Barbara Tryźnianka/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Barbara Tryźnianka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1914 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
∗
∗ ∗ |
Na grobie doktora Tomasza Gozdawy głaz leżał nieociosany — i bezkształtny — jakie się spotyka po naszych miedzach — i rosła brzoza — z takich — co rosną przy naszych drogach polnych — i drewniany krzyż miał w głowach swej trumny.
Tylko słońce nad nim stało pałające, południowe — i zielone jaszczurki wygrzewały się na głazie i nie świergotały w błękicie skowronki.
Nieruchoma, jak posąg, siedziała na kamiennej ławce przy grobie panna von Treizner. Pęk mimozy złożyła na głazie, i już godzinę trwała w zamyśleniu i jakby oczekiwaniu — na coś czy na kogoś.
Jej martwa twarz nabrała jeszcze bardziej twardych linii — ale oczy były jakby trwożne, gorejące niepokojem, grozą.
Cmentarz był pusty — i cichy — więc z daleka dosłyszała szelest kroków — i przeszło ją drżenie.
Na zakręcie ukazał się Tomek. Pomimo upału miał szyję okręconą szalem, i szedł powoli i ciężko, jak człek bardzo osłabiony.
— Stało się? Wzięto go? — spytała szeptem.
— Nie. Odstawiłem go do Genui — i nie znajdzie go nikt. Mogą panie odetchnąć spokojnie.
Potrząsnęła głową.
— Dla nas już oddawna niema spokoju i nie będzie. Opowiedz mi pan naprawdę — jak to było.
— Poco? Hrabina musiała pani mówić.
— Marta dogląda rannego męża.
— Więc jeden strzał był z jego ręki? Myślałem... — zaciął się i poczerwieniał.
— Dokończ pan. Myślałeś, że tylko kradł. Przecie przed tygodniem strzelał do pana.
— No — był wtedy bardzo podrażniony, bo się dowiedział, że to ja podsłuchałem i pani powtórzyłem jego rozmowę z von Zuilen.
— Hrabia ciężko ranny?
— W ramię — ale życiu nie grozi niebezpieczeństwo. Hrabina mi nic nie mówiła. — To była chwila. Stałem z samochodem przed willą — widziałem, jak porucznik wszedł — posłyszałem dwa strzały i nagle on wyskoczył z okna — wpadł na mnie — i bez tchu powiada: hrabia, chciał mnie zabić. Chciał widocznie porwać samochód — i zmykać. Odrzuciłem go — wiem w oknie ujrzałem hrabinę. Dała mi znak — ucieczki — więc go wciągnąłem na siedzenie — i ruszyłem. Tyle wszystkiego. — Wróciłem tu wprost pod bramę cmentarną — jak mi to pani nakazała onegdaj — spóźniłem się tylko trochę.
— Tak — chciałam z panem tu pomówić. To było po jego zamachu na pana życie. Teraz przybyło to drugie. Musimy sobie wszystko powiedzieć. Jesteśmy panu zawiele dłużne. Należy się panu zupełne wyznanie.
— Ja go nie żądam — a że nie lubię fałszywych pochwał słuchać — odrazu wyjaśnię moje pseudo-poświęcenie. Nie jesteście mi nic dłużne. Co czyniłem, czynię i czynić będę dla was, jest najpospolitszy egoizm. Dogadza mi i sprawia największą przyjemność — służyć hrabinie. Po co mam zresztą szukać omówień: kocham ją do zapamiętania. Zuchwałe to — ale prawda — i pani mogę powiedzieć. Więc niepotrzebne mi pani wyjaśnienia. Kochając — patrzałem, badałem, obserwowałem. Klęską i klątwą jej życia i pani — jest ten nieszczęśliwiec. Rad jestem, że mnie zranił, rad, że się targnął na hrabiego — to go ostatecznie usunie z widowni waszego świata, a nie uczyni rozgłosu, ani się oprze o kryminalny sąd. Wrócić on nie może, jesteście uwolnione od zmory — dobrze się stało.
— A pan?
— Tu o mnie nie chodzi. Ważniejszą jest jeszcze sprawa do załatwienia. Naszyjnik jest dotąd w rękach von Zuilena, i musi być odzyskany. Hrabina w tem występować nie może — pani to musi wziąć na siebie. Napisać list, przyznając naszyjnik jako swoją własność i pytając, w jakiej cenie został przez pana Alfreda zastawiony.
— Zrobiłam już to. Odpisał, że mu się należy sto tysięcy koron.
— Szantaż!
— Zapewne. Jesteśmy bezbronne.
— Więc pani nie zapłaci?
— Skąd. Nie mam na to środków.
Spojrzał na nią bystro.
— Mówmy wszystko, szczerze. Pani jest Barbara Tryźnianka — ja jestem Tomasz Gozdawa.
Nastała chwila milczenia. Oboje patrzyli na głaz nagrobny — i Tomek zaczął twardo:
— Daleko jeszcze do terminu naznaczonego wolą stryja, ale ja już teraz rezygnuję z próby — i sądu pani nad sobą nie potrzebuję, bo rozumiem, co — taki jak on — nazywał człowiekiem. Byłem złym synem, złym bratem, złym przyjacielem. Rządzi mną szał lub fantazya, gwiżdżę na wszelki obowiązek, przymus, zasady i prawa. Niech więc kapitałów stryja dla mnie nie zachowuje. Może je pani śmiało użyć na odebranie naszyjnika od tego plugawego starego rozpustnika. Postanowiłem sobie kiedyś, że hrabina przezemnie będzie miała uciechę. Niech pani jej odda naszyjnik — niech jej smutne oczy się rozjaśnią.
Kobieta oczu nie podnosiła od grobu i milczała. Myślał, że się waha, że zostanie przekonana, więc dalej mówił:
— Stryj pisał o mnie — że jestem zły, a zatem mogę być dobrym, ale tak nie jest. Na zły czyn wystarczy chwili — w dobrem trzeba trwać — a ja tego nie potrafię. Zresztą na moim rachunku jest już gałgaństwa dosyć przez te dwa lata, a dorobię niezawodnie więcej. I żeby być szczerym do końca — i żeby pani resztę skrupułów usunąć — to niech pani wie — żem tę problematyczną sukcesyę już sprzedał łatwowiernej, ufnej kobiecie. Więc niech mnie pani — wykreśli jako spadkobiercę.
Panna von Treyzner podniosła głowę — spojrzała nań.
— Na mnie kolej wyznania. Przedewszystkiem — nie ja decyduję o wypłaceniu tego funduszu. Jest w moim zarządzie przez dziesięć lat, a potem otrzymam instrukcyę, co mam z nim uczynić. Powinnam panu me życie opowiedzieć w stosunku do zmarłego. Poznałam go...
— Nie, pani — ani pani mi nie powinna mówić, ani mnie godzi się słuchać. Zamało wart jestem — i nie mam żadnego prawa życia stryja jakby sądzić. To, co do nas napisał, było, niestety — gorzką prawdą — fundusz jest jego — nie naszą własnością. Żeśmy go nie dostali — było to katastrofą — ale myślę, że gdybyśmy go dostali — nie lepiejbym się pokierował — i dotychczas jużby był zmarnowany. A teraz jeśli go użyć nie można dla szczęścia hrabiny — mało on mnie obchodzi.
Ruszył po swojemu urągliwie ramionami i odzyskując swe zuchwalstwo, dodał:
— Znajdę sposób — wydrzeć tę grabież z paszczy tego starego Fauna. Czy pani ma mi co jeszcze do powiedzenia?
— Co pan myśli dalej ze sobą czynić?
— Służyć hrabinie.
— W jaki sposób?
— O — niech mnie pani nie posądza o jakieś marzenia i głupie nadzieje. Należę do ludzi wstydzących się żebrać — i nawet w szaleństwie trzeźwych. Zresztą zupełnie mi wystarcza moja rola szofera — i tem pozostanę. Nawet takie uczucie — niedbałej mej naturze zupełnie dogadza, a jako zupełnie nowe — zajmuje i bawi.
— Nie rozumiem pana.
— Ja siebie też nie — ale to rzeczy nie zmienia — bo tak jest. Tyle razy pożądałem, zdobyłem — i nie miałem setnej części tej uciechy — jak teraz, gdy ani myślę o zdobywaniu, o posiadaniu, a jak w tej chwili bardzo prozaicznie o wymuszeniu naszyjnika, żeby go jej oddać — bez żadnej nagrody.
— A wie pan — że tak czyni ten, którego doktór Tomasz nazywał człowiekiem — i takie uczucie — on przeżył. I wie pan — że kto tak był kochany — nie zrozumiał, nie odczuł, nie ocenił — potępiony jest — nieszczęsny — i biada mu!
— Widzi mi się, że pod tym względem z panią się nie zgodzę — albo też inaczej, niż stryj czuję. Hrabina nie jest przecie obowiązaną mnie kochać dlatego, żem sobie bożyszcze z niej uczynił — a może nawet, żeby zeszła z piedestału — straciłaby w mych oczach.
Panna von Treyzner spojrzała nań — jakby napół zgorszona, napół zdziwiona.
— Słuchając pana, nie trudno uwierzyć w wielkość tego kultu, i zdaje mi się — że pan w gruncie rzeczy istotnie ma tylko zabawę — rzekła ze smutnym wyrzutem. — I tem lepiej — dodała — wstając.
Ruszyli ku wyjściu.
— Ja się często sam dziwię — jakim cudem pozostała we mnie możność odczuwania ideału. Przecie jestem dzieckiem chwili, które plwa lub drwi na wszystko bez wyjątku. W tem wzrosłem, to słyszałem, czytałem, wśród takich obcowałem i takim byłem. To, co teraz czuję — kryję — czasami nawet przed sobą samym — przed krytyką mózgu — przed cynizmem myśli — przed swawolą swej fantazyi. Trudno nam się porozumieć z sobą — i pani może mnie nie pojmie, gdy powiem, że żyję tylko dzięki mym wadom. Żebym miał cnoty — nie mógłbym istnieć.
— Paradoks — rzekła.
— A jednak owe wady chronią mnie od rozpaczy, beznadziejności, smutku i goryczy.
— Myli się pan — tamten nic nie szanował, plwał i drwił — nie ochroniło go to!
— Tamtego zgubiła słabość siostry, otoczenie i namiętność do zbytku. On nie był zły — tylko nikczemny. Żeby go hrabina nie tak kochała — nie spadłby na zawrotną pochyłość — i nie byłby teraz na dnie.
I stanęli u bramy cmentarza, gdzie czekał kurzem okryty samochód.
Zatrzymała Tomka ruchem ręki — i rzekła, patrząc mu przejmująco w oczy.
— Czy pan myśli, że ja hrabinie powtórzę to, co od pana słyszałam?
— Mam nadzieję, że nie.
— Dlaczego? Może mi to pan w tym celu mówił.
— A może pani mnie o to pyta — na próbę, jak daleko sięga moje zuchwalstwo.
— O bardzo daleko, ale nie w tym kierunku. Tam przy tym grobie byliśmy równi — i załatwiliśmy sprawę, którą trzeba było wyjaśnić. Tu — jestem Tom, szofer hrabiego — i dokąd pani każe się zawieźć?
Otworzył jej drzwiczki — zajął swe miejsce — ruszyli ku miastu.
Dojeżdżali już do willi, gdy jakiś przechodzień zaczął machać kapeluszem i wołać.
Obejrzał się Tomek i maszynę zatrzymał, bo poznał Plichtę.
Malarz podszedł zadyszany i powitał pannę von Treyzner odrazu szczerem zapytaniem.
— A hrabina?
— Jest. Mieszka z mężem — tu opodal willa Costanza — ale hrabia miał wypadek z bronią i chwilowo nie przyjmują.
— No, to ja tymczasem pogawędzę z waszym szoferem, ho stęskniony jestem za swoją gwarą. Pani się dziwi, że go znam — ano pokumaliśmy się w Lugano. Nieprawda, jak on do doktora podobny?
I nie troszcząc się dalej o zgorszoną damę — siadł obok Tomka, i jakby się wczoraj rozstali, zaczął gawędzić.
Gdy przed willą panna von Treyzner wysiadła, spytał konfidencyonalnie:
— Zawracanie głowy z tym wypadkiem z bronią. Pewnie jakaś sprawka szwagierka?
— Niema go w Nicei — odparł Tomek wymijająco.
— A wy czemu w bandażach? Mieliście wypadek z samochodem?
Tomek się roześmiał.
— Kiedy pan tak ciekawy — to proszę poczekać, aż maszynę schowam, o rozkazy spytam i jeżeli się uwolnię, pójdziemy do kawiarni.
— Bene — idę naprzód — tam na rogu czekam.
W pół godziny potem siedzieli naprzeciwko siebie i Tomek mówił:
— Przedewszystkiem dziękuję panu za radę, była wyborna. Zamiast do Abbazyi z Fredem przyjechaliśmy tu — z ciotką — i był czas jakiś spokój. Potem zjechał hrabia.
— A ruda jest?
— Zamieszkała w Beaulicu, o nią mniejsza. Ale zjawił się Fred, wściekły. Musiały mu sprawy mocno się popsuć, a do siostry miał dostęp utrudniony, bo bez ciotki lub męża wcale nie wychodziła. Tydzień temu spotkał mnie na spacerze z Wowem. Pies mnie lubi i hrabina kazała mi codzień z nim chodzić nad morze. Było za miastem, pusto, szedłem nad samą wodą. Patrzę, Fred przedemną. Poczułem awanturę w powietrzu, idę z ochotą, a on bez żadnego wstępu podnosi laskę:
— Tyś tę starą na mnie poszczuł! — mówi.
— Ja! — odpowiadam.
Zamachnął się na mnie laską, wyrwałem mu ją, rzuciłem precz, a tu Wowo chwycił go za łydkę.
Wrzasnął, wyjął rewolwer z kieszeni, byłby psa zastrzelił, więc skoczyłem do niego, uderzyłem po ręku, i dostałem kulę w szyję — niebardzo — ale krew jak bryznęła, przestraszył się i drapnął. Szczęściem, nie było żywego ducha.
— No, i pies hrabiny został uratowany! — zaśmiał się Plichta.
Zaśmiał się i Tomek.
— A tak! Okręciłem szyję chustką i naturalnie nie pisnąłem słowa o całej sprawie. Nazajutrz każą podawać samochód — hrabia pyta, gdziem się okaleczył — powiadam ni to, ni owo — ale wieczorem bierze mnie ciotka na spytki, więc powiedziałem, jak było. Jak pan uważa, wziąłem ją sobie za powiernicę stałą.
— No, pewnie. Wowo waszych ofiar i poświęceń nie powtórzy hrabinie. I Fred się więcej nie pokazał? Bądźcie ostrożni — on was gotów poczęstować trafniej z za węgła.
— Co mu z tego przyjdzie!
— Jakto! Po pierwsze, przeszkadzacie mu, bo znacie jego umowę z tym bankierem. Po drugie, bronicie hrabiny i nie dacie się kupić, a po trzecie, możecie go za ten strzał zaskarżyć do policyi. Zresztą, to człowiek, który widocznie jest na pochyłości zbrodni. W Wiedniu podobno już się pokazać nie może. Co będzie dalej robić? Z czego żyć i używać? Te kobiety są strasznie nieszczęśliwe. Nie zażegnają skandalu!
Tu Plichta począł głową chwiać w zamyśleniu i filozofować.
— Psu na budę się nie zda bogactwo.
— Nieprawda! — zaprzeczył Tomek — żebym teraz miał fundusz...
— Myślisz, że wykupiłbyś hrabinie naszyjnik, i ją za to dostał. A ja ci mówię, że wtedy takbyś jej ciężył, jak tamci, którzy ją kupowali, dla ratowania Freda...
— Wcale bym jej nie myślał dostawać — ale niechby miała spokój!
— Do nowego skandalu z lubym braciszkiem. Wiesz, czem się to skończy? Hrabia się w to wda i Freda, jak psa zastrzeli.
— Co pan mówi. I potem żyć ze sobą będą!
— Ani lepiej, ani gorzej, jak żyją teraz.
Tomek się wzdrygnął. Myśl ta przychodziła mu nieraz, grozą przejmując.
— Albo on zabije hrabiego! — szepnął.
— Może, jak sobie to sprytnie ukartuje. W każdym razie, wy się strzeżcie.
Tomek ramionami ruszył, i powstał.
— Nie osierocę nikogo! — mruknął, żegnając malarza.
Ogarnęła go fala smętku, zniechęcenia, goryczy. Przytem jakaś nieokreślona tęsknota. Minął willę, i ruszył powrotną drogą ku cmentarzowi. I powrotną drogą w minione poszły myśli.
Przypomniał sobie przyjazd z ojcem tu przed dwoma laty, tylko przed dwoma, a to tak daleko, i tyle te lata w sobie zawarły.
Odnalazł willę, w której stryj umarł — i wszystkie w niej przeżycia. Jakże on się zmienił! Przecie teraz ani razu nie był w Monte-Carlo, nie grał, nie włóczył po gabinetach kokot, nie bawił się, ani używał. Zarobione pieniądze miały inną wagę, czy też on nie miał dawnych gustów.
Ojca też wspominał i wszystkich najbliższych. Biedny stary! Tomek odczuł żal i wstyd, nie szukał dla siebie wytłómaczenia. Teraz inaczejby było! A stara gdzie, nad kim płacze i lamentuje teraz. Szura i Terkę widział kiedyś zdaleka i nawet się nie zbliżył. Teraz żałował, że o matkę nie spytał, i postanowił posłać jej kilkaset rubli, własnych, zarobionych.
Wydostał się z gwarnych ulic, i zaleciał go powiew ciepły i wonny od ogrodów.
Wiosna już i tam nadchodzi — w Zagajach pługi na polu — i runie »ruszyły«. Po co on się wdawał w interesa, możeby stary z Władkiem dotąd kręcili — i trwali.
Winien był, winien, i zło, co zrządził, nieodwołalne, niecofnione.
Przegrał życie, jakby to był blaszany guzik, a on urwisz rynsztokowy.
Potępia Freda, a on co lepszego! Żył, na cudzy koszt, rodzinę skrzywdził, a sam póty łajdaczył, póki go to bawiło. Teraz statkuje, bo nie ma kogo wyzyskiwać i...
Tu Tomek rzucił się na jakiś skłon góry i miał ochotę wyć, taka go porwała rozpacz i żądza, i długo tak leżał w męce! Miał ochotę, żeby go Fred zabił, a potem żeby Freda za to ścięli, najdziksze mu przychodziły pomysły, ale w końcu każdego widział beznadziejne smutne oczy hrabiny — i przekonanie, że to wszystko napróżno!
Zerwał się, i poszedł dalej, do cmentarza. Musiał się ze stryjem rozprawić. Odnalazł grób i zmarłego miał w pamięci z rysunku Plichty.
Usiadł tedy na głazie.
Właściwie, kto pomnik położył, drzewo posadził, kto łożył na staranne utrzymanie?
Jeśli panna von Treyzner była Barbarą Tryźnianką, kto była druga, której tej miała przysłać po ośmiu jeszcze latach swe zdanie i sankcyę, co do wypłaty owego funduszu!
A zresztą, po co ta ciekawość. Ośm lat takiego życia nie wytrzyma, ani on, ani hrabina, no i hrabinie nie pieniędzy trzeba, ale najlepiej, rychłego grobu, bo innego wyjścia i wyzwolenia dla niej niema. A pieniądze stryjowskie niech dalej utrzymują przy życiu pokolenia rachitycznych dzieci, w zakładzie panny von Treyzner.
Ale on po co tu potrzebny? Fred musi zniknąć, a hrabia jak wyzdrowieje, i dowie się, że mordercę jego własnym samochodem uwiózł, conajmniej, ciśnie mu roczną pensyę i precz każe iść, a potem co? Iść na szofera i tłuc się po Europie, z cierniem w sercu, i nudą śmiertelną.
Czuł, że jest w nim coś zepsutego, połamanego, coś działającego wadliwie, ale co właściwie szwankowało, tego wyczuć nie umiał. Jednakże takie ludzkie wnętrze stokroć bardziej skomplikowane od samochodu, powinien człowiek je znać, a nic nie rozumie!
Tu Tomka porwała złość do zmarłego. Po co mu głowę zawrócił tem człowieczeństwem, i jakieś nadzieje w nim pokładał.
Niech dyabli wszystko porwą im dalej, tem głupsze ma myśli i wróble mu się lęgną w głowie. Jak go hrabia wygoni, nic więcej robić nie będzie. Głupi był interes z portretami i z Malecką, gałgański z Remiszem, podły z Żeraniem, a koroną idyotyzmu hrabina. Po co ma czekać rozprawy z hrabią, idzie do willi, i
sam dziękuje za posadę. Szoferów nie brak, a on ma dosyć tej imprezy.
Zerwał się i zawrócił z powrotem, całą drogę buntował się w tym kierunku i gdy stanął w swym pokoju, zaczął manatki z pasyą wrzucać do kuferka i zameldował się hrabinie.
Wyszła do niego blada, mizerna, jak po ciężkiej chorobie, i bezdźwięcznym głosem spytała, czego potrzebuje.
— Dokumentów i uwolnienia — chciał powiedzieć, ale powiedział, jąkając się:
— Chciałem zapytać, czy — mógłbym — czem usłużyć?
Zbliżyła się do niego, wyciągając rękę.
— Dziękuję panu, tak bardzo. Ciotka mi wszystko opowiedziała. I, nie mogę się opamiętać, że ktoś dla mnie dobry!
Nie zaraz odpowiedział — i ręki nie dotknął.
Zahuczało mu w głowie, krew warem zakipiała, zęby się ścięły nerwowo. Żeby
uległ — toby ją wziął na ręce i jak zdobycz uniósł — ale się pohamował widokiem jej smutnych oczu i wrodzoną hardością.
Na tyle się zmógł, że nawet zdobył się na uśmiech lekceważący.
— Niech też mnie pani hrabina nie przecenia. Co znowu! Daleko mi do dobrego — i nie przyszedłem po podziękę. Nie było żadnej kwestyi z policyą, żadnych podejrzeń?
— Nie! Doktór znajomy — Polak.
— A chory? Lepiej?
— Niestety — raczej gorzej. Na jutro umówione konsylium.
— Możebym mógł w nocy czuwać — wyręczyć?
— Owszem — dziękuję panu.
Więc od wieczora, Tomek zainstalował się obok pokoju rannego, i czekał na rozkazy. O północy panna von Treyzner skinęła nań przez drzwi.
— Proszę — zostań pan. Hrabina musi spocząć — a chory zdaje się spać spokojnie. Gdyby co zaszło niepokojącego — będę tu w sąsiednim pokoju.
— Dziękuję panu! — szepnęła hrabina — o trzeciej pana zmienię.
I pozostał sam. Półcień panował w pokoju i ledwie widniał kształt ludzki w wielkiem łożu — wysuniętem na środek.
Usiadł tedy z boku — i minęła w wielkiej ciszy długa chwila. Nagle drgnął na głos stłumiony.
— Gozdawa, usiądź bliżej — tuż — żeby stara nie usłyszała. Rad jestem, żeś tutaj.
Zbliżył się do chorego — i pochylił się nad nim.
— Siadaj — słuchaj. Ja jestem skończony.
Tomek się żachnął — hrabia położył mu rękę na ramieniu.
— Cyt — co to może ciebie wzruszać, kiedy mnie ani trochę. Nie uwierzysz, od jak dawna już mnie wszystko nudzi i jak mi się niczego nie chce. Zresztą — przedemną był już tylko paraliż postępowy — więc — wolę prędszy skutek. Krew mam tak popsutą — że byle skaleczenie, to — caput. Nie mam ochoty się męczyć, i chcę parę rzeczy uporządkować. Usłużysz mi, nieprawdaż?
— Co będę mógł — zrobię.
— All right. Ilebyś chciał — żeby się ożenić z Mizzy? Nie — nie mam gorączki — mówię seryo. Chciałbym jej byt zabezpieczyć, ale ma stado łajdaków w rodzinie, którzy ją ograbią.
Nie mam szczęścia do familii moich blizkich — zaryhotał zcicha, szyderczo. Tylko tamci nie mieli interesu w mojej śmierci — i byłem od nich bezpieczny — a ci się okpią.
Testament mam zrobiony zawczasu.
Tomek zacisnął pięści, że mu paznogcie wrzynały się w dłonie — ale milczał.
— Cóż, namyśl się. Dam dla Mizzy do stu tysięcy koron. Zrobisz karyerę, chłopcze.
— Jakto? Przecie muszę się za to z nią ożenić.
— Rozumie się. Dostaniesz list do mego rejenta w Wiedniu — i on ci po ślubie zapłaci.
— A ona się zgodzi?
— Dlaczegożby nie?
— Ano, chociażby dlatego, że mogę po ślubie tysiące zabrać a jej pokazać figę.
— Mizzy da sobie radę z tobą.
— A fundusz pana hrabiego kto ma dziedziczyć?
— Siedmnaście osób dalekiej rodziny. Będą się procesować i drzeć o to — aż im nic nie zostanie. Żałuję, że tego widzieć nie będę.
— A pani hrabina?
— Pani hrabina, jak zechce — może się z tymi siedmnastu też procesować. Ale to mnie nic nie obchodzi. Namyśl się nad moją propozycyą — i podaj mi tu z biurka papier, tekę i pióro. Jutro rano zawieziesz list do Mizzy — do Beaulieu.
Tomek spełnił żądanie, i chory pisał dość długo.
Wyglądał bardzo źle — zmieniły go te parę dni straszne.
Gdy list skończył i oddał — upadł na poduszki zupełnie wyczerpany — twarz miał już trupią.
Ale mózg pracował i opanowywał ciało. Znowu zaczął mówić, jakby do siebie, z jakąś zaciekłością:
— Dosyć — że nie wołam prokuratora. Dla nazwiska milczę — chociaż nie warto. Chwili mi nie dała dobrej — za taką cenę! Chcę, żeby Mizzy przyszła — chcę ją widzieć. Jeśli im się to nie podoba — muszą milczeć — bo ja milczę o tym gałganie. Słuchaj — Gozdawa, zawieziesz list — i przywieziesz tu Mizzy. Muszę ją zobaczyć — i — — —
Sięgnął pod poduszkę — dobył kluczyk.
— Otwórz ten kufer — tam pod biurkiem — na lewo znajdziesz kasetkę — podaj.
Tomek spełnił rozkaz. Kasetka była z czerwonej skóry — dość ciężka. Chory wsunął ją pod poduszkę.
— Dziękuję ci. Byłem z ciebie rad, i teraz bardzo mi jesteś na rękę. Masz to odemnie na pamiątkę.
Zdjął z palca pierścionek — i podał mu.
Tomek się o krok cofnął.
— Nie bój się. Prawdziwy szafir. Ja tylko fałszywe dawałem tam, gdzie Fred na nie czatował. Ten dobry! Ich kenne meine Pappenheimer! — śmiał się szyderczo.
— Dziękuję panu hrabiemu! — rzekł jakimś dziwnie radosnym tonem Tomek, biorąc pierścionek.
W sąsiednim pokoju rozległ się cichy krok — na progu stanęła panna von Treyzner. Hrabia oczy zamknął.
Kobieta zajęła miejsce w fotelu — dała znak Tomkowi, że może odejść. Wysunął się cicho. Za drzwiami ujrzał hrabinę.
Spojrzeli na siebie.
— Słyszała pani? — szepnął.
Skinęła tylko głową.
— Zatem i naszyjnik fałszywy — dzięki Bogu.
Wezwała go za sobą, do dalszych apartamentów — i tam padła na fotel, ruchem jakby najwyższego wstydu kryjąc twarz w dłonie.
I wtedy on wybuchnął — raz pierwszy jak równy do równej.
— Nie należy pani ten gest winowajczyni. Słyszała pani w tej chwili myśli i uczucia tego człowieka. Należą do tamtej. A pan Fred był jego spólnikiem. Pani była ofiarą swej siostrzanej miłości. To boli — rozumiem, ale to nie wstyd — człowiek za siebie tylko odpowiada. Jeśli hrabia naprawdę czuje, że umrze — nie pani go zabiła, ani nawet pan Fred — bo nie z rany on umrze, ale, jak sam uznaje, zakażenie całego organizmu. I śmierć jego nie jest dla pani korzyścią materyalną — jak pani to słyszała — rad panią zgnębić niedostatkiem.
Czy panią to przygnębia?
Wyprostowała się — i spojrzała nań z błyskiem w oczach.
— Jakiem prawem pan mi to ciska w twarz?
— Tem prawem — żem pani sługa, i żem sobie postanowił — nie dać pani w tem bagnie zmarnieć. Zresztą teraz nie pora na rozprawy — trzeba działać.
Co mam czynić z poleceniem hrabiego?
— Jakiem? Co do małżeństwa z tą?
— O to nie pytam, bo to moja sprawa. Ale czy mam przywieźć tu jutro pannę Mizzy?
— O — mnie już wszystko jedno! Trochę mniej lub więcej upokorzeń!
— W takiej chwili, to nie upokorzenie, to czyn wielkiej godności. Zawiozę tedy list i wezwanie — a panna Mizzy będzie tu o dwunastej.
— No — i ożeni się z nią pan.
— Za wielki ma posag — jak na żonę dla szofera — a ja swego fachu nie porzucę.
Na tę propozycyę — nie odpowiedziałem hrabiemu, jakby się należało — bo chory — a pani również nie odpowiadam, bo w tej chwili — pani jest niepoczytalna, a ja już zanadto rozdrażniony.
Skłonił się i wyszedł.
Rano dowiedział się od służby, że hrabiemu się pogorszyło — więc — corychlej ruszył do Beaulieu. Ale tam nie znalazł panny Mizzy — pojechała na jakieś regaty do Cannes. Z tą wieścią wrócił do domu. Od hrabiego wychodziło dwóch doktorów — i posłyszał, gdy go mijali:
— C’est une affaire de trois jours.
— Il est fichu!
A zatem hrabia siebie dobrze znał.
Gdy mu zameldowano Tomka podniósł się — i oczami go pytał. Otrzymawszy wieść upadł napowrót na poduszki — i chwilę milczał.
— Regaty w Cannes! Prawda, zapomniałem! — zamruczał.
— Czy mam jechać tam?
Hrabia się skrzywił. Obojętniało mu wszystko.
— Jeśli ci pilno ją poślubić — to jedź! Mnie dziś wszystko głupstwo. Na regatach może nowego opiekuna znajdzie.
Qui va à la chasse perd sa place.
Tomek cofnął się do drzwi — wtedy go odwołał.
— Szkoda ci maszyny pewnie? Prawda?
Darowałbym ci samochód, żebyś odnalazł Freda i jak psa zastrzelił. Tylko prędko, bo nie będę długo czekać. Nie myśl, że zły jestem na niego za to ostatnie. Pierwszej sztuki nie mogę mu wybaczyć. Dałem się okpić, jak fryc. Nie wiesz, gdzie się podział?
— Nie!
— No — to możesz sobie iść. Pinc jednakże był lepszy. Już cię nie potrzebuję.
Wyszedł Tomek i wałęsał się przed willą, paląc cygara, żeby zabić czas i myśli.
Wśród służby czuć było zbliżającą się katastrofę — panowało rozprzężenie — panie wcale się nie pokazywały.
Wieczorem wezwano na nowo doktorów — wysłano kilka depesz — a około północy zawołano Tomka do panny von Treyzner.
Wyszła doń zupełnie spokojna.
— Hrabia w agonii — rzekła zcicha. — Dałam znać krewnym do kraju, przybędą rano. My chcemy stąd wyjechać zaraz po pogrzebie, zupełnie incognito — i na jakiś czas bez śladu. Rozumie pan?
— Rozumiem. Samochód będzie gotów — proszę o adres — żebym drogę wiedział. Chodzi o pana Alfreda. Czy już się zgłasza?
— Był list. Hrabina nie chce go znać i widzieć. Panu ufam zupełnie. Na wieść o śmierci — on tu się zjawi, będzie śledzić. Musimy się wymknąć niepostrzeżenie. Oto adres, dokąd chcemy jechać. Gdy nas pan tam odwiezie — wróci z samochodem do Wiednia — i będzie pan już wolny.
— Hrabina tam długo zostanie?
— Czas jakiś — niedługo. Potem wróci do pracy.
— Jakto?
— Do pracy na swe utrzymanie. Skończyła konserwatoryum muzyczne. Będzie nauczycielką śpiewu i muzyki. Już teraz ta myśl jest jej jedyną pociechą.
Tomek głowę spuścił i ciężko dyszał, ale milczał — co mógł rzec?
Ale po chwili otrząsnął się z wrażenia.
— Niechże panie, co do pana Alfreda teraz będą spokojne. Nie dogoni on nas — ani wyśledzi.
Wyszedł i resztę nocy spędził szykując maszynę i notując punkty drogi. Nad ranem usłyszał w domu ruch niezwykły — i zrozumiał, że weszła doń śmierć.
Stanowisko jego nie dopuszczało do bliższego udziału w życiu chlebodawców — więc nie wiedział, co działo się w salonach.
Ujrzał tylko jakichś obcych dwóch panów, którzy zajmowali się sprawami urzędowemi, dawali rozkazy służbie, rozporządzali się z butą spadkobierców.
Roztropnie tedy usunął im się z oczu — i nie mając co robić — wałęsał się po ulicach. I oto — idąc ku przedmieściom już — nagle stanął jak wryty z podziwu. Naprzeciw niego szła — niemowa gospodyni stryja Tomasza, którą zostawił u Maleckiej w Drobinie.
I ona go poznała, bo rozjaśniła się na twarzy i pozdrowiła ruchem głowy.
Ale nie zaczepiała, nie zatrzymywała, jakby nie chcąc się narzucać — usunęła się na bok. Podał jej rękę, pociągnął na pusty plac — do ławki, i tam rozpoczęli długą pisaną rozmowę.
Przybyła tu już dawno — bo tęskniła za grobem i nie chciała być ciężarem Maleckiej. Na podróż zebrała za koronki — i szycie, a tutaj — ciepło — życie mało kosztuje — zarabia trochę przy ogrodach kwiatowych.
Bardzo rada, że go widzi — zmienił się — jakby jeszcze urósł — Kret żyje, Zuzia wyjechała z rodzicami do Ameryki, Malecka bardzo pracuje w Zagajach — ma przekonanie, że on je odkupi — a jego matka dwoje wnucząt objeżdża i pielęgnuje, bo i u Szurów jest córeczka.
Potem spytała go, jak mu się powodzi — że myślała tymi czasy o nim dużo, bo spotkała dawnego pacyenta doktora Tomasza — fabrykanta samochodów — i ten poszukuje młodego człowieka, szofera gentlemana, do konkursów maszyn. Zaraz jej stanął w myśli, bo wie od Maleckiej, że pracuje w tym fachu — a to posada dobra — i w jego naturze.
— Stanę do takiej służby! — przeleciało mu błyskawicą przez głowę — a zarazem wielka chęć opowiedzenia tej kobiecie swych przeżyć — i zaczął pisać lakonicznie historyę.
— Opuściłem najnikczemniej tych nieszczęsnych Remiszów — bom się zakochał w hrabinie — pastuch w królewnie — takie to głupie, że nawet teraźniejsze dzieci, z takich bajek drwią. No — i byłem u hrabiostwa sługą — aż oto dziś hrabia umarł — i jestem wolny.
— Czy pani zna — pannę von Treyzner?
Skinęła głową i pisała.
— Tak, zna. Doktór Tomasz ją uwielbiał wiele, wiele lat. Była piękna, rozumna, ale serce miała z kamienia, a raczej kochała jakiegoś kuzyna żonatego — gdy umarł nagle na polowaniu — poświęciła się dobrym uczynkom i wychowaniu dwojga sierot po nim.
— I stryj jej zostawił swój fundusz?
Nie wie tego — i nie widziała nigdy tej kobiety.
— Hrabina jest właśnie tą jej wychowanką.
Niemowa potrząsnęła głową, zamyśliła się — stęknęła. Chwilę tak dumała, aż rzuciła drżącą ręką na papier:
— A jeśli jest jak tamta?
Ruszył ramionami zamiast odpowiedzi — i milczał, zapatrzony na platany ulicy.
Trąciła go lekko w ramię.
— Trzeba z nią mówić — wyznać — teraz — gdy wolna. Wedle odpowiedzi postąpić. Doktór nigdy nie mówił — nie śmiał — czy rozumiał bez rozmowy — że niema nadziei. Trzeba mówić — koniecznie.
— Ja to wiem — i powiem — ale co dalej?
— Jeśli nie odrzuci, trzeba zdobyć byt, dać opiekę...
Przerwał — przekreślił jej zdanie.
— Zna się pani na życiu, jak kura na lokomotywie. Czytała pani wiele romansów w feljetonach —
Nie — ale znała doktora Tomasza, a on tak do niego podobny. Jeśli chce, to zaraz pójdą do pana Laluze, fabrykanta samochodów...
Wstał i poszli.