
Nawet zjadałem — (jeśli wyznać szczerze) Pasterze. Jeżeli tedy ze mnie jest potrzeba, Pójdę sam za was na ofiarę nieba;
Lecz sądzę, by rzetelnie, jakem ja uczynił,
Każdy z was równym siebie sposobem obwinił;
Bowiem podług słuszności życzyć nam należy,
By zginął najwinniejszy.» A wtem Lis wybieży Na środek koła: «Miłościwy panie, Skrupuł ci, rzecze, podał to wyznanie. I cóż to za grzech, uważcie zwierzęta, Jeść niewolnicze i głupie bydlęta? I owszem, dla nich honor czynisz, panie! Jeślić się które na pokarm dostanie. Co zaś pasterze, o! ci wszyscy warci, By żywcem byli ze skóry obdarci! To są tyrani, co w srogiej zniewadze Chcą mieć nad nami chimeryczną władzę.» To Lis wymówił, a podchlebce mili Zgodnie toż samo stwierdzili.
Nie chciano zatem zbytnie przetrząsać i innych
Potężniejszych matedor, choć najbardziej winnych;
Ni zajadłość Lamparta, ni Tygrysa zbrodnie:
Wzgląd miano na każdego, kto broił swobodnie.
Zgoła wszystkie Zwierzęta, lubo grzeszne były,
Za mniej winnych, za świętych jednak się sądziły. Nareszcie Osioł, w podobnym sposobie Zaczyna spowiedź: «Przypominam sobie
Iżem raz, rzecze, o wieczornej chwili, Szedł po święconej Kamedułów łące: Głód wielki, pochop, i ziółka pachnące, Czyli też, myślę, djabli mnie skusili, Że garstkę trawy zerwałem; Źlem to uczynił, bo prawa nie miałem. — Łotr i złoczyńca!» wszyscy krzyknęli. Wilk na trzy części kazanie podzieli, Że winien Osioł pójść na ofiarę. Cały go naród lżył i przeklinał, Że na nich ściągnął tak srogą karę. Jeść cudzą trawę: co za kryminał! Zatem na Osła padł wyrok śmierci: Żywcem roztargać na ćwierci.
Jeśli zawsze z pięknością dobroć idzie w parze, Dalipan, jutro się żenię. Ale ponieważ na świata obszarze Cudem jest obu zalet zjednoczenie, Przeto wybaczcie że — zbyt doświadczony — Nie szukam żony. Jednakże, z ludzi co najmniej trzy czwarte Los życia stawia na kartę;
Nie dziw, że gdy zła żonka zapały ostudzi, Trzy czwarte ludzi Żąda rozwodu, w łeb sobie strzela, Lub... ma w domu przyjaciela. Znałem jednego: poczciwy z kościami, A musiał przecie, mimo gładkie lice, Wygnać żonę sekutnicę. Czy nie miał racyi, rozstrzygniecie sami.
Od świtu do wieczora rwetes jak we młynie: Pan mąż niech wstaje o czwartej godzinie, Pan mąż spać idzie z kurami, Pan mąż o nic się nie troska, Pan mąż siedzi, pan mąż leży. A służące... Matko boska! Z rana, ani trzech pacierzy Nie wyszło, a wszystkie dziewki, Ze spuchniętą chodząc twarzą, Szeptem między sobą gwarzą, Że z panią — to nie przelewki.
W końcu, mąż udręczony, pewnego poranka, Swego pięknego szatanka Odesłał na wieś. Jejmość u swej matki Nie opływała w dostatki:
Trzeba było ze świtem wstawać do roboty, Zamieść, gotować, w studni czerpać wodę, Albo iść w pole, i pomimo słoty
Dla rozrywki paść gęsi i — niestety! — trzodę. Wreszcie mąż, myśląc, że już poskromiona,
Przybywa po nią. «I cóż, moje dziecię,
Jakże czas tu ci schodził? Wszak tęskniłaś przecie?
— Byłam jak na uwięzi, odpowiada żona; Co tu za ludzie! nie sposób dać rady: Same leniuchy, same darmozjady!
Gadałam i gadałam; na nic się nie zdało: Gdy wyszłam w pole na chwilę, Musiałam łajać; i zaraz, o milę Wszystko co żyje, zmykało.
— Czy tak? mąż rzecze, zostańże tu sobie:
Skoro na sam twój widok każdy ztąd ucieka, To cóż mnie biednego czeka, Gdy zechcesz, w każdej dnia i nocy dobie, Zrzędzić jak dawniej? Sługa uniżony!
Jeśli jeszcze raz w życiu powrócę do ciebie,
Niech po śmierci, za karę, Bóg zeszle mi w niebie Ze dwie takie jak ty, żony!»
Turcy mówią, że pewien Szczur podeszły w lata, Sprzykrzywszy sobie marność tego świata, Osiadł w holenderskim serze Na pokutę i pacierze.
To zębem, to pazurem majstrował tak dzielnie, Że sobie wkrótce wydrążył pustelnię Głuchą, ponurą i ciemną, A jednak wcale przyjemną.
Miał mieszkanie i jadło: czegóż więcej trzeba?
Niedość że żył, lecz utył, jako wieprz do jatek:
Gdy Szczur poświęca Bogu dni swoich ostatek,
Bóg Szczurowi nie skąpi powszedniego chleba. Raz, jakieś szczury podróżne
Stają u drzwi pustelni z prośbą o jałmużnę.
Byli to wysłannicy szczurzego narodu Do państw sąsiednich, o posiłki zbrojne; Albowiem koty rozpoczęły wojnę;
Obległy Szczuropolis; lud umierał z głodu,
I dla tego, z przyczyny nazbyt ciężkich czasów, Posłom na drogę nie dano zapasów.
Żądali mało, wiedząc że szczurów stronnicy
Za dni kilka pospieszą na odsiecz stolicy. «Najmilsi bracia! szlachetni posłowie! (Pustelnik skromnie odpowie)
Jam już umarł dla świata; w pokorze i skrusze
Dręczę ciało, by zbawić moją grzeszną duszę;
W czemże więc, sam ubogi, dopomódz wam mogę?
Pomodlę się nad wami i pobłogosławię:
Stwórca prośb pokutnika wysłucha łaskawie I opatrzy was na drogę.» To powiedziawszy namaszczonym głosem, Posłom drzwi zamknął przed nosem.
Kto jest tym szczurem? — Mnich? — Nie. — Więc któż przecie?
— Nie mnich bynajmniej; wszak na całym świecie
Szeroko słynie dobroczynność mnisza: Jam miał na myśli derwisza.
Brzegiem rzeki przejrzystej wędrowała sobie
Czapla, o długich nogach i o długim dziobie,
Z długą szyją wygiętą ku przejrzystej fali.
Kum Karp z kumem Szczupakiem, tuż przy brzegu właśnie, Dawne porzuciwszy waśnie, Razem się w wodzie pluskali.
Dla Czapli zdobycz łatwa: ryb było niemało; Ale jej się wydawało Że lepiej zrobi, gdy zaczeka może
Aż będzie przy apetycie, Gdyż wiodła bardzo regularne życie I jadła zawsze o właściwej porze.
Wkrótce apetyt przyszedł: stanęła nad rzeką I spostrzegła niedaleko, Wypływające z podwodnej głębiny Tłuściutkie liny. Skrzywiła się: taka ryba Wcale jej w smak nie przypadła. «Oto mi uczta, fiu! na drwiny chyba! Czyż to ja szczupak, żebym liny jadła?» Wzgardziwszy linem, spotyka Mizerną rybkę, kiełbika. «Kiełbik dla Czapli! to mi się podoba! Niewarto otworzyć dzioba!»
Otworzyła go przecież, i nie dla ryb wcale: Te gdzieś zapadły pod fale, I Czapla, kiedy głód zaczął doskwierać, Nie widząc linów, karpi i szczupaków,
Wielce była szczęśliwą, że mogła uzbierać Nad brzegiem parę ślimaków.
Strata bywa najczęściej wybrednych udziałem:
Ten prawdziwie rozumny, kto przestał na małem.
Do was to mówię, ludzie: milionów chimerą
Złudzeni, stem gardzicie, aby zyskać — zero!
Dowód, który wam prawdę słów moich wyjaśni, W następnej znajdziecie baśni.
Panna piękna i hoża, a przytem bogata, Marząc o mężu (jak zwykle kobiety)
Chciała znaleźć ideał, dziw, ósmy cud świata; Wady ni jednej, a same zalety: Miał być młody, przystojny, dowcipny, wymowny, I nie zazdrosny, i nie obojętny, Książe, lub hrabia, lub wreszcie, herbowny Szlachcic, ale majętny.
Słowem, chciała wszystkiego. Któż wszystko mieć może?
Los jednak był łaskawym dla pięknej dziewicy:
Przybywali bogaci, młodzi zalotnicy, Ale panna, przy wyborze Wzdraga się i noskiem kręci: «Pożal się Boże! to mi konkurenci! Ten źle wygląda w mundurze, Tamten ma usta za duże, Temu czupryna się jeży, U tego znów nos za brzydki.» Drwiła, szydziła, tak, że na młodzieży Nie zostało suchej nitki; Odeszli z grochowym wiankiem, A panna znowu wzdycha za kochankiem. Przybyli inni; już nie baronowie, Nie książęta i hrabiowie, Lecz dość zamożni, dobrego imienia, Chłopcy dziarskie, co się zowie, Wcale nie do pogardzenia. Panna znów rozdaje kosze. «Co to im się w głowach roi!... Wiejska hałastra (no, proszę)! Puka do pańskich podwoi!... Jeszcze mi za mąż wcale się nie spieszy: Mam czas — i przecie znajdę co lepszego!» Mija rok, drugi, cwałem lata biegą, Nikt się nie zjawia z zalotników rzeszy. Pogardzeni zapomnieli,
Inni zapukać nie śmieli. Panna się trwoży, smuci i łzy leje, A czas z dniem każdym odbiera nadzieję:
To złamie biały ząbek, to na czole gładkiem
Szpetną zmarszczkę wyorze, a wierne zwierciadło, Ukazując twarz wybladłą, Goniącą wdzięków ostatkiem,
Wołało: Męża, męża! bierz męża, co żywo!
I panna, idealne pożegnawszy mary,
Wielce uradowaną była i szczęśliwą,
Gdy znalazł się mąż prostak, brzydki, zły i stary.
W Indjach, jak twierdzą bramini, Każde domostwo ma swego chochlika, Co wszelkie posługi czyni: Zastępuje ogrodnika, Strzelca, lokaja, a nawet się zdarza,
Że, gdy kucharz pijany, zastąpi kucharza. Taki to chochlik skrzydlaty Gdzieś nad Gangesem, przed dawnemi laty,
U rolnika był w służbie; kochał panią, pana,
A ogród nadewszystko. Dnie całe i noce
Szczepił, sadził, podlewał, a każdego rana Znosił dla państwa owoce, Z kwiatów barwne splatał wianki, I przez różne niespodzianki, Pracując skrzętnie i skrycie, Jak mógł, umilał im życie. Tak mu się tam podobało, Że mimo płochość, chochlikom wrodzoną, Byłby w tym domu został wieczność całą, A nawet i dłużej pono. Ale inaczej rozrządziły losy:
Kopali pod nim dołki dobrzy przyjaciele, I król chochlików, za czasu niewiele Wygnał biedaka między Eskimosy, Nad lodowatych oceanów brzegi, Paść renifery i zamiatać śniegi. Zapłakał chochlik na takie bezprawia I, chcąc pożegnać, widomie się zjawia Zdumionym oczom rolnika. «Niesłuszna, rzecze, kara mię spotyka: Nie wiem, za jakie ciężkie przewinienia W krainę lodów jestem przesiedlony. Lecz, nim opuszczczęopuszczę te strony, Spełnię trzy wasze życzenia:
Trzy, nie więcej; przez miesiąc mogę zostać z wami,
A więc dobrze rozważcie, czego żądać chcecie.»
Żądać! cóż łatwiejszego? kogoż na tym świecie
Ziszczeniem żądz wszelakich nadzieja nie mami? Rolnik, po krótkiej z małżonką naradzie, Żąda dostatków. Wnet skarbów bogini Zsyła dostatek w spichrzu, w polu, w sadzie, I hojną dłonią trzosy złota kładzie Do pustej przez lata skrzyni. Dopieroż praca, kłopoty i smutki! Rządzić, doglądać, pisać i rachować;
Chociaż wstają ze świtem, każdy dzień za krótki;
Nie sposób od złodziei skarbów upilnować; Ten i ów magnat pożycza pieniędzy, Król uciążliwe nakłada podatki. «Zabierz, chochliku, wołają, co prędzej Zabierz od nas te dostatki!
Niech wróci złota mierność, zwiastunka spokoju,
Rodzicielka wesela, towarzyszka cnoty!
Żądamy dawnej pracy, w ubóstwie i znoju, Dawnego szczęścia i dawnej prostoty!»
Powraca złota mierność, a z nią dni swobody: Rolnik, szczęśliwy, z chochlikiem i żoną Śmiał się ze swojej przygody;
Lecz widząc, że dwa pierwsze życzenia spełniono, Bez żadnej dla nich korzyści, Z trzeciem mieli dość kłopotu:
A chochlik już skrzydełka otwierał do lotu.
«Mówcie, rzekł: czego chcecie, natychmiast się ziści.
— Więc daj nam skarb, odrzekli, skarb największy w świecie:
Daj nam mądrość prawdziwą; to życzenie trzecie.»
Podbiwszy państwa ościenne Jedno i różnoplemienne, Lew, król zwierzęcego świata, Rozkazał: z każdej dzielnicy Wybrać bydlę-deputata I pchnąć w podróż do stolicy, Z tem: ażeby czyniąc zadość Życzeniu Jego Lwiej Mości,
Wyraził najszczerszą radość, Oraz uczucia wdzięczności Imieniem obywatelstwa I gminu podlejszych zwierząt, Iż, gdy pod jedną koroną Puszcze i lasy złączono, Znikła feudalność, nierząd I wszelakie wichrzycielstwa. Woli posłów zostawiono Jechać, albo zostać w domu; Lecz szeptano pokryjomu Że, kto przy Lwa majestacie Dobrowolnie się nie zjawi, Tego hetman Tygrys zdławi, A wszelki jego dobytek Pójdzie na skarbu pożytek W myśl prawa o konfiskacie. Zaś dla przyjezdnej gromady Posłów z daleka i z blizka, Przyobiecano biesiady, Bale, turnieje, igrzyska; Sam Lew, w królewskim splendorze, Witać ich miał na swym dworze.
Nieponętnym był jednak dwór Lwa Jegomości:
Jak w rzeźni pełno trupów, mięsa, krwi i kości; Więc prostak Niedźwiedź, przy wchodzie Do pałacowych podwoi, Zatkał nos łapą i jak wryty stoi,
Przebąkując coś o smrodzie. Srodze był skaran, niestety! Za taki brak etykiety. O crimen laesae jawnie oskarżony, Bez sądu i bez obrony
Zszedł ze świata do piekieł, w Plutonową kuchnię,
Doświadczyć, czy tam gorzej, niźli u Lwa, cuchnie.
Małpa, nie chcąc przedwcześnie oglądać bram piekła, Do pochlebstwa się uciekła.
«Wielkiś jest, o Lwie! rzecze, ostre twe pazury:
Łotr był wart, by go żywcem obdarto ze skóry! Sarkać na takie pachnidła subtelne! Obym tą wonią mogła nieskończenie Pieścić swoje powonienie!» Ale te słowa bezczelne Znów rozżarzyły gniew króla, I, jak drugi Kaligula, W ślad za Niedźwiedziem wysłał podłe zwierzę. Wtem, widząc Lisa, rzekł: «Powiedz, a szczerze I bez wykrętów: jakież twoje zdanie? — Ach! Lis odrzecze, Najjaśniejszy Panie, Zaziębiłem się gdzieś w drodze I katar dręczy mnie srodze, Więc straciłem węch do szczętu. Lecz sądzę, bez komplimentu,
Że żaden wierny sługa na królewskim dworze,
To co i król wąchając, skarżyć się nie może.» Tak Lis, skłamawszy zgrabnie przed tyranem,
U klamki pańskiej droga prawdy śliska;
Płaskie pochlebstwo też niewiele zyska.
Zręczność popłaca w świecie i obłuda:
Bądź z głupia frantem, wszystko ci się uda.
O psa zdechłego, krzywodziobe Sępy Wszczęły raz domową wojnę.
Kracząc zaciekle, w ostre szpony zbrojne,
Zwarły się z sobą zwaśnione zastępy Nad ziemią, w lazurów sferze. Padają wodze, żołnierze, Wrzask, pisk, krzyk, jęk niesłychany; Deszcz krwawy spływa na ziemię;
Zda się, że walczą Tytany, ŻęŻe Sępów zajadłe plemię Chce się wytępić do szczętu. Świadek owego zamętu,
Prometeusz, łańcuchem do skały przykuty, Już Bellonie składał dzięki, Myśląc, że nadszedł kres jego pokuty I srogiej, odwiecznej męki.
Lecz zawcześnie się cieszył: Gołębie narody,
Znane z dobroci serca, złożyły naradę I wysłały ambassadę, Ażeby Sępy nakłonić do zgody.
Udało się poselstwu załatwić tę sprawę,
Na swą szkodę, niestety! Bowiem Sępy krwawe,
Zdradziecko do bezbronnych wpadłszy gołębników, W pień wycięły pośredników.
Kiedy źli się poczubią, nie kładź tamy wojnie:
Tylko wtedy uczciwi spać mogą spokojnie.
W upał, po stromej drodze, przez wyboje, dziury,
Piaski, zepsute mostki i błotniste rowy, Sześć koni z trudem ciągnęło do góry Ciężki dyliżans pocztowy.
Księża, starcy, kobiety, wszyscy szli piechotą. Aż oto Zjawia się Mucha. «Hola, co to znaczy?
Tylu bydlętom, jak widzę, pracować się nie chce;
Zaraz tu będzie inaczej!»
I do koni. To kolnie w pysk, to w ucho łechce,
To usiada na dyszel, to na nos furmana.
Skoro wóz ruszył z miejsca, Mucha zadyszana Sobie wyłączną zasługę przyznaje;
Brzęczy, krząta się żwawo i leci na przedzie,
Niby wódz, co wśród bitwy rozkazy wydaje I do zwycięztwa swe szeregi wiedzie. Wielce się jednak czuła obrażoną, Że na jej barki cały trud złożono; Że nikt z podróżnej czeredy Do pomocy się nie bierze, By konie wydobyć z biedy. Ksiądz czytał brewiarz: to czas na pacierze? Panny śpiewały: jejmość pani Mucha Leci śpiewaczkom trąbić koło ucha, Płata przeróżne psoty i swawole. W końcu dyliżans, po długim mozole,
Wjechał na gładką drogę. «Dokazałam swego,
Rzecze Mucha; hej, szkapy! furmanie-kolego!
Namęczyłam się za was: zapłaćcie mi przecie.»
Tak wszędobylscy (dość ich na tym świecie) Swój nos wścibiają, chociaż nieproszeni, Do cudzych spraw i kieszeni;
Naprzykrzają się, jako muchy natrętnice,
Póki ich za dziesiątą nie wygnasz granicę.
Ledwie od wschodu zaświtał poranek,
Pani Piotrowa, oszczędna niewiasta,
Niosąc na głowie pełen mleka dzbanek, Na targ ruszyła do miasta. Podróż nudna i daleka:
Więc, dla rozrywki, skrzętna gospodyni
Jęła rozmyślać, ile też uczyni Taki ogromny dzban mleka,
I żwawe stawiając kroki Liczy zawczasu złotówki i grosze,
Dwie kopy jaj kupuje, nasadza trzy kwoki,
Widzi już z jaj kurczęta, a z kurcząt kokosze.
W marzeniu wszystko zawsze wije się jak z płatka.
Więc marzy: «Lis się wkradnie... ba! to go przepłoszę; A zresztą... co tam! choć porwie kurczaka, Zawszeć mi spora zostanie gromadka: Sprzedam — i kupię prosiaka!
Kupiłam; sadzam w karmnik i tuczę potrochu: Kilka ziemniaków, garstka otrąb, grochu, Jest wieprz!... a jużci tymczasem Wielkanoc będzie za pasem; Sprzedam na szynki, i w czasu niewiele, Kiedy nadejdzie przednówek, Za marny pieniądz kupię na przychówek Dojną króweczkę i cielę! Dopieroż radość będzie, gdy zobaczę, Jak mój ciołaczek na pastwisku skacze!»
To mówiąc, podskakuje, radością przejęta:
Brzdęk!... dzban prysnął o ziemię. Krowa, wieprz, kurczęta
Razem z mlekiem przepadły; a Piotrowa, w trwodze,
Zebrawszy swoich marzeń zgruchotane szczątki,
Wraca przepraszać męża; bowiem Piotr, niebodze
Za szkodę nieraz daje dobitne pamiątki.
Któż z nas nie marzy na jawie? Nie stawia zamków na lodzie?
Kiedy na skrzydłach rojeń, duch w swobodzie Do niebios wzbija się prawie, Wtedy, zarówno mędrzec czy szalony, Podbija światy i obala trony.
I ja, gdy lotnej myśli puszczę wodze,
Mniemam się bohaterem; poddanych miliony
Sypią złoto i róże na zwycięzcy drodze:
Jestem królem, największym potentatem w świecie...
Potem — budzę się nagle, i znowu znachodzę
Pióro w dłoni miast berła — i pustki w kalecie.
Nieboszczyk, ziemskie rzuciwszy mozoły, Dostatki, wsie i pałace, Jechał na cmentarz; a Pleban, wesoły, Śpiewał: requiescat in pace. Że się nie smucił, to rzecz oczywista: Nieboszczyk pewnie już cieszył się w niebie;
Więc i Pleban się cieszył, myśląc, co skorzysta Na tak wspaniałym pogrzebie.
Szedł obok trumny, głosu nie żałował, Śpiewając hymny, psalmy, antyfony; A w myśli skrzętnie rachował, Ile miedziaków wpadło do skarbony, Ile dukatów za światło dostanie, Ile za mszę, za kazanie, A licząc różne dodatki, Rejestrzyk był wcale gładki. Cóż teraz począć z tym zyskiem? Najprzód, dla siebie, w miasteczku poblizkiem Zakupić węgrzyna beczkę;
Potem, dla siostrzenicy, jedwabną chusteczkę; Potem, dla siebie, bryczkę i konika; Potem, dla siebie, baryłeczkę starki; Potem, suknię dla kucharki;
Potem... aż tu wóz w drodze o kamień potyka,
Chyli się... pada z trzaskiem trumna ołowiana:
Gwałtu!... Nieboszczyk zabił swojego Plebana!
I zyski i rachuby na tem się skończyły:
Pleban wraz z Nieboszczykiem poszedł do mogiły.
Często los szydzi z zamiarów człowieka: Dowodem Pleban i ów dzbanek mleka.
Żal mi, gdy patrzę na szaleńców zgraję, Co za Fortuną w pogoni
Wszerz i wzdłuż obce przebiegając kraje, Czas, siły i życie trwoni.
Kędyż ich nie ma na świata przestrzeni?
Roją się wszędzie: od morza do morza
Pędzą, gorączką zdobyczy trawieni,
Przez góry, rzeki, ścieżki i bezdroża,
Lasów głębiny i stepów obszary, Wierni dworacy niedościgłej mary. Nie gońcie, radzę; próżny trud, niestety! Raczej się w płochym wstrzymajcie zapędzie: Wtedy Fortuna (jak zwykle kobiety) Na wasz próg sama przybędzie.
W odludnym świata zakątku Mieszkali dwaj przyjaciele: Jeden szczęśliwy, chociaż nie miał wiele;
Drugi, choć zasobniejszy, pożądał majątku I do Fortuny wzdychał dniem i nocą. Raz tedy rzecze: «Powiedz, panie bracie, Czy ci nie nudno żyć w tej ciasnej chacie, Pracować w znoju, Bóg wie na co, po co? Wiesz, że nikt nie jest mędrcem na swej niwie: Chodź w świat, szukać lepszej doli.
— Szukaj, odparł przyjaciel; jam przyrosł do roli, Żyję wesoło, szczęśliwie, I nie pożądam zamiany; Idź, kiedy wola; przeczuwam, niestety, Że, zanim dojdziesz do mety, Wrócisz biedniejszy, smutny i sterany, Bo nikt nie utył na wędrownym chlebie. Ja zaś, chcąc skrócić rozstania godziny,
Przyrzekam uroczyście, druhu mój jedyny, Spać ile mogę, czekając na ciebie.» Poszedł wędrownik. Popłynął za morze
I przybył tam, gdzie zwykle, kapryśna Bogini W zamian za hołdy, wiele cudów czyni:
Poprostu mówiąc, stanął na królewskim dworze.
Tam, śledząc, czy Fortuna gdzie się nie nawinie, Bywał przy wstaniu, spaniu i śniadaniu, Przy wieczerzy i obiedzie, I o wszelakiej godzinie Wśród dworzan stojąc na przedzie Czekał uśmiechu, spojrzenia, Lub łaskawego skinienia. Ale z pańskiej łaski stołu, Pomimo trudu, mozołu, Nie zdobył ni okruszyny. «Co to jest, rzecze, czy mnie sen nie zwodzi?
Wszakże widzę Fortunę, jak każdej godziny
Do tego, do owego, do tamtego wchodzi;
Dla czegoż mnie omija? Kto chce, tutaj łowi
Zaszczyty i dostatki; ja tylko, w tem gronie,
Zwodniczą goniąc marę, napróżno czas trwonię.
Bądźcie zdrowi, dworacy; żegnam, bądźcie zdrowi.
Wszak Fortunie w Suracie wzniesiono świątynię: Tam znajdę moją Boginię.»
Wsiadł na okręt, popłynął. A podczas podróży, To ścigany przez korsarzy, To wpośród wichrów i burzy, Nieraz biedak gorzko marzy O swojej chatce i o przyjacielu;
Nieraz widział śmierć zblizka; ale na nią przecie
Lepiej w domu zaczekać, niż gonić po świecie. Nakoniec stanął u celu.
Nowy cios: w opuszczoną gdy zaszedł świątynię, Dowiedział się, że w tej porze Fortuna bawi w Pekinie. Więc znów popłynął na morze, Do Chin przybywa i słyszy zdumiony, Że pożegnała oddawna te strony I odleciała gdzieś za oceany. Pogonił za nią, smutny i znękany.
Już nawet fale morskie dźwigać go nie chciały;
I tyle tylko zyskał na podróży całej, Że mu w stepach Ameryki Indyanin mądry, choć dziki, Ratując życie, szepnął pokryjomu, Że wszędzie dobrze, a najlepiej w domu.
Usłuchał rady: wraca do ojczystych progów,
I ujrzawszy zdaleka swą zagrodę cichą,
Rzecze, płacząc radośnie: «Ach! olśniony pychą
Na cóż chciałem po świecie szukać obcych Bogów!
Nie złudzisz mnie, Fortuno; klnę się na mą duszę,
Że odtąd jednym krokiem z domu się nie ruszę.» Tak poprzysiągłszy, i pełen wesela Spieszy do chaty. Wtem, wytęża oko,
Patrzy: Fortuna siedzi u drzwi przyjaciela, A przyjaciel... śpi głęboko.
W przyjaźni żyły dwa Koguty młode: Zjawia się Kwoczka i przerywa zgodę. Idą rywale na śmiertelne boje: Miłości! zgubiłaś Troję.
Walczą Koguty dziobem, ostrogami bodą,
Płynie krew, pierze chmurą z wiatrami ulata;
Wreszcie walka ucichła, i Kurka czubata Była zwycięzcy nagrodą.
Zwalczony współzawodnik zemknął do kurnika:
Tam płakał nad swą hańbą, nad straconą sławą,
Z zawiścią na szczęsnego patrząc przeciwnika,
Co wśród kur po dziedzińcu uwijał się żwawo, Dumny tryumfem, nos w górę zadzierał I zewsząd hołdy odbierał. Ten widok dręczył słabszego rycerza: Ostrzy dziób, pióra najeża, I postać biorąc marsową Chce walkę podjąć na nowo.
Obyło się bez bitwy; pychą uniesiony Kogut zwycięzca, w zapale Na dach wyskoczył, trąbiąc na wsze strony O swojej chwale. Głos jego zwabia Jastrzębia: Żegnaj, miłości i sławo! Już zbójca szpony zagłębia, Już toczy posokę krwawą; Padł Kogut, zwycięztwem butny. A w chwilę potem (o losie okrutny!)
Widząc, że gorzko płacze nad małżonka stratą,
Jego rywal pocieszył Kureczkę czubatą.
Kto swojem szczęściem zanadto się chlubi, Tego nakoniec pycha często gubi. Mądry wódz, zawsze po bitwie wygranej Lęka się losu odmiany.
Prawdziwe dziecię szczęścia, kochanek Fortuny,
Kupiec na morskim handlu potroił swe mienie.
Zdawało się że wichry, burze i pioruny Milkną na jego skinienie; Nie znał rozbicia ni zdradliwej ciszy, Podczas, gdy morskie głębiny Nieraz od wszystkich jego towarzyszy Sowite brały daniny.
Miał życzliwych wspólników, miał i wierne sługi:
Sprzedawał z zyskiem cukry, pieprze, cynamony;
Złoto rzeką płynęło, tak, że w czas niedługi,
Nadęty bogactwami, szczęściem napuszony,
Zaczął żyć i używać. Miał konie, karoce: Dnie na biesiadach, przy grze spędzał noce. Raz, inny kupiec, w handlu mniej szczęśliwy, Zbytek ten widząc, rzekł: «Powiedz, kolego,
Zkąd tak szybkie bogactwo? Toż to cud prawdziwy!
— Zkąd? śmieszne zapytanie; a rozum od czego?
Mądrze zawsze mieściłem swoje kapitały,
Wiedziałem, na czem stracę a na czem zarobię:
W tem sztuka!... i dla tego, majątek mój cały Zawdzięczam jedynie sobie.» Chciwość, to zwykle groszorobów godło. Więc, w żądzy zysków, Kramarz spanoszony, Znowu za morze wysłał swe miliony, Lecz mu tą razą wcale się nie wiodło. Słudzy, źle strzeżeni, kradli;
Okręt, nieuzbrojony, korsarze napadli;
Drugi, stary i wątły, w pierwszej burzy zginął; Trzeci do portu zawinął, Ale zapóźno; ztąd straty. Czemuż to wszystko? bo Kupiec bogaty Grał, jadł, pił, wydawał bale I w handel nie wglądał wcale; Zawierzał drugim: więc też z własnej winy Postradał wszystko, aż do odrobiny.
Prędko zbogacił się, lecz jeszcze prędzej Doszedł do nędzy. Ów drugi, widząc go w biedzie: «Zkądże to, rzecze, tak źle ci się wiedzie? — Zkąd? odparł tamten, jeśli wiem, niech zginę;
Fortuna mnie zdradziła, ot, i masz przyczynę.
Jest zysk? to dowód rozumu człowieka. Strata? wnet każdy na losy narzeka.
Myśmy zawsze niewinni, a Fortuna w błędzie:
Tak w świecie z dawien dawna było, jest i będzie.
Rozgłos często się rodzi przez ślepy przypadek,
A powodzenie zawsze jest dziełem rozgłosu. Ta niesprawiedliwość losu Zostanie w rzędzie zagadek Pewnie aż do końca świata; Ale cóż począć? zwyczaj, przywidzenie, W większej nad rozum nieraz bywa cenie; A wtedy los figle płata
I ludzie, którzy mędrcami się mienią, Wielbiąc, jako płoche dzieci, Blichtr, co złudnym blaskiem świeci, Za brak rozsądku przypłacą — kieszenią.
Żyła kiedyś Guślarka w pewnem wielkiem mieście:
A żyła... mam powiedzieć? ot, z ludzkiej głupoty.
Kto miał grosz, spieszył do niej i chytrej niewieście
Zwierzał swe tajemnice, troski i kłopoty.
Zkąd wziętość? Wróżka miała ze trzy ćwieki w głowie, Prawiła dziwy i brednie; A przecież, w nocy i we dnie Lud prosty, wielcy panowie, Dziewczęta i wielkie panie, Tamci jawnie, te pocichu, Pukali do drzwi na strychu, Gdzie było Wróżki mieszkanie, I pocieszeni wróżbą lub kabałą Kładli, nie skąpiąc zapłaty,
Co kto mógł: szeląg, tynfa lub sakiewkę całą. Zebrawszy tedy złota wór pękaty, Jejmość Wróżka w dumę wzrosła I dom nabywszy, do własnego domu Z nędznej pod dachem izby się wyniosła. Strych po niej inna zajęła niewiasta. I znowu, z całego miasta, To jawnie, to pokryjomu Łatwowiernych mnoga rzesza
Na strych pospiesza, Bo strych już zyskał sławę ustaloną. Napróżno biedna staruszka
Mówiła: «Jaśnie państwo! jam nie żadna Wróżka! Mnie nawet nigdy czytać nie uczono!... Na gusłach się nie rozumiem: Ledwie przeżegnać się umiem!» Nikt jej nie wierzył; i pomimo woli Zmuszona jąć się czarnoksięzkiej roli, Zaczęła badać, wróżyć, przepowiadać, I złoto do worka składać.
Nie zmądrzał dotąd jeszcze nasz świat, chociaż stary:
Byleby szyld był w modzie, mniejsza o towary.
Raz, Królik żwawy i młody, Pobiegł w warzywne ogrody Skubać kapustę i bujać po rosie;
A tymczasem, Łasica o śpiczastym nosie Przeniosła do jego chaty Swoje lary i penaty, I stu króliczych pokoleń mieszkanie Prawem kaduka wzięła w posiadanie.
Królik powraca z przechadzki,
Zastaje dom zajęty. «Co to jest? powiada, Gwałt publiczny, rozbój, zdrada! Za ten najazd świętokradzki Warto, oj, warto jejmości Połamać kości! Jak śmiesz, wbrew mocy traktatów, Wdzierać się w progi moich antentatów? Precz ztąd! wracaj do swej dziury, Bo jak w pomoc przyzwę szczury, Zobaczysz, że będzie krucho! — Na co nam wojny? ja przekładam zgodę, Rzecze Łasica; nakłoń baczne ucho, A wnet praw moich dowiodę. Wiedz, że przed laty dawnemi Mój pra-pra-pradziad chciał tu, na tej ziemi Wygrzebać nory dla swego plemienia; Zamiar skończył się na chęci, Lecz następne pokolenia Przechowały go w pamięci;
I choć kiedyś Króliki wspomogły Łasice, Gdy szczury naszą obległy stolicę, Nic to nie znaczy; wola przodków święta, Stwierdzona przez testamenta,
Kazała nam stosownej upatrywać pory I zagarnąć wasze nory.
Twe włości są poprostu rewindykowane;
Dałeś je sobie zabrać, wzięłam i zostanę.
— Ot, pleciesz! odparł Królik, przecież w tej dolinie
Z początku były tylko bagna i pustynie;
Króliki tu osiadły bez walk i potyczek;
Od niepamiętnych czasów każdy z nas posiada
Norę dziedziczną z ojca, dziada i pradziada:
Moją dzierżył Król, Królik, wreszcie ja, Króliczek.
Kto pierwszy ziemię posiadł, do tego należy;
A o rabusiach stoi w kryminalnem prawie...
— Waszmość chce adwokatów? waszmość mi nie wierzy?
Przerwie Łaska, i owszem, niech w tak ważnej sprawie Rozstrzyga światły sąd Pazurowicza.» Był to Kot stary, potulny z oblicza, Układny w mowie, w postępkach ostrożny, Opasły, cichy, nabożny, A jurysta, jakich mało. Królik z Łasicą wyruszają zatem I przed sędziego stają majestatem. «Przystąpcie, dziatki, bliżej, mówcie śmiało (Rzekł Pazurowicz dobrodziej I oczęta zmrużył skromnie), Słucham: o cóż to wam chodzi? Lecz widzicie, jam stary, mam słuch przytępiony: Więc proszę bliżej, tu, do mnie.» Na wezwanie tak łaskawe Podchodzą zwaśnione strony I zaczynają rozprawę. Tego Kot czekał. Chytrze mrugnął okiem I nagle, jednym podskokiem,
Capnął obu pieniaczy i mrucząc pacierze, Dla świętej zgody zjadł ich na wieczerzę.
Łatwo pozna, kto treści w tej bajeczce szuka,
Że pierwszem prawem świata jest prawo kaduka:
Kto mocniejszy, ten lepszy. Gdy z sąsiadem w sporze
Silniejszego od siebie chcesz wziąść pośrednika, Pomnij, że łatwo dosięgnąć was może Los Łasicy i Królika.
Raz, Ogon węża, przed Jowisza tronem Jął się skarżyć temi słowy:
«Z jakiejże racyi ja mam słuchać Głowy I zawsze być jej Ogonem? Wszak moja siła ją wiedzie: Kroku nie zrobi bezemnie;
Tymczasem, ona zawsze jest na przedzie, Ja z tyłu pełzam nikczemnie.
Czy Głowa chwyci zdobycz, gdy ja się nie ruszę? Czy przed pogonią uciecze? Ja więc przodem dążyć muszę, Ona niech za mną się wlecze.
Odtąd, Głowa Ogonem, Ogon ma być Głową: To moje ostatnie słowo.» Zgodził się Jowisz, i przewodnik ślepy,
Ciągnąc Głowę za sobą, żwawo przodem bieży,
To o drzewo potrąci, o kamień uderzy, Aż się wczołgał na wertepy, Nad brzeg przepaści. «Oto mi przewodnik z waści, Woła Głowa, stój, szalony!
— Nie stanę,» odparł Ogon. A wtem się osunął I wraz z Głową w przepaść runął.
Teleskop im przyniesiono I ustawiono Wprost na tarczę księżycową. Patrzy jeden, drugi, trzeci: Co to jest? księżyc nie świeci! Widać tylko z tarczy całej Rąbek mały.
Czyżby jakim przypadkiem, panowie gwiazdarze
Zapomnieli zaćmienia wpisać w kalendarze? Dopieroż byłoby śmiechu Z majstrów książkowego cechu! Znowu patrzą: cuda! dziwy! Co to znaczy? w górnej sferze Jakieś zwierzę!... przez Bóg żywy, Na księżycu widać zwierzę! Patrzą znowu: czy to Szatan? Słoń, Krokodyl lub Lewiatan? Nie... to postać jakaś nowa: Gruby kark, olbrzymia głowa, Przy paszczy sterczą wąsiska, Ogon pół księżyca kryje... Strach!... takiego dziwowiska Nikt nie oglądał, jak żyje. Więc zimne trzęsą ich dreszcze I śmiertelna dręczy trwoga: Co to będzie: głód? pożoga? Może co gorszego jeszcze! Może z wojną, na te niwy
Zstąpi dżumy mara blada? Może potwór ten straszliwy Koniec świata zapowiada?
Wtem nadszedł mędrzec; spojrzał, wyjął szkła z lunety
I nagle, przed oczami wylękłego ludu
Mysz wypadła na ziemię: źródło trwogi, cudu, I dowód głupstwa — niestety!