Wśród pni, co na porębie leżały bez ładu,
Siekierę przy robocie zgubił Drwal ubogi.
Szuka w śniegu, pod chrustem, w rowie, koło drogi:
Rozstąp się ziemio; nigdzie ni cienia, ni śladu.
Więc pełen żalu, łzy lejąc obficie: «Jowiszu! woła, cóż pocznę w tej dobie! Wróć mi siekierę, a powrócisz życie; Lub skróć dni moich ostatek, Bo gdym ją stracił, biedny, jak zarobię Na chleb dla żony i dziatek?» Usłyszał Jowisz skargę nieboraka; Skinął — i wnet, lotem ptaka Na ziemię spłynął z za chmury, Posłaniec bogów, Merkury. «Pociesz się, biedny człowiecze (Do Kmiotka rzecze), Znalazłem twoje narzędzie.» I pokazując siekierę złotą, Zagadnął: «Pewnie ta będzie?» A Drwal mu na to z prostotą: «Ej, nie ta!» Bożek srebrną wydobywa: «I ta nie moja.» Aż za trzecim razem, Zoczywszy drewno z błyszczącem żelazem, Kmiotek radośnie siekierę porywa: «Oto jest! woła, przyjmij dzięki szczere: Nie pragnę tamtych, gdym odzyskał szkodę.»
A bóg, złotą i srebrną dając mu siekierę:
«Weź i te, rzecze, jako cnoty swej nagrodę.»
Zniknął, a Drwal do domu skarb zyskany niesie, Przed sąsiadami chlubi się z przygody. Natychmiast drwale w zawody Gubią siekiery po lesie,
I cała tłuszcza wrzaskliwa Pomocy Jowisza wzywa, Jęczy, błaga, we łzach tonie, Rwie włosy i łamie dłonie. Więc znów Merkury staje przed hołotą,
I każdemu siekierę pokazuje złotą.
Wszyscy krzyczą: «To moja! tak, to moja właśnie!» A bóg, w odpowiedź, obuchem jak trzaśnie W prawo i w lewo, wnet każdy, jak zmyty, Dalszej nie pragnąc zapłaty, Bólem i wstydem okryty, Z guzem powrócił do chaty.
Żyć prawdą, chociaż w biedzie, to najlepsza droga.
Lecz, dla miłego grosza, iluż niecnych ludzi
Kroczy kłamstwa manowcem, mniemając, że Boga Blichtr cnoty udanej złudzi!
Garnek z żelaza ulany
Zapraszał z sobą gdzieś w drogę
Sąsiada, Garnek gliniany.
Ten rzekł: «Wybacz, że nie mogę
Towarzyszyć ci w podróży,
Lecz przechadzka mi nie służy;
Jam bezpieczny, póki skromnie
W domu stoję przy ognisku;
A na drodze, w tłumie, w ścisku,
Trąci ktoś... brzdęk! i już po mnie.
Ty, co tak twarde masz kości,
Ruszaj śmiało, panie bracie;
Ja zaś dziękuję waszmości
I wolę pozostać w chacie.
— Bądź bez obawy, kolego,
Garnek żelazny powiada;
Na wszystko znajdzie się rada,
I od nieszczęścia wszelkiego
Moje cię plecy ustrzegą;
Bo jeśli jaka zawada
W drodze się zjawi przypadkiem,
To natychmiast, Bóg mi świadkiem,
Jako mur stanę przed tobą,
I swoją własną osobą
Ciosy zabójcze odtrącę.»
Na te słowa ujmujące,
Garnek z gliny, dobra dusza,
Z żelaznym w drogę wyrusza.
Ale podróż była krótka:
Lada kamyk, lada grudka
Plącze chwiejne Garnków kroki,
I co chwila, gdy szli razem,
Glina trąca się z żelazem.
Biedakowi trzeszczą boki,
Nie mógł znieść szturchańców dłużej
I roztrzaskał się w kawały,
Maleńkiego Karpika złowił Rybak w stawie.
«Lepszy rydz jak nic, rzecze, leź w torbę, nieboże.
— Dobrodzieju! rzekł Karpik, chciej zważyć łaskawie:
Na co tak nędzny połów przydać ci się może?
Ledwie na jeden kąsek — i skończone gody. Ot, wpuść mię raczej do wody, A za to, na przyszłą wiosnę, Kiedy już nieco podrosnę
I tłuściutkim Karpiem będę, Dam ci się złapać na wędę: Zjesz mnie ze smakiem, lub na targowisku Sprzedasz dla zysku. A dziś, jam chudy, same tylko ości: Choć takich jak ja, złowisz kopę całą, Jeszcze to będzie zamało Dla apetytu waszmości. — Rybeńko, przerwie Rybak, choć prawisz tak dzielnie, Na nic się nie zda twej wymowy zapał; Nie głupim puścić, kiedym cię już złapał, I jeszcze dzisiaj pójdziesz na patelnię.»
Człek rozsądny niewiele zysk niepewny ceni:
Od skarbów na księżycu lepszy grosz w kieszeni.
Stała się rzecz niesłychana:
Wół, co nigdy nikomu wody nie zamącił, Ni ztąd ni z owąd, ostrym rogiem trącił Lwa, swego króla i pana.
Lew natychmiast, w najdalsze swego państwa końce, Wyprawia gońce Z rozkazem następnej treści: «Pełni smutku i boleści Z tak zbrodniczego zamachu,
Wszem w obec nakazujem, pod gardła utratą, Do dni trzech, wszelką istotę rogatą
Wygnać z ziem naszych.» Więc, w śmiertelnym strachu, Na wyrok tak niespodziany,
Wyniosły się co prędzej łosie i jelenie,
Żubry, woły, daniele, kozły i barany. Wtem, jakiś Zając, lękliwe stworzenie, Widząc na murze swych uszu cień długi:
«Niema co czekać, rzecze, bierzmy za pas nogi; Lwa jegomości zbyt gorliwe sługi
Gotowe przez omyłkę uszy wziąść za rogi.
Bądź zdrów, Świerszczu sąsiedzie: idę w obce kraje!...
Choćbym te... wiesz, co sterczą... przyciął na dwa cale,
Jeszcze bałbym się zostać. — Co też waszeć baje!
Świerszcz rzecze; toż to uszy, a nie rogi wcale. — Wiemci ja o tem, Szarak mu odpowie, Że nie mam rogów na głowie; Lecz w tem cały szkopuł leży, Że często głodną bywa Lwa przyboczna rada:
Więc, choć jestem Zającem z dziada i pradziada,
Choć dowiodę, przysięgnę, nikt mi nie uwierzy.»
Stary Lis, co sto razy był peregrynantem,
(Podwójną prawie chytrość dała mu natura)
Wielki zjadacz królików, wielki łapikura,
Gdy szedł, na milę w koło czuć go było frantem.
Lecz i nań dopust boży spadł jednego razu,
Dobrze odwietrzonemu nie umknął żelazu;
Życie zratował, ale ogona postradał.
Myśli, jakby tu pokryć tak sromotną wadę;
Właśnie też wtedy Lisy zeszły się na radę.
Poszedł na nią, głos zabrał i w ten sposób gadał:
«Bracia! póki przesądy będą nami rządzić, Nie możemy, tylko błądzić;
Że nasz dziad nosił ogon, i my go nosimy:
Innej przyczyny niema. Lecz, gdy w rzecz wejrzymy, Na cóż on się przyda, proszę? Próżno się po prochu szasta, Albo się w błocie zachlasta! Więc ja z miejsca mego wnoszę,
Żeby tych niepotrzebnych pozbyć się ciężarów.»
Ktoś mu rzekł: «Przyrodzenia nie gardzimy darów, Możemy jednak pójść za twym przykładem; Ale obróćno się zadem!» Aż tu zaraz pełno huku, Jak się wezmą wszyscy śmiać do rozpuku. «Ach! jakiż teraz nielusy! A pfe kurta, a pfe kusy!» Szpetność się jego wydawała jawna: Tajemne części nie miały zasłony; Lisy więc noszą ogony, Jak nosiły z dawien dawna.
Była to jedna staruszka w Warszawie;
Miała dwie służebnice, Magdeczkę i Kachnę,
O których powiadają, że w przędzenia sławie Przeszły lidyjską Arachnę.
Częstokroć dobry przymiot niewygodny bywa.
Napędzała je często baba do roboty, Z wieczora, paląc łuczywa;
Alić znowu, jeno brzask, fruczą kołowroty: Tak do nocy od poranku Musiały prząść bez ustanku. Kiedy było blizko rana, Kogut piał jak opętaniec; Baba zaraz hyc z tapczana. Porwawszy na się zbrudzony odziewek, Biegła rozświecić kaganiec, A potem prosto do dziewek.
Te w grochowinach śpiące po pracy głęboko. Jedna się poczęła drapać, A druga, jedno otworzywszy oko, Chce jeszcze troszkę pochrapać;
Lecz darmo, bo nad głową hałasuje jędza: «Wstajcie, dziewki! gdzie jest przędza?»
Musiały zatem wstawać, murkocząc pod nosem: «Czy cię piekielnik rozpierzył, psi ptaku, I z twoim przemierzłym głosem! Przybeczysz ty twego gdaku.» Słowo do słowa, nakoniec się zdarza,
Że zagniotły złośnice pana ekscytarza.
Aleć im to zabójstwo nie zdało się na nic:
Bo, nie mogąc rozeznać dnia i nocy granic,
W nocy Baba latała jak kot zagorzały; Dziewki więc jeszcze mniej spały.
Trafiły tedy z deszczu pod rynnę niebogi.
Onego czasu, gdy Zefir ciepławy Szrony pozmiatał i odmładzał trawy,
Gdy poczynało strawy brakować w stodole, Poszły bydlęta żywić się na pole.
Pewny Wilk także wtedy spacyerem chodził,
Który się całą zimę rozmyślaniem bawił; Wielki post wiernie odprawił, Przez co się wielce wygłodził.
Po zejściu więc skorupy bieżąc koło błonia,
Ujrzał na świeżą trawę puszczonego Konia.
Co za radość! lecz chudziak, bojąc się nie sprostać: «Szczęśliwy, rzecze, ktoby ciebie schrupał.
Ej! czemuż ty nie baran, byłbym cię już łupał,
A tak muszę frantować, ażeby cię dostać...
Frantujmyż.» Bierzę zatem ułożoną minę,
Stąpa z partesów nakształt spasłego prałata, Powiada się być uczniem Hipokrata,
Ziółek szukanie, kładzie za drogi przyczynę, Których zna moc i własności,
I chce oddać usługę jego końskiej mości;
Gdyż paść się tak, nie będąc wiązanym na linie, Znaczy słabość w medycynie.
Lekarstwo tedy gratis oświadcza mu w duszy. Pan Ogierowicz (nie w ciemię go bito) «Mam, rzecze, uczciwszy uszy,
Sprosny wrzód, który mi się zakradł pod kopyto.
— Nie troszcz się, moje dziecię, jespan medyk powie; Z leków skutecznych wzrosła moja sława:
Każemy się natychmiast ustąpić wrzodowi,
I cyrulictwo bowiem jest moja zabawa.» Tymczasem z tyłu zachodzi,
Rzkomo nogę ogląda, a do brzucha godzi.
Zwąchnął Koś, i nie chcąc tego czekać losu, Podnosząc nogę ochotnie, Z całej siły tak go grzmotnie, Iż w paszczy narobił bigosu.
Nie szczędźcie sił i trudu: praca w pocie czoła,
Oto skarb, co przynosi najpewniejsze zyski.
Bogaty Rolnik, czując zgon już blizki,
Synów swoich do izby w tajemnicy woła
I rzecze: «Pamiętajcie, nie sprzedawać ziemi,
Którą ja uprawiałem rękami własnemi.
Jest w niej skarb zakopany; gdzie? nie wiem dokładnie,
Lecz poszukajcie pilnie, a przy dobrej woli Z pewnością w ręce wam wpadnie.
Wnet po żniwach, w jesieni, weźcie się do roli,
I od skiby do skiby rydłem skopcie całą, Ażeby jednej grudki nie zostało; Skrzętnie pracujcie: niechaj wasze dłonie Każdą piędź ziemi poruszą.»
Zmarł Rolnik, a synowie stają na zagonie,
Kopią skibę za skibą, każdą grudkę kruszą, Tak, że po roku, łan dobrze sprawiony Podwójne wydał im plony.
Pieniędzy nie znaleźli. Lecz ojciec sędziwy Mądrze postąpił w ostatniej godzinie,
Dając synom naukę, na ich własnym czynie, Że praca, to skarb prawdziwy.
Wieku płodnego w cuda i dziwy,
Mówią, że Babia tak się wzdęła góra,
Iż wszelki na świecie duch żywy,
I cała nawet zlękła się natura.
Strasznego nazbyt coś miała porodzić;
Gdy już zaczęła pora nadchodzić,
Ogromnym stękiem jawiła swe bóle;
Wstrzęsły się lasy i poblizkie pole, Uwięzły w swych brzegach rzeki,
Wszystkie pagórki, wszystkie okolice
Zważają na tak dziwną tajemnicę.
Nie było jeszcze to nigdy przed wieki. Wszyscy i ze wsi, i z miasta, I mężczyzna, i niewiasta
Zbiegli się na ten widok, i zdaleka,
Co ztąd wyniknie, każdy patrząc czeka:
Rzecz bowiem nowa i cud, daj go Bogu, Góra w połogu.
Wszyscy w zdumieniu mówią: «Obaczymyż, Co tak ogromnę brzemię Wyda na ziemię.» Aż tu wtem drobna wypadnie mysz.
Przypowieść owa, często prawdziwa, Z tej tu potwierdza się góry, Że z wielkiej zazwyczaj chmury Mały deszcz bywa.
Tuż ponad studnią głęboką, Na samym zrębie, legł mały chłopczyna: Ziewnął, wyciągnął się, przymrużył oko,
Potem drugie, — i wreszcie, na twardym kamieniu, Jakby na łóżku swem, chrapać zaczyna.
Ręczę, człowiek rozsądny, w takiem wydarzeniu Utonąłby niezawodnie. Szczęściem, Fortuna w pobliżu się zjawia,
Spostrzega malca, budzi go łagodnie I tak przemawia:
«Życie tobie ocalam, nieroztropne dziecię! Gdybyś był wpadł w tę głębinę, To na mnie każdy, zwykłym trybem w świecie, Złożyłby twej śmierci winę, Choć sam swej zguby byłbyś sprawcą przecie. Czy twoja płochość jest dziełem mej woli?
Sam odpowiedz.» To rzekłszy, zniknęła w oddali.
Słusznie Fortuna na ludzi się żali: Zbyt często człowiek, w niedoli, Na nią winę całą składa,
I za to, co sam zbroił, ona odpowiada.
My płodzim głupstw tysiące; lecz zawsze i wszędzie
Człowiek jest arcymądry, a Fortuna w błędzie.
Pan konsyliarz Tem-gorzej odwiedzał chorego
Razem z panem Tem-lepiej, swym zacnym kolegą;
I, jak to wśród lekarzy przytrafia się wszędzie,
Tem-gorzej mówił: «umrze,» Tem-lepiej: «zdrów będzie.»
A że każdy odmiennej chciał użyć metody, Więc chory, dla świętej zgody, Pana Tem-gorzej jął zażywać leki, I wkrótce zasnął... na wieki.
Ztąd zaś nowe do sprzeczek wynikły powody,
Bo obaj przytaczali, na swoją obronę,
Ten domyślność, a tamten mikstury wzgardzone.
Jeden mówił: «Wszak zgadłem, choć kolega przeczył, Że musi umrzeć nasz chory.
— Cóż z tego? mówił drugi; gdybym ja go leczył, Byłby zdrów do tej pory.»
Kto pragnie wszystko posiąść, ten wszystko postrada. Słuszna to sknerów zapłata. Miał człowiek Kwoczkę; lecz Kwoczkę nielada: Ósmy cud świata! Bo choć nazwiecie to bajką, Jednakże wiedzcie, że każdego rana, Dla swego pana, Niosła szczerozłote jajko.
Lecz dla łakomcy było to zamało; Koniecznie mu się zdawało Że skarby znajdzie w swej kwoce; Więc myślał nad tem dnie całe i noce, Aż w końcu zarżnął i rozpłatał całą; Lecz napróżno skarbów szuka:
Po niewczasie zobaczył, lejąc łez potoki,
Że była taką samą, jak i inne kwoki.
Oto dla chciwców nauka! Wszak niezbyt dawno dość takich widziano, Co chcąc miliony zyskać jak najprędzej, Stami tysięcy frymarczyli rano, A w wieczór doszli do nędzy!
Był to niechybnie pierwszy Osioł w świecie. Dźwigał relikwie na grzbiecie, I przystrojony w szkarłaty
Kroczył z nosem zadartym, jak paw napuszony,
Mniemając, że to jemu oddają pokłony,
Jemu palą kadzidła i rzucają kwiaty.
«O Ośle! ktoś mu rzecze, co się waści marzy?
Swojego zbawcę, swego dobrodzieja Skubać i ogryzać zacznie.
Ten czyn niewdzięczny nie uszedł bez kary.
Słysząc szmer liści, zażarte ogary Wpadły w Jelenia ukrycie,
I w znieważonej przez siebie winnicy Postradał życie.
Wąż, sąsiad zegarmistrza, (sąsiad... daj go katu!) Głodem dręczony, wybrał się na łowy; Wpełznął chyłkiem do warsztatu, Gdzie leżał pilnik stalowy, I w braku jadła, nikczemna gadzina, Zjadliwym zębem stal twardą Kąsać zaczyna. «O ty prostaku! rzekł Pilnik z pogardą,
Na co się kusisz daremnie? Nim jeden pyłek stali zetrze ze mnie Taki jak ty gad bez czoła, Wprzód wszystkie zęby połamie. Wiedz, że tylko czasu ramię Skruszyć mnie zdoła.»
Wy, co pozorem wiedzy błyszczycie na świecie,
Zoile, pełni dumy, chytrości i jadu! Na wielu dziełach, które kąsać chcecie, Ząb wasz, choć ostry, nie zostawi śladu.
Niech się nikt z cudzej nie natrząsa biedy, Bo może wkrótce ten sam los go spotka.
Na polu, zdala od leśnej czeredy, Żył Zając i młoda trzpiotka,
Kuropatwa, więc płocha i nietęgiej głowy, Lecz gadulska i złośliwa. Pewnego ranka, trąbka się odzywa:
Strzelcy ruszyli na łowy. Zajączek, strwożony wrzawą, Umyka żwawo, Psy za nim w tropy; już uszedł pogoni, Alić znienacka rażony Postrzałem ognistej broni, Ledwie zdołał przez zagony Dowlec się na legowisko; A psy grały tuż, tuż blizko. W śmiech Kuropatwa: «Gdzież twe nogi rącze! Cóż to waszmość tak się plącze?
Bądź zdrów! już pieski na pogrzeb ci dzwonią! A mnie przed strzałem i przed pogonią Skrzydła uchronią!»
Gdy tak szydząc z Zająca, do lotu się zrywa,
Uderzył na nią jastrząb, i padła nieżywa.
Po wieloletnich zawiściach, najazdach,
Zjadaniu sobie piskląt nawzajem po gniazdach, Pogodził się Orzeł z Sową. Traktat pokoju tak brzmiał słowo w słowo: «Zamiast swe gniazda napadać, Dzieci wzajem sobie zjadać, Odtąd, przodków obyczajem,
Przeciw obcej napaści brońmy ich nawzajem.»
Po tak przykładnej umowie, Przyszła myśl Sowie Zapytać Orła: «Ależ, panie bracie, (Wybaczcie, jeśli was nudzę) Czy tylko dobrze moje dziatki znacie?
Żebyście ich nie zjedli, w mniemaniu, że cudze.
— Znam je, odpowie Orzeł, tak... zdaleka... trochę,
Są nieco szare, bure, głupowate, płoche... Lecz dla pewności zapoznaj mię z niemi. — Wolę opisać; słuchaj: to czyste anioły, W piękności nic im nie zrówna na ziemi,
Dowcipne jak jastrzębie, krasne jak sokoły; A nawet (przebacz, bo to prawda święta)
Daleko są zgrabniejsze niż twoje orlęta, Choć wam królewską cześć oddają szpaki. Słowem, wszelkie inne ptaki Znikną przed niemi tak jak cień przed słońcem; Koniec końcem...
— Już dosyć, przerwie Orzeł, przyjaciółko miła, Tak dobrześ mi je skreśliła,
Że niepodobna zbłądzić; żegnam cię, bądź zdrowa.» Niedługo atoli, Sowa
Wróciwszy raz do gniazda nakarmić wyrostki (Swe anioły tak nazwane), Znajduje z nich tylko kostki I główki poodgryzane!... Więc w gorzkie żale, «Dziękuję waszeci,
Ujrzawszy Orła krzyknie, tak to więc wspaniale Szanujesz zdrajco przymierze?
— Alboż to, rzekł zdziwiony, twoje były dzieci? Ja byłbym przysiągł, że to nietoperze!
Gdzież takie łby szkaradne mogły mieć twe sówki, Te ślepie jak trzygroszówki, Dzioby jak pazury kocie!...
— Dobrze ci tak, zawoła, siedząca na płocie Kraska, zadarłszy ogona; Po coś głupia, zaślepiona, Dzieci twoje przechwaliła I Orła w błąd wprowadziła?»
I ja też tę bajeczkę poświęcam dla matek,
Które lubią przesadzać pochwałę swych dziatek.
Lew, mając wydać wojnę, rozesłał hetmanów Do puszcz i gajów, do stajen i obór,
Aby ze swojskiej rzeszy i drapieżnych stanów Do wojska zarządzić pobór.
Gdy rekrutów zebrano, Lew, wedle gatunku, Różne zwierzętom nadał przeznaczenie:
Do jazdy powołano Konie i Jelenie; Słonie w wojennym rynsztunku
Wybrano do przedniej straży, A Wielbłądy do bagaży; Szturmem fortece brać miały Niedźwiedzie, Lisów użyto na szpiegi,
Małpom zaś rozkazano harcować na przedzie I zmyślonemi draźnić attaki Wrogów szeregi.
«Odpraw Królu, ktoś rzecze, Osły i Szaraki:
Ci tchórze, tamci głupi; cóż nam po tym tłumie?»
Lew na to: «Wszelka pomoc coś na wojnie znaczy,
I kto mądry, z wszystkiego zysk wyciągnąć umie.
Wrzaskliwych Osłów wezmę na trębaczy, A na sztafety i gońce, Użyję trwożne, lecz zwinne Zające.»
Dwaj strzelcy, Piotr i Michał, w wielkiej byli biedzie: Chłodno i głodno, i pustki w kalecie; Więc do kuśnierza. «Słuchajcie, sąsiedzie,
Kupcie skórę niedźwiedzia; takiej nie znajdziecie Na całym świecie;
Bo to wielka, jak wrota od pańskiej stodoły; Można nią poszyć dach na naszej chacie; A włos!.. o, tyli... czarniejszy od smoły,
Istna pierzyna, miękki, jedwabisty... Ot, krótko mówiąc, jak ją odprzedacie, Sto na sto, zarobek czysty. — Ha, to pokażcie. — Ba! nasz niedźwiedź w boru, Lecz jutro, słowo honoru, Pójdzie do jatek.» Targ w targ, przybili; i wziąwszy zadatek Poszli na łowy. Aż tu, jak wołany, Niedźwiedź sprzedany i zadatkowany Wprost na nich bieży. Myśliwcy w nogi: ten w prawo, ten w lewo. Piotr co tchu wylazł na drzewo,
A Michał brzdęk na ziemię, i jak martwy leży, Bo słyszał kiedyś, gdzieś, że w takiej biedzie
Udawać nieboszczyka, to sposób jedyny; Gdyż całe plemię niedźwiedzie Ma wielki wstręt do padliny. Głupi Niedźwiedź dał się złudzić. Patrzy, człek leży zdrętwiały i blady: Mniema że umarł, lecz bojąc się zdrady Wącha, obraca, próbuje przebudzić, Potrąca łapą, za oddechem śledzi.
«To trup, powiada wreszcie, żer nie dla niedźwiedzi; Uchodźmy, bo cuchnie srodze.» Parsknął, nos przetarł i znikł gdzieś na drodze. Piotr złazi z drzewa, biegnie do Michała: «Żyjesz, bracie? Bogu chwała! Marłem ze strachu, jak cię Niedźwiedź macał
I łapą swoją obracał...
Ale co on takiego szeptał ci do ucha,
Gdy leżałeś jak kłoda, zadarłszy nos w górę?
— Rzekł mi: gdy jesteś tchórzem, nie udawaj zucha,
Najprzód zabij niedźwiedzia, potem sprzedaj skórę.»
Osioł, ukrywszy swą lichą figurę W lwią skórę, Puszył się, udawał zucha I trwogę szerzył dokoła. Lecz wreszcie kawałek ucha Sterczący z pod lwiego czoła Zdradził go przecie.
«Dam ja tobie, hultaju!» młynarz Jan zawoła,
I wnet porwawszy dębczaka,
Dalejże panu Osłu wywijać po grzbiecie.
A ci, co nie odgadli oślego przebrania,
Mówili z podziwieniem: «Zkądże śmiałość taka,
Że kmotr Jan lwa srogiego do młyna zagania?»
Te słowa przydać się mogą Niejednemu junakowi, Co pobrzękując ostrogą Mieni się wielkim rycerzem, A męztwo jego stanowi Mundur ze złotym kołnierzem.