<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Barbara Tryźnianka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗                         ∗

Pewnego dnia zjawili się chłopcy z Warszawy i przynieśli ze sobą nową dla kobiet troskę. Starszy Staś przepadł ostatecznie przy egzaminach z czwartej klasy — młodszy, Michaś — wcale do egzaminu z trzeciej nie został dopuszczony. Za stancyę zostali dłużni — na drogę pożyczyli od kolegów — byli wymizerowani, osowiali, apatyczni.
Kobiety spłakały się bezradne, bo była to klęska ostateczna, ruina sześcioletnich starań i ofiar nad możność. Wszystko na marne. Winowajcy biernie znosili swój los; Michaś pochlipywał, a Stasiek powtarzał żałośnie:
— Ja nie winien, mamo. Uczyłem się dzień i noc, ale nie mogę — zdaje mi się, że umiem, ale jak mnie wyrwą — zlęknę się i w głowie huczy, huczy.
Zmogły się kobiety w swej żałości — nakarmiono chłopców — i legli spać.
Hanka położyła matkę i wymknęła się do sadu. Pod ścianą Tomek siedział i jakby na nią czekał.
— Pani pewnie frasuje się o chłopców — rzekł — a mnie się zdaje, że ten wasz frasunek na dobre się obróci. Wiadomo już napewno, że trzeba dla nich co innego szukać.
— Ale gdzie, jaką szkołę dla nich wynaleźć?
— Robotę i fach im trzeba dać. Przygotować i wykształcić do pracy tu w Żeraniu. Niech odpoczną — odżyją — a wtedy wspólnie z nimi obmyśleć, do czego najwięcej chęci czują. Gliny tu przepyszne — niechby jeden do fabryk w tym zakresie wstąpił na naukę. Wielkie dobra Ossoryów są o miedzę z dystylarnią, mleczarstwem, leśnictwem — drugi by tam znalazł praktykę i naukę. Więc niechże panie nie desperują: — żeby nawet skończyli gimnazyum — dalekoby jeszcze im było do karyery — i takich maturzystów legion głodem mrze po świecie, a tu pod ręką chleb i pracę mieć można. Wyrosną z nich ludzie dzielni i użyteczni, tylko niech panie i ich i siebie nie gnębią.
— Mnie się zdaje, że Pan Bóg pana nam zesłał — szepnęła, połykając łzy.
— Kiedy pani tak myśli — to należy nabrać otuchy — odzwyczaić się od ciągłej rozpaczy i przygnębienia.
— Bo pan nie może nawet sobie przedstawić — jakie to nasze życie całe — ciężkie.
— Nie całe — bo teraz przyjdzie lżejsze. Chłopcy przez wakacye w żniwach nam dopomogą — jesienią rozpocznie się kopanie kanałów, Marczewski musi dochód z cegielni dać — zimą zarobimy końmi przy wywózce drzewa do tartaku — kartofle zapowiadają się niezgorzej — więc trzody można będzie wypaść sztuk kilka — z mleka też trzeba lepszy dochód mieć.
— Pan wszystko zrobi! — szepnęła, składając jak do modlitwy ręce.
— Co się da, zrobię — ale panie niech otuchy nabiorą — pomoc dadzą. Jutro chcę do Stradynia pójść — obejrzeć, co się tam robi — kto rządzi i jak. Panie tam nikogo nie znają?
— Nie. Hrabia przeważnie podobno jest za granicą. Rządzi pan Rupejko. Wielki dwór, pałac, park — prawie miasto.
Czasami bywałyśmy tam w kościele. Ale my nikogo nie odwiedzamy — i nas nikt. I nikomuśmy nie potrzebni — i przed nami niema już życia.
Wyrwało jej się to z przebranej miary goryczy i radaby cofnęła słowa, bo on się żachnął niechętnie.
— W ten sposób myśląc, zatruwa pani nawet powietrze wkoło siebie i ślepnie pani na to, co otacza i głuchnie pani na każdy głos ze świata. Nie widzi pani, że wokoło inni cierpią — może ciężej — ani słyszy pani, że cała ziemia drży od bólu. Prawda: — jesteście w materyalnym niedostatku — prawda: — macie w sercu żałobę po drogich i blizkich — prawda: że patrzycie na chorobę matki, ale to wszystko jeszcze nie najcięższa niedola — nie!
Wstał i odchodząc, dodał:
— Zasklepić się w swoich tylko sprawach, myśleć tylko o swojej biedzie, litować się tylko nad sobą, to znaczy nic nie rozumieć — i nie być człowiekiem. I można w takim stanie zostać zbrodniarzem bezwiednym i wziąć na siebie największy ciężar: — krzywdę ludzką, i życie, i ocucić się po niewczasie — z piętnem najgorszej hańby — bo wstydem! Wszystko inne to fraszka — wobec tego!
Odszedł, a Hanka została jakby otrzeźwiona, wstrząśnięta tą mową, z myślami wytrąconemi z błędnego koła wciąż tych samych trosk i żalu i zaczęła się zastanawiać.
Nazajutrz Tomek, żeby koni od roli nie odrywać, ruszył pieszo do Stradynia.
Dzień był upalny, ale gościniec zawiódł go w las, i szedł raźno ścieżką, w cieniu przepysznego starodrzewiu. Minął go zaraz u brzegu samochód — w tempie tak szalonem, że ledwie oczami go objął, już znikł w obłokach kurzu.
— Tęga maszyna — pomyślał — pewnie hrabski — i w tejże chwili las zabrzmiał odgłosem strzału, a Tomek w myśli dodał: — ale guma nietęga, bo trzasła — i dalej szedł, niefrasobliwie.
Na zakręcie ujrzał nieruchomy powóz. Pani siedziała w nim, pan stał obok i klnąc, ściągał rękawiczki.
Typowa para międzynarodowych turystów: ona otulona szarym wualem, on w pończochach i stylowej czapce — szofera nie było.
Na widok Tomka, pan począł wołać:
— Chodźcie-no tu. Zarobicie na piwo. Trzeba zmienić obręcz. Przeklęte korzenie czy kamienie.
Tomek podszedł, obejrzał maszynę i bez słowa wziął się do roboty.
— Tiens, tiens, umiecie się z tem obchodzić — zauważył pan. — Może jesteście, wypadkiem, szoferem?
— Wypadkiem mogę być.
— A to traf. Wypędziłem właśnie mojego, bo już zanadto kradł. Może jesteście bez miejsca. Macie świadectwa?
Mówił urywano, z akcentem — widocznie nerwowy, niecierpliwy i udawał, że pomaga, unikając jednak dotknięcia do brudnych części.
Tomek obręcz zmienił, obejrzał starannie maszynę i rzekł:
— Można jechać.
Pan sięgnął do kieszonki od kamizelki i dobył rubla.
— Macie tu na piwo, a jeśli macie dobre świadectwa, to się zgłoście do Stradynia.
— Dziękuję panu za rubla, ale jeśli panu do Stradynia droga, to usłużę za szofera, bo właśnie tam idę.
— I owszem, i owszem. Pokażcie, co umiecie.
Wsiadł do powozu. Tomek z uczuciem przyjemnem ujął za kierownik i pomknęli.
Za lasem dwór się wyłonił okazały — nad rzeką — uwieńczony wieżą kościoła, rozpełzły szeroko — w osadę — prawie miasteczko.
Przemknęli groblę, minęli murowany młyn — sygnał samochodu wzbudził dziki popłoch wśród ludzi i koni, i zatoczywszy ostre półkole — Tomek przeczuciem skierował w bramę parku i po żwirowanych ulicach ku pałacowi.
I tam się widocznie państwa nie spodziewano, bo minęło parę minut, aż zziajany kamerdyner na ganku się zjawił.
Państwo tymczasem wysiedli i zaczęli po francusku rozmawiać.
— Mówiłem ci, że damy sobie radę. Żeby nie ten wypadek, przyjechalibyśmy w pięć godzin. No, i trzeba mego szczęścia, żeby tego spotkać. Dobrze wygląda — można go umówić.
— Jak chcesz! — odparła apatycznym głosem dama, zdejmując wual z kapelusza.
Tomek spojrzał na nią obojętnie i aż zdumiał, tak była piękna.
Tylko życia nie było w tej twarzy — i była jakby osnuta chłodem i znudzeniem.
Nie spojrzała ani na otoczenie, ani na dom, ani na ludzi, którzy teraz wyszli na spotkanie — nie powitała — przeszła — i zniknęła w pałacu.
A pan zwrócił się do Tomka:
— Dziękuję wam i powtarzam moją ofertę. Jeśli świadectwa dobre — możecie objąć posadę. Płacę tysiąc rubli i utrzymanie. Tylko bez miary okradać się nie dam.
— Dziękuję, ale tymczasem odprowadzę tylko maszynę do garażu, bo zajęty jestem gdzieindziej. W każdym razie, jeśliby była potrzeba, zanim szofera pan hrabia dostanie — mogę służyć. Jestem niedaleko — w Żeraniu dozorcą i na zawołanie się stawię. Świadectw nie mam innych, tylko atestat ze szkoły.
— Ach, tak, — a co to jest Żerań, czyje to? Nie słyszałem.
— Mały folwarczek pod miasteczkiem.
Hrabia wydobył notatnik, wraził monokl w oko, grezmolił i mówił urywano.
— Folwarczek — co tam płacą — mizerę — jak się nazywacie? Rzucić tamtą robotę.
— Gozdawa się nazywam. Teraz przyjąć propozycyi nie mogę.
— Zabawię tu kilka tygodni. Trzeba przyjść chociaż na dniówkę — samochód opatrzeć. — Potem się namyślicie — sądzę. Pawle, pokaż, gdzie garaż, i potraktuj winem Gozdawę!
Tak się odbyło zapoznanie Tomka ze Stradyniem. Odmówił poczęstunku w kredensie, ale rozmówił się z lokajem i zwiedził dwór. Wstąpił do gorzelni, do mleczarni, na folwark, obejrzał młyn i wrócił wieczorem do Żerania, gdzie przy wieczerzy nastąpiło poznanie bliższe z chłopcami.
— Pójdziemy jutro wszyscy do koniczyny! — rzekł.
— Ale czy my potrafimy kosić — zaniepokoili się, choć oczy im się śmiały do ruchu i roboty.
— Trzeba się uczyć. Ja też niewiele sobie ufam, ale najemnika nie można dostać, a pora piękna i czas kosić.
— To my będziemy z Walerką kuczkować — rzekła Hanka.
— A mnie zaprowadźcie do kuchni, to z Maryanną ugotuję obiad i dopatrzę domowej roboty — dodała Remiszowa.
Ogarnął ich jakiś lepszy duch — ochota. Rozlegało się klepanie kos i dzieci gwarem ożywiły dworek, — zagadała nawet zahukana, wiecznie wystraszona i płacząca Walerka, a o świcie chłopcy się zerwali, tak im pilno było do pracy.
Nie tędzy to byli robotnicy — małe siły, żadna wprawa i umiejętność. Mdlały rychło ramiona i pot osłabiał, ale szeroki łan rozszerzał myśli i dusze, ciepły powiew zwiewał pleśń smętku i budziła się gorączka czynu, i wieczorem patrzeli z dumą na szmatek źle skoszonej koniczyny, jakby na arcydzieło — i tej nocy wszyscy trudem ramion i skwarem zmożeni zasnęli twardo, zdrowo, bez trosk o jutro i mar wspomnień.
Chłopcy przylgnęli do Tomka, wygadali się przed nim ze swych niepowodzeń w naukach, wyznali, że pomimo wstydu, czują się szczęśliwi, iż nie wrócą więcej na szkolną ławę. Rozpytał ich o chęci — i po namyśle Staś się przyznał, że ma gust do mechaniki — Michaś, że najchętniejby został strzelcem i leśnikiem.
— Trzeba się tedy postarać, żeby amator mechaniki dostał się na praktykanta do gorzelni a drugi do leśnej administracyi w Stradyniu — pocieszył.
— Mówią, że tam bardzo trudno się dostać — szepnęła Hanka.
— Sprobujemy sami. Mówią zawsze coś nieprzyjemnego. Byle kandydaci wytrwali.
— Wytrwamy — zobaczy pan!
Pogoda służyła, jak obstalowana, i wzięto się do zwózki koniczyny, gdy pewnego popołudnia przyleciał konny ze Stradynia, poszukując Gozdawy — w pilnej sprawie do hrabiego.
Tomek kazał posłańcowi wracać piechotą, a sam konia dosiadł — zdając robotę na Stasia, który tem był wysoce uhonorowany.
— Zabawię może dni parę — więc niech starszy dziedzic rządzi na polu, a młodszy na gumnie — polecił odjeżdżając.
Hrabia przyjął go w swej kancelaryi.
— Proszę was — hrabinie wypadł terminowy interes do Warszawy — czy możecie obsłużyć samochód? To zajmie najwyżej trzy dni.
— Służę. Za godzinę podaję maszynę.
Jakoż w oznaczonej chwili samochód do lotu gotów dyszał u podjazdu.
— Od miasteczka szosą — aż na miejsce — rzekł hrabia — wyprowadzając żonę.
— Wiem — mam zresztą mapę.
Ruszyli — zrazu umiarkowanie — na szosie z zawrotną szybkością. Hrabina nie rzekła słowa, nie okazała wrażenia; dopiero przy rogatkach, gdy spytał, gdzie każe zajechać, odpowiedziała:
— Do Europejskiego hotelu. Znacie miasto?
— Znam — i garaż mam znajomy. Czy mam podać samochód jutro rano?
— Nie. Tylko proszę przyjść wieczorem. Może pojutrze rano ruszymy z powrotem.
Gdy stanęli przed hotelem — podała mu dziesięć rubli.
— Na utrzymanie i inne wydatki! — rzuciła obojętnie.
Ulokował samochód w garażu i wyszedł na miasto, choć naprawdę nie miał gdzie i po co iść. Zapalił papierosa i stał zamyślony, gdy podszedł doń drab barczysty i rzekł łamaną polszczyzną:
— Wy — może — nowy szofer — graf Ossorya.
Tomek zmierzył go wzrokiem.
— Albo co? — odparł niechętnie po tym egzaminie.
Drab był rudy, z byczym karkiem i bezczelną szwabską gębą.
— Pięć lat jeździłem na tej maszynie. Poznałem just! Moja nazwiska Pinc! Z grafem my byli, jak para butów; baba mnie wygryzła, ale ja mam na nią sposób — zrobię na niej pieniądze.
— A ona kto?
— To długa historya, gardło od gadania wysycha. W knajpie byłoby wygodniej!
— Możemy wstąpić — i możecie mówić po niemiecku — rozumiem.
— Famos. Możemy być w zgodzie — i dla was i dla maszyny to lepiej.
— Na groźby mnie nie bierzcie. Nie będę wam fundować na zgodę — ale że mam czas wolny — mogę historyi wysłuchać.
Weszli do podrzędnej restauracyi i zasiedli na uboczu. Niemiec zażądał wódki, a potem zaczął zajadać, jakby ze trzy dni był naczczo. Dopiero zaspokoiwszy głód — przy piwie odzyskał mowę.
— Graf niedługo wysiedział na wsi. Dokąd jadą?
— Nie wiem! — odparł Tomek obojętnie.
— Teraz latem babę ciągnie do Wiednia, do mamusi, bo kochanek z pułkiem — na trawie. Od początku wam powiem. Przed trzema laty poznaliśmy lalę, w Szwajcaryi. Była taką niby towarzyszką — starszą służącą — u jakiejś hrabiny. Mój hrabia zaraz się do niej zabrał, ale uderzyła w cnotę — w honor — wyjechała z matką — z familią — cała gruba artylerya. Więc mój hrabia zrejterował i pojechaliśmy do Nicei, i myślałem, że się na tem skończy. Ale połknął haczyk — bo małośmy zabawili w Nicei — porżnęliśmy do Wiednia.
Tam mieszkała ta niby matka. Baba kuta na ostro, bo nie upłynęło i dwóch miesięcy — lalę sprowadzili i doprowadzili do sakramentu. Wtedy się pokazał i gach. Oficerek, taki sobie goły porucznik. Hrabiemu go nie przedstawili, ale ja od służącej się dowiedziałem. Baby go chowały dobrze.
Po wierzchu wyglądało wszystko święto. Stara nibyto zajmowała się jakiemiś przytułkami, — oddana dobrym uczynkom, życie skromne, mieszkanie na przedmieściu, panna nibyto pracowała na chleb — hrabia we wszystko uwierzył — haczyk połknął — no, i pobrali się. Ale zaraz, jakeśmy po tym ślubie pojechali do Paryża, przewąchałem, że jest źle. Nie kłócili się, bo takie państwo nigdy nic po sobie nie pokaże, ale hrabia był zły, a pani, jak nie ziewała, to płakała. Odrazu też zaczęła wysyłać i odbierać listy pokryjomu, a gdyśmy z Paryża pojechali na Rivierę — zjawił się oficerek. Spotykali się bez wiedzy hrabiego, nawet mnie unikali. Ale ja co wiem, to dobrze wiem. Oficerek grubo hrabiego kosztuje — więcej, jak esencya do samochodu, o którą między nami poszło. Ja wiem, że to lala zbuntowała grafa, bom jej raz coś burknął na spacerze. Raptem po pięciu latach zaczęła się kontrola, rachunki, przyczepki, pretensye. Żółć mi się wylała, upomniałem się o swój honor i podziękowałem za służbę! Ale to nie koniec.
Napisałem do hrabiny list — postawiłem swoje warunki za milczenie. Pewnie mi przywiozła pieniądze. Jutro ja wam funduję. — Roześmiał się bezczelnie.
Tomek wstał, zapłacił rachunek i zapalając papierosa — rzekł dobitnie:
— Słuchajcie-no. Może wasz honor nakazuje wymuszać od kobiet pieniądze i chcecie urządzić szrubę na tę hrabinę. Otóż mój honor mnie nakazuje sprać wam pysk, jeśli się zbliżycie do niej na odległość mojej pięści, a to dlatego, że gdy komu służę — od wszelkiej napaści bronić będę. Zrozumiane?
Pinc otworzył gębę i łypał oczami przez dobrą minutę. Gdy nareszcie oprzytomniał — był sam u stolika.
Nazajutrz około jedenastej hrabina wychodząc z hotelu zdziwiła się na widok swego samochodu przed bramą.
— Mówiłam wam, żebyście przyszli dopiero wieczorem — rzekła swym matowym, znużonym głosem, podchodząc do Tomka.
Ukłonił się i otworzył drzwiczki.
— Wczoraj wieczorem poznałem mego odprawionego poprzednika i po rozmowie z nim nie chciałem zostawiać maszyny w garażu i pani hrabiny narażonej na możliwą napaść pijaka i gałgana. Pani hrabina wybaczy nieposłuszeństwo, ale będę się trzymał w pobliżu — na wszelki wypadek.
Żachnęła się niechętnie, ale trwało to chwilę, i wsiadła, kazała się wieźć na główną pocztę.
— Płaci mu, nieszczęsna! — pomyślał, ale co mnie do tego — niech płaci — a może odbierze listy od tego kochanka zarazem!
Ręce mu się zaciskały na kierowniku, jak szpony, i czuł w sobie jakąś elementarną wściekłość, a oczami szukał Pinca z żądzą drapieżną gwałtownego czynu.
Ale szwaba nie było przed pocztą. Hrabina wysiadła i wróciła prędko, z kilku listami. Zaczęła je czytać gorączkowo, a Tomek bez rozkazu skierował samochód w Aleje.
Gdy skończyła, siedziała chwilę zamyślona; wreszcie jakby oprzytomniała, rzuciła adres modniarki, stamtąd pojechali do jubilera, jeszcze do kilku magazynów i wróciła do hotelu.
Wysiadając, rzekła:
— Za godzinę pojedziemy z powrotem.
Czekał tedy, obojętnie patrząc na tłum uliczny. I oto spostrzegł, z pełną kieszenią gazet i nieodłącznem cygarem w ustach doktora Sabińskiego, we własnej osobie.
Mimowoli oczy odwrócił, ale doktór go poznał i podszedł, grymasząc swój uśmiech szpetnego Fauna.
— Moje uszanowanie. Cóż to, już własny masz samochód. Znalazła się Tryźnianka?
— Tak, właśnie się z nią ożeniłem i jedziemy w podróż poślubną — odparł.
— Winszuję, winszuję — najlepsze życzenia, a przedewszystkiem lepszej przyodziewy.
— Pozwalam doktorowi zafundować mi takową.
— Nie pytasz o rodzinę: o synowca, o szwagra?
— Mogę wytrzymać bez wiadomości. Matki doktór nie widział?
— Owszem. Zdrowa i już kuruje wnuczka. Bo wiesz, że Pułaska umarła.
— Władkowi się powodzi.
— A Terka bawi się za granicą, jak królowa. Żeby się nie nazywała Szurową — matka byłaby zupełnie szczęśliwą. I kto wie, czy Szur, żeby zmazać plamę swego nazwiska, nie kupi od Maleckiej Zagajów.
— Wszystko jest najlepiej — na tym najlepszym ze światów — zaśmiał się Tomek.
— Ano, pewnie. Za parę lat Władek będzie luminarzem okolicy — Szur skupi jeszcze parę majątków — dzieci już będą Szur-Szurowscy na Zagajach i innych — małych Gozdawów się nahoduje w Żernikach i śladu nie będzie po waszej katastrofie.
Strażyc podobno ożeni się z aktorką, którą sobie tej zimy przywiózł z Pesztu.
— Więc już tam o mnie i słuch zginął? Psów na mnie nie wieszają?
— Obraziłeś raz ostatni, żeś nie był na weselu. Powinieneś był drużbować siostrze. Matka na to konto łez wylała, ale zresztą, odsapnęli po tobie. Może masz do nich jakie polecenie?
— Ja! — ruszył ramionami pogardliwie i w tej chwili, widząc, że szwajcar hotelowy wynosi torbeczkę hrabiny, zajął się maszyną i dodał szybko:
— Może doktór powiedzieć matce, że żyję — jeśli jej to zrobi przyjemność, ale że Szur w Zagajach nie będzie, chociaż to może jej zrobi przykrość.
Hrabina wsiadła do samochodu, doktór stał na chodniku, zapatrzony, i głową szyderczo chwiał.
— Oj! — złamiesz ty kark na tym samochodzie — zamruczał, gdy powóz pomknął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.