Nie wiem, gdziem ja to czytał, ale mniejsza o to.
Miał jeden Młynarz Osła: tak zmęczył robotą, Iż nie wiedząc, co robić, Wolał sprzedać, niż dobić.
Woła Syna wyrostka, co go w domu chował,
I rzecze: «Żeby się nasz Osioł nie zmordował W długiej drogi przeciągu, Zanieśmy go na drągu.»
Dźwiga stary i stęka, chłopiec jeszcze gorzej. Im szli dalej, im szli sporzej, Tem srożej trud uciemiężał, Tem bardziej im Osioł ciężał. Gdy to postrzegli, Ludzie się zbiegli; Śmiechy się wzniosły: «Wzdyć to trzy osły! A ten najmniej, co na drągu.» Niekontent Młynarz z zaciągu, Rozumu się poradził, Syna na Osła wsadził.
Aż pierwszy, co napotkał, nuż się gniewać o to. «Ty na Ośle, niecnoto, Rzekli do chłopca: a stary pieszo?» Więc do kijów gdy się spieszą, Aby ich złość nie uniosła, Zsadził Syna, wsiadł na Osła.
Przechodziły dziewczęta; mówi jedna drugiej: «Patrz, biedny chłopiec! jak do wysługi Ten stary go używa. Dziecię z pracy omdlewa, A dziad niemiłosierny, Choć dzieciuch tak mizerny, Pieszo go iść przymusza.» To starego gdy wzrusza, Wsadził chłopca za siebie. Że dogodził potrzebie,
Jedzie, kontent z wynalazku. Ledwo co wyjechał z lasku, Znowu krzyk: «Jacy to głupi! A kto od nich Osła kupi? Podróżą go udręczą, Ciężarem go zamęczą, Chyba skórę przedadzą. — Nie źle oni coś radzą, (Rzekł Młynarz) chociaż i łają.» Więc z Synem z Osła zsiadają. Aż znowu mówią przechodnie: «A któż to widział, aby wygodnie Osioł szedł wolno, a Młynarz za nim? Wybacz, bracie, że cię ganim; Każdy z ciebie śmiać się będzie, Jak się nie poprawisz w błędzie.
— Nie poprawię, rzekł Młynarz; dość przymówek zniosłem;
Chciałem wszystkim dogodzić, i w tem byłem osłem.
Odtąd, czy kto pochwali, czy mnie będzie winił,
Nie będę nic dbał o to; co chcę, będę czynił.» Co rzekł, to się ziściło, I dobrze mu z tem było.
Członki, gardząc przyrody prawem i porządkiem, Powaśniły się z żołądkiem. «Próżniaku! rzekły; żarłoku, ladaco! Żyjesz i tyjesz naszą ciężką pracą: Dla twojej tylko wygody Znosimy skwary i chłody, I omdlewamy od znoju Goniąc sił naszych ostatkiem,
Aby jadła lub napoju Tobie nie zbrakło przypadkiem.
Dość tego! chcemy spocząć; niech się waszeć dowie,
Że tylko z naszej łaski byłeś darmozjadem: Odtąd, za twoim przykładem,
Będziem żyć i próżnować, jak wielcy panowie.»
Jak rzekły, tak zrobiły. «Jeść!» Żołądek woła;
Lecz nogi nie chcą chodzić, nic brać nie chcą ręce:
«Idź i weź sam! — krzyknęły — leniuchu bez czoła!» Jakiż był koniec? Po głodowej męce Żołądek osłabł i członki niebawem Zwisły bezsilne. Wtedy w płacz i w żale:
Poznały, że niewolno pomiatać zuchwale Odwiecznem natury prawem,
I że ów, co go zwały mianem darmozjada,
Najwięcej do wspólnego dobra się przykłada.
Tak niegdyś w Rzymie, lud roznamiętniony Szemrał na Senat; i w niebacznym gniewie, Grożąc, że w obce przesiedli się strony, Opuścił miasto. Rokoszu zarzewie Już miało w płomień wybuchnąć straszliwy, Alić Menenius stanął wpośród ludu I skarg wysłuchał. «Sędzio sprawiedliwy! (Rzekli przywódcy) my płacim daniny, My znosim ciężar wojennego trudu, A naszą pracą Senat się panoszy, Ma skarb, ma władzę i wszystkie godziny
Spędza w próżniactwie, zbytkach i rozkoszy.»
Wtedy mądry Menenius przedstawił ludowi,
Że jest podobny członkom, Senat żołądkowi;
I przez tę, w przypowieści zawartą przestrogę,
Obłąkanym ukazał obowiązku drogę.
Wilk głodny, chciwy, srogi, słowem: gębą całą
Wilk od szponów do pyska, lecz drażliwej skóry
(Bo mu nieraz psie plemię boków nadszarpało),
Powziął zamiar, zbójeckiej wyrzec się natury,
I jak lis, chwytać zdobycz podstępem i zdradą.
Gdy więc owce na błoniu pasły się gromadą, Łotr Wilk ostrożnie do pagórka zmierza, Kędy leżało odzienie pasterza:
Wdziewa sukmanę, bierze laskę w szpony, Wreszcie, na oczy Kapelusz tłoczy.
Westchnął tylko, że w piśmie nie był zbyt uczony; Bo mu genialna myśl przyszła do głowy, Przylepić na grzbiet kartkę z temi słowy:
«Jam jest Wiluś, tej trzody pasterz i obrońca.» Tymczasem, Wiluś prawdziwy Spał jak zabity; pies legł gdzieś w pokrzywy, Owce drzemały. «Nieźle się obłowię,
Wilk pomyślał; lecz bądźmyż pasterzem do końca: Człowieka poznać po mowie, A więc, przemówmy.» Wnet rozdziawia paszczę,
I jak wrzaśnie!... aż echo zagrało w dąbrowie; Ocknął się pasterz, pies skoczył jak z procy: Hajże na wilka! Ten pałką go głaszcze, Ten zębem szarpie; zdrajca, zaplątany W poły sukmany, Nie mógł się bronić i uległ przemocy.
Wilk niechaj wilkiem, lis lisem zostanie: Ktokolwiek obcej pożycza postaci, Najczęściej takie przebranie Gorzko przypłaci.
Naprzykrzyły się Żabom odwieczne przesądy,
Równość demokratyczna i Żab bratnie rządy,
Więc w prośby do Jowisza: «Króla, króla chcemy!» Spadł z nieba Król pożądany, Wielce dogodny, bo głuchy i niemy, Słowem, prosty kloc drewniany.
Lecz gdy spadł z pluskiem strasznym i gromu łoskotem,
Wiernych poddanych rzadkiem obryzgując błotem,
Motłoch żabi, zdjęty trwogą, Dalejże nurka pod wodę! Żaby stare, Żaby młode Uciekają, kędy mogą; Całe żabie pokolenie Włazi w dziury, między trzciny, Między trawy i korzenie Olchy, wierzby i łoziny.
Ucichło. Kloc bez ruchu na wodzie spoczywa.
«Powstań, ludu! — starszyzna odzywa się żabia: Zbierz ducha, tłuszczo lękliwa!
Trzeba przecie zobaczyć, co nasz Król porabia.»
Więc jedna, nieco śmielsza, zbliża się powoli;
Za nią druga i trzecia; wreszcie, całą zgrają Królowi na kark wsiadają.
Skaczą, depczą, harcują i w płochej swawoli Rozliczne czynią bezprawia,
A Król cierpi i milczy i ani się ruszy.
«Jowiszu! wrzasną Żaby, toć to kloc bez duszy!
Chcemy Króla żywego, nie jakąś tam kłodę!»
Jowisz, powolny prośbie, zsyła im Żurawia.
Ten, srogo władzy swojej oznajmił początek: Bowiem dziób ostry zanurzywszy w wodę, Szpera i łowi, połyka, zajada I czyni z Żab i Żabiątek Straszliwą rzeź niewiniątek. Żaby w skargi: «Gwałtu! zdrada! Precz z ciemięzcą! precz z tyranem!»
A Jowisz na to: «Milcz, niesforny tłumie! Skoro wzgardziłeś w nierozsądnej dumie Prostaczym pradziadów stanem,
Skoro władcy dobrego nie umiałeś cenić, Znośże swą dolę w pokorze I pomnij, że łatwo może Los zły na gorszy się zmienić!»
Już był w ogródku, już witał się z gąską, Kiedy skok robiąc wpadł w beczkę wkopaną, Gdzie wodę zbierano; Ani pomyśleć o wyskoczeniu.
Chociaż wody nie było i nawet nie grzązko: Studnia na półczwarta łokcia, Za wysokie progi Na lisie nogi;
Zrąb tak gładki, że nigdzie nie wścibić paznokcia.
Postaw się teraz w tego Lisa położeniu! Inny zwierz pewno załamałby łapy I bił się w chrapy, Wołając gromu, ażeby go dobił: Nasz Lis takich głupstw nie robił;
Wie, że rozpaczać, jest to zło przydawać do zła. Zawsze maca w koło zębem,
A patrzy w górę. Jakoż wkrótce ujrzał Kozła, Stojącego tuż nad zrębem I patrzącego z ciekawością w studnię.
Lis wnet spuścił pysk na dno, udając że pije; Cmoka mocno, głośno chłepce I tak sam do siebie szepce:
«Oto mi woda! Takiej nie piłem jak żyję! Smak lodu, a czysta cudnie! Chce mi się całemu spłukać, Ale mi ją szkoda zbrukać, Szkoda! Bo co też to za woda!»
Kozieł, który tam właśnie przyszedł wody szukać: «Ej! krzyknął z góry, ej, ty ryży kudła, Wara od źródła!»
I hop w dół. Lis mu na kark, a z karku na rogi, A z rogów na drąg — i w nogi.
Stał w lesie dąb wypróchniały; Trzy matki, pod jego cieniem, Ze swem młodem pokoleniem Mieszkały.
Maciora u podnóża, Kotka wśród konarów, Orlica na samym szczycie.
W miłej zgodzie sąsiedzkiej spływało im życie, Bez skarg wzajemnych, bez sprzeczek i swarów,
Gdy chytra Kotka spokój zakłóciła.
Wdrapawszy się na drzewo, Orlicę przyzywa I rzecze: «Sąsiadko miła! Czeka nas dola straszliwa: Musimy umrzeć; bo przecież zgon dziatek Śmiertelnym ciosem godzi w serce matek.
Czy widzisz, jak tam, w dole, Maciora przeklęta
Pod korzeniami drzewa jamę ryje zdradną?
Wkrótce stary dąb runie, i twoje pisklęta,
I moje biedne kotki, wszystkie razem padną Pod zębem sprosnego zwierza.
Nie sądź, że mnie jakoweś przywidzenie mami:
Pilnuj się, bądź ostrożna, czuwaj, bo źle z nami.»
Nastraszywszy Orlicę, do stóp drzewa zmierza,
Gdzie Maciora igrała ze swoją gromadką. «Smutna wiadomość, kochana sąsiadko, (Chytra Kotka rzecze zcicha;) Nie odchodź nigdzie, czuwaj nad rodziną, Bowiem Orlica na twe dziatki czyha: Gdy się oddalisz, niechybnie poginą. Tylkoż cię proszę, nie zdradź tajemnicy, Bo mi strach gniewu Orlicy.» Tak kłamstwem trwogę rozsiawszy dokoła, Uchodzi na bok i czeka, co będzie.
Maciora i Orlica, choć dziatwa jeść woła,
Nie śmią ruszyć się krokiem, wierząc w swym obłędzie,
Jedna, że jej potomstwo Ptak pochwyci zdradnie,
Druga, że lada chwila stary dąb upadnie.
Więc dniem i nocą czuwając na straży, Czekały, co los wydarzy,
Niepomne, że ze wszystkich obaw i kłopotów,
Najprzód śmierci głodowej unikać należy.
Głód też dokonał zguby matek i młodzieży,
Ku niezmiernej radości wygłodniałych Kotów.
Czegóż chytrość nie dopnie słowy oszczerczemi!
Piekło, na zgubę ludzi, tysiącem klęsk włada;
Lecz ja mniemam, że plagą najsroższą na ziemi Jest fałsz, obłuda i zdrada.
Więc raz, gdy wrócił z gospody Spity jak nieboszczyk Bela, Żona, sfrasowana wielce, Trumnę w piwnicy całunem zaściela I na dwa spusty zamyka opoja. Skoro wytrzeźwiał, patrzy wkoło siebie: Mary, gromnice, kir... jak na pogrzebie. «Cóż to? zawoła, czyżby żona moja Została wdową?» Wtedy kobieta, w milczeniu głębokiem, Udając postać grobową, Powolnym zbliża się krokiem I mężulkowi podaje śniadanie, Samego chyba godne Lucypera. Osłupiał, oczy przeciera,
I wierząc, że w piekielne dostał się otchłanie:
«Kto jesteś?» pyta żony. «Jam sługą Szatana:
Jeść daję tym, co Piekłu przypadli w udziale.» A mąż jej na to: «Ach, moja kochana, A pić nie dajesz im wcale?»
Gdy Pająk i Podagra, dwie plagi ludzkości,
Przyszły na świat za sprawą Djabła jegomości, Rzekł im Belzebub: «Dzieci moje lube! Jam was wypieścił ludziom na zagubę; Więc rozpatrzcie się po świecie: Gdzie mieszkać chcecie?
Oto widzicie skromne, wiejskie chatki,
Oto pałace, sterczące w Niebiosy,
A oto dwa węzełki: wybierajcie, dziatki, Albo ciągnijcie na losy.
— Ja, rzekł Pająk, żyć nie chcę pod wieśniaczym dachem.»
A natomiast Podagra, ujrzawszy z przestrachem,
Że od doktorów pańskie roją się komnaty, Zdąża z pośpiechem do ubogiej chaty I włazi kmiotkowi w nogę,
Mówiąc: «Tutaj wygodnie rozgościć się mogę, Na złość Hipokratesowi; Bo choć lekarzy w miastach pełno wszędzie, Żaden w lepiance szukać mnie nie będzie.» Pająk tymczasem w pałac się sadowi, Snuje sieci, muchy łowi; Niedługa radość: szczotka pokojówki Całą robotę zgarnęła. Pająk, wygnany z kryjówki, Znowu bierze się do dzieła, Nową przędzie pajęczynę I znów szczotka ją przerywa. Co dzień, niemal co godzinę Naprawia wątłe ogniwa, Daremne trudy: szczotka wciąż w robocie.
Idzie więc do Podagry. Ta już ledwie żywa, Sarka i płacze na swą straszną dolę. Kmiotek ją wodził o chłodzie i słocie, Po drwa do lasu, albo z pługiem w pole, Bo słyszał, że chcąc pozbyć się choroby, Trzeba ją dręczyć wszelkiemi sposoby.
«Już dłużej nie wytrzymam, Podagra powiada;
Zamieńmy się, braciszku.» Pająk, rad z zamiany, Do brudnej chaty się wkrada,
Przyozdabia swą przędzą zadymione ściany:
Tutaj, żadna mu szczotka roboty nie zmiata.
Podagra zaś pospiesza w mieszkanie prałata,
Przykuwa go do łóżka: troskliwe doktory Nie szczędzą skutecznej rady, Dają plastry i okłady; Lecz za dobą mija doba, Coraz gorzej ma się chory, A coraz lepiej choroba.
Tak więc, zmieniwszy podział swej władzy nad światem,
I Pająk i Podagra dobrze wyszły na tem.
Wilki słyną z żarłoctwa. Przez tę brzydką wadę Wilk pewien omal życia nie postradał; Bo gdy łakomo zajadał Ukradzioną gdzieś biesiadę,
Kość uwięzła mu w gardle. Dusi się i krztusi,
Wreszcie bez tchu, bez głosu, upadł na murawę, Czując, że wnet umrzeć musi.
Zesłały mu ratunek Bogi zbyt łaskawe:
Spostrzegł Bociana; więc znakiem go wzywa, Roztwiera paszczę: Bocian kość dobywa, Poczem, za zręczność i pracę, Żąda zapłaty. «Wnet ja ci zapłacę!
Krzyknie Wilk; czy ci nie dość, Bocianie zuchwały,
Żeś szyję z mojej paszczy wyciągnął swobodnie?
Wiedz, że Wilk srogo karci niewdzięczności zbrodnię: Radzę ci przeto, uchodź, pókiś cały.»
Przed arcydziełem pewnego malarza Ciekawa gawiedź tłumnie się cisnęła,
Nie szczędząc pochwał (rzadko się to zdarza) I dla twórcy i dla dzieła.
Powodem uwielbienia treść obrazu była.
Widząc, jak nad lwem człowiek odnosi zwycięztwo, Każdy wołał: «Oto siła! Oto dzielność! oto męztwo!
Nie masz w świecie nad człowieka!» Wtem, Lew zjawił się zdaleka I przechwałkom kres położył.
«Pomnijcie, rzekł, iż człowiek obraz ten utworzył,
I z urojonych zwycięztw nie szukajcie chwały;
Bo lwy, nie potrzebując z prawdą się rozminąć,
Mogłyby słuszniej od was z dzielności zasłynąć, Gdyby malować umiały.»
Lis pewien, łgarz i filut, wychudły, zgłodniały,
Zobaczył winogrona, rosnące wysoko. Owoc, przejrzystą okryty powłoką, Zdał się Lisowi dojrzały;
Więc rad z uczty, wytężył swoją chudą postać,
Skoczył, sięgnął, lecz nie mógł do jagód się dostać.
Wprędce przeto zaniechał daremnych podskoków,
I rzekł: «Kwaśne, zielone, dobre dla żarłoków.»
W wielkim ogrodzie, na stawie, Z Gęsią Łabędź żył pospołu; Ten, przeznaczony ku pańskiej zabawie, Tamta, do stołu. Razem się w wodzie pluskały, Albo płynęły w zawody,
Zazdroszcząc sobie, mimo powierzchownej zgody,
I łakoci z rąk pana i mniemanej chwały.
Pewnego razu, Kucharz podchmielony, Mając zgotować wieczerzę, Łabędzia za Gąskę bierze,
Ciągnie do kuchni; Ptak, wielce strwożony, Widząc, że mu śmierć zagraża,
Jął się użalać przecudnemi tony.
Ten śpiew łabędzi wytrzeźwił Kucharza.
«Hola! zawoła, działajmy ostrożnie! Niechajże Bogi mnie strzegą, Ażebym piewcę takiego Upiekł na rożnie!
Zaiste, gardła podciąć się nie godzi
Ptakowi, co go tak wdzięcznie używa!»
W złej doli, mowa pochlebna i tkliwa
Często pomoże, a nigdy nie szkodzi.
Po długich latach walk i nienawiści,
Wilki z Owcami zapragnęły zgody.
Pokój jednakie zapewniał korzyści
Dla stron obudwu; bo choć owcze trzody
Były gnębione wilczemi pazury, Za to w napastników skóry Odziewali się pasterze. Stanęło zatem przymierze:
Na wniosek pełnomocników
Wilki dały wilczęta jako zakładników,
Owce, wierne kundysy. Traktat odczytano, Przyjęto i podpisano.
Lecz wkrótce, kiedy w Wilków wzrosły wilczki młode,
Głód zwyciężył skrupuły, przysięgi i zgodę.
Więc w nocy, gdy pasterze używali wczasu,
Wilki wpadły zdradziecko do Owiec w zagrodę
I porwawszy jagnięta, uciekły do lasu. Tymczasem piesków, co spokojnie spały Ufając traktatów treści,
Ich stróże, starzy Wilcy, rozdarli w kawały: Oto i koniec powieści.
Zgoda dobrą jest rzeczą; lecz powiedzmy szczerze:
Na co zda się ze zdrajcą zawierać przymierze?
Nie pióro, ale oręż i waleczne ramię
Niech pisze pokój z wrogiem, co przysięgi łamie.
Płakał Lew stary, widząc, że kiedy śmierć blizka, On, niegdyś wszechwładca puszczy, Stał się celem pośmiewiska Trwożliwej wprzódy, a dziś hardej tłuszczy,
Co pastwiąc się nad starcem, zdwajała bezkarnie Króla swojego męczarnie.
Przybiegł Wilk, szarpnął zębem; Koń trącił Lwa nogą;
Bawół rogiem uderzył, a w ich ślad czerń podła
Deptała, gryzła i bodła.
Znękany Lew w milczeniu znosił krzywdę srogą;
Alić, kiedy przykładem innych ośmielony,
Głupi Osioł kopytem zmierzył weń zuchwałem,
Jęknął z bólem: «O hańbo! szczerze umrzeć chciałem;
Lecz po dwakroć umieram, od ciebie zelżony.»
Z nudów, czy też ze zwyczaju Rzuciwszy miejskie poddasze, Jaskółka, wędrowne ptaszę, Spoczęła w gaju, Gdzie skromny Słowik zawodził swe pieśni.
«Czemu, rzecze Jaskółka, przez tak długie lata Stronisz od świata? Któż cię tu słucha? tylko ptacy leśni,
Albo kmieć jaki. Porzuć tę pustynię: Leć ze mną w miasto; tam głos twój wspaniały Należne zyska pochwały I w całym świecie zasłynie.
W tym lesie — strach pomyśleć! — możesz zginąć snadnie: Chytry Kot, znany z rozlicznych bezprawi, Kiedykolwiek na cię wpadnie, Porwie i zdławi.
— Znam Kota, odparł Słowik; wiem, że się tu kręci:
Lecz, mimo twej przestrogi, miasto mnie nie znęci.
Niema tam chłodnych gajów i kwiecistych błoni,
A kotów stokroć więcej, niż w wiejskiej ustroni.»
Teraz tyle samobójstw, że czyhają straże
Nad rzeką. Niechno człowiek się pokaże Co na afisze nie patrzy I od korzenników bladszy, Niedbale utrzewiczony I źle urękawiczniony:
Myślą, że się chce topić; a więc, pełni zgrozy,
Ratują go od śmierci, a wiodą do kozy.
Taki to jakiś, po Sekwany brzegu
Biegł przeciw wody. Żandarm zatrzymał go w biegu, I urzędownie pyta o powody Tego biegu przeciw wody.
«Nieszczęście! woła biedak, pomocy! ratunku!
Żona mi utonęła; żona, iż tak rzekę, Wpadła mi w rzekę. A na to Żandarm mu rzecze:
«O, praw hydrauliki nieświadom człowiecze!
Szukasz utopionego ciała w złym kierunku;
Ono z góry w dół płynie wedle praw przyrody, A ty za żoną biegniesz przeciw wody?
— Boć to ciało, rzekł szukacz, było w życiu dziwne, Zawżdy wszystkiemu przeciwne: I domyślać się mam pewne powody, Że popłynęło z rzeką przeciw wody.»
Trzy dni przebywszy bez jadła, Głodna nad miarę I chuda jak trzaska, Na strych się wkradła Przez wązką szparę Jejmościanka Łaska.
W bród tam jeść było: mąki pełne wory, Różne wędliny,
Szynki, ozory, Połcie słoniny I faski masła. Gryząc takowe specyały Przez tydzień cały, Łasica srodze się spasła.
Wtem łoskot jakiś rozległ się na dachu. Więc Łaska w strachu Biegnie do szpary, Chce umknąć: próżne zapędy!
«Cóż to? zawoła, wszakże weszłam tędy,
A wyjść nie mogę!» Widząc to, Szczur stary Rzekł jej: «Daremnie się kusisz:
Chudą tu przyszłaś, chudą odejść musisz.
Mógłbym rzec wiele o podobnych tobie:
Lecz gdy zamilczę, pono lepiej zrobię.»
Czytałem kiedyś bajkę; ale gdzie? nie pomnę. Było Kocisko ogromne, Ostremi zbrojne pazury, Cerber prawdziwy i zdrajca bez czoła, Chytry, drapieżny; na milę dokoła Znały go myszy i szczury. Nad wszelakie wynalazki, Nad półapki, samotrzaski
I nad zatrute łakocie, Dotkliwsze mysiej hołocie Wyrządzał psoty Ten Kot nad koty. Widząc, że płochliwa rzesza Choć głodna, lecz zdjęta trwogą, Nie śmie z nory stąpić nogą, Hultaj z pułapu się zwiesza Głową na dół, a pazury Zaczepił za jakieś sznury. Myszy w śmiech z Kota:
Pewnie kogo zadrapnął, w kuchni zrobił szkodę, Skradł ser lub pieczeń, i za to, w nagrodę, Wisi niecnota. «Ha! łotrze, przyszła kreska i na ciebie! Będziemy tańczyć na twoim pogrzebie!» Tak szydząc, śmielsze z dziur się wychylają, Biegną, wracają, Wreszcie całą zgrają Skaczą na środek. Wtem... bęc! pękły sznury, Wisielec ożył!... i z góry Jak piorun na myszy spada, Szarpie zębem, łapą goni, Chwyta, dusi i zajada. «To fraszka, rzecze, znam ja sztuk niemało; Od moich figlów nic was nie uchroni: Zginiecie wszystkie.» Jak rzekł, tak się stało. Wkrótce znów myszki odrwił Kot przebiegły:
Ubielił się, w mąkę schował I tak na zdobycz czatował. Płoche stworzenia zdrady nie spostrzegły;
Szczur tylko, co na wojnie gdzieś ogon postradał,
(Stary szperacz, chleb z pieca niejednego jadał) Patrzy i czeka; Wreszcie, zdaleka Tak do Kota się odzywa: «Znam cię ziółko, żeś pokrzywa; Widzę ja, co się tu święci,
I twoja biała postać wcale mnie nie znęci. Bądź sobie mąką: ja głód cierpieć wolę, Lecz nie dam się wywieść w pole; A zatem, do zobaczenia!» I to rzekłszy, czmychnął gładko.
Miał ten Szczur rozum: wiedział z doświadczenia,
Że bezpieczeństwa ostrożność jest matką.