Babie lato (Żuławski)
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Babie lato |
Pochodzenie | Kuszenie Szatana cykl Okruchy |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów, E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1914 |
Druk | Zakł. graf. Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały cykl Cały zbiór |
Indeks stron |
Dzień był pogodny, ciepły, senny — jeden z tych dni, kiedy słońce różowo-złote przesiewa się przez pożółkłe, w ciszy nieruchomo zastygłe i błyszczące liście starych drzew w ogrodzie, a przejrzały, ciężki i słodki owoc na ziemię pada... Wtedy dymy ognisk, w których pastuchy pieką ziemniaki, wloką się leniwo po rżyskach i żółtych, trzecią już trawą porosłych łąkach. Ptaków niewiele pozostało, — zato miljardy drobnych muszek i komarów brzęczą i dzwonią w ciepłem, od słońca aż złotem powietrzu.
Na podwórzu, pod ścianą stodoły, której drewniane boki zdawały się wyginać pod naporem ciężkich snopów — na dwóch na poprzek położonych klocach stały w słońcu sanki. Zima miała przyjść niezadługo.
Myślano już o niej, choć było tak ciepło. Sanki, wywleczone z wozowni, gdzie kurzem przykryte stały przez lato, wiejski stolarz naprawił i właśnie świeżo pociągnął pokostem. Stały teraz w słońcu i suszyły się.
W powietrzu kłębił się nieprzeliczony rój drobniuchnych muszek. Błyszczały w promieniach słonecznych, jak piasek złoty, przesiewający się przez długie i cienkie struny i słychać było brzęk cichy, melodyjny i nieustanny.
Dziwną fatalnością losu gnane, całą falą popłynęły ku sankom i w jednej chwili lśniący, świeży lakier pokrył się gęstymi, ciemnymi punktami. Muszki uderzały o deski, przylepiały się i marły. Naprzód kilka, potem kilkadziesiąt, kilkaset, tysiące, miljony... W pół godziny już nawet farby z pod nich nie można było rozróżnić.
Ze stodoły wyszedł stary chłop, z gołą głową, bosy, w płóciennych spodniach i rozwartej na piersiach brudnej koszuli. Na plecach miał ogromny kosz plew dla bydła. Koło sanek przystanął i patrzył. Kosz postawił na ziemi i zczerniałym, popryskanym palcem wodził powoli po deskach, pokrytych rojem nieżywych muszek... Na twarzy znać było skupienie i wysiłek człowieka, nieprzyzwyczajonego do myślenia, który chce myśl jakąś schwycić i ująć w zdanie.
Podszedłem ku niemu.
— Trzeba będzie sanki na nowo pomalować, — odezwałem się, — o tem myślicie?
Chłop wstrząsnął głową i uśmiechnął się:
— I... to nie... To się zetrze, jak przyschnie. Ale... ja myślę jeno...
Urwał i znowu przesunął palcem po świeżym, pełnym muszek lakierze. Po chwili podniósł głowę i patrząc mi prosto w oczy wzrokiem, w którym znać było radość, że znalazł wreszcie to, czego szukał, rzekł:
— Tak i ludzie, panie, tak i ludzie... Jak te muchy... Lezą, pchają się tam, gdzie nic dla nich niema, nie wiedzieć po co, i marnieją... mrą...
Zarzucił kosz na plecy i wolno odszedł ku stajniom. Nad sankami brzęczał ciągle rój muszek, jak piasek złoty, przesiewający się przez cienkie i dźwięczne struny słonecznych promieni.