<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Barbara Tryźnianka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗                         ∗

Samochód był o sto kroków od hotelu, gdy go hrabia kazał zatrzymać i z uśmiechem złośliwego tryumfu zajął miejsce szofera. Tomek, który był kierunek drogi starannie przestudyował, zobaczył, że mkną zupełnie gdzieindziej.

Wydostali się z ciżby śródmieścia i na przedmieściu hrabia zatrzymał się przed elegancką willą.
— Tony! Endlich! — zadzwonił głos kobiecy, zgrabna postać zbiegła z ganku, rzucając się na szyję hrabiego — wśród śmiechu i potoku słów w wiedeńskim dyalekcie.
— Ano — wyrwałem się ledwie. Myślisz, żem się bawił! Teraz w drogę — aby najdalej i najdłużej od jarzma. Gotowaś?
— Ależ nie. Miałam się jutro otruć — kufry nie spakowane. — Milly wróci dopiero wieczorem. Chodź, chodź — mam nowego rattlera — arcydzieło. Ruszymy jutro rano. Co to? Masz nowego szofera? Gdzie Pinc? A legitima?
— Mniejsza o to wszystko! Gdzie ogrodnik? Niech otworzy garaż. Tom, jedziemy jutro rano, ani krokiem się stąd nie ruszyć!
Hrabia — o dziesięć lat młodszy — uprowadził kobietę do willi — a Tomka wziął w opiekę ów ogrodnik.
Gdy ulokowali samochód — poszli do służbowych apartamentów — i tam po rozmowie dowiedział się od ogrodnika i żony jego kucharki, że służą u panny Mizzi Perle z teatru — a raczej u hrabiego, który willę, pannę i ich suto opłaca i utrzymuje już od lat pięciu.
— I to się nazywa polowanie w Styryi — pomyślał Tomek — niejasno zdając sobie sprawę, czy mu to odkrycie robi przyjemność, czy przykrość.
Wieczorem zjawiła się Milly, szykowna subretka, sprytna, ładna, wygadana, zalotna. Wytrawnem okiem obejrzała i oceniła szofera i wnet zaczęła go kokietować.
Nie broniąc się, ani awansując, Tomek wyciągał z niej wszelkie informacye sobie potrzebne, a że hrabia nie miał tajemnic przed Mizzi, a ta przed swą pokojówką — więc po paru godzinach zwierzeń — wiedział wszystko.
Stosunek hrabiego ze śpiewaczką trwał już od kilku lat — i był wiadomy ogólnie — ale przed dwoma laty omal nie został zerwany z powodu małżeństwa hrabiego.
Mizzi była wściekła — chciała walczyć anonimami i witriolejem — ale gdy się dowiedziała bliższych szczegółów — sama się pierwsza śmiała do rozpuku.
Hrabina była prostą nauczycielką, a małżeństwo zawarte dla wygrania zakładu. Podobała się dwom paniczom, a że odmówiła jednemu, drugi o zakład poszedł, że ją dostanie. I postawił na swojem — bo trzeba wiedzieć, że panna miała oficera brata — namiętnego gracza. Hrabia się z nim poznał — zaczęli grać — i przegrał tamten wielką sumę — do wypłaty w ciągu doby.
Hrabia myślał dostać pannę bez sakramentu — powiedział — że za nią zapłaci kwitem brata — ale panna ma ciotkę i ta dopilnowała, żeby ślub był.
Hrabia dowodzi, że ten ślub, to był taki z operetki — ale najlepszy kawał, że te pieniądze, które stracił na bracie, odebrał od barona, z którym zakład wygrał — i to go najbardziej w tem raduje, bo hrabia ma największy sport to urządzać ludziom kawały — i opowiadać je swojej Mizzi.
Tu Milly zaczęła chichotać — jakby miała jeszcze wiele do opowiadania, ale Tomek nie badał dalej, bo kłębiło mu się w głowie od myśli chaotycznych, a upozorowawszy zmęczenie — poszedł do przeznaczonego sobie pokoju, by ochłonąć i zastanowić się.
I tej nocy przewinął się u niego iście bajeczny korowód istot. Były drapieżne zmysłowe postacie i judziły go obrazami, opowieściami o szale rozkoszy i posiadania, były inne, co mu radziły gadzinowe czołganie i trujące kąsanie, i takie, co tłómaczyły sofizmatami, że on jest wielki i godny, a ukrzywdzony przez los, który mu wolno deptać — i szaleńcy z krwią, zemstą, i pożogą w oczach, i jacyś inni obłędni, którzy stwarzali mu fatamorgany pomyślności, potęgi, chwały, bogactw — i zgryźliwe, żółcią, jadem i plwociną obryzgujące ideał i marzenie — poczwary — i zimni, logiczni, trzeźwi rachmistrze życia, i drwiarze bezlitośni, układający dwuznaczniki i koncepty z najświętszych rzeczy — a wszystko to wpełzało, wciskało się, wskakiwało z każdej szpary, opadało go, chichotało, wyło, syczało, szeptało, piszczało — prawiło swoje, kłóciło się z przeciwnikiem, starało się przegadać, przekonać go, opanować.
Byli mu niektórzy dobrze znani, jak koledzy, inni ciekawi, zrazu interesujący — ale z każdym kończyło się na dyspucie, sporze, — wymysłach — szamotaniu — bo zuchwali byli, czelni, natarczywi.
A wśród orgii najścia tej czeredy — miał wyraźne uczucie, że w kącie pokoju na fotelu pod jakimś sztychem — siedzi jeden gość — i milczy — że tam siedzi od początku — słucha i czeka.
Nie mógł wśród gąb zuchwałych i natrętnych, wśród miotania się zgrai dopatrzeć jego twarzy — ale chwilami chciał ich wszystkich kopać i bić, i wyrzucić za karki — byle się z tamtym rozmówić.
Zziajany był, ochrypły, a korowód nie ustawał — aż gdy światło ranne zajrzało — ujrzał, że był sam — i zrozumiał — że noc spędził tylko ze sobą.
Oczy paliły ogniem, usta miał suche i spieczone, ból w głowie i piersi, twarz bez barwy — w członkach drżenie znużenia. Bezwiednym odruchem podniósł roletę i spojrzał na fotel w kącie. Nie było milczącego gościa.
Podszedł tedy i spojrzał na sztych. Przedstawiał Świętego Jerzego ze smokiem. Półgłosem Tomek gotycki podpis przeczytał: Equitum Patronum: i zamyślił się — jakby mozolnie rozwiązywał jakąś zagadkę.
A wtem wszedł ogrodnik — wzywając go do hrabiego.
Zastał go Tomek nad kartą geograficzną — i otrzymał szczegółową marszrutę.
Znowu był w domu zamęt — tylko wrzaskliwszy, weselszy — znowu zładowano kufry — tylko miejsce Wowa zajęła Milly — i sztucery zostawiono w willi.
Panna Mizzy poufale uderzyła szofera bukietem po twarzy, dała mu cygaro — powiedziała, że jest ein fescher Bursche i że winszuje Milly towarzystwa i samochód ruszył, już tym razem nie na żadne polowania do Styryi — ale do Lugano.
Po drodze dowiedział się Tomek od subretki, że »państwo« spędzają tak kilka tygodni nad jeziorami — a potem na sezon zjeżdżają na Rivierę — gdzie zwykłe około nowego roku przybywa i hrabina — ale zamieszkuje z ciotką w Mentonie, a hrabia zajmuje apartament w Nicei — w hotelu, prawie razem z panną Mizzi — która przecie z tej guwernantki teraz nic sobie nie robi.
— Może i hrabina z panny Mizzy nic sobie nie robi! — dodał.
— A pewnie ma też kochanka! — zaśmiała się pokojówka.
— To nie — rzekł ostro.
— A dlaczego. Podobno bardzo piękna, tylko bez szyku?
— Jak ją panna Mizzy zobaczy, to zrozumie, dlaczego.
— E — taka kobieta, co się nikomu nie podoba — to zajmuje niepotrzebnie miejsce na świecie i zawadza. Po co żyć — mruknęła opryskliwie.
Wogóle panna Milly miała zawód co do szofera, i zaczynała żałować Pinca.
Tamten był wprawdzie często grubijanin, a jak podpił — musiała paznogciami się bronić od napaści — przytem wiecznie ją obierał z pieniędzy.
Ten był jakiś taki nieoswojony, nieugłaskany, sztywny — i jednakowo grzeczny — jakby jej łaskę robił swą rozmową i towarzystwem. Czasem miała na języku powiedzieć mu, że jej ojciec był urzędnikiem a matka »von« — ale gdy raz nadmieniła, że u niej »w familii« nie jest »przyjęte« spędzanie lata w mieście, jak to czynią »gemeine Leute« — popatrzał na nią tak dziwnie zmrużonemi oczami, że zrobiło się jej bardzo nieswojo.
Ostatecznie, z czego był taki pyszny? — Dopytała się, że był Polak, że rodzice mieli kawałek ziemi, ale on nic nie miał. Brał pensyę, jak każdy — jak ona — i zapewne był chłopskim synem. Tylko ładny był, zgrabny, młody, zdrów, że czasem Milly aż »rozbierało«, gdy spojrzała na jego cienki profil i rozdęte nozdrza, kiedy upojony pędem — pożerał przestrzeń.
Miał inny rozmach i sprawność, jak Pinc, i uciechę z lotu, jak orzeł.
Nie bywało też prawie wypadków z maszyną i raz posłyszała Milly, jak hrabia opowiadał pannie Mizzy, że rachunki essencyi wykazują dopiero teraz, na ile Pinc okradał. Z pewnym docinkiem powtórzyła to szoferowi nazajutrz, dodając:
— Pan taki oszczędny, jak hrabiowskie pieniądze.
Śmiały się szyderczo jego oczy, gdy odparł:
— Nie oszczędzam hrabiowskich pieniędzy — ale »u nas, w familii« kradnie się droższe rzeczy — benzynę zostawiamy »für gemeine Leute«. Nie zrozumiała sensu, ale mimowoli odczuła coś nieprzyjemnego — i nadąsała się na resztę dnia.
Wreszcie stanęli u celu podróży, w Pallanzy. Nastały dla Tomka dni próżniacze, bo »państwo« używali statków i łodzi, a on się wałęsał, gapił, palił cygara, a w duszy dręczył go nieznośny niepokój i tęsknota. Było to uczucie nowe, jak wiele innych, które go opanowały tego lata, na nice obracając duchowe wnętrze. Czuł, że już siebie dawnego zgubił gdzieś, zostawił, że ten nowy jest kompan niewygodny, niespokojny — smutny — i pół waryat.
Ale tak był przezeń owładnięty, zaabsorbowany — że w dyskusye i bunty się nie bawił. Cierpiał — ale nie cierpieć, nie chciał — tęsknił — i poddawał się — niepokoił się — ale spokoju nie pragnął. Myślenie jego, dotąd trzeźwe lub cyniczne, stało się tworzeniem baśni — i budowaniem pałaców w obłokach. Czasami bardziej dojmująca tęsknota, skręcała mu serce prawie fizycznym bólem — czasem przebłysk trzeźwości przesłaniał mu oczy szarą mgłą rozpaczy i beznadziejności, ale ten nowy — nową baśń wysnuwał, w kraj złudy napowrót go wciągał.
Pewnego dnia Tomek odwiózł »państwa« do jednej z dalszych stacyi — na dłuższą wodną wycieczkę — i wracał z samochodem. Zatrzymał się po drodze w jakiejś osteryi, a że mu się nie spieszyło, zaś widok był cudny — wyciągnął się na słońcu, kupił wina i do wtóru swych myśli zaczął grać na okarinie.
Baśń mu się roiła bardzo daleka od włoskich jezior. Wstały w pamięci — Zagaje czy nie Zagaje — jakiś dwór — w sadach utopiony dom, z łamanym, saskim dachem, pękate kolumny u podjazdu, dziedziniec — wieńcem róż objęty — grabowe szpalery po bokach, w głębi brama wjazdowa, którą zawalił tłum żniwiarzy — okrężne.
Piszczały skrzypce, bełkotał bęben, i darły się ile mocy dziewczyny z obrzędową nutą. Na ganku było ich dwoje, szczęśliwych — kochających — okarina wtórowała dziewczyńskiej pieśni.
Nagle tuż nad głową Tomka rozległ się chrypliwy głos z tekstem:
— Plon niesiemy, plon, w jegomości dom!
Chłopak porwał się — spojrzał w górę. Na skale nad nim siedział człowiek z roztarganą brodą, ogorzały, chudy — brudny, spocony — i śmiał się, uszczęśliwiony z wrażenia, które wywołał.
— Polak? Co? — zagadnął.
— Tak.
— I ja też. Samochód wasz?
— Nie. Szofer jestem.
— Rzadki ptak! Z Mazowsza?
— Z Kujaw.
— A ja z Podlasia. Z nad Narwi, z nad Bugu, co to śpiewają:

Szumi bór, szumi las,
Sosna rośnie smolna,

Zboża nic piasku w pas,
Ale dusza wolna.

— Uf — zgrzałem się, zmachałem — słyszę — uszom nie wierzę, kto pod Pallanzą gra okrężne? Dajno fiasconę, chłopcze, — niechno gardło przepłuczę. Opowiedz, skąd się tu wziąłeś? — Tomek podał mu wino, a ten go uchwycił za ramię, wykręcił do światła, przyjrzał się, żachnął.
— Do kogoś ty podohny? Widziałem już tę maskę. W każdym razie matka Polska naznaczyła cię swoim typem dokumentnie. Więc szofer jesteś — u kogo?
— U hrabiego Ossoryi.
— Co? już tu jest z tą swoją rudą małpą!
— Jest, w Pallanzy — ale z czarną.
— Przestała się na rudo malować. Paskudna, zmięta, koścista. Znam — spotykamy się co jesieni. Spóźniłem się w tym roku. Onegdaj ulokowałem się w Isola Bella. Hrabinę też znam — z Nicei. Bogowie — co to za cudo natury! Mam cały szkicownik jej pełen.
— Pan malarz?
— Czy wyglądam na bankiera? Tak, chłopcze, jestem rysownik-ilustrator. Pracuję stale w Paryżu — ale mam już kolonię na Podlasiu. Kupiłem, i myślę tyle zebrać — żeby chociaż tam umrzeć — kiedy żyć nie można. A ty co? Z Kutna? Z Włocławka.
— Ja — ze wsi, z ziemi. — No — i co dalej. Ja — Plichta.
Zawahał się sekundę Tomek.
— Ja — Gozdawa.
— Jak? Gozdawa? Herbowy, dworowy! Co znowu? — a możeś krewny — doktora Gozdawy — co umarł parę lat temu?
— To był mój stryj!
— To jest hik! Rozumie się, żeś mi się wydał znajomy. Ten stryj mógł być twoim ojcem — takiś do niego podobny. No — ale co ty robisz — na hrabiowskim samochodzie?
— Ano — kieruję, smaruję i reparuję za pieniądze. Ojciec stracił, ziemia poszła w cudze ręce — ja nie raczyłem się uczyć — a że na żebraka jestem za młody, a na bandytę brakło mi odwagi, umrzeć zaś z głodu za długo trwa — więc trzeba było wziąć się do pracy.
— Przecie twój stryj był bogaty. Podobno dużo dał na tę fundacyę dla dzieci — ale w każdym razie nie wszystko.
— Pan go dobrze znał?
— Jak każdy student Polak, który pomocy, czy ratunku potrzebował. To był porządny typ. A tyś go nie znał?
— Nie. Zerwał zupełnie z rodziną.
— Mam jego parę wizerunków w szkicowaniu. Czy ty czekasz na hrabiego?
— Nie — wracam sam do Palanzy.
— Ano, to, mnie zabierz — a jak będziesz mieć czas — to mnie odwiedź na wyspie. Pokażę ci stryja — i ciebie odrysuję. Okarinę ze sobą zabierz — musisz mi na niej zagrać nasze pieśni.
Tak się rozpoczęła ta niespodziewana znajomość — i Tomek w pierwszej wolnej chwili ruszył w odwiedziny do malarza.
Mieszkał u rybaków — w chałupie — z nimi jadł i obcował, gadając dyalektem, cmokając i gestykulując — jakby się wśród nich urodził.
Poszli do osteryi — na młode wino i cygara. Plichta wynalazł zeszyt paryski, i pokazał mu sylwetkę stryja doktora. Tomek się wpatrzył — potem na siebie w potłuczonem lustrze, i ramionami ruszył.
— Gdzie to pan dojrzał między nami podobieństwo! To głowa pustelnika, czy Diogenesa, a ja jestem szykowny kawaler.
— To też nie z włosów jesteście podobni, ale z formy czaszki — osady oczu i linii ust. Naucz się patrzeć na głowę ludzką — nie jak fryzyer. Jesteście podobni — tylko ten już żył — i dojrzały — a ty ledwieś się dostał pod rylec rzeźbiarza. Ledwie cię z grubszego ociosano. Uśmiechasz się z pobłażliwością: — baje, Plichta! Miałem tyle kochanek — żyłem, użyłem — jestem zblazowany i cynik — nietylkom dojrzały, ale już nawet robaczywy. Co? Tak myślisz? No — a teraz, smaczną masz kochankę! Co?
— Niech mi pan co o stryju opowie!
— Najwięcej mogłaby ci opowiedzieć sama Treiznerówna.
— Kto?
— Ano, ciotka twojej hrabiny — przełożona »sztyftu« jego fundacyi. Złe języki dowodzą, że był między nimi romans — ale równie dobrze można oszkalować stół ze szafą o zmysłowe przestępstwa. Widziałeś »das gnädige Fräulein?«
— Nie wiem о jej istnieniu.
— Jest. Uroczyście lodowato, jak fatum, ukazuje się czasami na Rivierze — wygląda, jak śmierć z chorągwi — a Beispil Freda też nie znasz?
— Nie.
— To brat hrabiny. Nazywa się: bei-Spiel, nałogowy karciarz, hulaka — zupełnie marna figura.
— To Niemcy.
— Jakieś mieszańce — z Galicyi. Von Treyzner.
— Pan ich dobrze zna?
— Ja znam cały świat — jak wędrowny cygan. Rozumiesz, że ta twoja hrabina bije w oczy. Jak-em ją pierwszy raz spotkał w Nicei — nogi mi odebrało — siadłem z wrażenia. Musiałem ją mieć w szkicowniku — więc poznajomiłem się z Beispiel-Fredem, który wtedy jeszcze był tolerowany przez hrabiego, a którego ona kocha — jak to zwykle w rodzinie kochają wszystkich gałganów.
Teraz — już hrabia go nie zna — podobno go kiedyś za drzwi wyrzucił — za jakieś grube świństwa, i dom mu wymówił. Kobiety w cichości go widują — no i ratują. Ale to skończona kanalia.
Wszystko to opowiadając, Plichta rysował Tomka — i nagle — nie przerywając pracy — rzekł:
— A ty, chłopcze, rozkochany jesteś w tej swojej pani.
Tomek rzucił się, żachnął — zwrócił ku niemu twarz zmienioną obrazą.
— Pan przypuszcza, że ona może być zestawiona ze swoim szoferem? — wybuchnął.
— Przypuszczam. — Plichta z uśmiechem zadowolenia chwytał ołówkiem jego wyraz i gest. — Przypuszczam — powtórzył powoli, byle przedłużyć napięcie szkicowanych rysów, i kreśląc gorączkowo — aż się zaśmiał — i ołówek odłożył.
— No — możesz się uspokoić. Mam cię, jak chciałem. Nie, chłopcze — nic nie przypuszczam ze strony hrabiny — ale z twojej mam pewność. Winszuję ci — nie kochasz banalnie — jesteś na ścieżce Bergeraca. A wiesz — jak ją nazywają w towarzystwie: la banquise! Zawsze lepszy masz gust, niż twój hrabia.
Tomek starał się uśmiechać, w żart sprawę obrócić i zaczął się rychło żegnać. Wstyd mu było, że się wybuchem zdradził, i odchodząc, rzekł:
— Zabawiłem długo — a Milly czeka. To subretka nasza domowa. Zupełnie »feszna« Wiedenka i w sam raz para do szofera. Może pan zechce i ją szkicować?
— Nie — mam takich setki. Aleś mi winien koncert na okarinie. Siadajmy razem w łódź i rżnij mi po naszemu.
Gdy Tomek wrócił wieczorem do willi — został wezwany co rychlej do hrabiego.
— Jutro pojedziecie do Wiednia — do dyspozycyi hrabiny.
Skłonił się w milczeniu, niezdolny dobyć głosu, tak go zdławiło wrażenie.
— Jakby kto o mnie pytał — powiecie, żem został na polowaniach. Zresztą, najlepsza odpowiedź: nie wiem. Jeśli hrabiny niema w hotelu — tu jest adres, gdzie o nią trzeba spytać. I list oto — macie — i pieniądze. Bon voyage!
— Mogę jechać zaraz rano?
— Tak. Nie mam więcej rozporządzeń. Wiem, że maszyny nie zepsujecie, nie okradniecie, i nie będziecie samochodu wynajmować na swój dochód. Zobaczymy się w Nicei!
Tomek nie spał tej nocy — i ruszył o świcie. Że samochód wytrzymał tę jazdę — to była największa reklama dla firmy — przez całą drogę Tomek tylko pił bo z podniecenia jeść nie mógł, a gdy zajechał przed hotel, zęby mu szczękały, jak w febrze.
Szczęściem, hrabiny nie było — więc się opamiętał, i szukając podanego adresu, wziął się w cugle, opanował.
Za miastem prawie znalazł gmach w ogrodzie, a obok — niewielki domek — cały opleciony bluszczem. Tam mu kazano dzwonić do bramy.
Otworzył mu stary człek — w półzakonnej liberyi — wskazał garaż — a potem milcząc, jak Trapista — zaprowadził go do domu. Siedział Tomek dość długo w jakiejś poczekalni — gdy wreszcie otworzyły się drzwi i weszła hrabina.
Ukłonił się jej nizko, a potem, nie śmiejąc oczu podnieść — czekał rozkazów.
— Gdzieście zostawili pana hrabiego? — spytała.
— Poluje w Styryi.
— Ach, tak. No, to zostanę jeszcze parę tygodni, aż się polowania skończą. Tobiasz wskaże wam mieszkanie. Potrzebujecie czego?
— Nie. Wszystko w porządku.
— Możecie odpocząć i używać swobody.
Wtem z głośnem szczekaniem wpadł Wowo i rzucił się do Tomka, witając, skomląc, skacząc mu do piersi.
Wziął psa na ręce, i uścisnął go.
Na martwą, jakby marmurową twarz hrabiny wybił się blask życia.
— Ten pies do was się garnie, jak do dobrego człowieka i przyjaciela.
— Czuje dobrze.
— No nie. Przecie odpowiedzieliście mi kłamstwem.
— Odpowiedziałem — jak należy w mojej roli.
— Tak. Słusznie. Służycie hrabiemu.
— Może zdarzy się sposobność usłużyć i pani hrabinie.
Spojrzała nań z brwią ściągniętą.
— Tymczasem nie będę używać samochodu.
— Marto, dzwonią na nieszpór!
W drzwiach stanęła owa ciotka. Tomek odrazu ją poznał z malarskiego opisu Plichty, i ciekawemi oczami objął.
Ona spojrzała nań pobieżnie, tym specyalnym wzrokiem damy — na służącego — i nagle zwróciła się po francusku do hrabiny.
— Kto to?
— Szofer — odpowiedziała hrabina, i dodała ciszej: rozumie po francusku.
— Skąd? Polak?
— Tak. W kraju go dostaliśmy.
— Nazwisko?
— Nie wiem.
Tedy się zwróciła od niego wprost.
— Jakie wasze nazwisko?
Tomek się sekundę zawahał, i tknięty jakiemś natchnieniem, wyprostował się — bystro, śmiało, jej w oczy spojrzał.
— Tomasz Gozdawa.
Z ust obu kobiet wybiegł, jak tchnienie, okrzyk — prawie bez dźwięku. Patrzały na niego — a jemu jakby się podniosła zasłona w mózgu, i wszystko zrozumiał.
Milcząc — zaczął się uśmiechać i czekał, co dalej powiedzą.
Ale ciotka zwróciła się do hrabiny:
— Ubieraj się — bo jesteśmy spóźnione na nieszpór.
I wyszły — zostawiając go z Wowem.
Ale on wciąż się uśmiechał — i gotów był śpiewać, tańczyć — świat cały kupować — taki się czuł dumny.
Wyszedł przed willę, i bawił się z psem, jak malec — gdy stróż otworzył furtę przed eleganckim oficerem, który jak domowy ruszył wprost na ganek.
Wtedy zauważył Tomka, stanął i po niemiecku zagadnął.
— Co tu robicie?
— Bawię się z Wowem, jak pan widzi.
— Tak — ale kto jesteście?
— Szofer.
— Co, hrabia wrócił?
— Nie. Przyprowadziłem samochód dla hrabiny.
— Famos. Będziemy używać.
— Wedle rozkazu pani hrabiny!
— Rozumie się — jestem jej bratem. Na — zapalcie cygaro — dobre jest. Cóż hrabia — został z tą rudą małpą?
— Nie — żadnej małpy nie ma.
— Wiem, wiem, strzela kozły w Styryi! — Doskonale znacie hasło. Winszuję. Maszyna w porządku? Spróbujemy jutro.
— Jutro nie — po takiej drodze muszę rozebrać i opatrzeć. Potem wedle rozkazu pani hrabiny.
— Bardzo jesteście skrupulatni! — roześmiał się z przymusem oficer — i wszedł do domu.
Po chwili wróciły panie z kościoła. Starsza udała się wprost do szpitala, hrabina znalazła brata w salonie, rozwalonego z cygarem na kanapie.
— Samochód ci przysłał — rzekł, bez innego powitania. Odpowiedziała milczącem skinieniem głowy, usiadła, jakby bardzo znużona i zapatrzyła się — bez wzroku na jakąś ścienną makatę.
— Szofer ten nowy — wygląda zuchwale i bezczelnie. Hrabiego pies widocznie. Powinnaś mu kazać, by mnie słuchał.
Gdy nie odpowiedziała, żachnął się niecierpliwie.
— Marta — czy ty raczysz mnie słuchać!
Ruszyła ramionami.
— Wykupiłeś naszyjnik? — spytała zimno.
— Wykupiłem, ale zapomniałem przynieść. Zresztą, po co ci on — nie nakładasz przecie na wieczór z ciotką.
— Kłamiesz. Nie wykupiłeś i nie wykupisz.
— No, a gdyby. Jak zrobi się o to awantura — ciotka wykupi.
— Nie. Wiesz, że pod tym względem ciotka jest nieubłagana. Zresztą...
Urwała, twarz jej się zmieniła nagle, jakby ujrzała w myśli straszny obraz.
— Co, zresztą?
— Zresztą — te pieniądze nie są ciotki własnością — rzekła po namyśle.
— Gadanie. Jak zechce — będą jej.
— Milcz o tem — czego nie rozumiesz.
— Rozumiem lepiej od was. Ale mniejsza o to. Dasz mi swój samochód — na dni kilka?
— Nie.
— Dziękuję. Robisz się coraz uprzejmiejsza.
— Dziwię się, że wogóle dotąd życie wytrzymuję!
— Ta, ta, ta. Melodramat. Czego ci brak? Chyba cię gryzie ta ruda małpa?
Hrabina wstała niecierpliwie — założyła ręce za głowę — w pięknych jej oczach była otchłań rozpaczy:
— Istotnie — czego mi brak?! Mam brata bez charakteru i poczucia honoru, mam męża napół tabetyka, który jawnie żyje z utrzymanką — mam zbytek za cudze pieniądze — niewolę wśród przepychu — mam wstyd, hańbę, fałsz, pustkę jako życie — i mam dwadzieścia dwa lata! Istotnie — niczego mi nie brak!
— Głupiaś — obojętnie mruknął brat. — Kto nie umie żyć — temu zawsze źle. Żebyś chciała; Van Zuilen — i jego miliony — byłyby u twoich nóg. Co się obruszasz — nie mówię — żeby tak — z lewej ręki. On ci wyrobi rozwód — nawet ciotka znajdzie wszystko w porządku.
— Fred, czy znajdujesz, żem nie dosyć jeszcze dla ciebie zrobiła?
— Ty — dla mnie? Znajduję, że dzięki mnie zrobiłaś karyerę! — roześmiał się. — Bez tej awantury byłabyś dotychczas lektorką u jakichś starych hrabin.
— A ty, czembyś był?
— Odegrałbym się. Ale jestem dobry brat — wystraszyłem cię — i jesteś hrabiną.
Patrzała na niego z jakąś grozą.
— Możeś do spółki z hrabią urządził to wszystko! — wyrwało jej się bezwiednie.
— Czegobym dla twego szczęścia nie zrobił — śmiał się cynicznie.
— Fred — zlituj się — nie szydź. Ja nie wytrzymam.
— Ale właściwie — po co ty bezustannie przedstawiasz jakiś dramat. Zaczynam cię posądzać, żeś się zakochała — i torturują cię skrupuły. Wpędzisz się w chorobę! Bo zresztą nikt rozsądny — nie wynajdzie w twem życiu powodu do desperacyi.
— Przestań grać — a będę szczęśliwa.
— Moja droga — zapewnij mi ze czterdzieści tysięcy rocznej renty — to grać nie będę. Ciekawy jestem, z czego będę żyć — bez kart. Chyba nie z porucznikowskiej pensyi, ani z tych kilkuset koron, co mi ciotka daje.
— Weź dymisyę — i zabierz się do pracy.
— W Ameryce — dokąd byłybyście rade mnie wysłać. Ale ja lubię Wiedeń — i za wami bym zanadto tęsknił. Jestem teraz w wenie. Nie uważasz — żeś mi nie dała grosza od wiosny — a patrz!
Wyjął z kieszeni garść złota — i potrząsał w dłoniach.
— Więc wykup naszyjnik, lub zresztą oddaj mi nań kwit. W Nicei — zimą — muszę go mieć.
— Mało masz klejnotów!
— Ja nie mam ani jednego. Wiesz, że te szmaragdy Ossoryów — rodzinne! Jeśli mi nie oddasz — wyznam wszystko hrabiemu.
— Uspokój się. Odniosę ci ten naszyjnik tymi dniami. Słuchaj — a cóż Van Zuilen? On szaleje za tobą — chłop zdrów, jak byk — no, i kupiłby piędziesięciu Ossoryów!
— Ale ja już nie jestem na sprzedaż.
Fred skrzywił się — zniecierpliwienie przeszło mu po twarzy — ruszył ramionami — i wstał.
— Ciotki pewnie nie zobaczę — co i owszem. Wiesz co, przyślij po mnie pojutrze twój samochód. Przywiozę naszyjnik. No, Marto, daj się przebłagać. Fred jest urwisz — ale cię kocha! No — nie gniewaj się!
Umiał być przymilny i serdeczny — objął ją w pół, pocałował, głaskał po włosach.
Zarzuciła mu ręce na szyję.
— Fred! — szepnęła z głębi serca — powiedz — żem ci dobra była, żeś czuł moje serce! Że wierzysz w nie, że ci potrzebne!
— Doprawdy — nie umiałbym bez ciebie się obejść. Wiesz, oprócz ciebie — nie uznaję kobiety. — Słuchaj — a żebyśmy tak machnęli się samochodem — gdzie na południe — na jaki tydzień. Jestem strasznie zmęczony — czuję, jak mi to dobrze zrobi.
— Owszem. Gdzieżbyś chciał?
— Do Abbazyi chociażby. Przekonaj ciotkę — żeby cię puściła. Pojutrze się umówimy o termin. — Pożegnał ją i wyszedł. Fiakier nań czekał przed bramą — wsiadł — i spostrzegł Tomka, który już przebrany — szedł też ku miastu.
— Dokąd? — spytał go Fred.
— Pogapić się.
— Siadajcie ze mną. Pogadamy i wypijemy butelkę na nową znajomość. Pasyami lubię wasz fach, a że właśnie targuję samochód, dacie mi zdanie o maszynie.
Nazajutrz Tomek cały dzień był zajęty w garażu, a skończywszy robotę — ledwie się umył i przebrał — zawołano go do hrabiny.
Przyjęła go w gabinecie, spytała, czy nie potrzebuje pieniędzy na reparacye — a wreszcie po chwili milczenia — rzekła, podając mu kartkę.
— Pojedziecie jutro o dwunastej pod tym adresem. Mój brat ma kurs do zrobienia i tu go przywieziecie. Może za dni kilka pojedziemy do Abbazyi. Bratu nie mówiłam waszego nazwiska, myślę, że tak lepiej.
Tomek milczał — rozważając.
— Porucznik von Treuzner dziś w nocy zaprowadził mnie do cyrku, potem do knajpy na kolacyę. Nie byłem pijany, gdyż mam bardzo mocną głowę — ale dużośmy pili, i zupełnie bez potrzeby — powiedziałem, jak się nazywam. A zresztą — może i lepiej! — dodał, ruszając brwiami — będzie wiedział, z kim ma do czynienia.
Tak — Fred na dźwięk nazwiska, ledwie pohamował wrażenie, ale gracz to był wytrawny nietylko na zielonym stole, i niczem się nie zdradził. Tylko Tomek, jakby tknięty natchnieniem — na dalsze pytania odpowiadał niejasno — symulując pijaństwo.
Zostawszy sam Fred długo i dużo myślał o jedynej rzeczy, która dlań była treścią i celem życia: — Posiadaniem nieprzebranej kopalni pieniędzy — i użycie ich na zbytek, i grę hazardową, bez przerwy — bez troski o przegraną.
Środkiem do dopięcia tego celu mogła być siostra, a raczej jej wielkie do niego przywiązanie. Oddawna Fred z niej żył. Zrazu z jej pracy, zarobku i wpływu na zamężną ciotkę — potem wyzyskiwał wielbicieli jej piękności, następnie hrabiego — teraz jej stosunki, wpływy, i materyalne środki. Czuł jednak, że to źródło się wyczerpuje, i należało obmyśleć plan dalszy — zupełnie nowy. Plan ten Fred od pewnego czasu miał już w głównych zarysach. Milionowy bankier, żyd holenderski — poznał zimą hrabinę — i wyznał mu — że za jakąbądź sumę — tę kobietę chciał dostać.
Fred był u niego na żołdzie, ale dotychczas bez żadnego rezultatu. Hrabina nie chciała rozwodu, a pod grozą hańby i samobójstwa Freda, po jakiejś grubej przegranej w klubie dała mu wprawdzie w zastaw naszyjnik Ossoryów — ale doprowadzona do ostateczności — gotowa była raczej wyznać wszystko mężowi — niż dać się dalej wyzyskiwać.
Wtedy Fred w swej pomysłowej głowie ułożył plan mistrzowski — i gdy mu powiedziano rano, że samochód czeka — zeszedł — i rzekł do Tomka:
— Możecie tu zostać. Pojadę sam, i wrócę za godzinę.
— Pan wybaczy, ale nie zostanę. Jestem odpowiedzialny za maszynę! — odparł Tomek.
Piękne oczy porucznika zabłysły złowieszczo, ale się pohamował i siadając, rzekł z przekąsem:
— Zaprzedaliście się hrabiemu całkiem. No, w każdym razie, sam poprowadzę — bo nie znacie miasta.
Tomek ustąpił mu miejsca.
Stanęli przed pysznym hotelem. Fred zabawił tam godzinę — wyszedł w towarzystwie opasłego, starszego już mężczyzny — pojechali razem do wielkiego sklepu jubilerskiego — i po małym czasie wsiedli obadwa do wnętrza powozu, i Fred wydał rozkaz szoferowi po angielsku.
— Nie rozumiem! — rzekł Tomek.
— Jedźcie na Ringi — a dalej wam wskażę! — powtórzył po niemiecku.
Odtąd rozmawiali spokojnie i bezpiecznie po angielsku, a mieli dużo do mówienia, bo trzy razy okrążyli Ringi — zanim Fred zatrzymał samochód przed restauracyą, dokąd się udali na śniadanie.
Dziwnie wyglądał oczekujący szofer. Siedział jak zahypnotyzowany, zapatrzony w próżnię, blady, zmieniony — przeżył przez tę godzinę — lata. Nie były to już marzenia, które snuł, ani bajki roił — stał przed straszną rzeczywistością — szarpany tysiącem szalonych pomysłów — zmagając się — w rozterce i chaosie myśli i uczuć.
Gdy dwaj panowie wyszli syci, podnieceni winem — z cygarami w zębach — uosobienie dobrobytu, wykwintu i światowej elegancyi, prawica szofera sięgnęła do kieszeni — ale nie znalazła rewolweru, szczęściem — i Tomek się opamiętał, aż mu z wrażenia zimny pot wystąpił na czoło.
Tamci się pożegnali energicznym uściskiem dłoni — i stary grubas rzekł:
— A zatem — do miłego widzenia w Abbazyi.
Ani przeczuwali, że musnęła ich prawie śmierć.
— No — teraz — marsz do hrabiny! — zakomenderował Fred — i bardzo zadowolony z czynów tego dnia, gwizdał przez zęby.
Pierwszy raz w życiu Tomek poczuł potrzebę przyjaciela, doradcy, chociażby porządnego człowieka, przed kimby mógł się wygadać i usłyszeć cudze zdanie, inny punkt widzenia. W rozterce swej doszedł do tego, że chciał iść — i wszystko wyznać pannie von Treizner, chciał jechać do hrabiego, i — chciał pisać do — Maleckiej — wreszcie błysnęła mu myśl genialna — i wysłał do malarza Plichty następujący list:
»Szanowny Panie. Poznałem już pannę von Treizner — i porucznika Freda — a co ważniejsze, znam jego zamiary.
Człowiek ten ma sprzedać siostrę bankierowi von Zuilen — za określoną sumę — na conto której teraz tu używa i gra. Nie mogąc pozyskać hrabiny — ułożyli na spółkę następującą pułapkę: Hrabina zeszłego lata dała bratu naszyjnik rodowy Ossoryów, aby uratować tak zwany jego honor w chwili grubej przegranej. Naszyjnik ten przeszedł dziś w posiadanie bankiera.
W tym tygodniu hrabina z bratem jedzie do Abbazyi, gdzie spotkają von Zuilen’a. Czy mam ukraść u bankiera naszyjnik, czy zamordować tego brata — czy samemu sobie w łeb palnąć? Jestem sam na świecie, i dotychczas umiałem tylko być pasożytem, i egoistą — więc nie dziw, że nie mogę się połapać, jak postąpić — w zupełnie nieznanem mi położeniu, a czuję, że pan zrozumie mnie i doradzi. Przeto odpowiedzi z niecierpliwością oczekuję!«
Odpowiedź przyszła nadzwyczaj prędko. Na czwarty dzień, gdy nazajutrz miał zadysponowany wyjazd do Abbazyi — dostał na posterestante list i cały dygocący czytał:
— Nie zabijaj, nie kradnij — ale daj świadectwo prawdzie. Wyznać musisz, ale komu?
To już sam wybierz. Obydwie te kobiety cię znienawidzą — żeś odkrył wstyd i hańbę ich rodu, ale hrabina stokroć bardziej cię znienawidzi — boś odkrył jej słabość. Możeby ci łacniej wybaczyła — żebyś jej wyznał — ale nie potrafi się uratować. Nie daruje ci nigdy — jeśli wyznasz starej — ale ta ją z tego błota wyciągnie.
W każdym razie, Fred albo się dowie, albo się domyśli, kto mu szyki pomieszał, i ten ci też tego nie daruje. Kuli jego się nie lękaj — bo tchórz — ale jak gadzina cię ukąsi śmiertelnie — więc się strzeż.
Przeczytał Tomek, pomedytował — i zameldował się do panny von Treizner.
Gdy wyszła do niego — miała na twarzy zwykły kamienny spokój i chłód, który mroził i krępował. Ale Tomek miał w sobie nie bylejakie zuchwalstwo — i nie strwożył się, ni zająknął.
Krótko, bez żadnego wstępu ni omówień sprawę zdał — jak raport, bez żadnych własnych uwag na końcu.
Nie patrzał na nią — a skończywszy — nie czekał odpowiedzi — ukłonił się — i wyszedł. Dopiero za drzwiami czoło z potu otarł — i odetchnął głęboko.
— Przedewszystkiem stracę posadę — pomyślał — wychodząc na podwórze.
Upłynęła może godzina, gdy go znowu wezwano do gabinetu.
Panna von Treizner siedziała u biurka zajęta pisaniem. Twarz jej niknęła w cieniu abażuru lampy, ale głos był niezmieniony — równy, spokojny, zimny.
— Samochód jest w gotowości? — spytała.
— Tak. Jutro o południu, mam zadysponowaną drogę do Abbazyi.
— Jutro o dziesiątej rano macie być przed gankiem. Hrabina jedzie ze mną do Nicei.
Ogarnęła go — jak płomień — szalona radość i spytał — bez namysłu.
— Wowo też?
Nie odpowiedziała, trafił go rzut oka ostry, jak policzek, na ten dziki koncept. Po chwili rzekła powoli.
— Wasze doniesienie pozostawiłam w mojej tylko wiadomości. Nie macie żadnych żądań?
— Ja! — żachnął się. — Jak pani to rozumie?
— Ano — nagrody!
Zaśmiał się.
— Wątpię, czy jest suma na to wystarczająca, więc ofiaruję gratis. Zaręczam również, że wiadomość zatrzymam tylko dla siebie.
Wyszedł, ale kipiący wściekłością.
— No — spróbowałem jednej nienawiści — zawszeć lepiej — że nie ona! A przecie — pobiłem bardzo sprytną grę. — Beispiel Freda.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.