Bajka o Żelaznym Wilku/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bajka o Żelaznym Wilku |
Podtytuł | z 14 rycinami i winietą okładkowa Jana Rembowskiego |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Ilustrator | Jan Rembowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Polował Król w głuchych borach swego państwa — polował Król...
W gonitwie wśród gęstwin i bagnisk zgubił swój orszak. Znalazł się sam w puszczy na gniadym koniu, od którego złota łuna biła na ciemne omszałe pniska drzew, grubych jak kadzie, wysokich jak wieże kościelne. Zielonawy zmrok rozlewał się wokoło, czaił w załomach ziemi i drzew, w dołach wykrotów, w podcieniach gajów, niby wielooki drzemiący smok.
Bystrym wzrokiem Król wpatrywał się w przeloty lasu, bacząc, czy nie przemyka się gdzie sarna płowa, nie przekrada czarny tur, nie przepełza lis ognisty. Ale było martwo i cicho; jeno w dali, jak szum uchodzącej burzy, grzmiała wrzawa oddalających się obławników i ciężkie ich młoty kamienne waliły jak pioruny o drzewska...
Wtym wydało się Królowi, że siwy cień sunie nizko przy ziemi w stronę przeciwną od tych głosów. Wyciągnął co prędzej z sajdaka strzałę o miedzianym ostrzu, położył na tęgiej cięciwie łuku i puścił. Brzękła jak osa i utonęła w zmierzchu. Jednocześnie rozległ się cichy jęk. Król spiął srebrnemi ostrogami konia i rzucił się w tę stronę:
— Trafiłem!... — pomyślał radośnie.
Ale na miejscu, gdzie padła strzała, nie znalazł nic; natomiast znowu opodal rozległ się cichy, podobny do skowytu jęk. Król ponownie spiął chrapiącego konia ostrogami i skoczył. Siwy cień pomykał przed nim, kryjąc się wśród korzeni i pnisk.
— Raniony!... — szepnął Król i drugą strzałę na cięciwę nałożył.
Daremnie jednak to z jednej, to z drugiej strony zajeżdżał, opierającego się konia ostrogami przynaglał; raniony zwierz krył się zręcznie, na rzut strzały nie dopuszczał, ale i z oczu nie znikał. Gniewał się Król, cuglami konia szarpał, ostrogami boki mu krwawił, zapatrzony na siwy cień, to zjawiający się, to niknący w zielonawej pomroce. Nie spostrzegł, że wierny jego rumak drży, że lęka się, że grzywa mu się jeży... Nie widział, że to już nie jeden cień, lecz kilka ich miga się to tu, to tam i zwodzi go wyraźnie. Aż nagle zaroiły się jak mrowie blade cienie, wyskoczyły z poza pni, wychynęły z wądołów, wypełzły z obrosłych sitowiem bajorów. Zalśniły ogniki ich ślepi równo nad ziemią jak krwawy różaniec. Koń zatrzymał się i przysiadł na zadzie. Zrozumiał wreszcie Król, co mu grozi, ujął w garść złotą brodę i wsunął ją na piersi za kołnierz skórzanego kaftana, żeby mu nie przeszkadzała w bitwie. Poczym jął szybko strzałę za strzałą wypuszczać, mierząc w krwawe ogniki. Z dzikim wyciem leciały teraz ku niemu siwe szeregi. Wreszcie nie wytrzymał strasznego widoku koń bojowy, spiął się, okręcił na tylnych nogach i wichrem popędził od napastników. W tej ucieczce Król pogubił strzały, łuk mu pękł, uderzony o nawisłą na drodze rosochę, został jedynie u boku krótki, ciężki bronzowy miecz...
Pędził Król naoślep i od czasu do czasu grał na złotym rogu, nawołując straże. Zadaleko wszakże odbiegł od nich, aby go mogły usłyszeć.
Zato wilki były coraz bliżej. Już siwe ich kudły migotały z obu stron, już wyprzedzały go... Koń robił ciężko bokami, charczał, potykał się, wyciągał cudną szyję, jak lecący łabędź, a biała piana całkiem pokryła złotą jego sierść i złotą grzywę. Z wrzawą, z wyciem, z tętentem lecieli tak po sennym lesie, strasząc zdumiałe obumarłe drzewa. Aż spostrzegł Król, że siwe cienie migają już przed nim, że jest otoczony. Wtedy zeskoczył z konia na zwalony pień, wdrapał się wysoko na ogromne, sterczące ku górze korzeniska, oparł plecami o tarczę potwornego wykrotu, oblepionego kamieniami, gliną i mchem, podniósł oburącz swój ciężki miecz bronzowy...
Wilczyska obiegły go natychmiast, jak fale powodzi. Przez nie rwał chwilkę jego rumak, tratował je kopytami, szarpał zębami, aż z żałosnym rżeniem wspiął się, runął i utonął w ich skłębionym mrowisku.
Teraz wszystko zwróciło się na Króla.
Szerokie kosmate mordy, rozdziawione pyski z białemi kłami, czerwone ozory, łapy, zbrojne w szpony żelazne, pięły się ku niemu, wznosiły coraz wyżej, gęsto błyskając rubinowemi jak żar ślepiami.
Co gorsza, Król dostrzegł poza pierścieniem leśnych bestji brunatne ciała znanych mu leśnych włóczęgów, półnagich dzikusów, żyjących za pan brat z leśnym zwierzem, odziewających się w skóry wilcze i ukrywających swe kudłate łby pod wilczemi szłykami. Te hordy krążyły dotychczas luźno na pograniczach jego państwa i żywiły się przeważnie tym, co zdążyły skraść lub zrabować u jego pracowitych oraczy.
Potrząsali łukami i szczuli zwierzęta na Króla wilkołackim wyciem i podszczekiwaniem:
— Hau!... hu!... huź!...
Nie mogły się wszakże wilki dostać na pień, wysoko wsparty na gałęziskach i okrzewiach, a ich człowieczy pobratymcy niewiadomo, dlaczego nie puszczali strzał. Dodało to Królowi otuchy, zatrąbił ile tchu starczyło w róg i stanął mocno w kroku; potym swój ostry miecz opuścił, zatoczył jego końcem szerokie półkole i obtarł pień z wilczej piany.
Z wyciem, ze skomleniem opadła nawała rozżartych bestji, pogasły ślepia, zalane posoką... Ale trwało to chwilkę, poczym znowu wezbrały straszliwe zastępy, spiętrzyły się i zaszalały wokoło, szukając drogi...
Król cofnął się na swe stanowisko i wytarł spocone czoło.
Wilki zatrzymały się opodal, a skupieni za niemi włóczędzy leśni zaprzestali szczucia i zdawali się ze sobą naradzać. Ale nie trwało to długo. Jakiś pomruk piekielny, podobny do szelestu wichury w leśnej gęstwinie, podniecił ich; zerwali się znowu ludzie i zwierzęta, obiegli wściekłą powodzią stojącego na pniu Monarchę. Ten, doświadczony w bojach, pojął, że zaraz napad ponowią, mocno się oparł stopami o nierówności pnia i czekał spokojnie z wzniesionym mieczem. Istotnie tłum wilków już wpadł na drzewo i, obślizgując się, przewalając, popychając się wzajem, leciał ku niemu. Znowu Król, nie czekając na nich, krok naprzód postąpił, pociął przeciwników, popłatał, pospychał — poczym cofnął się, aby chwilkę wypocząć. Ale wilki tym razem nie uciekły; niezadługo znów były u jego nóg. Chwytały go za poły rozwianego kaftana, za buty, za pochwę oręża, ciągnąc na dół w przedśmiertnych podrygach. Poczuł Król, że rychło zginie, że siły go opuszczają... Więc coraz częściej w krótkich odstępach dął w złoty róg, trąbił, trąbił rozpaczliwie na swoich dworzan, na swoje liczne wojska... I wydało mu się przez chwilkę, że odpowiada mu gdzieś zdala srebrna trąbka Wielkiego Łowczego. Nabrał otuchy, kilkoma potężnemi cięciami pień z wilków oczyścił, oparł zmęczone ciało o tarczę wykrotu, aby wytchnąć cokolwiek, i słuchał... Srebrna trąbka grała już gdzieś niedaleko. Wilki wahały się i niechętnie spozierały na pień pomimo zajadłego naszczuwania włóczęgów. Gdy wtym tuż za Królem rozległ się i zawarkotał coraz bliżej łoskot, podobny do szczęku tysiąca bijących o ziemię oręży. Wilki zawyły radośnie i znowu zamrowiły się na pniu. Król zadął raz jeszcze przenikliwie w róg, ale w jednej chwili ktoś mu go z rąk wytrącił, miecz wyrwał... Przerażone oczy Króla zdołały dostrzec tylko poza wykrotem ogromny czarny cień... Włochata żelazna łapa przycisnęła go, ugiął się pod jej ciężarem, potoczył i spadł z pnia na ziemię...
Gdy ocknął się, poczuł przedewszystkim twarde kolana na piersiach, a nad sobą ujrzał wilczym futrem okrytą pierś i straszliwą przyłbicę żelazną w kształcie wilczego pyska. Z dziur przyłbicy patrzały nań zimno okropne stalowe źrenice.
— Jesteś moim jeńcem, Królu!... — rozległ się głos cichy, lecz silny. — Twoje państwo rozległe prawem wojny do mnie należy. Twój rolnik spokojny, gdy zechcę, dla mnie siać i zbierać będzie!... Twoje stada karmić będą me wojska nieprzeliczone... Twoje zamki i grody warowne staną się memi legowiskami, a twój lud mego ludu sługą i niewolnikiem!...
— Ktokolwiek jesteś... dobij mię!... Poco się znęcasz? — jęknął Król.
— Nie potom żywcem brać cię kazał!... Nie potom stracił tyle sług wiernych... Nie przez litość dla ciebie!... Nie!... I to co mówię — nie dla urągania, ale na rozkaz mych bogów, mych wróżów... Słuchaj więc spokojnie! Wszystko się odmieni, puszczę cię wolno i nawet na twe krainy napadać przestanę, ale mi obiecaj, że mi oddasz w zakład przymierza, na wieczną własność: »to, czego nie było jeszcze nigdy, a jest już w twoim pałacu, co choć twoje jest, a czego nie znasz, w czym przyszłość i teraźniejszość łączą się niby wody zlewających się rzek!...« Tak kazali mi powiedzieć nasi siwi wróżowie!...
— Puść mię, abym mógł pomyśleć!... — zwrócił się do zwycięzcy Król, a gdy ten usunął mu z piersi kolano, podniósł się, usiadł i zadumał.
— Cóżby być mogło, co do mnie należy, a czego nie znam? — rozmyślał, zwolna przychodząc do siebie i nieustannie nasłuchując, czy nie doleci go z oddala granie rogów myśliwskich. — Wszystko ważne znam i pamiętam!... Cóż więc to jest?!...
— Poco ci ta rzecz? — spytał, chcąc zyskać na czasie.
— Sam nie wiem. Chcą tego wróżowie, a zwykliśmy ich słuchać. Zresztą niewolno mi wiele z tobą gadać.
— A jeżeli powiem... nie?!...
Zżymnął się rycerz żelazny.
— Uległeś w walce, pozwoliłeś się wciągnąć nierozważnie w zasadzkę... Powiodę cię jako jeńca przy moim koniu z grodu do grodu, abyś był świadkiem, że uczynię wszystko, com obiecał, z twym ludem...
Król bystro spojrzał na rycerza.
— Sądząc z głosu, młodzieniaszek jakiś... niedowarzony barbarzyńca! Usłyszał pewnie przesadne opowiadania o jakiejś błyskotce w moim pałacu... Dużo tego jest i być może, że czego nie znam!?... Leży w kącie schowane... Powiedzieli mu o tym schwytani jeńce... A chytrzy, dzicy wróże tumanią tych sobie podwładnych... wilkołaków rozmaitemi gusłami... Może im potrzebny do czego ten przedmiot dziwaczny?!... Ha, tym lepiej!... — postanowił Król z szybkością błyskawicy, dostrzegszy niecierpliwy ruch ręki rycerza.
— Zgoda! — rzekł głośno — Dam ci, czego żądasz, ale pamiętaj, że w ciągu lat dziesięciu uszanujesz moje granice!...
— Ale po mój... zastaw przyjdę, kiedy mi się spodoba!
— Po zastaw? A no tak: po zastaw!... Przychodź, przychodź, choć jutro! Ale pozwól odgadnąć, czy to czasem nie mój ulubiony puhar kryształowy, w którym woda i wino mieszają się jak nurt Bożeny z nurtami Popławy, hę?... Co?... Dawno mi go już nie podawano i doprawdy zapomniałem o nim?... — pytał już łaskawie. — Albo nabijany turkusami pas, który w sekrecie przygotowała dla mnie na imieniny Królowa?... Sekret zdradził mi szatny, gdym nowy pas zamówić kazał... Dla tego dopytuję się, abym czasem przez niewiadomość nie zgubił, albo nie darował komu rzeczy tobie obiecanej, rycerzu!... Owszem, powtarzam, że oddam ci co zechcesz z pałacu... Więc mię puść, gdyż towarzysze szukają mię i są niespokojni!
— Straże moje wstrzymają twych towarzyszy!... — zaśmiał się rycerz żelazny.
— Tymbardziej! — O cóż więc chodzi? Puść mię i przybywaj w moje dziedziny, a przyjmiemy cię godnie!
— Pierwej przysięgnij, że dotrzymasz obietnicy, i pamiętaj, że za złamanie przysięgi srogo się zemszczę. Tak nakazują nasi bogowie!
Król przysiągł, trochę dotknięty okazanym mu niedowierzaniem. Gdy wstał i potargane ubranie poprawił, już ciemna postać rycerza, otoczona zastępami wilków, nikła w zmierzchu leśnym.
Król odszukał swój strzaskany miecz, swój złoty róg i natychmiast zagrał na nim przeciągle raz, drugi i trzeci. Rychło odpowiedziało mu srebrne echo. Król poszedł w tym kierunku, trąbiąc od czasu do czasu. Zatętniały wkrótce kopyta po twardej glebie boru i zabłyszczały w zmierzchu złociste zbroje królewskiego orszaku.
Zeskoczyli rycerze i dworzanie z koni, otoczyli pana swego, zdumieni i przerażeni bladością jego twarzy, strzaskanym orężem i krwią na podartych szatach. Ale ponieważ Król milczał posępnie, nie śmieli go pytać. Wielki Łowczy podprowadził mu swego konia, Miecznik podał mu na klęczkach swój miecz. Król wskoczył na siodło i skinął na leśniczych, aby wiedli go do domu. Popędzili z tętentem i łoskotem, a w cichym borze, w zielonawym jego zmroku zostały jeno trupy pobitych wilków, złotem okute siodło królewskie i szczątki rozdartego konia.