Barbara Tryźnianka/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Barbara Tryźnianka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1914 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
∗
∗ ∗ |
Rodzinę pozostałą po Antonim Remiszu stanowiło głów pięcioro: matka napół kaleka, bo ją reumatyzm prawie obezwładnił — siostra wdowa, siostrzyczka niedorosła i dwóch chłopaków — braci — przepychających się mozolnie przez gimnazyum. Jako fundusz, był folwarczek Żerań, ogołocony z lasu, zalany wodami po byle deszczu, złożony w części z łąk topielistych, w części z sapowatych pól bez żadnej kultury. Od dziesiątków lat trwał stan nędzy — i życie obracało się w błędnem kole: braku gotówki na niezbędne wkłady oraz braku dochodu z powodu braku obrotowego kapitału.
Stary Remisz zamęczył się, zagryzł i wreszcie zmarł po pożarze gumna, zamęczała się w dalszym ciągu wdowa, zamęczał się Antek — zabiedzone były umysłowo dzieci — żyjące wśród bezustannej troski i niedostatku.
Jedna, Hanka, na krótki czas wyzwoliła się z domu, gdy wyszła za mąż — za młodego doktora — do sąsiedniego miasteczka — ale nad rodziną tą fatum złe zawisło — po roku doktór umarł — i wróciła Hanka do ciężkiej doli rodzinnego domu.
Zda się, z roku na rok warunki były coraz cięższe, lata mniej pomyślne. Grunta, wodą przesycone, zarastały i niechciały rodzić — inwentarz roboczy malał — budynki się rujnowały, przechodziły grady, zarazy na bydło, brak pieniędzy na robotnika trwał stale, opóźniając każdą robotę, a że folwarczek stykał się prawie z miasteczkiem — był oddany na pastwę szkód mieszczan i żydów — którzy czując słabość kobiet — kradli i wypasali bezkarnie na polach i łąkach.
Jeszcze stary Remisz założył cegielnię, która mogła stanowić jaki-taki dochód — ale po jego śmierci i ten interes ledwie wegetował — i strycharz rozwielmożniony — kradł i oszukiwał na potęgę.
Antek zarabiał dobrze — ale tonęło to wszystko bez śladu i tylko starczyło, by utrzymać na skraju ruiny ten szmacik ziemi i zapewnić dach i czarny chleb tej gromadce nędzarzy.
Szare, ciężkie, beznadziejne było to życie.
Pracowały jednak bezustannie te trzy kobiety, obywały się bez wszystkiego, co stanowi jakąkolwiek rozrywkę — nawet wypoczynek; nie narzekały nawet, tak były do biedy wciągnięte — tylko miały i stara i dwie młode oczy zgaszone — i rysy ostre — jakby stężałe. Na wakacye trochę życia przywozili chłopcy, ale i to krótko trwało, bo miewali zwykle »poprawki« — i »kuli« zamiast odpoczywać. Tyle że się trochę odjedli — po skąpym wikcie taniej stancyi miejskiej.
I oto na takie to głowy spadł grom tragicznej śmierci tego jedynego karmiciela i opiekuna.
Wieść przyszła krótka, brutalna, urzędowa. Nie umieli chłopcy w rozpaczy zachować ostrożności — napisali: Antoni nie żyje.
Matka jechać nie mogła, przykuta do fotela — w domu nie było grosza. Sprzedali za bezcen krowę — i pojechała Hanka. Długi był ten tydzień jej nieobecności — dla matki — ale gdy wróciła i opowiedziała szczegóły nieszczęścia — ten tydzień niepewności wydał się jeszcze znośniejszym — niż rzeczywistość — niż fakt samobójstwa.
I nie było czasu i możności — nawet w rozpaczy, w żalu, w tej strasznej niedoli — skamienieć, skupić się — nie było czasu i możności pocierpieć.
Robota nędza, robota troska, walka o byt — o życie i istnienie — jak brutalny regulamin katorgi — zmuszały je — dalej, dalej, dalej — myśleć, mówić, czynić — wbrew duszy — wbrew czuciu. Stara tylko osiwiała zupełnie, Hanka jeszcze bardziej zczerniała, schudła — miała w oczach martwą grozę — w głosie jakby dygotanie — nawet mała Walerka przestała jeść i po nocach płakała zcicha, a w dzień snuła się osowiała, wylękła.
Na świecie tymczasem rozkwitał, jak na szyderstwo, maj, z całem swem pięknem i gorączką życia i pracy. A w folwarczku czekały pola na obsiew — i brakło nasienia — i leżały szmaty roli niezoranej, bo brakło sprzężaju — i zalegały podatki — i nie było co spieniężyć — i już w oczy zaglądał — ciężki coroczny przednówek — pustką w spichrzu i śpiżami. Dawno już nie miały osobistej służby, koni wyjazdowych, dawno ograniczyły do minimum swe potrzeby i utrzymanie — przyszła kolej na sprzedanie ubogich resztek dawnych rodzinnych pamiątek — trochę sreber stołowych — jakieś kamuszki w kolczykach i pierścionkach — relikwie ślubne, wyprawne, zaręczynowe — takie rzeczy — co się po domowych ołtarzykach składa ze łzami lub w szczęściu.
Poszło wszystko za bezcen — byle opędzić najgwałtowniejsze wypłaty — byle nie ruszono ziemi i domu, byle trwać, byle tydzień, dzień mieć bez wyroku lub awantury — byle noc mieć bez widma ranka — i w tę noc módz o swym serdecznym bólu pomyśleć — i zapłakać. Nie mówiły ze sobą o tej dusznej niedoli — jakby z milczącego postanowienia, by noża w ranie nie obracać — unikały się mimowoli oczy, by się nie zdradzić — i w nocy nie słyszały swych łkań — taiły się z bezsennością.
Ale w robocie czuć się dawał rozstrój i zupełny zanik myśli, planu, czasem nawet przytomności. Połowa pól została odłogiem — rosła bezsilność w obronie granic od drapieżnych sąsiadów — czeladź pracowała apatycznie — waliły się płoty — bujał chwast, deszcze padały do wnętrza budynków — w domu brakujące szyby zalepiano papierem — nie sprzątano nawet większości pokojów — w sadzie wielmożniły się liszki — a gawrony oblepiały swemi gniazdami dzikie drzewa wysady.
Stosunków towarzyskich kobiety prawie wcale nie miały. Sąsiednie wielkie dwory ignorowały folwarczek — w miasteczku oprócz żydów i łyków napół zdziczałych — mieszkał tylko doktór i aptekarz — a ci się często zmieniali — proboszcz był odludek — nikt tedy nie odwiedzał Żerania — i kobiety nikomu się nie narzucały.
Dworek stał niedaleko gościńca — ale grobla do bramy trawą była zarosła, mosty popsute i stare wierzby nad rowami — powaliły się dziwacznie — ku rozgrzęzionym łąkom. Nikt tamtędy nie jeździł — tylko szlak wyboisty wiódł od miasteczka ku cegielni — rozłożonej, jak grzyb, wśród rozkopanych bezładnie glinianek.
Na świecie nastał czerwiec, na podziw pogodny i pomyślny dla gospodarzy. Wyroiły się kłosy i zakwitły żyta siwe — zaczerniały bujną zielenią kartofle, koniczyny dostały barwy — łąki falowały, jak woda. Bywały ciepłe dni — rośne ranki i wieczory — wonne noce — ziemia była, jak w godach, strojna.
Pewnego popołudnia do Żerańskiej cegielni przyszedł od miasteczka pieszo człowiek obcy — z ubrania miastowy robotnik — bo miał surdut na bluzie — kamasze na nogach — a na głowie czapkę siwą — samochodową.
Nie miał ani rękawiczek — ani krawatu i koszulę kolorową bez białego kołnierza.
Przyszedł, rozejrzał się po robotnikach — i wypatrzył strycharza, który komenderował wybieraniem cegły z pieca.
Ten i ów spojrzał na przybysza, ale że robota nagliła, nikt nie zaczepił i on też nikogo nie witał, i z rękami w kieszeniach i czapką na głowie — stał — jak ktoś, co ma dużo czasu.
Był dobrze wyrośnięty — młody — na twarzy przystojny — z suchym profilem — i oczami dziwnie bystremi. Siwe były — i patrzały zuchwale z pod kanciastego czoła i mocnych brwi. Usta, szczęki były samowolne i silne. W całości chłop, którego w zwiadzie czy okazyi niebezpiecznie by było mieć za przeciwnika.
Nareszcie strycharz go spostrzegł, zauważył, i z daleka zainterpelował:
— A czego tam? Wędrowny?
Tamten nie raczył odpowiedzieć. Obszedł szopy, zapasy gliny, gotowe szychty cegieł — dom — i zabudowania strycharza, chałupę robotników — sągi drzewa — piec — i znowu wrócił na środek podwórza.
Tedy strycharz zniecierpliwiony podszedł wprost do niego.
— Co się tu włóczycie? Jaka sprawa?
— Roboty szukam.
— A skąd?
— Papiery mam w porządku — a robotę zobaczycie.
— Ja ta — ze świata ludzi nie biorę — burknął, odchodząc.
Robotnicy spojrzeli wyzywająco, niechętnie — rozległy się śmiechy i uwagi. Obcy wbił oczy w najbliższego — i wyzywał, zda się, do zaczepki. Zapanowało milczenie, karki się pochyliły nad robotą.
Tedy obcy zwrócił się do strycharza.
— Odmawiacie moim rękom roboty. Jak tu wrócę, to będziecie mojej głowy słuchać.
I nie wyjmując rąk z kieszeni — przeskoczył rów — i poszedł na przełaj — wygonem ku stadu pasącego się bydła.
Pilnowały stada dwie istoty: pies rudy z obciętym ogonem — i stary pastuch. Pies się rzucił ku obcemu zajadle, dopadł — i uciął łajanie. Jeszcze ze zjeżoną sierścią go obwąchał — potem poruszył przyjaźnie kikutem ogona i począł się o nogi obcierać.
Pastuch patrzał na to — i chwiał wielką łysą głową.
— Cie — witerunek jakiś macie — że was Kaktus nie ruszył. Na tu, psia mać, odmieńcze! —
— Czyje to bydło? Wasze?
— Pasałbym — żebym tyle ogonów miał! Dworowe jest — z Żerania. A wy kto?
— Roboty szukam. Byłem w cegielni.
— Za białe macie ręce. Miastowy pewno?
— Różniem bywał. Teraz ze dworu idę.
— Roboty w tę letnią porę nie brakuje.
— We dworze, u was znajdę?
— Oneby rękom rade — ale wedle pensyi to ciężko. Latoś do cna zbiedniały przez to że syna, co im poratowanie dawał, straciły.
— Przecie i wy za »Bóg zapłać« nie robicie.
— Ja już tu jestem roków trzydzieści. Taj starej graniatej babkę już starą pamiętam.
Wskazał batem krowę widocznie bardzo wiekową.
— Na ordynaryi jesteście?
— Zaśby. Wnuki już mam żeniate po świecie. Sam se żyję — na kuchni jadam.
— Czeladzi sporo we dworze?
— Bywało sporo. Tera przy kuniach ino dwóch chłopaków i dziewka. Dawniej ogrodnik był i karbowy i parobków pięciu i stajenny osobny i kucharka starsza. Tak się to rozpełzło. Pasałem krów trzydzieści — chowało się cieląt ośmioro — tera ino te czternaście ostało — i dwie jałówki wyprosiłem na chów.
— Państwo dobre?
— Dziedziczka starsza robotna była i przychylna — ano teraz »romatys« jej nogi odjął.
Młodsza za dwie nie zdoli — a reszta dzieci!
Obcy spojrzał po polach — wskazał w oddali pasące się bydło:
— A tamto wasze?
— Gdzie zaś. Miasteczkowe uporem pasą.
— Nie bronicie?
— Ktoby bronił. Z pałkami pilnują. Trocha się tam straszy — ale siły niema.
Podreptał zawrócić graniatą od łąki — a obcy ruszył przez poła i łąki — rzucił szerokie koło — obszedł granice, i gdy o zachodzie pastuch spędzał krowy do folwarczku, znalazł go przy drodze — siedzącego pod ścianą żyta. Głowę miał zwieszoną — jakby drzemał.
Zerwał się i rzekł do starego:
— Spytajcie swej dziedziczki — czyby nie potrzeba dozorcy. Za małą cenę się ugodzę — miesięcznie — na próbę. Poczekam tu — u bramy.
Minęły go krowy, potem spojrzeli nań ciekawie parobcy, wracający z pługami — aż wreszcie ukazał się pastuch z odpowiedzią.
— Dziedziczka powiada, żebyście wstąpili do kuchni — że sie z wami rozmówi.
Było pusto w kuchni — ludzie wszyscy byli u wieczornego »obrządku« — Hanka sama pilnowała gotującej się wieczerzy.
Wszedł — spojrzała nań badawczo, ukłonił się bez słowa.
— Służby szukacie? — spytała.
— Tak — to mój paszport.
Gdy czytała — patrzał na nią jakby ze strachem, z niepokojem — śledził na twarzy wrażenie.
Ale kobieta oddała mu papier obojętnie.
— Nie macie żadnego świadectwa?
— Mam — od pani Maleckiej — rzekł z większą pewnością.
— Od pani Anny Maleckiej? Gdzie teraz mieszka? Co porabia?
— Majątek ma pod Warszawą.
Hanka wzięła wielki arkusz, zapisany dość niewprawnem pismem — i poszła z tem do matki.
— Ten człowiek ma świadectwo od pani Maleckiej, mamo.
— To go przyjmij. Malecka fałszu nie napisze. To on ją zna! Rozpytaj, jak się miewa. Ugość go i zatrzymaj. Ona się zna na ludziach. Przeczytaj.
I Hanka przeczytała:
»Zaświadczam, że wszelką służbę, której się podejmie okaziciel niniejszego, Tomasz Gozdawa, spełni sumiennie, gdyż jest człowiekiem zdolnym i honorowym«.
— Pytałaś go o warunki? Może za drogi dla nas będzie? Jak wygląda? — zaniepokoiła się Remiszowa.
— Poproszę go tutaj. Mama się rozmówi.
Ubrany skromnie, ale ma pozór nie chłopski.
W pokoju było już mroczno, więc Hanka zapaliła lampę i wprowadziła kandydata.
Staruszka obejrzała go i zaczęła niepewnym głosem:
— Proszę pana, ja się boję, że tu u nas za skromne dla pana warunki — może za małe pole do roboty.
— Przedewszystkiem — nie godzę się »panować« — odparł. Widziałem grabież sąsiedzką na pani ziemi — i tę ukrócę — widziałem złą robotę w roli — dopilnuję parobków. Narazie nie obiecuję sam ciężko pracować — bo chorowałem niedawno — i jeszcze dość sił nie czuję. Na początek mogę zostać — na warunkach fornala — tytułem próby — na miesiąc.
— Chętnie, owszem. Na takie świadectwo pani Maleckiej! Czy pan u niej dawno był?
— Niedawno. Zdrowa jest, gospodarzy.
Walerka zaczęła nakrywać stół do wieczerzy.
— Zostanie pan już u nas! — rzekła staruszka.
— Pójdę do miasteczka po rzeczy. Ale do roboty jutro rano stanę. Wyznaczy mi pani jaki kąt na mieszkanie — a wikt będę miał w kuchni.
— Jest pokoik pusty — postaramy się, by panu było wygodnie.
Skłonił się i wyszedł. Gdy już był za bramą, stanął, odetchnął głęboko — otarł pot z czoła, obejrzał się na dworek i cicho rzekł:
— Teraz — pókim żyw — przez te wrota — do was sieroty — troski nie puszczę. Teraz ja wam stróż, sługa i opiekun!
A w kuchni czeladź zebrana przy wieczerzy szeptała między sobą:
— »Rzuńcę« dziedziczki ugodziły! — mruknął starszy parobek. Patrzy, jak wilk, na nas.
— Z tego błota i on złota nie nakopie. A będzie za bystry — to niech sam robi! — warknął drugi.
Tylko stary Kacper pastuch trzęsąc głową dodał:
— A dziw największy — że go Kaktus nasamprzód ugodził. Psisko się ukorzyło — jak przed panem. Widzi mi się, że mieszczan ściśnie. Poczują.
Jeszcze się na brzask nie miało, gdy nowy dozorca stawił się w Żeraniu. Mały, ręczny kuferek postawił pod drzwiami kuchni i obudził parobków. Zajrzał potem w każdy kąt, dopilnował czyszczenia i karmienia koni, nagonił dziewkę do doju, obejrzał każdą sztukę inwentarza. Do śniadania zasiadł na ławce pod domem — i gdy słońce weszło — poszedł za pługami w pole.
O godzinie dziesiątej mała Walerka przybiegła z ogrodu do siostry z wieścią, że na granicy słychać jakiś zgiełk — i widać gromadę ludzi.
Kacper, przypędziwszy krowy do popołudniowego odoju, miał minę rozpromienioną i wnet rozpoczął opowieść:
— Dostali mieszczanie. Skończyła się wygoda. Wleźli swoim zwyczajem — aż w koniczynę, a tu »rzuńca« zaszedł ich od miasteczka i zajął bydło — i sam pędzi do folwarku. Rzucili się do bitki, pięciu było — to jak przyskoczyli, on pierwszemu pałkę odebrał i najbliższego przez plecy jak złoił — to aż przysiadł. A tu z za krzaka strażniki wyleźli i na nich — bo widzieli, jak to było. Zaraz tam ich wzięli do protokołu, a bydło do gminy. Powiadają, że do kryminału pójdą, a stratę rzuńca podał na sto rubli — co osobno sprawa będzie. Pono on naprzód sobie tych strażników zamówił. Oj to to to! poskrobią się mieszczany w kudły.
Przyjechali parobcy na obiad — i za nimi Tomek. Gdy zażądał od Hanki wydania obroku, przyniosła mu pęk kluczy i poszła za nim do spichrza. Była zawstydzona i rzekła zcicha:
— Ale owsa starczy ledwie na tydzień.
Spojrzał na małą kupkę ziarna i rzekł:
— To już nie pani kłopot, a mój.
— Kiedy bo — i kupić nie ma za co? — szepnęła.
— Znajdzie się rada. Niech pani się nie turbuje. Tylko, jeśliby mieszczanie przyszli w sprawie pastwiska, niech ja to załatwię.
— To bardzo niebezpieczni ludzie. Tam jest Wacałek, straszny zbój — na ich czele — i ich jest kilkudziesięciu.
— Im więcej, tem lepiej. Lżej im będzie kanały kopać. To pastwisko jest im koniecznie potrzebne — a Żerań ginie wskutek zatopienia. Na jesieni główny kanał musi być zrobiony. Poproszę też pani — o podanie mi warunków — na których jest zgodzony strycharz — bo zdaje mi się, że cegielnia jest dla niego — nie dla pań.
— On kupuje opał i opłaca robotnika, więc nam mało co się zostaje.
— Czy umowa długoletnia?
— Właściwie niema umowy. Dał kaucyę...
Umilkła.
— Ile? — spytał.
— Trzysta rubli. Dwa lata temu.
— I grozi paniom zwrotem tej kaucyi. To ja też się z nim rozmówię — i jeśli zażąda, znajdę dla niego te trzysta rubli.
— Ale ten Marczewski, strycharz — to także zuchwały i zły człowiek. Mówią, że gotów spalić cegielnię przez zemstę.
— Już jak mówią, to dowód, że w ten sposób panie teroryzują — i wyzyskują. Cegielnię i dwór trzeba dobrze ubezpieczyć, a strachy niech na nich przejdą. Jeśli Marczewski przyjdzie do pań ze skargą na moją kontrolę — to panie moje postępowanie usankcyonują swą wolą — i zostawią mi swobodę działania.
— Cegielnia musi dać dobry, stały dochód — a na przyszły rok my damy swój opał.
— Kiedy las wyrąbany.
— Gorzej — bo spustoszony. Trzeba go zamknąć, nie paść w zaroślach, halizny zasiać jesienią.
— Do cegielni znajdziemy torf.
Hanka słuchała — przerażona, oszołomiona. Zbiedzone oczy utkwiła w zuchwałej twarzy mówiącego — i już nie protestowała.
Aż do domu przybiegła Walerka.
— Mama prosi pana na obiad i pyta, czy panu będzie dobrze w pokoiku.
Zwrócił się do Hanki.
— Jeśli to paniom nie robi różnicy — chciałbym jadać u siebie. Codzień wieczorem przyjdę z raportem i po dyspozycye.
— Co my panu możemy dysponować — odparła żałośnie. Może pan swe mieszkanie obejrzy?
Znalazł pokoik schludnie umeblowany i wnet Walerka przyniosła mu obiad.
Dziewczyna patrzyła mu w oczy z podziwem i ogromnym respektem, nie śmiejąc się odezwać.
W kuchni sąsiadującej, czeladź rozmawiała szeptem, bez zwykłych pretensyi o strawę, i zabrała się bez ociągania do roboty.
Tomek poszedł z nimi — a potem dalej, na samą granicę folwarczku — na wzgórze, po lesie, z którego zostały rozczochrane zarośla i kilkanaście starych, rosochatych dębów.
Stamtąd było widać, jak na dłoni, cały Żerań — nizinę — zabagnioną przez wody, nie mające odpływu. Łąki porastały łozy i sitowie, pola w części były zapuszczone — dworek stanowił nieco wyższą wysepkę.
Nawet oczy niefachowe widziały wyraźnie linię naturalnego kanału, który biegłby przez te moczary naturalnym spadem do zabagnionej strugi — i dalej do wysokości grobli, kędy się wił gościniec w głąb kraju.
Widać tam było ciemną linię pięknych lasów, które jak sierpem obejmowały horyzont i graniczyły z zaroślami żerańskiemi.
Za gościńcem leżały szeroko łany pięknie uprawne, snać dworskie, bo jednolite. Teraz na nich było jedno morze płowiejącego żyta.
Zapatrzył się Tomek — cały zajęty projektem osuszenia — a wokoło niego zarośla kipiały ptasiemi pieśniami i cała ziemia dyszała słońcem i rozkwitem.
Z lasu wyszedł człowiek w ubraniu dworskiego strzelca, z flintą na ramieniu, zdziwił się na widok obcego i podszedł. Spojrzeli na siebie — strzelec uchylił czapki z galonem, Tomek podniósł rękę do swojej.
— Pan podróżny? — spytał gajowy.
— Albo co? Wy z policyi?
— Nie. Tak sobie pytam. Ja mam tu rewir, graniczny z Żeraniem.
— A czyje to lasy?
— Hrabiego Ossoryi — ze Stradynia.
— To się będziemy często spotykać — bo ja służę w Żeraniu.
— Taak — przeciągnął gajowy lekceważąco. — To wy od niedawna chyba.
Przestał mówić »pan«.
— Od niedawna, bo jeszczem nie miał czasu oszacować szkody w tym zagajniku, alem rano tu już widział jakieś krowy i jutro sołtysa sprowadzę.
— I i i — szkoda waszej fatygi. Po somsiedzku żyjemy oddawna. Ja też nie bronię — jak z Żerania po grzyby i jagody do nas chodzą. A i wy, jak do mnie wstąpicie, to się poczęstunek znajdzie.
— Więc to wasze krowy tu się pasą?
— A może i czasem przejdą granicę. Szkody tu nijakiej nie zrobią.
— Тak wam się zdaje — a mnie inaczej. Zagajnik się zamknie od jutra — więc po »somsiedzku« wam radzę — żeby krowy granicy nie przechodziły — bo za pasanie w zapustach wysoka taksa.
— Ho, ho — tak sobie poczynacie ostro — byście prędko nie ustali. Obejdzie się łatwiej hrabstwo — bez Żerania, jak Żerań bez nas.
I odszedł bez pożegnania.
A Tomek ujrzawszy zdaleka Walerkę, biegnącą od dworu do orzących fornali, zrozumiał, że go szuka, więc ruszył ku niej.
Dopadła go zdyszana dziewczynka.
— Proszę pana, przyszedł Wacałek i drugi mieszczanin i tak krzyczą w kuchni, tak się odgrażają Hance!
Przyspieszył kroku. Już zdala słychać było grube, zuchwałe głosy — aż za bramą. W kuchni dwóch drabów — w czapkach na głowie i z prętami w ręku — rozpierało się z całą bezczelnością brutalnej siły.
— A niechta sobie pani z nas drwin nie stroi. My się ta sądu nie bojamy. My ta też świadków mamy, że jakiś tam włóczykij nasze bydło na miastowem zastąpił i Kuleńca pobił — co i doktór poświadczy. My też ze sprawą wystąpimy.
Hanka stała przed drzwiami do jadalni, zasłaniając je sobą, by nie wtargnęli do matki.
Nagle za plecami mieszczan rozległ się głos ostry:
— Ciszej — i czapki ze łbów — bo tu nie żydowska szkoła ani szynk!
Obejrzeli się, stropili na sekundę, ale widocznie wypili na rezon, bo Wacek warknął:
— My do dziedziczki — nie do ciebie.
W tej chwili — jednym zamachem pręta Tomek strącił czapki na ziemię.
— Ty — psia mać — jak śmiesz! — krzyknął mieszczanin — porywając się z pięściami.
Hanka przerażona chwyciła polano drew — rozumiejąc — że od śmierci trzeba bronić.
Ale Tomek z błyskawiczną szybkością chwycił draba za kark — przegiął, wykręcił i z całym rozmachem cisnął za drzwi, na podwórze. Potem zwrócił się do drugiego.
Ale ten nie czekał podobnego losu, pozbierał czapki i sam milczkiem się wyniósł. Tomek wyszedł za nimi.
Wacałek upadł plackiem na bruk, dźwignął się oszołomiony.
A Tomek oparty o słup ganku rzekł twardo:
— To sobie zapamiętajcie na naukę. A jakbyście raz jeszcze naszli cudzy dom i robili awantury po pijanemu — to oprzecie się dalej — w kryminale. Marsz — za bramę.
Draby wynieśli się bez słowa.
Wtedy posłyszał za sobą szept Hanki:
— Panie — oni nas spalą i pana zabiją.
Obejrzał się na nią, oczy mu się jarzyły.
— Oni mi w zębach przyniosą kontrakt na pastwisko — i zapłacą, ile zechcę — bo potrzebują. Teraz wezmę się do Marczewskiego.
Jakoż wieczorem zjawił się w kuchni Marczewski, ale ten nie stawił się hardo, tylko poprosił o posłuchanie u samej dziedziczki i spytał, czy to prawda, że odtąd będzie służył u tego nowego rządcy.
— Nie, mój Marczewski — tłómaczyła się pokornie Remiszowa. — Tylko pan Gozdawa będzie z wami załatwiał rachunki, bo ja bez nóg, a córka nie może dać rady.
— Bo w takim razie, to ja za służbę dziękuję i jutro mogę zdać cegielnię. Pracowałem ile sił i grosza cudzego nie mam na sumieniu i mój hambit nie pozwala, bym podlegał jakiemuś włóczędze. On za rok — z torbami panie puści, a sam się w majątku rozeprze. Mieszczanie poprzysięgli, że nikt od nich do roboty nie pójdzie, a żniwa zapasem. Pani dziedziczka — wilka sobie ugodziła. Ja na to patrzeć nie mogę, przez życzliwość i pamięć na nieboszczyka pana Antosia.
Rozpłakała się Remiszowa i Marczewski hałaśliwie nos otarł i dodał:
— A ja właśnie utargowałem pięćdziesiąt rubli i przyniosłem, że to na przednówku się zdadzą, i co jaki grosz uciułam, to będę szczędzić. Nawet i pieca w tym roku nie będę przemurowywać — może do wiosny wytrzyma — i na drwach odtargowałem rubla na sągu. Jak o własne dbam — ale żebym pod władzę tego urwipołcia miał iść — to niech mi pani dziedziczka takiego despektu nie czyni.
— To już dobrze, dobrze, mój Marczewski. Powiem panu Gozdawie, że ze mną będziecie konferować. Toście mnie pocieszyli — tym piecem i drwami! Niech wam Bóg szczęści.
— Moja kobieta i dziewczęta będą do żniwa pilnie przychodzić — jako zawsze. Tylko jeśli ten rządca będzie tak z sąsiadami się obchodzić — jak zaczął — to może być nieszczęście. Ryczałek strasznie się odgraża, a on taki człowiek, co się nie lęka ni Boga, ni dyabła.
W ten sposób długo jeszcze zabawiał chorą. Gdy wreszcie odszedł — zawołała Hankę i poczęły trwożnie szeptać. Chciały rozmówić się z Gozdawą, ale się lękały, i bezradne postanowiły zdać się na los, przygotowane na najgorsze.
A Tomek po wieczerzy — poszedł znowu w pole, bo go dławiło w izdebce, i nie mógł się przemódz — by zasnąć pod dachem Remisza.
Noc była cicha, wonna, bez księżyca, ale jasna na zachodzie i wschodzie — najkrótsza noc letnia.
W dzień wypatrzył na łąkach miejsce do kąpieli i ochłodzony po dziennym skwarze wyciągnął się na skraju rowu.
W dworku ucichło życie i zgasły światła. Derkacze odzywały się w trawach — gdzieś daleko konie parskały na paszy — pies zaszczekał w miasteczku — żaby rechotały w błotach. Tomka ogarnęło zmęczenie pracowitego dnia, wpółsenność — odrętwienie, poprzedzające nieświadomość.
Wtem zdało mu się, że usłyszał pluśnięcie wody — opodal, gdzie przez grzązki rów szła ścieżka, okrążająca dworskie budynki.
Była tam pierwotna kładka — pod wierzbą.
Uniósł głowę — nagle rozbudzony — czujny — przeczuciem i nie podnosząc się, patrzał, słuchał. Chwilę — wszelki szelest ustał — aż znowu zaszemrały gałęzie wierzby i na ścieżce ukazał się szary kształt łudzki. Stał — jakby czatował, śledził, oczekiwał.
— Podpalacz! — odczuł Tomek przeświadczenie i żądzę obrony.
Machinalne poszukał broni w kieszeni, ale namacał tylko wielki klucz od spichrza, ścisnął go w garści i nie tracąc z oczu człowieka, baczny na każdy jego ruch, jął się czołgać w trawach i dotarłszy do krzewów przy płocie, dopiero się wyprostował.
Złoczyńca już był poza stodołą, gdzie leżała zeszłoroczna słoma, resztki sterty. Tam przypadł do ziemi i znieruchomiał. Kaktus musiał coś posłyszeć, bo szczeknął razy parę i umilkł.
Nagle błysnęła przy ziemi zapałka i w tejże chwili Tomek przyskoczył, rzucił się na skuloną postać i raz po raz uderzył z całym rozmachem żelaznym kluczem. Czuł swąd nafty i dławiąc do ziemi szamocącą się postać, śłedził płomienie. Ale w porę przybył — ogień nie buchnął. Napastnik oprzytomniał — zrywał się — począł się bronić, kopać nogami — wreszcie utworzyli kłąb i zmagali się w głuchem, złowieszczem milczeniu.
Zęby wroga poczuł Tomek na ramieniu, otrzymał cios w bok i w trwodze, że może uledz — zadał cios jeszcze jeden w głowę — i wtedy tamten osłabł — stracił przytomność.
Wszystko trwało ledwie parę minut i odbyło się tak cicho, że nawet Kaktus się nie przebudził. Tomek dopiero teraz się przeraził, że może zabił, i zimny pot wystąpił mu na czoło. Zapalił zapałkę — spojrzał. Tak — był to Wacałek — ale tylko oszołomiony uderzeniem, bo już zaczynał się poruszać, próbował powstać. Tomek żywo odpiął mu rzemień pasa i mocno związał ręce — potem przyniósł w czapce wody z rowu i chlusnął mu na głowę — a następnie pozbierał z ziemi: butelkę nafty, posiarkowany sznurek, pudełko zapałek, kapciuch z tytoniem i czapkę. Wszystko to zaniósł za stodołę i ukrył.
Potem wrócił i usiadł obok leżącego.
— Nie udało się, panie Wacałek — rzekł szeptem — ostrzegałem przed kryminałem — nie posłuchałeś mnie — szkoda.
— Puść mnie pan — jęknął drab. — Ja panu się wykupię! Ile pan chce — tysiąc, dwa — nie gubcie mnie.
— Mnie też tylko o okup chodzi i jeśli się zgodzimy — ani was do kryminału wsadzę — ani żywa dusza o tej dzisiejszej nocy wiedzieć nie będzie.
— Ile pan chce. Mówcie prędzej i puście mnie — za mały czas świtać zacznie.
— Jak świtać zacznie, pójdziemy razem do miasteczka.
— Po co?
— Do gminy, spisać urzędową umowę wykupu.
— Jakto?
— Napiszemy umowę, że wy bierzecie od Żerania w dzierżawę — ową łąkę, graniczącą z miasteczkiem — po cenie piętnastu rubli od morgi rocznie — z wypłatą na św. Jan — i na lat trzy. Z tą umową przywieziemy pisarza tutaj, by pani Remiszowa podpisała, a jutro geometra łąkę zmierzy — i wtedy pieniądze wypłacicie.
— No — i co więcej?
— A nic więcej.
— A wasz wykup?
— Wacałek, wykup mi dacie — jeśli szczerze staniecie po stronie tych kobiet. Tedy będziecie odemnie bezpieczni. Jeśli zachowacie mściwość i złość, będziecie mi dłużni. I to sobie zapamiętajcie: ja się niczego i nikogo nie lękam — i od Żerania wara!
— A pan kto taki? Zaco im pan służy?
— Ja — Gozdawa się nazywam. Służę — bo mi się tak podoba. No — świta — chodźmy.
Rozwiązał rzemień. Wacałek się zerwał — i zaraz zaczął wkoło siebie szukać.
— Co wam zginęło?
— Czapka — i — i — kapciuch.
— Czapkę wam pewnie wiatr zerwał — a kapciucha możeście z domu nie wzięli. Chodźcie — dam wam papierosa — wypalicie w drodze — a trza się spieszyć — bo mi do roboty pilno wrócić.
Drab stał chwilę przerażony, wahający — przeszła mu po grubych rysach zgroza pojmanego w żelazo wilka, potem spojrzał na Tomka, starli się oczami i zbój swoje spuścił.
— Trza na pańskiej łasce być! — zamruczał.
— Trza ze mną w zgodzie być tylko!
I poszedł naprzód — poczęstowawszy go papierosem. Na wschodzie wstawał dzień.