<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Barbara Tryźnianka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗                         ∗

Pokończywszy jesienne siewy i wykopawszy kartofle — Malecka wybrała się w podróż i pewnego słotnego popołudnia zjawiła się w Żeraniu.
Hanka przywitała ją radośnie, stara Remiszowa ze łzami rozczulenia, i zaczęły się długie opowiadania o przeżytych ciężkich latach.
Bystre oczy Maleckiej zlustrowały po drodze już stan pól, płotów, budynków — teraz badały sprzęty, twarze kobiet — i coraz to biegły do drzwi, jakby kogoś wyglądając.
Ale kręciła się tylko Walerka, szykując herbatę — więc wreszcie zapytała:
— Chłopcy wasi nie w domu?
— Pracują już. Młodszy w leśnej administracyi, starszy przy rektyfikacyi — u hrabiego. Na niedzielę czasami tylko wpadną. Same my, jak zawsze! — rzekła Hanka.
— A to nie zgłaszał się tu do was latem mój znajomy — młody człowiek?
— Pan Gozdawa! — podchwyciła stara — a jakże — był — poratował nas — trzy miesiące tu z nami spędził — odżyłyśmy.
— A teraz go już niema?
— Jeszcze czasami zagląda — owszem — interesuje się — pod jego dyrekcyą kanały się kopią, ale gdzież mu było na takiej posadzie długo zostawać. Zresztą nudno mu tu było — nie dla niego nasze ubóstwo i smutek. Dostał posadę u hrabiego — przez jego protekcyę i chłopcy się wkręcili tam na służbę. Ale wszystko się skończy, gdy on zupełnie stąd wyjedzie — lada dzień podobno.
— Dokąd wyjedzie?
— Z hrabiostwem za granicę.
— Jakąż on tam ma służbę?
— Szoferem jest. Tysiąc rubli bierze rocznie.
Malecka dalej nie pytała. Potrząsła tylko głową — i zwróciła rozmowę na temat urodzajów, paszy, inwentarza.
Potem wyszła z Hanką na gumno i podwórze, a wieczorem zasiadła z kobietami do łuszczenia fasoli — i gwarzyły dalej o sprawach gospodarskich.
Ale gdy się przespała — o świcie pchnęła chłopaka do Stradynia z ustną prośbą do Tomka, by się do niej pofatygował.
Przyjechał w parę godzin, konno — i witając ją, miał niepokój w oczach, ale widząc ją spokojną — rzekł:
— Pani pewnie ciekawa obejrzeć szczegółowo moje tu gospodarstwo. Do obiadu obejdziemy wszystko, a właśnie deszcz ustał.
Gdy wyszli za bramę — zwrócił się do niej i rzekł po dawnemu, zuchwale:
— Za tydzień ciskam to wszystko — i jadę w świat.
— Mówiły mi! — odparła.
— Byłem niepoczytalny, gdym tu chciał życie zagrzebać. Toć na tej kolonii niema co robić. Wystarczy, gdy dwa tygodnie tu od czasu do czasu spędzę — żeby śruby przykręcić. Zresztą, finansowo im dopomogę.
— Miał pan im być — bratem.
— Ano, tak. Zdawało mi się — mało co krwi wtedy we mnie zostało. Ale to głupie. Rozumiemy się ze sobą, jak gęś z prosięciem.
— Ale w Żeraniu jadłby pan chleb synowski i braterski, a u takich hrabiów...
— Lokajski — niech pani skończy — nie żenuje się. Ja to sobie już sam powiedziałem...
— A tysiąc rubli — ma pan z Zagajów rocznie.
— Zwalniam panią z wypłaty. Moje szaleństwo ostatnie dość drogo kosztowało panią — a że od rehabilitacyi się cofam — kwita między nami. Motylską ma zresztą pani, jako mój serwitut na Zagajach.
— A czy pan nie popełnia znowu szaleństwa — spytała, patrząc nań bystro.
Oczy mu zapłonęły i krew zabarwiła skronie.
— Może być — tylko już teraz — jak przegram, dam krew całą — i będę wiedział, za co. Ale przedtem żyć będę, jak mi się chce, jak muszę. Po tamtem wstyd mi został.
— I to pana z Żerania wypędza?
— Nie wiem... może. — Opamiętał się, zgasił błysk oczu i jakby chciał zbyć indagacyi, stanął przy zaroślach, na granicy, i zaczął jej tłomaczyć plan osuszenia.
Kobieta słuchała uważnie, pytała, kombinowała, wreszcie rzekła:
— Ja tu do nich wstąpię czasami, a pan przecie tu wróci latem. Zupełnie ich pan nie opuści?
— Do lata daleko, a świat wielki i dużo ludzi kark kręci w moim nowym fachu. Ale mam dla Żerania najlepszą opiekę — opowiem pani, kto jest Wacałek, i zostawię w pani ręku niezawodne na jego staranie i wierność czary. Zresztą za lat parę i chłopcy dorosną.
Szli chwilę milcząc. Malecka zaturbowana, chmurna, on podrażniony.
— Mam tu do pana list od Zuzi! — rzekła.
— A Kret żyje? — spytał, chowając do kieszeni kopertę.
Te dwie istoty szły zawsze w parze w jego pamięci.
— Żyje — chciałam go panu przywieźć, ale dobrze, żem się rozmyśliła.
— Pewnie — nie mnie posiadać coś własnego przy sobie.
— I choć to pana pewnie urazi — i tej własności nie byłoby bardzo pewnie przy panu.
— No, jak dotychczas, mam lokatę u pani — zaśmiał się.
— Ja sobie to porachuję potem.
— Ejże — pani jeszcze wierzy w stryjowskie miliony! Bezpieczniej będzie liczyć, że na Zagajach wartość ziemi rośnie.
— Ja też się nie lękam straty, ale od przybytku głowa nie zaboli.
Wracali do dworku; obejrzała jeszcze cegielnię, krowy — słuchała jego wyjaśnień i planów.
— Jakiby z pana mógł być gospodarz i administrator. Toć pan każdą rzecz obejmuje, jak uczony fachowiec! — rzekła, głową trzęsąc.
— Majster klepka! — ruszył ramionami.
Na podwórzu ją pożegnał. Coś go już rwało, niosło, że aż mu się twarz mieniła, aż kurczyły się rysy.
Zatrzymała jego rękę — i spojrzała w oczy.
— Ale jakby coś pana złego spotkało — to pan się do mnie zwróci. Ot — jak wtedy. — Niech pan się nie zżyma — przecie pan rad życiu?
— Nie wiem, czy to radość — ale chcę żyć. Dobrze, dziękuję pani — napiszę.
Koń stał osiodłany — wskoczył, zgarnął cugle i pomknął.
Malecka chwiała głową, patrząc za nim.
— Szkoda chłopaka, szkoda. Wicher go niesie — pewnie zły!
A Tomek gnał, jakby mu uciechą był przenikliwy deszcz, chmurne niebo — i błoto. Ledwie się z lasu wydostał, objął gorejącemi oczami biały pałac — i opuściwszy drogę, naprzełaj ruszył łąkami. Przy kanale stanowiącym granicę parku zerwał konia do skoku, wodę przesadził — bocznemi ulicami skierował się do stajen.
Gdy konia oddawał — rzekł doń masztalerz:
— Przybiegał lokajczyk z pałacu — po pana.
Tomek zajmował już od miesiąca pokój w służbowej oficynie — poszedł więc tam, by się z błota oczyścić — i ruszył do pałacu. Zameldował się i został wprowadzony do biura, gdzie hrabia zajęty był porządkowaniem mnogich sztucerów i flint.
— Ach, to wy, Gozdawa. Posyłam i posyłam po was — powiadają, że uciekł. No, dobrze!
Nie przestając oglądania broni — dalej mówił:
— Wytłukłem już wszystkie zające. Mam zaproszenie do Dolingena — do Stant — wiecie, w Styryi. Kozły! Chcę jutro jechać. Deszcz — w karku rwie. Przeklęty klimat.
Tomek milczał — zastanowiło to hrabiego.
— Jakże? Maszyna gotowa?
— Gotowa. Tylko chciałbym uprzedzić pana hrabiego...
— Pewnie jesteście bez grosza.
— Nie. Jestem bez stosownego ubrania, ale to w Warszawie naprędce załatwię. Mam tu urzędowe papiery. Jestem szlachcic, i nie szofer od dziecka. Umiem po francusku, po niemiecku — i trochę po angielsku.
— Doskonale. Więc tego — żądajcie wyższej zapłaty.
— Nie — tylko nie chcę być niedyskretnym i słuchaczem niepowołanym.
— Aha — dobrze, dobrze — bardzo correct.
— I chciałbym — nie być wołanym po nazwisku, a po imieniu — Tomasz.
— Tiens — to dziwne — tak, z honoru? Dlaczego?
— Imię jest moje — nazwisko wspólne.
— Aha — compris. Szofery wszyscy złodzieje, hołota; nie chce Gozdawa być w tej kompanii. Dobrze! Podoba mi się! No i chce być traktowanym...
— Wcale nie chcę być inaczej traktowanym, jak na to zasłużę...
— Tak właśnie myślałem. A kontrakt?
— Nie wymagam żadnego kontraktu. W Europie szoferów nie brakuje. Okażę się niestosownym, wolno hrabiemu służbę mi z dnia na dzień wymówić.
— To dobrze, bardzo dobrze. Przepisy znam. Zmieniać nie lubię — po co mam zmieniać. No to ruszymy jutro. Będę nazywał Tom.
— Pan hrabia sam jedzie?
— Nie — hrabina też. Kufrów trzy, i szpic. Te dwa sztucery wezmę. W Wiedniu hrabina zostanie — nie lubi polowań.
— O której jutro wyjazd?
— Rano, o dziesiątej. W Warszawie dzień!
Tomek ukłonił się — i chciał wyjść, gdy hrabia dodał:
— A już do kochanki nie latać po nocy.
— Ja? Do kochanki? Ostatnią pożegnałem pół roku blizko temu.
— No, no. Ja nie bronię — tylko przed jutrzejszą ostrą jazdą — wyspać się. Hrabinie opowiadała panna służąca — jakaś jest — w tym folwarczku. Pewnie panna zazdrości!
— Nie wiem, czy zazdrości — ale kłamie.
Hrabia się zaśmiał skrzecząco — jego zmięta, wygolona twarz miała wyraz cynizmu.
Nie miał czterdziestu lat — a wyglądał na starca, gdy tak szczerzył żółte zęby wśród maski pobrużdżonej i bezbarwnej.
Tomek się wzdrygnął — oczy spuścił i wyszedł. Poszedł do swego pokoju w suterenie pałacu, gdzie mu lokajczyk przyniósł kolacyę. Ale potrawy stygły na stołe, a on wyciągnięty na łóżku patrzał w sufit i z twarzą skurczoną, sumował.
Z dala, ledwie szmerem, dochodziła od salonów melodya. To hrabina grała.
I nagle Tomek się zerwał, otrząsnął się, jakby zrzucił z siebie chandrę, siadł do jedzenia, a potem niewiele swych rzeczy złożył w kuferek i znalazłszy w nim na spodzie okarinę — włożył ją do kieszeni — zapalił latarnię i poszedł do garażu.
Tam przez parę godzin zawzięcie czyścił i cackał samochód, lubował się doskonałą precyzyą maszyneryi, i zdawał się tem tylko zajęty — aż ukończywszy, wyprostował się, przeciągnął — spojrzał w jedyne oświetlone pałacowe okno i rzekł zcicha.
— No, a przecie znajdę — co trzeba — by się zaśmiała, boć pomimo wszystkie warunki — ta kobieta jest nieszczęśliwa, jak kamień. Znajdę, choćbym miał łeb dać za to. Zadanie jak każde inne.
Roześmiał się, zamknął garaż — i wracając do pałacu, deklamował:

Ein frommer Knecht war Fridolin
Ergeben der Gebieterin
Der Gräfin von Savern!

Nazajutrz о dziesiątej punkt samochód dyszał przed gankiem. Lokaje wynieśli kufry, hrabia lokował najstaranniej swe sztucery, radował się hałaśliwie szpic Wowo, kręciła się garderobiana, zerkając na szofera, ostatnie sprawy podawał jeszcze rządca, rozpromieniony wyjazdem chlebodawcy — wogóle wszyscy byli ożywieni i zadowoleni.
Dzień się przecierał z mgieł, szykował się na pogodę. Park miał jeszcze trochę purpurowych liści — i Tomek szkarłatną gałąź sumaku wcisnął w róg swego siedzenia, a sam miał w oczach uciechę i ochotę. Pilnując pakowania, uważał na drzwi domu i gdy ukazała się hrabina, spostrzegł, że raz pierwszy spojrzała na niego — że go wogóle zobaczyła, i zdziwił się.
Ale za hrabiną lokaj wyniósł wino, i nalewając mu kieliszek, rzekł:
— Na pomyślną jazdę pan hrabia przysyła.
— Świat objedziemy bez jednej chyby! — zaśmiał się zdrowymi, białymi zębami, z ukłonem w stronę hrabiny.
Wypił, motor puścił, zasiadł u kierownika. Wowo, który go znał, zajął obok niego miejsce. Hrabia spojrzał na zegarek — ulokował się obok żony — ruszyli.
Słońce wybiło się nad mgły — zapłonęły tęczowe krople rosy po gałęziach, pęd powietrza wilgotnego, pachnącego rolą i liśćmi, objął płuca — samochód sunął, jak łódź po wodzie. Tomek się skupił we wzroku — i miał wrażenie, że jest przodownikiem-żórawiem — i tak pomknęli w daleki świat — ku słonecznemu południu — on na szaloną imprezę — pewny, że to on wybrał — i sobą rządzi — nieświadomy, że to los go ze mną zagarnął — aby się spełniło przeznaczenie.
Gdy w szalonem tempie mijał Żerań — mignął mu wózek — i owinięta w chusty postać Maleckiej — odjeżdżającej do kolei.
Na sygnał samochodu, wózek się zatrzymał na skraju drogi — i zdało mu się, że stara przeżegnała go krzyżem — schylił głowę — ale oczu nie odwrócił od linii drogi — upojony przestrzenią, pędem, szałem życia.
Gdy stanęli w Warszawie, hrabia ręce zatarł, sięgnął do kamizelki — i podał mu złotą dziesięciorublówkę.
— Lubię taką jazdę. Czuję, że żyję. Macie nerw.
— I ja to lubię, więc zapłaconym extra uciechą — odparł, jeszcze cały przejęty wrażeniem, ale już zjeżony obrazą, i dodał:
— Przepraszam pana hrabiego — mam ochotę służyć, ale bez gościńców.
Hrabia dłoń cofnął, i miał tyle taktu, że się nie rozgniewał.
— Compris, zapomniałem. Do jutra swoboda, wyekwipować się, zabawić, pożegnać kraj — maszynę podać o dwunastej.
— Wowo niech przy samochodzie zostanie — rzekła hrabina — i ta gałąź sumaku niech dalej z nami jedzie.
Tomek się uśmiechnął z tryumfem. Znalazł odrazu coś, co jej widocznie sprawiło przyjemność.
I dojechała purpurowa gałąź w całości do Wiednia, i gdy hrabiostwo rozgościli się w hotelu przeniósł ją Tomek do numeru, a ulokowawszy samochód — przyszedł po dyspozycye.
Nazajutrz ruszyli z hrabią do Styryi na polowania. Wowo zaskomlał żałośnie, gdy został z hrabiną, a Tomek spojrzał na niego i rzekł mu w myśli.
— Skamlij, skamlij — ja też skamlę, że nie mogę się z tobą zmienić, durniu jeden!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.