Barbara Tryźnianka/XVIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Barbara Tryźnianka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1914 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
∗
∗ ∗ |
W willi — spadkobiercy rozpanoszyli się tymczasem — i prędko się dowiedzieli o samochodzie. Posyłano do garażu kilkakrotnie, ale szofer kędyś przepadł — musieli się tedy zadowolić najętymi powozami.
Wieczorem przed pogrzebem — szofer się zjawił, ale się o rozkazy nie zgłaszał, zabrał psa hrabiny — zostawił kartkę do panny von Treyzner i znowu się ulotnił. Nazajutrz, od wrót cmentarza, hrabina z ciotką nie wsiadły do karety, lecz poszły pieszo — i zniknęły wśród willi.
— Fred był! — szepnęła hrabina.
— Tak. Widziałam, że rozmawiał z malarzem Plichtą. Spieszmy. Gozdawa czeka. Patrz, tam — przed tą buvettą.
W zaułku to było ustronnym i pustym. Wowo zaskomlał na ich widok. Wsiadły szybko do samochodu — i maszyna pomknęła, jak ptak. W mieście ruch uliczny hamował pęd — ale gdy wydostali się na przepyszną szosę — ruszyli z tą szybkością upajającą — w której się Tomek lubował.
Po paru godzinach takiej jazdy — zwolnił — zahamował — i zwrócił się do nich z twarzą iskrzącą się od napięcia energii i podniecenia szalonej nieustraszoności.
Przy szosie był punkt essencyi i oberża.
— Już nas i wicher nie zgoni. Może panie wysiądą — zanim zbiornik napełnię.
Hrabina wysiadła — wyprostowała się, przeciągnęła ramiona, ruchem wyzwolenia. I zobaczył w jej oczach pierwszy blask jakby świtu — jeszcze dalekiego dnia, ale już niknącej nocy. I zagrała — zaśpiewała mu dusza wielką uciechą, i zaczął się jak wyrostek bawić z Wowem.
Smutnemi, zgasłemi, zimnemi oczyma patrzała na tych dwoje młodych panna von Treyzner.
Synowiec doktora Tomasza — i córka tamtego. Długie, kręte i dziwne są szlaki losu!
Szli we dwoje górską szosą w pobliżu Lucerny — w piękny majowy dzień, a szli tak lekko i raźno, jakby ich niosły skrzydła, i Tomek po swojemu, zuchwale sprawę bez żadnego wstępu i omówień jej przekładał.
— Spotkał mnie cios i wypadek, który mi się nie śnił nawet. Jestem z pokolenia próżniaków i rozpustników. Żyć w dobrobycie bez pracy — i bawić się cynicznie — to ideał. Ruina materyalna rodziny zmusiła mnie do pracy. Byłem grajkiem samoukiem, rzępoliłem po knajpach ku uciesze wszelakiej hołoty — i żyłem jak bydlę. Na zakończenie tego okresu palnąłem sobie w bok — ale się wykaraskałem — i postanowiłem winy swe odkupić. Wtedy mnie spotkał równie fatalny wypadek — zobaczyłem panią — i choć mi ciężko wyznać — ale stało się — że poza panią — nie miałem, nie chciałem, nie czułem i nie pragnąłem — niczego!
No — i dalej — zna pani moje życie. — Myślę, że w tem zapamiętaniu dobrnąłbym do jakiegoś punktu zwrotnego, reakcyi, przeciągnięcia struny — poprawił swą opinię strzelca — i trafił już skutecznie. Ale inaczej się stało.
Teraz oto mogę złożyć wyznanie:
Ja, Tomasz Gozdawa — syn marnotrawny, urwisz, cynik i zuchwalec, wieku lat dwadzieścia pięć, z fachu szofer, z tradycyi kujawski obywatel, funduszu żadnego — świeżo zaangażowany do firmy Laluze z Dijon do wszelkich karkołomnych prób, wyścigów i konkursów samochodowych z pensyą wysoką — bo z perspektywą śmierci bardzo częstą — obarczony niemową starą kobietą, którą obrałem z paru tysięcy franków i wskutek tego blizka była głodowej śmierci — oświadczam pani, że postanowiłem sobie za lat trzy — jeśli żyw zostanę — zebrać fundusz dostateczny — żeby stanąć przed panią ponownie — i dać pani byt, spokój, ognisko domowe i siebie na dożywotnie trwanie i obcowanie. I jestem pewny, że to spełnię, że zamiaru dopnę — bo czuję i rozumiem wszystkich szaleńców, wszystkich zuchwalców, i taką moc czuję, że nie bajka mi szklana góra, a rzeczywistość dostępna.
Otom ja — i oto wszystko, co miałem rzec. Niechże mi pani powie szczerze: czy to głupie, czy to niedorzeczne, czy mam się za bary brać z losem — i czy mam panią odnaleźć za trzy lata.
— Dlaczego za trzy lata dopiero? Przecie pan chce odemnie decyzyi na życie — muszę znać człowieka — zanim go wybiorę. Za tydzień wyjeżdżam stąd do Lipska, gdzie dostałam posadę w szkole muzycznej. Jeśli droga pana będzie tamtędy prowadzić, czekam odwiedzin. Odpowiedzieć dziś nie mogę — chyba to, że i pan nie wie, komu tyle składa w ofierze. A zatem — to lekkomyślne. Nie wiemy o sobie nic.
— Ja powiedziałem wszystko.
— A ja — w tej chwili nie mam jeszcze siły życia mojego gorycze i męty słowami wyrazić. W każdym razie — część pan widział — i odczuł.
— Jabym wolał posłyszeć — czego pani żąda od przyszłości — czego pani pragnie — co pani zdobyć — co wypracować — żeby pani tamto zostało, jak zmora senna.
Milczała chwilę — zapatrzona w górskie śniegi.
— Chciałabym mieć ojczyznę! — szepnęła.
— Pan nie rozumie? To pan bardzo bogaty — czy też pan jeszcze nie tęsknił. Ja się urodziłam z rodziców — z ziemi wyrzuconych. Ojciec został z potrzeby urzędnikiem i koczowaliśmy po miasteczkach — w obcych zawsze, kamiennych ścianach — po ciemnych podwórkach w mrowiu ludzkiem. Zostałam wcześnie sierotą — na wychowaniu ciotki — znowu po murach szkół — a potem po obcych domach jako nauczycielka. Gdym wreszcie przez małżeństwo zyskała pałace, zbytek, majątki — byłam wśród tego tylko niewolnicą. Ale domu takiego — co w nim człowiek żyje, pracuje, kocha i umiera — ale ziemi takiej, co ją czci i uprawia — na której się zna każde drzewo i skibę, oracza i pastuszka, z którą się cierpi w listopadzie i raduje w maju — takiej ja nigdy nie miałam — ale za taką mi tęskno. I z tego, co mi pan о sobie rzekł, tknęło mnie szczególnie jedno: tradycya kujawskiego obywatela.
— Więc mieliście tam ziemię?
— Był dwór otoczony grabowymi szpalerami, co się łączyły z sadem — a za sadem były stawy i młyn — a dalej — het — wkoło poła, a na płaskim horyzoncie lasy — wsie — sadyby — i dzwonnica kościoła. Taki dwór u nas zwykły. Ino — że go już niema! Mogłem go utrzymać — ale dałem na marne — na złość rodzinie.
— I już go nie można odzyskać?
— Wszystko można — ale niech mi pani tego zadania nie stawia. Żebym mógł panią do Zagajów wprowadzić — trzech lat nie wystarczy.
— Ja panu nie stawiam ani zadań — ani warunków — powiedziałam swe pragnienie — swe marzenie i tęsknotę.
— To mi dość — mruknął — i zamyślił się.
— Czy ciotka pani ma na imię Barbara? — spytał po chwili.
— Nie, Amelia.
Żachnął się.
— Któż zatem jest Barbarą Tryźnianką?
Spojrzała na niego zdziwiona.
— Więc pani nic nie wie? O moim stryju?
— Owszem. Ciotka otrzymała od stryja pana legat bardzo wielki — w kapitałach i zarząd nieograniczony zakładu jego fundacyi dla chorych dzieci. Szczegółów, warunków i cyfry legatu nie znam. Ciotka nie jest osobą, którejby się można pytać o jej sprawy i interesa.
— A my — po śmierci stryja otrzymaliśmy ten papier.
Wydobył z pugilaresu i podał jej list doktora Tomasza.
Przeczytała — i oddała mu.
— Nie — to nie ciotka wyda na pana wyrok.
— Kto zatem?
Ruszyła brwiami.
— Za tyle lat. I pan przecie rachuje tylko na siebie.
— Nie — ja rachuję tylko na panią. Ale gdy ten termin upłynie — za ten spadek odzyszczę Zagaje. Dla pani!
Uśmiechnęła się lekko.
— No nie. Chyba dla nas!
Sięgnął po jej rękę i podniósł do ust.
Dochodzili już do miasta — zwolnił kroku.
— Odjeżdża pan dzisiaj? — spytała.
— Za godzinę — na wyścigi samochodów do Berlina.
— Jeśli pan chce, mogę wybadać ciotkę, czy coś wie o Barbarze Tryźniance.
Ale jego ogarnęła zuchwała fantazya — odrzucił głowę — rozdęły mu się nozdrza.
— Nie — nie chcę. Jeszcze mnie dotąd piecze wspomnienie — gdyśmy jej szukali po całym świecie — jak żebraki i pasożyty. Nie! — Nie dbam o stryjowskie dobro. Mam fach w ręku — i w sercu przez panią bogactwo. Nie wiem, czy to znaczy być człowiekiem, ale sobie zdobędę stanowisko — ukochanej dam gniazdo i uczciwość — a jeśli owa mistyczna Barbara Tryźnianka uzna, żem tego wart — niech ona mnie szuka.