Bajki (La Fontaine)/Księga czwarta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean de La Fontaine
Tytuł Bajki
Podtytuł Księga czwarta
Wydawca Jan Noskowski
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Noskowski i inni
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGA CZWARTA.


BAJKA  I.
LEW ZAKOCHANY.
DO PANNY DE SÉVIGNÉ.

Onego czasu, kiedy to zwierzęta
Po ludzku mówić umiały,
Chciał się z człowiekiem bratać lew zuchwały
I z rąk cór Ewy brać hymenu pęta,

Mieniąc się godnym ludzkiej parenteli
Po mieczu i po kądzieli.
Czemu nie? wówczas każdy lew mógł przecie
Z nami o lepszą iść śmiało:
Miał rozum, męztwo, a przytem, na grzbiecie
Grzywę wspaniałą.
Otóż, Lew pewien jaśnie oświecony
Ujrzał pasterkę na kwiecistej łące
I wnet, wyznając afekta gorące,
Chciał ją zaszczycić mianem swojej żony.
Ojciec dziewicy chętnie byłby gotów
Wziąść lada chłystka za zięcia,
Byle się pozbyć zalotów
Zakochanego zwierzęcia.
Dać? szkoda córki; nie dać? strach nielada:
Przeciw Lwu opór daremny;
A dziewica (któż serce kobiety wybada?)
Mogła, na przekór ojcu, zawrzeć ślub tajemny:
Bo każde dziewczę (choć się przyznać nie chce),
Mile po serduszku łechce
Wzrost wspaniały, gęsta mina,
Bystre oko, męztwo, siła,
Bujny wąsik i czupryna.
Więc córeczka lwy lubiła,
Ceniąc wszystkie te przymioty;
Ojciec zaś nie miał ochoty
Wręcz rozprawić się z kochankiem
I zakończyć Lwa zaloty


LEW ZAKOCHANY.

Grochowym wiankiem.
Rzekł zatem: «Chętnie powierzę
Jedyne dziecię twej pieczy;
Lecz strach mi, wyznaję szczerze,
Że ją twój pazur skaleczy
Przy nieostrożnej zabawie,
Lub ząb draśnie w pocałunku.
Jednego przeto warunku
Zechciej dopełnić łaskawie:
Niech ci pazury obetną,
Kły ostrem zgładzą żelazem,
A zyskasz postać mniej szpetną
I czułość żony zarazem;
Bo skoro trwogę ukoi,
Która dziś serce jej dręczy,
Ten dowód miłości twojej
Tkliwą pieszczotą odwdzięczy.»
Uwierzył Lew, miłosnym szałem zaślepiony:
W jednej chwili postradał zęby i pazury,
I został, jak forteca, gdy zburzą jej mury,
Niezdolny do napaści, ani do obrony.
A wtem zażarte wypadły brytany:
Uległ po krótkim oporze.

O miłości! kto dźwiga twe złote kajdany,
Ten na zawsze z rozsądkiem pożegnać się może.






BAJKA  II.
PASTERZ I MORZE.

Ponad skały i rzeczki
Pędził Pasterz owieczki;
Gdy zeszło zorze,
A ujrzał Morze,
Jak wspaniałe, dostojne,
Jak w zaciszu spokojne,
Jak się lśniły po wodzie
Blaski słońca przy wschodzie,


PASTERZ I MORZE.

Zakochał się w żywiole.
Więc rzekł: «Płynąć ja wolę,
Niż się tułać po ziemi
Z owieczkami mojemi.»
Sprzedał je więc i z stratą.
A za to
Nakupował daktylów, na okręt zgromadził.
Płynął Morzem; a gdy go wiatr przeciwny zdradził,
W złą chwilę
Stracił okręt i daktyle.
Więc do owiec nieborak: a gdy je pasł znowu,
Zoczył Morze. Wspomniawszy na korzyść z obłowu
Rzekł, kłaniając się nizko raz, drugi i trzeci:
«Mówię to i z przysięgą powtarzam waszeci:
Bądź jeszcze pozorniejsze,
Bądź jeszcze spokojniejsze,
Lśnij się, jak chcesz, w pogodzie,
W zachodzie i we wschodzie;
Wiem ja, co cię łagodzi,
Wiem ja, o co tu chodzi:
Chciałoby się daktylów?... nie uda się sztuka.
Panie Morze! ostrożny, kto się raz oszuka.»

Krasicki.






BAJKA  III.
MUCHA I MRÓWKA.

Ze skrzętną Mrówką Mucha spór wiodła:
«Ty, co po ziemi pełzasz nikczemnie,
Jak śmiesz, istoto nędzna i podła,
Wyższą się mienić nademnie?
Wszak ja w Jowisza mieszkam świątyni,
Z arcykapłanem siadam do stołu:
Gdy bogom ofiarę czyni,
Jem i piję z nim pospołu.

Ty, w pocie czoła, do swej zagrody
Przez pół dnia wleczesz maleńkie ziarno,
I gryząc z głodu zdobycz tak marną,
Mniemasz królewskie spożywać gody.
Przyznaj, że miłość własna cię mami:
Ja chyżem skrzydłem walczę z wichrami,
Ja, kiedy zechcę, to się sadowię
Na książąt i królów głowie,
A strój, co każdej kobiety
Wzmaga wdzięki i zalety,
Muszką się zowie.
— Płoche to słowa, Mrówka odpowiada;
Nie pomnisz, widzę, jaki los cię czeka:
Wszakże i złodziej nieraz do świątyń się wkrada,
Aż go w końcu dosięgnie mściwa dłoń człowieka.
Przechwalasz się, że królom brzęczysz nad uszami:
Ale taki sam zaszczyt i osłów nie mija.
Jak brzydkim płazem, tak człek gardzi wami,
Zewsząd wygania, zabija,
I sposoby wszelakiemi
Usiłuje ród wasz cały
Zgładzić z tej ziemi.
Przestań się chełpić: już kres niedaleki
I życia twego i mniemanej chwały.
Gdy tchnienie zimy lodem zetnie rzeki,
Kiedy śniegu całun biały
Zdrętwiałą przykryje ziemię,
Wtedy całe twoje plemię

Chłodem i głodem zwalczone,
Zginie, jak giną próżniacy.
Ja zaś, w owocach swej pracy
Znajdę od nędzy obronę,
I podczas zimowej pory
Nie doznam głodu ni słoty.
Ale dość na tem: wracam do roboty;
Mego śpichrza i komory
Nie zapełnią puste słowa:
Idę ziarn szukać. Bądź zdrowa!»






BAJKA  IV.
PAN I OGRODNIK.

Jakiś niby z waszecia, objął kiedyś w spadku
Wiejską zagrodę, pole i ogród w dodatku,
Skromny sad kmiecy; lecz mu się zdawało,
Że to ogród jakich mało:
Więc żywopłotem otoczył go wszędy,
Warzywa zasadził w grzędy,
Szczepił jabłonie i gruszki,
A dla Małgosi, na wianki,

Był krzak jaśminu, trochę macierzanki
I koło dróżki
Róża kwitnąca.
Wtem, licho wniosło zająca.
Wkradł się pomiędzy zagony
Gość nieproszony,
Młode listki skubał z rzepy,
Zjadał sałatę, kapustę,
Z kory poogryzał szczepy
I wszelką czynił rozpustę.
Tropił Ogrodnik i ścigał natręta;
Lecz, gdy mu wreszcie konceptu nie stało,
Przed Jaśnie Pana wytoczył rzecz całą.
«Ten rabuś, rzecze, ta bestya przeklęta
Już mi kością w gardle stoi;
Jak wąż umyka z pod kija,
Wszystkie zasadzki omija
I kamienia się nie boi:
Istny djabeł, nie zając! — Skończą się te psoty,
Odrzekł Jaśnie Pan łaskawie;
Djabeł nie djabeł, ja mu łaźnię sprawię:
Niechno mój Doskocz weźmie go w obroty,
Zje licha szarak, jeśli się wywinie.
Jutro ciebie nawiedzę: zrobim polowanie
I kot, co tyle zbroił, tobie się dostanie.»
Jakoż przybył nazajutrz w porannej godzinie,
Za nim sług cała zgraja, dojeżdżacze, charty.
«Trzeba coś zjeść, Pan rzecze; głodnym nie na żarty:

Zając może poczekać. Wszakże masz kurczęta?
A o koniach i ludziach niech też waść pamięta.
Panienko, prosim bliżej! Jakże ci na imię?
Małgosia?... Bardzo ładnie; a kiedyż wesele?
Siądźże tu, przy mnie; porzuć ceregiele:
A jak z serduszkiem? może jeszcze drzymie?»
I bez skrupułu ściska białe dłonie,
Chwali urodę,
Głaszcze pod brodę;
Małgosi wstyd pali skronie,
Płacze, broni się i dąsa.
A ojciec głową potrząsa.
W kuchni tymczasem tartas jak we młynie:
Praży się, smaży i piecze.
Drew zbrakło: szczepy z sadu płoną na kominie.
«Śliczne, widzę, masz szynki, poczciwy człowiecze.
— Niech służą Jaśnie Panu. — Dziękuję ci szczerze
I szarakiem odpłacę miły upominek:
Warte szynki zająca, a zając wart szynek;
Niech je zaraz Walenty do dworu zabierze.»
Dano wreszcie śniadanie: Pan za trzech zajada,
Pije zdrowie Małgosi, ojca jegomości,
A na dziedzińcu hula służalców gromada,
Chrupią owies rumaki, charty gryzą kości.
«Na koń!» Pan krzyknął; i myśliwców rzesza
Z wrzaskiem i śmiechem do sadu pospiesza.
Hajże za kotem tędy i owędy:
Tratują krzewy i grzędy.

«Płot rozrąbać! Pan woła: Utorować drogę!
Przecież przez płot na koniu wyjechać nie mogę!»
Jękły ostre siekiery: kot, w kapuście skryty,
Zobaczył otwór; więc, nie tracąc czasu,
Wziął nogi za pas i drapnął jak zmyty
Prosto do lasu.
Puszczono charty: za chartami z tyłu
Pobiegł Pan i dojeżdżacze.
Gracz szarak jak piłka skacze,
Wyprzedził czeredę całą
I zniknął gdzieś w kłębach pyłu.
Nie wiem, co się dalej stało;
Ale Ogrodnik został sam wśród sadu
I łamiąc ręce, oblicza swe straty:
Przepadły grzędy warzyw i sałaty,
Dyń, ogórków ani śladu;
Złamane drzewka, żywopłot wycięty,
Słowem, straszliwe pustkowie.
Więc rzekł, boleścią przejęty:
«Ot, jak się bawią panowie!
W jedną godzinę zniszczyli mnie więcej,
Niżeli tysiąc zajęcy!»

Z równemi sobie jeżeli masz zwadę,
Własnym rozumem zwalczaj przeciwnika;
Bo gdy mocniejszych poprosisz o radę,
Czeka cię los Ogrodnika.






BAJKA  V.
OSIOŁ I PIESEK.

Dobrze to dawne powiada przysłowie,
Że koń nie skoczy nad siły.
Jeśli niebiosa komu odmówiły
Wdzięku w postaci, układności w mowie,
Ten zgrabnym i dowcipnym nigdy nie zostanie.
Szukać, czego Bóg nie dał, daremne staranie:
Człek wtedy, zamiast pieszczot, śmiech zyska niewieści,
I wyjdzie na zalotach, jak Osioł z powieści,

Co zazdroszcząc Pieskowi, chciał go naśladować,
I jak on, swego pana głaskać i całować.
«Bodaj to psem być! mówił sam do siebie;
Jak się to licho z państwem pobratało!
Jak się to spasło na próżniaczym chlebie!
A ja tymczasem, za swą pracę całą
Mam garstkę siana i plag, co się zmieści.
Zkąd Psu ta łaska? Ot, łapę podaje;
Wielka mi sztuka!... A pan za to pieści,
Pani całuje i daje przysmaki.
Dalipan, dziwne zwyczaje!
Ja, com nie pies, lecz Osioł, i nie ladajaki,
Do łask pańskich tem większe prawo rościć mogę.»
Tak myśląc, i dowcipem własnym zachwycony,
Skoczył do pana, podniósł zabłoconą nogę
I kopytem po twarzy głaskać go zaczyna,
Czule przytem oślemi przemawiając tony.
«Tfu! w imię Ojca i Syna!
Co to ma znaczyć?» pan woła zdumiony;
«Hej, kija!» Wnet parobków zbiegła się gromada,
Ten Osła batem kropi, ów drągiem okłada:
Srodze zbity powrócił do swojej roboty,
I na tem się skończyły Osiołka zaloty.






BAJKA  VI.
WALKA ŁASIC ZE SZCZURAMI.

Plemię Łasic, jak wiecie,
Od lat przeszło tysiąca
Spokój Szczurów zamąca.
Nie stałoby na świecie
Dzielnych rycerzy onych,
Myszeidą wsławionych
Twarogusów, Szperkasów
I Parmezanidasów,

Gdyby nie to, że nory
Z wąziutkiemi otwory
Jako tako ich chronią
Przed łasiczą pogonią.
Lecz, gdy pewnego lata
Był urodzaj na Szczury,
Król ich, mężnej natury,
Zebrał z całego świata
Hufce liczne i zbrojne,
I podążył na wojnę.
Walecznych Łasic rzesza
Przeciw wrogom pospiesza,
I wszczęła się rozprawa,
Wielce sroga i krwawa.
Z równym zapałem pono
Z obudwu stron walczono:
Tysiące mężnych padły;
Niejeden Szczur zajadły
Wieczną okrył się chwałą;
Ale płoche zwycięztwo
Hufcom Łasic sprzyjało.
Daremne było męztwo
Gryzandra, Schabowicza,
Słonino-Lizowicza
I innych pułkowników,
Co okryci kurzawą
Biegali w lewo, w prawo
I wśród groźnych okrzyków

Wiedli szeregi swoje
Na ostateczne boje:
Dzielne Łasic attaki
Zniosły wszelkie zapory,
I Szczury nieboraki
Jęły zmykać do nory.
Udało się hołocie
Unieść życie i zdrowie,
Lecz w bezładnym odwrocie
Wyginęli wodzowie;
Bowiem każdy na grzbiecie
Dźwigał różne rupiecie
Jako znak dostojeństwa,
I broń — dla bezpieczeństwa.
Na te stroje i zbroje
Ciasne Szczurów podwoje!
Więc z wodzów mało który
Mógł się zmieścić do dziury;
Krwawą cierpiąc pokutę
Za tchórzostwo i butę,
Legli na bojowisku:
To im strój przyniósł w zysku.






BAJKA  VII.
DELFIN I MAŁPA.

Był to, jak mówią, od wieków
Zwyczaj u Greków,
Że dla rozrywki w morskiej podróży,
Brali z sobą na okręta
Małpy i różne zwierzęta.
Raz, okręt taki, wśród burzy,
W pobliżu Aten uderzył o skały.


DELFIN I MAŁPA.

Zatonął; lecz delfiny pląsające w fali,
Rozbitkom ratunek dały.
Nic dziwnego: wszak Pliniusz te zwierzęta chwali
I powiada najwyraźniej,
Że z ludźmi żyją w najszczerszej przyjaźni;
A gdy Pliniusz tak powiada,
Na słowo wierzyć wypada.
Otóż w popłochu, jeden Delfin młody,
Więc nierozważny, dobył Małpę z wody:
Złudzon pozorem, za człeka ją bierze,
Na swój grzbiet dumnie sadowi
I dźwigając głupie zwierzę
Zaczął płynąć ku brzegowi.
Wtem, pyta: «Powiedz, o luba istoto,
Czy z Aten jesteś? — Znają mnie tam wszędzie,
Odrzecze Małpa, i mogę z ochotą
Dopomódz ci w każdym względzie:
Może chcesz wygrać proces w trybunale?
Mam tam krewnych na urzędzie;
Wiedz, że mojej rodzinie przypadły w udziale
Wszystkie zaszczyty: cała miejska rada
Z mych braci, wujów i stryjów się składa;
Nawet i ja do rządów mięszam się potrosze.
— Dzięki ci, rzecze Delfin; lecz powiedz mi, proszę:
A Pireus? nie znam go, lecz słyszałem wiele...
— Co, poczciwy Pireus? myśmy przyjaciele,
Przerwie Małpa; dziś nawet z obiadem mnie czeka.»
Pomylił się zwierz głupi w kłamliwym zapędzie

I wziął nazwę przystani za imię człowieka.

Takich ludzi pełno wszędzie:
Któż z nas owych kłamców nie zna,
Co dla omamienia gminu
Pocztą jeżdżą do Londynu
A okrętem aż do Drezna?
Chiny, Peru, Egipt, Chili,
Wszystko znają, wszędzie byli;
A nie wiedzą ani słowa,
Gdzie Kraków lub Częstochowa.

Delfin spojrzał zdziwiony i zaśmiał się szczerze:
Lecz widząc, że uwiedzion człowieczą postawą,
Wyciągnął z morza tylko bezrozumne zwierzę,
Dał nurka, strącił Małpę i popłynął żwawo
Naprawić swą pomyłkę i ratować ludzi,
Klnąc się, że już go nigdy czczy pozór nie złudzi.






BAJKA  VIII.
BOŻEK DREWNIANY.

Stał posąg Bożka w poganina domu:
Nie dopomagał, nie szkodził nikomu,
Bo był drewniany; więc martwy i głuchy.
Poganin czcił go wszakże, nie tracąc otuchy,
Iż Bóstwo, za rozliczne wierności dowody,
Nie poskąpi mu nagrody.
Bo też codziennie, bez miary,
Sypał dary i ofiary:

Codzień kadzidłem dymiły trójnogi;
Codzień, strojny w wonne kwiecie
I ze złoconemi rogi,
Szedł baran lub wół na jatki;
Słowem, żaden Bałwan w świecie
Tak nie opływał w dostatki.
Choć człowiek nieraz pustki miał w kalecie,
Choć nieraz burza zniszczyła mu plony,
Bez skargi znosił głód, niedolę, trudy,
Byle Bożek uwielbiony
Część swą dostawał jak wprzódy.
Widząc wreszcie, że posąg próśb jego nie słucha,
Człek nabrał ducha,
Rozbił Bożyszcze — i znalazł w niem złoto.
«Precz z moich progów, rzecze, o marna istoto!
Gdym tobie niósł daniny, cóż zyskałem na tem?
Gdym cię strzaskał, skarb dajesz. O Bożku zwodniczy!
Jesteś wiernym obrazem bezrozumnej dziczy,
Co głucha na głos prawdy, korzy się przed batem.»






BAJKA  IX.
DUDEK.

Źle ten czyni, kto cudzą rzecz sobie przyswoił.
W pióra się pawie Dudek ustroił
I w tej postawie
Wszedł między pawie.
Poznały zdrajcy świeże rozboje:
Postradał cudze i stracił swoje.
Z tej więc pobudki
Wrócił, gdzie dudki;

A te w śmiech z niego:
«Chciałeś cudzego?
Dobrze ci tak, i nikt cię żałować nie może:
Kiedyś stworzon na dudka, bądź dudkiem nieboże.»






BAJKA  X.
WIELBŁĄD I WIOSŁA PŁYNĄCE PO MORZU.

Człowiek, co pierwszy zobaczył wielbłąda,
Uciekł ze strachem.
Drugi się zbliżył; trzeci już pożąda
Mieć go pod dachem:
Zrobił więc uzdę i okiełznał zwierzę.
Tak nieraz trwoga przejmuje człowieka,
Kiedy nagle i zdaleka
Przedmiot nieznany spostrzeże;

A potem drwi z obawy, skoro ujrzy blizko
Owo, wprzód groźne zjawisko.
Tę prawdę przykład następny okaże.
Nad brzegiem morza postawiono straże:
Te, zobaczywszy w oddali
Że coś płynie wpośród fali,
Rzekły, iż to jest okręt; potem się zdawało
Że to są łódki ogromne;
Z łódek czółenko zrobiło się skromne;
Z czółenka skrzynia; a za chwilę małą
Straże ujrzały, iż to były wiosła,
Które do brzegu morska fala niosła.

Niejeden, co świat łudzi układnem obliczem,
W dali zdaje się wielkim, a zblizka jest niczem.






BAJKA  XI.
SZCZUR I ŻABA.

Kto pod kim dołki kopie, sam w nie często wpada.
Ale morał na potem; a teraz, poprostu
Powiem bajeczkę.
Szczur, żarłok nielada,
Co nigdy nie znał adwentu ni postu,
Pulchny, jak pączek w zapusty,
Gruby i tłusty,
Siedział nad brzegiem kałuży.

«Dzieńdobry, kumie! jakże zdrowie służy?
(Zawoła Żaba wychylona z wody)
Dziś u mnie gody:
Raczże mię nawiedzić, proszę;
Bezpiecznie ze mną płynąc wśród topieli
Poznasz rozkosze
Chłodnej kąpieli,
Zobaczysz nieznane kraje,
Nasze rządy i zwyczaje;
Zdziwią się kiedyś wnuki i prawnuki
Ogromem twojej nauki,
Gdy im o żabach zaczniesz prawić cuda,
Mądrze i gładko jak z księgi.
— Nie wiem, Szczur rzecze, jak się podróż uda:
Żal mi biesiady, lecz szczerze ci powiem,
Że ze mnie pływak nie tęgi.
— To fraszka! przerwie Żaba; przywiążmy sitowiem
Twoją nogę do mojej: ja żwawo popłynę
I ciebie ciągnąć będę; pójdzie nam, jak z płatka.»
Stało się. Jejmość Żaba skacze na głębinę
I łyka ślinkę, myśląc: «Mam cię!... to mi gratka!
To mi kąsek!...» I postać rzuciwszy układną,
Daje nurka i gościa chce pociągnąć na dno,
Łamiąc prawo narodów i święte przysięgi.
Broni się Szczur, jak może; zemsty Bogów wzywa:
Drwi z niego Żaba zdradliwa
I szydzi z Bogów potęgi.
Wtem, jastrząb, co nad wodą zataczał swe kręgi,

Zobaczył biedne stworzenie:
Wpadł nań, i ostremi szpony
Chwycił Szczura, z nim Żabę, wielce ucieszony
Że na obiad odrazu zdobył dwie pieczenie.

Chytrze knowany zamysł niezawsze się ziści:
Często przeciwko zdrajcy obraca się zdrada,
I zamiast niecnej korzyści
Hańba i kara nań spada.






BAJKA  XII.
POSELSTWO ZWIERZĄT
DO ALEKSANDRA MACEDOŃSKIEGO.

Ta bajka, nie wiem dla jakich powodów,
U starożytnych słynęła narodów.
Treść jej opowiem jasno i dokładnie,
A sens moralny niech czytelnik zgadnie.

Stugębna sława rozgłosiła w świecie,
Że jakieś Jowisza dziecię,

Jakiś król macedoński, co na całą ziemię
Zwycięzkie nałożył pęta,
Rozkazał, aby wszelkie tejże ziemi plemię,
Ludzie i wszystkie zwierzęta,
Ryby, owady i ptaki,
Nawet płazy i robaki,
Słowem, co żyje, przybyło bez zwłoki
W grecką krainę,
Złożyć mu hołd i daninę.
Na tę wieść, strach wielkooki
Przejął, żyjące wśród miłej swobody,
Leśne, powietrzne i wodne narody.
Był to cios niespodziany, grom z jasnego nieba:
Lecz gdzie nie można skoczyć, tam podleźć potrzeba;
Zatem wszystkie zwierzęta zeszły się na puszczy.
Słoń, wybrany prezesem, zagaił obrady:
«Mówcie, rzekł, mili bracia, druhowie, sąsiady!
Niech każdy po kolei swe zdanie wyłuszczy.»
Więc ten i ów, chcąc płynną zajaśnieć wymową,
Zabierał słowo;
Lecz krótko przemowy trwały:
Przyjęto wszystkie wnioski i uchwały,
Bo wszyscy z góry już wiedzieli o tem,
Że muszą, pomimo chęci,
Pójść z pokłonem i ze złotem.
Więc Małpę zgodnie na posła wybrano,
A dla pamięci,
Co miała rzec, napisano.

Z haraczem za to największy był skweres:
Zkąd wziąść pieniędzy, gdy niema intraty?...
Wtem, jakiś bankier bogaty,
Widząc, że dobry trafia się interes,
Wydobył z biedy stroskane zwierzęta
I ile chciały, pożyczył;
Tylko czterdzieste procenta
Z góry odliczył,
A w zamian, pod przymusem płatne osobistym,
Przyjął od zwierząt weksle na pożyczkę całą;
Że zaś miał rękojmi mało,
A chciał w tej sprawie być czystym,
Więc wziął, tytułem wieczystej dzierżawy,
Lasy i pola, pastwiska i stawy.
Zyskawszy z trudem nieodzowne złoto,
Słoń radził, aby pociągnąć na losy,
Kto poniesie ciężkie trzosy;
Ale ten urząd przyjęli z ochotą
Wielbłąd z Koniem i Muł z Osłem.
Ruszyli więc do stolicy
Wraz z Małpą-posłem;
Wtem, w odludnej okolicy,
Lew o spojrzeniu wyniosłem
Zaszedł im drogę.
«To traf! rzecze; dziś właśnie podróż rozpocząłem,
Lecz mi nudno samemu; więc pójdziemy społem.
Zyskacie na tem: wy mnie, ja wam dopomogę.
Chciałem sam nieść dań swoją, ale powiem szczerze

Iż najmniejszego ciężaru nie znoszę;
Niechaj więc każdy potrosze
Złota odemnie zabierze;
Was to nie strudzi, a mnie będzie lepiej
Walczyć, gdy nas kto zaczepi.»
Lwu dać odprawę, niebardzo bezpiecznie.
Więc (chociaż z miną skwaszoną)
Przyjęto go bardzo grzecznie,
Ciężar na cztery części rozdzielono,
I w dalszą drogę ruszyli posłowie,
Lwa w duszy klnąc, co się zowie.
Lew zaś, żyjąc wygodnie kosztem towarzyszy,
Nie słyszał, lub udawał, ze skarg ich nie słyszy;
I gdy tamtym głód doskwierał,
On kąski co najlepsze, jako król, zabierał.
Przybyli wreszcie na błonie
Różnobarwnym strojne kwiatem:
Istny raj! zimą i latem
Pasły się tam w licznem gronie
Owce hoże i dorodne:
Gaik dostarczał im cienia;
Napoju, kryształ strumienia;
Chłodu, wietrzyki łagodne;
Słowem, w tej cudnej ustroni
Szczęście mieszkało i zdrowie.
Stanąwszy tam, Lew rzecze: «Szlachetni posłowie!
Słabo mi... mam gorączkę... czuję ogień w skroni...
Nie mogę iść... żegnajcie, mili przyjaciele!

Może tu na mą słabość znajdę jakie ziele
Lub inne skuteczne leki.
Wy zaś, nie tracąc czasu, idźcie swoją drogą;
Lecz zwróćcie moje skarby: przydać mi się mogą
Na doktorów i apteki.»
Wyładowano trzosy; Lew radośnie woła:
«Co widzę, o Bogowie! wszak moje pieniądze
Zrodziły córki!... i jeśli nie błądzę,
Nikt ich od matek odróżnić nie zdoła!
Wszystko do mnie należy: i matki i dziatki.»
Jakoż zabrał, co było. Zmięszani skarbnicy
Spakowali swe manatki
I umknęli cichaczem. Mówią, że w stolicy
Przed potomka Jowisza wywiedli rzecz całą,
Skarżąc się na Lwa swawolę.

Ale na cóż to się zdało?
Wszak nigdy kruk krukowi oka nie wykole.






BAJKA  XIII.
ZEMSTA KONIA NAD JELENIEM.

Wiecie zapewne, że dawnemi czasy,
Gdy człek wiódł żywot tułaczy,
Działo się wcale inaczej:
Siedzibą koni w on czas były lasy;
Więc też nieznano siodeł, chomąt, szorów,
Powozów na resorach, bryczek bez resorów,
Tak samo, jak nie znano balów i bankietów,

Szampana, trufli, pasztetów,
I wielu rzeczy, których nie wymienię.
W tych czasach tedy, ku ludzkiej korzyści,
Zaszło następne zdarzenie:
Z bystrym Jeleniem Koń żył w nienawiści;
I żądny zemsty, ścigał czas niemały
Płochliwego przeciwnika
Przez lasy, błonia i skały,
Lecz nie mógł go dopędzić. Wtem, człeka spotyka:
«Znam twoją zręczność, rzecze, udziel mi pomocy.»
Człek go okiełznał, dosiadł i gnał bez wytchnienia
Od poranku aż do nocy,
Póki nie złowił Jelenia.
«Dziękuję ci, rzekł Rumak; bywaj zdrów, człowiecze:
Puść mnie, wracam do lasu. — Hola, czekaj bratku!
Poznałem twe przymioty (człowiek mu odrzecze);
W lesie bieda, a u mnie żyć będziesz w dostatku:
Dam ci pełen żłób owsa, ściółki wyżej brzucha,
I jakie zechcesz wygody.»
Ujrzał Koń, iż dla zemsty pozbył się swobody:
Już było po niewczasie. Człowiek próśb nie słucha,
Wiedzie zdobycz do stajni: i od owej chwili,
Koń został człowieka sługą.

Niecne rachuby często los omyli:
Rozkosz zemsty trwa niedługo,
A gdy przeminie, człek spostrzega z trwogą,
Że ją zapłacił zbyt drogo.






BAJKA  XIV.
LIS I GŁOWA GIPSOWA.

Wielcy bywają nieraz jak zapustne maski:
Gmin bałwochwalczy, do uniesień skory,
Lubi uwielbiać hucznemi oklaski
Nicość, w błyszczące odzianą pozory.
Osioł, jak widzi, tak o wszystkiem sądzi;
A Lis przezorny bada, śledzi, szpera,
I przez to w zdaniu nie błądzi.
Oto przykład: Zobaczył głowę bohatera

Ulaną z gipsu; więc krąży dokoła,
Bacznie ogląda i woła:
«Śliczna robota i głowa nielada;
Tylko mózgu niema wcale!»

Niejeden mędrcem mieni się zuchwale,
A taką głowę posiada.






BAJKA  XV.
KOZA, KÓZKA I WILK.

Sąsiadka Koza, ta, co to rozwódka,
Z rodu Ostrorożanka, a tak rześka czołem,
Że umie łeb na łeb rozmówić się z wołem,
I nie da lada wilku brać się do podbródka,
Wczoraj, w las idąc zbierać na domu potrzebę
Rokitę czy lipią skórkę,
Na gospodarstwie zostawiła córkę,

Której jest na imię Bebe.
A że młodym osobom pod niebytność matki
Rozliczne grożą przypadki,
Nakazuje dziecku srogo:
«Nie ruszać mi za próg nogą
I nie przyjmować nikogo — nikogo.
Jest tu Wilk w okolicy: mam go w podejrzeniu,
Że zamyśla o czem brzydkiem;
Pilnujże drzwi, aż wrócę i dam znak kopytkiem,
Wołając cię po imieniu:
Bebe! Lepiej, że zgrzeszym ostrożności zbytkiem,
Niż gdyby miała kiedy być przysłowiem trzodzie,
Mądra Koza po szkodzie.»
O Wilku mówiono w izbie,
A Wilk tuż siedział na przyzbie;
Podsłuchał. Matka z domu a on wnet do córki,
Stuk i puk we drzwi komórki.
Wilk zwykle wyciem łaje albo grozi:
Lecz gdy prosić ma potrzebę,
Nieźle udaje śpiew kozi;
Więc jako mógł najkoziej odezwał się: «Bebe!
Otwórz!» A Kózka na to: «Przepraszam, nie można;
Mamy nie masz, jestem sama!»
On znowu: «Bebe, otwórz, to, ja mama!»
Na to znów Kózka ostrożna:
«Głos wprawdzie matczyn; ale czyś ty matka,
Jak mogę wiedzieć, gdy zamknięta klatka?
Podejdźże tu, i przez to pod progiem korytko,

Pokaż mi na znak kopytko.»
Wilk odszedł, klnąc Bebe i mać jej bardzo brzydko.

Ta bajka jest po całym świecie znana z treści:
Lecz, żeby ją dać poznać polskiej płci niewieściej,
Udawajmy, że wzięta z francuzkiej powieści.

Mickiewicz.






BAJKA  XVI.
WILK, MATKA i DZIECIĘ.

Tamten Wilk, choć ze wstydem, ale uszedł cało.
Gorzej złapał się inny. Wilkom dla przestrogi
Opowiem, jak się to stało:

Kmieć pewien mieszkał zdala ode drogi.
Więc Wilk zaszedł tam w dzień biały
I czekał okazyjki, schowany za płotem.
W dziedzińcu owce leżały pokotem,

Gdakały kury, cielęta skakały:
Ale cóż Wilkowi po tem?
Wejść nie śmiał; czekał długo, więc był zły, bo głodny.
Wtem, dziecko zapłakało. Na takie przypadki
Mają sposób niezawodny
Wszystkie piastunki i matki:
Straszyć wilkiem. Więc matka zagraża malcowi:
«Nie płacz, bo jak wilk przyjdzie, co owieczki łowi,
Powiem mu, niech cię zabierze!»
Uwierzyło głupie zwierzę:
Ostrzy więc zęby i czeka połowu.
Alić, zaledwie jedna przeszła chwilka,
Matka odzywa się znowu:
«No, nie płacz; jeśli przyjdzie, zabijemy wilka.
— A to co? wrzaśnie zjadacz baraniego rodu:
Oto macie babskie słowo!
Raz plecie to, drugi owo,
A ja słucham jak cielę i umieram z głodu.
Dam ja tobie!... dożyję przecie tej pociechy,
Że twój malec do lasu przyjdzie na orzechy!...»
Wtem, słysząc wilcze odgłosy,
Wybiegli parobcy z chaty,
Zbrojni w cepy, widły, kosy,
A z niemi brytan kudłaty;
Wilk w nogi, brytan za nim: «Czekaj, bratku!...
Mów: z jakiego to przypadku
Waszmość dobrodziej
Nasz dom nachodzi?»

Wilk powiedział, co słyszał. «Jakto! matka woła,
Ty chciałeś, łotrze bez czoła,
Syna mi porwać? Alboż mam go na to,
Aby się dostał w twą paszczę przeklętą?»
Zabito Wilka; głowę mu odcięto
I zawieszono na wrotach przed chatą,
A wkoło napisano: «Tak bywa na świecie
Wilkom, co wierzą matce, gdy straszy swe dziecię.»






WILK, MATKA I DZIECIĘ..


BAJKA  XVII.
ZDANIE SOKRATESA.

Dom budował Sokrates: nie uszedł nagany.
Każdy mu udzielał rady
Nieproszony, niepytany,
Każdy rozliczne wynajdywał wady
I wścibiał swoje trzy grosze.
Jeden klął się Jowiszem, że ozdób zamało;
Drugi, że trzeba rozkład odmienić potrosze;
Trzeci, że drzwi za wązkie; a wszystkim się zdało,

Że nazbyt ciasne komnaty
Godne są nie pałacu, lecz wieśniaczej chaty.
Toż dom dla filozofa! Nizki, szczupły, mały,
Niema się gdzie obrócić! A mędrzec odpowie:
«Sprawcie, o wielcy Bogowie,
Aby mógł, chociaż ciasny, zapełnić się cały
Przyjaciółmi prawdziwemi!»

Godne mędrca są te słowa.
Któż kiedy prawą przyjaźń znalazł na tej ziemi?
Wielu ją zaprzysięga, mało kto dochowa.
Nazbyt powszedniem jest w świecie jej miano,
A cnota... prawie nieznaną.






BAJKA  XVIII.
STARZEC I JEGO SYNOWIE.

Bez jedności i zgody nic się nie ostoi:
Każdą w świecie potęgę kruszy rozdwojenie.

«Żegnam was, mówił Starzec, o synowie moi!
Wzywają mnie do siebie ojców naszych cienie;
Lecz, nim przejdę wieczności tajemnicze progi,
Chcę wam jeszcze ostatniej udzielić przestrogi.
Oto pęk strzał: próbujcie, który z was go złamie;

A co te strzały znaczą, później wam wyłożę.»
Ujął wiązkę syn starszy i wytężył ramię;
Lecz gdy mimo wysileń złamać jej nie może,
Oddał braciom. Ci także kuszą się daremnie:
Nie prysła ani jedna strzała w całym pęku.
«Bezsilni! rzecze Starzec, bierzcie przykład ze mnie!»
Uśmiechnęły się dzieci. On w stygnącem ręku
Snop rozwiązał i łamiąc po kolei strzały:
«Patrzcie, rzekł, jam znękany, stary i schorzały;
Lecz, gdy swą moc straciła wiązka rozdzielona,
To, co wam trudnem było, moja dłoń dokona.
Dzieci moje! to skutki zgody i niezgody:
Tem się wznoszą lub giną rodziny, narody;
Więc kochajcie się zawsze, o synowie mili!
Ta myśl będzie osłodą mej ostatniej chwili.»
Płacząc przyrzekły dzieci iść za ojca radą;
Wówczas Starzec uśmiechem twarz rozjaśnił bladą,
W drżącej ręce połączył swoich synów dłonie
I Bogu ducha oddał. Wnet po Starca zgonie
Synowie, rozpatrując swe prawa dziedziczne,
Trafili na kłopoty i sprawy rozliczne:
Tu wierzyciel wieś zajął, tam sąsiad pozywa;
Lecz póki między braćmi przyjaźni ogniwa
Trwały nienaruszone, dopóty, wesoło
Wierzycielom i pozwom mogli stawić czoło.
Szczęśliwi, gdyby ojcu dochowali słowa!
Ale prysła niebawem ich zgoda chwilowa:
Nad krwi związki silniejsza, chciwość braci dzieli:

Czcza duma, niecna zawiść, zauszników rady
Spór wzmogły, a w ślad za tem, roje wierzycieli
Znów spadły na zwaśnionych. Więc w działy, w układy:
Trudny układ bez zgody. Więc proces się wszczyna
Z dłużnikiem, z wierzycielem, z bratem i z sąsiadem;
Wór palestry obfita napełnia danina,
Pozwy, koszta, wyroki, kary lecą gradem,
A bracia, żądzy zysku pełni i zawiści,
Dla złudnych poświęcają rzetelne korzyści.
Każdy, co miał, utracił. Wtedy zrozumieli,
Co znaczą owe strzały, gdy je kto rozdzieli.






BAJKA  XIX.
NIEDOWIAREK I WYROCZNIA.

Szalony ten, kto mniema, że niebo oszuka.
Słuchajcie: w bajce nauka.

Że liznął trochę wiedzy z filozofa księgi,
Poganin, pełen chytrości i dumy,
Sądził, iż wszystkie w świecie zjadł rozumy;
I chcąc się z Bogów natrząsać potęgi,
W Delficką zaszedł świątynię.

Zwykle półmędrek niedowiarkiem bywa.
Stanąwszy w progu, hardo się odzywa:
«Powiedz, ty, co wiesz wszystko, wielki Apollinie:
Istota w mojej dłoni martwa jest, czy żywa?»
A trzymał wróbla, w podstępnym zamiarze,
Iż jeśli martwym nazwą go wyrocznie,
Wtedy żywego okaże;
Gdy rzekną że jest żywy, zdusi go niezwłocznie;
Słowem, tak czyli owak, Bożkowi fałsz zada.
Odgadł Apollo chytrość bezbożnika:
«Żywy czy martwy, rzecze, na nic twoja zdrada;
Puść wróbla: wzrok mój głębię duszy twej przenika,
A przeto, nie chciej z Bóstwa drwić w niebacznej dumie,
Bo ten, co bystro widzi, bystro karać umie.»






BAJKA  XX.
SKĄPIEC.

Cóż po skarbach, gdy człowiek, zdjęty skąpstwa szałem,
Nie użył ich ni razu w swojem życiu całem,
I mrze z głodu, rachując grosze i dukaty?
Tam, w niebie, każdy nędzarz jest, jak on, bogaty;
A skąpcy tu, na świecie, żyją jak hołysze.
Aby tej prawdy czytelnikom dowieść,
Krótką, lecz trafną przypowieść


SKĄPIEC.

W ślad za Ezopem opiszę.
Pewien Skąpiec, zebrawszy grosiwa niemało,
Czekał, by zeń korzystać, na powtórne życie.
Nie on złoto, lecz złoto jego posiadało;
W ziemię zakopał je skrycie,
A z niem i serce; lecz w ciągłej obawie,
O skarbie myślał we śnie i na jawie;
Każdej nocy, pełen trwogi,
Tajnemi drogi
Szedł go odwiedzać, kamień podejmował,
Dobywał złoto, rachował, całował,
I nasycony tym lubym widokiem
Znów, pokryjomu,
Wracał do domu.
Ale przed złodzieja okiem
Nic się długo nie ukrywa,
Choćbyś zamknął na trzy spusty.
Pewnego ranka Skąpiec, skoro świt, przybywa,
Patrzy... dół pusty.
A więc w rozpaczy
Szlocha, rwie włosy
I klnie niebiosy.
Nadchodzi sąsiad. «Kumie, co to znaczy?
— Skarb mi skradziono! — Gdzie? — Tu, z tego dołu.
— A któż to widział, pieniądz trzymać w ziemi?
Mając go w domu, mógłbyś bez mozołu
Brać, ile zechcesz. — Brać? dłońmi własnemi
Brać i wydawać?... trwonić me dukaty?

Jam ich ledwie śmiał dotknąć! — Więc na cóż te żale?
Rzekł sąsiad: jeśliś skarbu nie używał wcale,
Żadnej nie doznałeś straty:
Nakładź w ten dół kamieni — a łatwo, jak sądzę,
Będziesz mógł w siebie wmówić, że znów masz pieniądze.






BAJKA  XXI.
OKO PAŃSKIE.

Wyprzedził ogarów sfory,
I wymknąwszy się obławie,
Rączy Jeleń, bez tchu prawie
Wpadł między woły, do jakiejś obory.
«Bracia! zawoła, ocalcie mi życie:
Już nóg nie czuję, a psy tuż, tuż blizko;
Tę pomoc, jakem Jeleń, odpłacę sowicie:
Pokażę wam, gdzie w lesie najlepsze pastwisko,

Gdzie najczystsza krynica, gdzie chłód w letnie skwary,
I, żem wdzięczny, wszelkiemi sposoby dowiodę.
— Nie bardzoć tu bezpiecznie, rzekł jeden wół stary,
Lecz skoro chcesz, nieboże, wleź tam, za przegrodę;
My ciebie nie zdradzimy.» Jeleń wpadł do kąta,
Przyczaił się, odetchnął. O wieczornej porze
Weszli z sianem parobcy, ekonom się krząta,
Gwar, zakręt, hałas w oborze,
Chodzą, biegają, każdy wgląda wszędzie,
A nikt nie zoczył Jelenia.
Więc już pewny ocalenia
Szepcze: «Gdy noc zapadnie, wtedy, w bystrym pędzie,
Umknę bezpiecznie do lasu,
A wam, bracia, dziękuję. — Nie ciesz się zawczasu,
Rzekł stary wół; za chwilę nasz pan tu przybędzie:
Jeśli ciebie nie dostrzeże,
Wtedy, żeś ocalony, dopiero uwierzę;
Bo on tak bystro patrzy, jakby miał sto oczu.»
Wchodzi pan: «Czemu jarzma tak bez ładu leżą?
Zebrać natychmiast, złożyć na uboczu.
Ściółkę potrzeba dać świeżą:
Przynieście słomy. Czemu paszy mało?
Hej, żwawo! włożyć siana za drabiny.
Wszak już mówiłem, że te pajęczyny
Uprzątnąćby się przydało!»
Tak wydając rozkazy, pilnując porządku,
Dostrzegł, że w ciemnym zakątku
Ukrył się jakiś zwierz obcy.


OKO PAŃSKIE.

«Wszakci to Jeleń!» woła. Nadbiegli parobcy
Z nożami i widłami: rżną, rąbią, i kolą;
Zapłakał biedny Jeleń nad swoją niedolą,
I padł martwy wśród krzyków wesołej gawiedzi,
A potem, wespół z panem, zjedli go sąsiedzi.

W bajkach Fedra czytamy tę prawdę głęboką:
«Najbystrzej wszystko widzi właściciela oko.»
Czyli, jak polskie przysłowie nas uczy:
Oko pańskie konia tuczy.






BAJKA  XXII.
ROLNIK, SKOWRONEK I JEGO PISKLĘTA.

Sam sobie dopomagaj, Bóg ci dopomoże.
Jak trafnem jest to przysłowie,
Bajka Ezopa niechaj wam odpowie.

Skowronki zwykle o wiosennej porze
Ścielą gniazdeczka w zbóż gęstej murawie.
Jeden z nich, młody i żwawy,
Wpośród pieśni i zabawy


ROLNIK, SKOWRONEK I JEGO PISKLĘTA.

Zapomniał prawie
Iść za przykładem doświadczonych matek,
I uwić gniazdko dla dziatek.
Zabrał się wreszcie do dzieła
I, jak powinność wskazywała święta,
Karmił i pieścił swe małe pisklęta.
Tymczasem wiosna minęła,
Złocistym kłosem już błyszczało zboże,
A dziatwa jeszcze słaba i latać nie może.
Więc Skowronek w kłopocie, gdy nadszedł czas żniwa,
Tak do piskląt się odzywa:
«Lube dziateczki! ja na żer polecę:
Zostańcież tutaj na boskiej opiece,
I zważcie pilnie, gdy Rolnik w te strony
Nadejdzie z synem oglądać swe plony;
Wedle tego co powie o zbożu i żniwie,
Zostaniemy tu jeszcze, lub ujdziem szczęśliwie.»
Gdy Skowronek odleciał, po niedługiej chwili
Nadchodzi Rolnik z synem i tak rzecze:
«Już kłos dojrzały ku ziemi się chyli;
Kto żniwo zwlecze, temu plon uciecze:
Proś więc sąsiadów, niech jutro, na łanie,
Każdy nam z sierpem do pomocy stanie.»
Wraca Skowronek: dziatwa we łzach tonie.
«Pan rzekł, wołają, że jutro o świcie,
Sąsiedzi przyjdą żąć na tym zagonie.»
Skowronek na to: «Próżno się trwożycie;
Jeśli tylko tak mówił, to żniwa nie zacznie,

I my możemy zostać. Lecz zważajcie bacznie
Na to, co powie jutro. Teraz, lube dzieci,
Najedzcie się i śpijcie, bo już noc zapada.»
Błysnął świt, weszły zorze, słońce dawno świeci,
Lecz na łanie żadnego nie widać sąsiada.
Ptak odleciał, a Rolnik znów z synem przychodzi.
«Patrz! rzecze, tak to zwykle z sąsiadami bywa:
Każdy przyrzeka i każdy zawodzi.
Już w całej wiosce rozpoczęte żniwa,
A u mnie niema nikogo.
Idź do krewniaków, proś, niech nam pomogą.
Jutro ze świtem wyruszymy w pole,
A plon pojutrze już będzie w stodole.
Wraca Skowronek do swojej gromadki:
W gniazdku popłoch i lamenta.
«Krewnych zaprasza!...» wołają pisklęta.
«To nic: śpijcie, lube dziatki;
Nic złego nam się nie stanie.»
Dobrze mówił Skowronek. Wstały ranne zorze,
Pusto i głucho na łanie.
Rolnik znowu nadchodzi i ogląda zboże.
«Spostrzegam, rzecze, w jakim byłem błędzie:
Pomnij, mój synu, że zawsze i wszędzie
Człowiek najlepiej sam sobie pomoże.
Na całym świecie ludzie są jednacy:
Od trudu każdy gładko się wywinie;
Lecz daj biesiadę, a w jednej godzinie
Przyjdą sąsiedzi i przyjdą krewniacy.

Więc nie prośmy nikogo; lecz jutro, co żywo,
Sami stańmy do sierpa, a z nami czeladka,
I Bóg da, że całe żniwo
Pójdzie nam gładko, jak z płatka.»
Kiedy Skowronek dowiedział się o tem:
«Zmykajmy, rzecze, bo źle będzie z nami!»
I dziatwa, chociaż z trudem i kłopotem,
Gramoląc się nóżkami, trzepiąc skrzydełkami,
Uszła cichaczem i w gaju, nad rzeczką,
Nowe znalazła gniazdeczko.




KONIEC KSIĘGI CZWARTEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean de La Fontaine i tłumacza: Władysław Noskowski.