Błądzi, kto w bajkach tylko czczej rozrywki szuka.
Pożyteczność ich hasłem; lecz sam morał nudzi,
Więc dla tego się z baśnią kojarzy nauka:
Słowa i czyny zwierząt wzorem są dla ludzi.
Tak o bajkach najwięksi sądzili poeci,
I, nie gardząc poziomym z pozoru przedmiotem,
Satyrę żartobliwym okraszali zwrotem,
Bo prawda bywa gorzką — nietylko dla dzieci.
Cenną dla bajkopisów jest zwięzłość osnowy:
Ezop zawsze krótkiemi wyrażał się słowy,
A Fedra, arcymistrza w jędrności i sile,
Za brak ozdób ganili współcześni Zoile.
Lecz przeszedł ich Grek pewien, który swe powieści
(Spartańską wielbiąc krótkość) w czterech wierszach mieści.
Są-li te ciasne ramy wadą lub przymiotem?
Niechaj znawcy rozstrzygną; nie mnie sądzić o tem.
My raczej na przykładzie zróbmy porównanie.
Grek strzelca w bajkę włożył, a Ezop pasterza;
Pomysł obu do celu jednakiego zmierza,
Dla tłumacza zaś tylko ta chluba zostanie,
Że, śladem poprzedników występując w szranki,
Dorzucił nieco kwiatów do ich barwnej tkanki.
Oto, co prawi Ezop:
Kiedy pasterzowi Codzień ginęło jagniątek po kilka, Posądził wilka; I myśląc, że go ułowi,
Wkoło ciemnej jaskini sieć zastawił zdradnie. «Jowiszu! rzecze, jeżeli w tej dobie, Tu, w moich oczach, łotr do matni wpadnie, Cielca tucznego zarznę na cześć tobie.» Zaledwie wyrzekł te słowa, Aż tu z jaskini wychodzi Lew srogi. Pasterz w nogi! Drżący, wpół martwy, w ciemny kąt się chowa
I szepcze, od trupa bladszy:
«Prosi, błaga człek głupi, a skutków nie patrzy;
Przyrzekłem na ofiarę zarznąć cielę młode,
Za schwytanie rabusia, co gnębi mą trzodę;
Lecz tylko z moich oczu oddal go, o boże, A wołu w dani ci złożę.»
Tak skreślił tę opowieść bajkopisów książe:
Zobaczmy, jak z zadania ów Grek się wywiąże.
Myśliwiec, znany z przechwałek, Tchórz wielki, a niby śmiałek, Na króla zwierząt powziął podejrzenie, Że mu wiernego rozszarpał legawca.
«Wskaż mi, rzekł do pasterza, kędy ma schronienie Obrzydły tej zbrodni sprawca; Przed moją zemstą nic go nie ochroni: Z tej mężnej dłoni
Zginie zwierz zuchwały. — Znajdziesz go u stóp tej skały, Rzekł pasterz; od roku blizko Ma tutaj swe legowisko.
Dla pożytku mej trzody wszedłem z nim w przymierze:
Co miesiąc, jako haracz, tłuste jagnię bierze, A za to, od krwawej wojny Jestem spokojny.» Ledwie to wyrzekł, Lew bieży zdaleka, A Strzelec, wybladły z trwogi: «Ratujcie, woła, o potężne Bogi!»
I co tchu, broń rzuciwszy, do domu ucieka.
Tchórz nikogo nie olśni szumnych słów nawałem,
Bo tylko czyn objawia prawdziwą moc ducha.
Niejeden, co przed bitwą grał wielkiego zucha, Zmyka za pierwszym wystrzałem.
Była to jesień. Pogoda wątpliwa: To wicher liść zmiata z drzewa, To słońce chmury rozrywa, To znowu szumi ulewa, Słowem, w tym czasie, jak wiecie, Skwar letni igra ze słotą. Wtedy to (wątpię, czy z wielką ochotą) Człek jakiś w podróż wybrał się po świecie;
A doświadczeniem, zda się, nauczony, Burkę przywdział dla ochrony, Opiętą rzemiennym pasem I podbitą muzułbasem.
«Patrz, bracie, rzekł do Słońca Boreasz pyzaty, Jak się ten człowiek opatrzył na drogę; Nie wie, że gdy zechcę, mogę Burkę poszarpać na szmaty: Pękną pętlice i pas nie pomoże Gdy tylko dmuchnę. — A ja się założę, Odpowie Słońce, że snadniej od ciebie Siłą mojego promienia Zrzucę mu burkę z ramienia. — Zgoda, Wiatr rzecze, Złotowłosy Febie, Ujrzysz niebawem, czyja większa władza.» I wnet burzliwe oddechy zgromadza,
Nadyma się jak bania, świszcze, dmucha, wieje, Wznosi tumany kurzawy,
Rwie dachy, topi łodzie, po lasach szaleje, A źródłem tej całej wrzawy Jedna tylko burka była. Nie zmogła jej Wiatru siła: Im srożej podmuchy krzepi, Człek otula się tem lepiej I wytęża baczność całą, Aby zdradzieckie tchnienie Boreasza Fałdów burki nie porwało.
Wiatr zadyszał się, ustał; a Słońce, w tęż chwilę,
Ziębiące chmury rozprasza, Rzeźwi człowieka, ogrzewa go mile, Coraz silniejszy blask szerzy, Nawskroś przez burkę przenika I zroszonego potem podróżnika Zmusza do zdjęcia odzieży.
«I cóż, rzecze do Wiatru, czyja większa władza?
Wiedz, że gwałt, do najdalszych posunięty granic, Zwykle nie przyda się na nic,
A łagodność do celu zawsze doprowadza.»
Chciał niegdyś Jowisz wioskę wypuścić w dzierżawę.
Merkury targ obwieścił, przyszli kandydaci,
Lecz jeden rzekł, że ziemia ciężka pod uprawę,
Drugi, że czynsz za wielki trudu nie opłaci,
Trzeci ganił budynki, czwarty liche trzody.
Gdy się tak targowali, jeden Rolnik młody, Najśmielszy, ale nie najmędrszy pono, Przyrzekł wypłacać kwotę naznaczoną,
Jeśli mu Jowisz pozwoli Rządzić pogodą wedle swojej woli: Aby miał, gdy palcem ruszy, Suszę, jeśli zechce suszy, Słotę, gdy zażąda słoty, Zimno, upał i tam dalej.
Przystał Jowisz, a Rolnik wziął się do roboty,
I zaczyna swym łanom broić różne psoty. To skwarem zasiewy pali, To ulewą moczy rolę, To chce wiatru, to chce rosy, I wnet, cierpliwe niebiosy Wypełniają jego wolę.
U sąsiadów tymczasem, odwieczną koleją, Jowisz rozdawał słotę i pogodę; W plonie zyskali swych trudów nagrodę, A ten, co płonną łudząc się nadzieją Zmieniał klimaty, Miał same straty. Na drugą wiosnę, Rolnik wszystko zmienia: Gdzie wprzód deszcz padał, słońcu świecić każe, I wedle jego skinienia Na całym wioski obszarze Co chwila inna pogoda. To łąki zalewa woda By prędzej trawy wzrastały, To słońce bieli i złoci Łan niedojrzały,
To wiatru powiew, z wilgoci Otrząsa owoce młode.
Lecz żniwo znów nadziei Rolnika nie iści: Sąsiedzi nowe odnieśli korzyści, On nową szkodę.
Wtedy ujrzał, że zbłądził; swej władzy się zrzeka:
«Widzę, rzecze, jak marnym jest rozum człowieka!
Czyńmy swoje, a bogom zostawmy rząd nieba:
Jowisz wie lepiej od nas, czego nam potrzeba.»
Coby to była za szkoda!
O mało nie zginęła jedna Myszka młoda,
Szczera, prosta, niewinna; przypadek ją zbawił.
To, co ona swej matce, ja wam będę prawił: «Rzuciwszy naszych kryjówek głębiny, Dopadłam jednej zielonej równiny,
Dyrdając jako szczurek, kiedy sadło śledzi; Patrzę, aliści dwoje zwierząt siedzi:
Jeden z nich trochę dalej, z milczeniem przystojnem, Łagodny i uniżony;
Drugi zaś zdał mi się być burdą niespokojnym:
W żółtym bucie z ostrogą chodził napuszony, Ogon zadarł do góry, I lśniącemi błyskał pióry, Głos przeraźliwy, na łbie mięsa kawał, Jak gdyby kto powykrawał.
Ręce miał, któremi się sam po bokach śmigał, Albo na powietrze dźwigał.
Ja, lubo z łaski boskiej dosyć jestem śmiała, Ażem mu srodze naklęła, Bo mnie z strachu drżączka wzięła,
Jak się wziął tłuc z tartasem obrzydły krzykała. Uciekłam tedy do jamy.
Bez niego, byłabym się z zwierzątkiem poznała,
Co kożuszek z ogonkiem ma tak, jak my mamy. Minka jego nie nadęta, I choć ma bystre ślepięta
Dziwnie mi się z skromnego wejrzenia podobał:
Jak nasze, taką samą robotą ma uszka,
Coś go w nie ukąsiło, bo się łapką skrobał:
Szłam go poiskać, lecz mi zabronił ten drugi Tej przyjacielskiej usługi, Kiedy nagłego narobił łoskotu,
Krzyknąwszy na mnie z gniewem: kto to tu? kto to tu? — Stój, rzecze matka; córko moja luba, Aż mrowie przechodzi po mnie!
Wiesz-li, jak się ten zowie, co siedział tak skromnie? Kot bestya, rodzaju naszego zaguba!
Ten drugi był to kogut; groźba jego pusta, I przyjdą może te czasy, Że z jego ciała będziem jeść frykasy, A zaś Kot, może nas schrusta.
Strzeż się tego skromnisia, proszę cię jedynie,
I tę zdrową maksymę w swej pamięci zapisz: Nie sądź nikogo po minie, Bo się w sądzeniu poszkapisz.»
Gdy król Lew skończył życie, syt mordów i chwały, Ogłoszono bezkrólewie.
Zwierzęta na elekcyę tłumnie się zebrały, Lecz zkąd wziąść władcę? nikt nie wie. Dobyto z puzdra koronę, (Smok przy niej czuwał na straży;) I zwierzęta zgromadzone, Począwszy od dygnitarzy,
Jęły próbować koleją, Komu w niej będzie do twarzy.
Lecz niebawem musiały rozstać się z nadzieją Czworonogie kandydaty:
Ten miał głowę za wielką, a tamten za małą, Ten zaś był szpetnie rogaty. Wtem Małpa, dłonią zuchwałą, Po koronę sięga śmiało I zaczyna, dla pustoty, Różne psoty: Kozły wywraca Nakształt pajaca, Jak derwisz się kręci Bez tchu i pamięci, I zdjąwszy koronę z głowy Jak przez obręcz skacze żwawo. Zwierzęta w śmiech: «Brawo! brawo! To nasz król, wiwat król nowy!»
Lis nierad był z wyboru; lecz razem z drugiemi
Musiał złożyć przysięgę i powinszowanie.
Rzecze zatem do Małpy: «Najjaśniejszy Panie, Jest tu skarb blizko; złożyli go w ziemi Waszej Królewskiej Mości poprzednicy; Ja jeden tylko, o tej tajemnicy Pewną posiadam wiadomość I, jeśli chce Król Jegomość, Natychmiast miejsce pokażę; Gdyż w całym świata obszarze
Znanem jest prawo, że skarb znaleziony Idzie na własność korony.» Żaden monarcha skarbami nie gardzi, Nowo wybrany tembardziej. Więc Małpa w myśli już liczy Ogrom zdobyczy,
I w trwodze bieży za Lisem coprędzej,
By dworska tłuszcza skarbu nie rozkradła. Tymczasem, zamiast pieniędzy, W wilczy dół wpadła.
A Lis rzekł: «Gdy nie umiesz radzić samej sobie, Czyliż drugiemi rządzić ci przystało?» Unieważniono wybór w tejże dobie, I jednomyślną uchwałą Do kronik, gwoli wieczystej pamięci,
Wpisano, z wyciśnięciem kanclerskiej pieczęci,
Słowa, które Lis wówczas wyrzekł w zwierząt gronie,
Że Małpa zawsze Małpą, chociaż i w koronie.
Muł, co wierzchowcem służył u prałata, Pysznił się ciągle ze swej parenteli, Będąc krewnym po kądzieli Turka bachmata;
Choć takie pokrewieństwo tyle właśnie znaczy Co dziesiąty kołek w płocie. Dzień w dzień rozprawiał o swej matce, Klaczy, O jej piękności i cnocie,
Sławił rączość i spryt rzadki, Zkąd pochodzi, Kto ją rodzi Z dziada, ojca, babki, matki, I zliczywszy szereg długi Przodków swojej rodzicielki, Mniemał, iż przez jej zasługi Jest piękny, mądry i wielki. Aż w końcu karę chełpliwość odniosła. Gdy się zestarzał, pani Klaczy syna Wzięto do młyna:
Wtedy sobie przypomniał swego ojca, Osła.
Jeśli w nieszczęścia powodzi Głupcom rozwidni się w głowie, To prawdę mówi przysłowie, Że złe na dobre wychodzi.
Kupiwszy materklasów i wiatru i dymu,
Powracał jeden łajdak na Osiołku z Rzymu; A upatrzywszy murawę, Puścił swe bydlę na trawę.
Nie trza było siwosza na powtórki prosić:
Wytarzał się, otrząsnął, potem sobie bryknął, Wierzgnął, prytnął, chrapnął, ryknął, Potem zaczął za dwóch kosić.
Wtem ukazał się z lasu zbójecki ochotnik.
«Uciekajmy! rzekł Starzec. — Czemu? rzecze psotnik,
Alboż mnie to tam praca podwójna ma czekać?
— Prawda, że nie,» rzekł Starzec i począł uciekać.
A Osioł, kończąc swoje: «Cóż mi na tem, proszę,
Czy mnie kto darmo weźmie, czy od ciebie kupi?»
O! niech kto chce, co chce gada, A ja zaś ztąd sobie wnoszę, Że czasem jeździec więcej bywa głupi, Niż bydlę, na którem siada.
Razu pewnego, w przezroczystej wodzie, Przypatrywał się Jeleń swej urodzie.
Sam się dziwił cudności rosochatych rogów,
Lecz widząc swoje nogi cienkie jak badyle, Gorzko narzekał na bogów:
«Gdzie proporcya! głowa tyla, nogi tyle!
Me rogi mnie równają z wysokiemi krzaki, Lecz mnie ta suchość nóg szpeci.»
A wywierając żal taki,
Obejrzy się, aż tu doń obces ogar leci;
Niebardzo dalej psiarnia szczeka rozpuszczona. Strach go w głęboki las niesie, Lecz rączość jego nieco jest spóźniona,
Bo mu się rogi w gęstym zawadzają lesie. Uciekł przecie, ale mu ogary Podziurawiły mocno szarawary.
Kto kocha w rzeczach piękność i zysków się wstydzi,
Częstokroć się takiemi pięknościami gubi,
Jak ten Jeleń, co swemi nogami się brzydzi A szkodną ozdobę lubi.
Chyży, wysmukły i zwrotny Zając
Napotkał Żółwia, jakoś przebiegając.
«Jak się masz, moja ty skorupo! rzecze,
Gdzie to się waszmość tak pomału wlecze?
Mój Boże! cóż to za układ natury!
Mnie w biegu i sam wiatr nie upędzi;
Żółw na godzinę, w swym chodzie ponury, Ledwo upełznie trzy piędzi.
— Hola! odpowie, mój ty wiatronogi,
Umiem ja chodzić, i odbywam drogi:
Mogę i ciebie ubiedz do celu.»
Rozśmiał się Zając: «Ha, mój przyjacielu,
Jeśli jest wola, ot, cel tej ochocie Niech będzie przy owym płocie.»
To rzekł, i rącze posunąwszy skoki,
Stanął w pół drogi; obejrzy się, a tam Żółw ledwo ruszył trzy kroki.
«I na cóż, rzecze, ja wiatry zamiatam?
Nim on dopełznie, tak siebie suwając, Sto razy wyśpi się Zając.» Tu swoje słuchy przymusnął, Legnie pod miedzą — i usnął.
Żółw, gdy powoli krok za krokiem niesie,
Stawa nakoniec w zamierzonym kresie. Ocknie się Zając: w czas właśnie!
Darmo się rzucił do prędkiego lotu,
Bo ten, co idąc, w pół drogi nie zaśnie,
«A kto z nas, mówi, pierwszy u płotu?»
«A, dość już tego, niech się co chce dzieje,
Pójdę się topić: zbrzydło mi to życie! Dzień w dzień, nim kogut zapieje, Do pracy wstaję o świcie, I ciężkie z warzywem kosze Na targ zanoszę.
Ani się wyspać, ani krzty wygody:
Dalipan, biedne jest ze mnie stworzenie!»
Tak raz Osiołek ogrodnika młody
Żalił się na Przeznaczenie. Więc Los garbarza daje mu za pana. Osioł znów skargi zawodzi: «Brzydka woń skóry na zdrowiu mi szkodzi; U ogrodnika przynajmniej, co rana Zdarzyła się jakaś gratka: Gdy pan nie dostrzegł, tom skubnął z ukradka Główkę kapusty albo liść sałaty; Tu, zamiast jadła, biorę tylko baty.» Znów Los odmianą go darzy: Poszedł w służbę do węglarzy, I znowu szemrze, znów rozwodzi żale, Wtedy Los z gniewem zawoła: «Kiedyż więc, bydlę bez czoła, Przestaniesz sarkać zuchwale?
Tobą jednym nie mogę zajmować się przecie,
Bo takich malkontentów jest więcej na świecie.»
Los miał słuszność. Człek zawsze lepszej żąda doli,
A to, co już pozyskał, w niewielkiej ma cenie.
Choćby Jowisz każdego wypełnił życzenie,
Nigdy nas nie nasyci i nie zadowoli:
Chciwi odmiany, codzień żądze mamy nowe,
I nowemi skargami suszymy mu głowę.
Sąsiad Ezopa, złodziej się ożenił.
Ezop do bajki; tak rzecz wymienił: Słońce chciało mieć żonę. Żaby strwożone Tak wrzeszczały,
Iż się słyszeć Jowiszowi dały. Pyta się, o co Tak się kłopocą?
Rzekła z nich jedna: «Jak nie narzekać?
Gdy teraz samo może dopiekać,
I suszyć bagna, które nas chłodzą,
Niechże się z niego inne rozrodzą,
A z panem ojcem razem wyruszą,
Bagna, i rzeki, i nas wysuszą.»
Przeziębły, w pół skostniały, przysypany szronem,
Już zdychał, już ostatni raz kiwnął ogonem.
Chłop zlitował się nad tą mizeryą gadu, Wziął go za ogon, niesie nazad w chatę, Kładzie go na przypiecku,
Podściela mu kożuszek jak własnemu dziecku
(Nie wiedząc, jaką weźmie od gościa zapłatę); Póty dmucha, póty chucha, Aż w nieboszczyku dobudził się ducha. Nieboszczyk Wąż jak ożył, Tak się wnet nasrożył:
Rozkręcił się, do góry wyprężył się, syknął, I całym sobą w Chłopa się wycela,
W swojego dobrodzieja, w swego zbawiciela I wskrzesiciela!
«A to co się ma znaczyć, zdziwiony Chłop krzyknął, To ty w nagrodę dobrego czynu
Jeszcze chcesz mnie ukąsić? A ty żmii-synu!» I wnet porwawszy dubasa
Tnie Węża raz pod ucho, drugi raz w pół pasa:
Odleciał ogon w jeden a pysk w drugi kątek,
Rozpadło się Żmiisko na troje żmijątek... Darmo drgają I biegają Ogon za szyją, za ogonem szyja: Już nie zmartwychwstanie Żmija.
«Na rozkaz jego Lwiej Mości, Dany do nas (z Jaskiniewska Zbójskiego, gdzie dla słabości Zdrowia ma Jego Królewska Mość pobyt), do gabinetu Ministrów, my, z ich kompletu Zamianowani być przy Nim Na służbie, wiadomo czynim:
Po pierwsze: z obywatelstwa Drapieżnego, tudzież stanu Bydlego, wybrać poselstwa Z tem: iżby w skutek uchwały Powiatów, one udały Się, Najjaśniejszemu Panu Życzyć w najpoddańszy sposób, Co jak najdłuższego życia. Powtóre: posłów brać z osób Zaszczytnie nam znanych z tycia. Dan: rezydencya letnia, Jaskiniewsk, pierwszego Kwietnia. Przyczem, ministra rozkazem, Postanowiono zarazem: Posłom z ich towarzyszami, W tej podróży nadzwyczajnej, Kazać jechać z paszportami Ze Lwiej kancelaryi tajnej; Zaczem, niech się nikt nie waży, Ani z policyjnej straży, Ani nawet z dygnitarzy, Posła ukąsić lub drapnąć, A tem mniej w pół drogi capnąć.»
Na ten rozkaz ode dworu, Baraństwo, tudzież stan ośli, Pierwsi sejmikować poszli; Pilnując się onych toru,
Wszyscy inni z pól i z borów Zgromadzić się mają dzisiaj; Tylko jedna giełda lisia Wstrzymuje się od wyborów.
Zkądże im ta taktyka i co jej powodem?
Wydał to jeden stary urzędnik, Lis rodem:
«Uważam, rzekł, oddawna trop wszelkiego zwierza
Przed i za Jaskiniewskiem; upewniam was o tem,
Że pełno zewsząd śladów ku monarsze zmierza, Ale żadnego nie widać z powrotem.»
Nie wiem, z potrzeby, czy też dla igraszki, Ptasznik lusterkiem wabił małe ptaszki. W koło stały samotrzaski I czyhała sieć rozpięta Na ptaszęta. Znęcony jasnemi blaski Skowronek niebacznie leci, Tuż koło sieci,
Chyżem skrzydełkiem pomyka Koło Ptasznika, Nie widząc, że zgon już blizki. Wtem Jastrząb, łowów spragniony, Spada, i ostremi szpony Chwyta go w krwawe uściski. Lecz nim się zabrał do jadła, Sieć nań zapadła.
«Cóżem tobie zawinił? wypuść mię, człowiecze!» Jastrzębią mową Ptak rzecze.
«A za cóż, odparł Ptasznik, waść Skowronka gnębi? Wszak i on tobie nie zawinił przecie.»
Niestety! czemuż na świecie Tak mało siatek, tak wiele jastrzębi!
Powłóczył nogę za nogą, Wyciągnąwszy chudą szyję.
«Bracie, rzecze do Konia, pomóż! ledwie żyję, Ledwie dyszę, ledwie chodzę! Ulżyj mi trochę, bo zdechnę na drodze.
— A co mi tam do tego! odparł Koń wyniośle;
Co ci pan dał, to dźwigaj, i mnie nie nudź, Ośle!
A jeżeli chcesz zdychać, no, to zdychaj bratku!» I cóż się stało? gdy padł Osioł stary, Koń musiał dźwigać ciężary, I skórę Osła w dodatku.
Gdzieś koło Pińska, kędy sławne błota, Ugrzęzła raz fura siana.
Wpadły koła po osie, szkapy po kolana.
Chłop cmoka, huka, fuka, daremna robota:
Stanął wóz, jak przykuty. Bowiem pińskie drogi Z dawien dawna mają sławę, Że komu losy łaskawe Chcą kark ukręcić lub połamać nogi,
Tego na wiosnę lub w jesiennej porze Zmuszą do Pińska jechać z interesem: O co kto chce się założę, Że wśród wybojów, błota i korzeni, Biedak przepadnie z kretesem. Nasz chłop, gdy konie ustały, Rwie włosy z głowy, i z gniewu się pieni, I klnie świat cały. A że naówczas jeszcze w tej krainie Bogom pogańskim stawiano świątynie, Więc przyzywa Węża-Wiuna, Czy też Perkuna. «Pomóż mi, woła, gromowładny boże, Ratuj wiernego Pińczuka!
— Najprzód sam sobie pomóż, bóg potem pomoże,
Zagrzmiał głos z poza chmury; narzekać nie sztuka:
Kto w biedzie, niechaj nie klnie, lecz ratunku szuka. Weź topór, wyrąb pniaki i korzenie; Usuń z drogi te kamienie; Zgarnij z kół błoto; skończyłeś, człowiecze? — Skończyłem, Pińczuk odrzecze. — A więc teraz ci pomogę: Palnij-no z bata — i w drogę!
— Co widzę? chłop zawoła, zniknęły zawady,
Wóz idzie jak po maśle; dzięki wam, bogowie!
— Twojej to pracy skutek, głos z za chmur odpowie:
Widzisz, że człek, gdy zechce, sam sobie da rady.»
Na całym świecie pełno szarlatanów, Wszelkich rodzajów i stanów.
Ten, zwykły kuglarz, odwiedza kiermasze,
Skacze na linie i łyka pałasze;
Tamten, zbadawszy przyrody tajniki,
Odwary chwastów leje w alembiki:
W wodę alpejskie gdy zamienił śniegi,
Wygładza zmarszczki i wywabia piegi;
A inny, wiedzy chełpiąc się polorem, Składa piśmienne dowody Iż, mocą swojej metody, Nieuka zrobi doktorem, Lub, co najmniej, oratorem. Taki to mędrzec, na królewskim dworze Szeroko prawił, co umie i może.
«Nie chcę się chwalić, rzecze; więc krótkiemi słowy Powiem, że w sztuce wymowy Jestem mistrzem Cycerona; Jakiego kto chce głupca niech wyszuka: Ujrzycie, moja nauka Cudów dokona; W rok... nie w rok, w miesiąc, do biesa! W kąt wpędzi Demostenesa. Osła mi dajcie nawet, nie człowieka:
Osła najprawdziwszego, osła dardańskiego, A kto dożyje... no, ten się doczeka, Że osioł będzie ministra kolegą. — Zgoda, król rzecze, właśnie w stajni mojej Gotowy uczeń dla waszmości stoi: Jeśli mi z osła zrobisz adwokata, Czeka cię suta zapłata; Gdy się nie uda, będziesz wisiał, bratku! Ale tymczasem, w zadatku Dostaniesz dukatów tysiąc.
— Uda się, rzekł Szarlatan, mogę na to przysiądz! Lecz, aby spełnić tak trudne zadanie,
Potrzeba czasu, Najjaśniejszy Panie: Lat... najmniej, pełny dziesiątek.
Wtedy, na podziw wszystkich osłów i oślątek, Przywiodę mego osła-Cycerona, I, jeśli całej ziemi nie zachwycę,
Niech na tym samym ośle, twarzą do ogona, Zajadę na szubienicę.
— Zaręczam, szepnął dworak, jak to słońce świeci,
Że będę widział stryczek na gardle waszeci: Niechajże wtedy twe wymowne usta
Objaśnią zgromadzonych, w kwiecistej przemowie, Jaki los czeka oszusta. — Zawczesna radość, Szarlatan odpowie: Wprzód, nim mię waszmość ujrzysz w ręku kata,
Osioł, ja, lub król stary, możem zejść ze świata;
A choćbyśmy nie zmarli, łatwo się wybawię:
Tysiąc dukatów wziąłem, a osła zadławię.»
Kiedy Niezgoda, onego czasu,
Jabłkiem zwaśniła Olimpu boginie,
Jowisz rozkazał, by w tejże godzinie, Bez lamentów i hałasu Wyniosła się, gdzie pieprz rośnie.
Natychmiast Jędzę powitał radośnie
I z ramionami przyjął otwartemi Potwór, znany na tej ziemi,
Który w pospolitej mowie Człekiem się zowie. Lecz w stepach Azyi, w pustyniach Afryki, Lud nieokrzesany, dziki, Żyjąc w prostocie i miłej swobodzie Nie wznosi świątyń Niezgodzie;
Więc obiegłszy świat cały, w Europie spoczęła,
Rozgłos w służbę przyjęła — i dalej do dzieła! Gdzie tylko słówko nieostrożne padło, Rozgłos stem czujnych uszu podsłuchiwał I stem ust, Jędzę zajadłą W pomoc przyzywał;
Niezgoda, uprzedzając Pokoju zamiary,
Biegła, — i z drobnej iskry wzniecała pożary.
W końcu Rozgłos, zmęczony, jął zawodzić żale: «Wciąż zmieniasz miejsce pobytu, Szukam cię nieraz od świtu do świtu I znaleźć nie mogę wcale;
Uwolnij mię ze służby, lub osiądź gdzie stale,
Abym, gdy co zasłyszę, mógł donieść bez zwłoki, Gdzie masz obrócić swe kroki.
— Prawda, rzecze Niezgoda, słuszne twe żądanie.»
I w świątyni Hymenu obrała mieszkanie.
Gdy najdroższy małżonek schodzi z tego świata,
Żona płacze, rozpacza, chce umrzeć... a potem,
Na wartkich skrzydłach Czasu żałoba ulata
I zapomniany uśmiech zjawia się z powrotem.
Obacz wdowę, co płacze na męża pogrzebie;
Spojrzyj na nią w rok potem: jak wielka różnica!
Tamta stroni od ludzi, duszą błądzi w niebie;
Ta nęci czarem oka i pogodą lica:
Postać niby ta sama, ale inna przecie,
I choć zawsze (jak mówi) jest niepocieszona,
Chętnie jednak pociechę przyjmie na tym świecie.
Prawda — chciałem rzec — bajka, o tem nas przekona.
Pewien małżonek młody, lecz schorzały,
W świat lepszy się wyrywał z objęć pięknej żony.
Tuliła go do piersi białemi ramiony,
Mówiąc z płaczem: «Bez ciebie obrzydł mi świat cały! Cóż mi po życiu, zasnutem żałobą? Zaczekaj, pójdę za tobą!»
Nie mógł czekać; sam odbył ostatnią wędrówkę.
A żona... ha! płakała, mdlała, chciała zginąć!...
Ojciec jej, człek rozsądny, łzom pozwolił płynąć,
Aż w końcu temi słowy jął pocieszać Wdówkę: «Kochane dziecię, żałość twoją dzielę, Lecz zapytać się ośmielę, Na co tyle skarg, łez tyle? Nie wskrzesisz męża jękami rozpaczy; Zostaw więc zmarłych w mogile, A o żywych pomyśl raczej. Znam nawet kogoś... ale nie wymienię; Kocha się w tobie szalenie.
W kąt przed nim sam nieboszczyk! Chłopiec piękny, młody; Jeśli go zechcesz, wyprawimy gody: Nie mówię, teraz, ale za rok przecie Możesz pomyśleć o losu odmianie.
— Ach! jękła córka, klasztor za męża mi stanie;
Nie dla mnie mąż!... nie dla mnie szczęście na tym świecie!... Zamilkł ojciec. Na płaczu zeszedł miesiąc cały; Po miesiącu łzy oschły, i każdego rana Nowa w stroju Wdówki zmiana: To rąbek koronkowy, to kołnierzyk biały, A szata, dzieło umiejętnej ręki, Choć czarna, podnosi wdzięki. Wraca wreszcie rumieniec na wybladłe lica, Śmiechy, i pląsy, i jakieś westchnienia, (Nie za mężem, niestety!) i błogie marzenia, I samotne przechadzki przy świetle księżyca. Ojciec, łatwo odgadnąć, cieszył się z tej zmiany; Ale gdy o zamęźciu nie mówił ni słowa: «Ojczulku drogi, rzecze młoda Wdowa, Gdzież jest ów mąż obiecany?»