<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Barbara Tryźnianka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗                         ∗

— Bardzo się lękam pana urazić! — mówił Remisz nieśmiało, siedząc na brzegu krzesła w Tomka pokoju — ale jeśliby pan chciał posady szofera, to się trafia bardzo korzystna.
Tomek leżał na łóżku zapatrzony w sufit i niechętnym głosem odburknął:
— Wcale mi nie pilno do posady. Czy to u was, we młynie?
— Broń Boże. Jak pan wie, jestem rządcą domu — mój gospodarz, Teszner — przemysłowiec, właśnie się ożenił — i wybiera się z żoną w podróż, samochodem. Pan posiada języki — i wogóle — pan jest taki — jakby to rzec — arystokrata — że...
— Że mi w sam raz wozić fabrykantów.
— To milioner — zapłaciłby — coby pan zażądał — i podróż taka — to przecie rozkosz. Jak mi dziś o tem wspomniał — pomyślałem, że panu to może się spodoba.
Tomek chwilę milczał — nagle wstał, wzdrygnął się — i nie patrząc na Remisza — rzekł.
— Kiedy on chce jechać? Na długo?
— W niedzielę — na cztery miesiące.
— To dobrze — daj mi pan jego adres. Zgodzę się.
— Pan się wahał — ze względu na ślub panny Teresy?
— Mniejsza — już się nie waham! Jadę. A teraz, muszę iść grać — już ósma.
Wziął skrzypce i wyszli razem. Było to pod wiosnę, w poście, czuć było w powietrzu budzące się nowe życie.
— Dawno już pan nie był u państwa Skorupskich — rzekł Remisz.
— Będę, żeby się pożegnać.
Remisz powiedział mu adres Tesznera i rozstali się.
Tomek przeszedł parę ulic i wstąpił do niepozornej mleczarni. Tam nań czekała panna Irena. Usiadł naprzeciw niej i rzekł:
— W niedzielę jadę w świat daleki.
— Co się stało! — szepnęła przerażona.
— Dławi mnie to położenie. Nie mogę dalej łgać i udawać.
— A ja?! — wybuchnęła.
— Ty może to potrafisz.
— Ja kocham. Nic niewiem pozatem.
— Mnie się zdaje, że Remisz się domyśla!
— Cóż znowu! Nie. Przecie ja się dla niego nie zmieniłam. Przeciwnie. Jestem dla niego lepsza teraz. Mnie go żal!
— Ale mu nie powiesz prawdy?
— Jeśli chcesz — powiem.
— Nie — nie chcę. — Muszę wyjechać.
— Ale wrócisz?
— Po co?
Panna Irena ukryła twarz w dłonie, z głuchym jękiem. Tomek się żachnął.
— Jak zaczniesz chryję czynić — odejdę natychmiast. O co możesz mieć do mnie żal.
— Mój Boże — tyś mnie wcale nie kochał! — szepnęła.
— Nie wiem, co nazywasz miłością. Pożądaliśmy siebie — i posiedli. Dalej co? Przecież nie możesz chcieć, żebyśmy dlatego sprzęgli się na dożywotnie ciężkie roboty — to jest zawarli sakrament małżeński. Rozstaniemy się, jak ludzie po uczcie — jeśli się jeszcze w życiu spotkamy, powtórzymy biesiadę i zachowamy o sobie dobre wspomnienie wiosennego upojenia. Słuchaj — mam tę noc wolną — wezmę samochód kolegi — i pojedziemy za miasto. Chcesz?
— A jutro?
Wstał zniecierpliwiony — tedy chwyciła go za rękę.
— Nie gniewaj się! Cierpię! — szepnęła.
— Wstąpię do domu — czemś się wytłómaczę i wrócę tu za godzinę. Tylko się nie gniewaj.
— Dobrze. Będę tu czekać z samochodem.
Gdy wyszła, chwilę jeszcze pozostał ze złą zmarszczką na czole, wreszcie się ruszył.
— Psiakrew. Podlec jestem! — zamruczał.
Było ciemno w Alejach, gdy przemknęli samochodem — za miasto. Nikt ich nie mógł dostrzedz ani rozpoznać w szalonym pędzie maszyny. Wyminęli podmiejskie knajpy — nie zatrzymali się wśród osad ludzkich. W jakimś lesie przydrożnym spędzili parę godzin owego »pożegnania« — i jeszcze nie szarzał dzień, gdy Tomek odwiózł ją pod bramę kamienicy. Miasto jeszcze spało.
Odprowadził samochód do garażu — i ruszył do swego mieszkania. Miał jeszcze we krwi gorączkę rozkoszy i jakby odurzenie po upojeniu.
Motylską zastał już przy robocie.
— Był tu posłaniec z listem do pana! — rzekła. — Mówił, że odpowiedzi nie będzie. Położyłam na stole. Czy panu podać herbatę?
— Nie — prześpię się przedewszystkiem.
Wszedł do siebie i list mu zaraz wpadł w oczy. Poznał piękne, kancelaryjne pismo Remisza.
Pewnie z posady dym — pomyślał, rozrywając kopertę. I czytał zrazu obojętnie, potem bez tchu.
»Nie czynię panu wyrzutów, że pan kocha pannę Irenę — i jestem pewny, że będzie z panem szczęśliwsza, niż ze mną. Jesteście siebie godni, i usuwam się z jej drogi, żeby przezemnie nie miała przykrości. Moja rodzina będzie pewnie miała do mnie żal, ale każdy człowiek może raz w życiu uczynić coś osobiście dla siebie, a ja dotąd im tylko służyłem. Polecam pannę Irenę pana opiece — spokojny — że wspomni mnie zato życzliwie. Łączę Was oboje w ostatniej myśli i pożegnaniu.

Antoni Remisz«.

Tomkowi poczęły zęby klekotać i cały się trząsł, gdy ogarnięty grozą i strachem — wypadł na schody i na ulicę. Popędził prosto do młyna — i zbudził Augusta Szura. Z przyszłym szwagrem był zdaleka i od wyjazdu Terki i matki prawie się nie widzieli, więc Szur odrazu się zerwał, przewidując jakąś złą wieść...
— Co się stało. Może panna Teresa chora!
— Gdzie Remisz?
— Toć ledwie siódma — pewnie u siebie.
— Był wczoraj?
— Nie — bo przecie wczoraj było święto.
— Chodźmy do niego!
— Po co?
Tu się Tomek zawahał — nie mógł powiedzieć prawdy.
— Wczoraj wieczorem wydał mi się jakiś dziwny.
— Remisz! — zdziwił się Szur, ubierając się prędko — i wyszli.
Spytali stróżki, czy Remisz był w domu, i na twierdzącą odpowiedź zapukali do drzwi. Nie było odpowiedzi. Tedy zawołali stróża i gdy gwałtowne dobijanie pozostało bez skutku — stróż otworzył drzwi zapaśnym kluczem. W pierwszej chwili nie ujrzeli nic, taki w izbie panował kopeć od naftowej lampy — jeszcze się dopalała na stoliku — wszystkie sprzęty były pokryte sadzą i zaduch panował nieznośny.
— Kumedya — trza spać — i nie czuć! — rzekł stróż, wchodząc — a wtem się cofnął, dodając:
— Hale — co pan tam wyrabia.
Remisz stał przy ścianie — między szafą i drzwiami. Stał z rękami obwisłemi i dziwnie sztywną głową — twarzy prawie widać nie było w sadzy. A wtem Szur się obejrzał — na łoskot za sobą — to Tomek zwalił się zemdlony — jednocześnie stróż wrzasnął.
— O Jezusie! — rety! — toć on wisi! Trup!
Na schodach uczynił się popłoch — zaroiło się od kucharek, lokatorów — zawrzało krzykiem. Szur przytomny — poderwał Tomka, prawie na rękach sprowadził na dół — wsadził do dorożki i uwiózł — w chwili, gdy w bramę wkraczała policya. W mieszkaniu Szura Tomek wrócił do przytomności — i leżał blady, z kroplami potu na czole i bez mowy. Patrzał przed siebie pustemi oczami — i po chwili począł się trząść, jak w febrze. Szur go pytał — nie otrzymał słowa odpowiedzi — więc wreszcie wyszedł do biura i po wieści.
Tomek tak leżał do południa — wreszcie wstał, rozejrzał się, otarł twarz z potu — wziął z biurka rewolwer — schował do kieszeni, odnalazł swój kapelusz — i zeszedł na ulicę.
Usta miał spieczone i w oczach wyraz twardy i dziki — i szedł przed siebie — jakby bez celu. Po godzinie takiej wędrówki zadzwonił do mieszkania Skorupskich.
Gdy otworzono poznał, że już wiedzą o wypadku.
Przyjęła go rozełkana Skorupska.
— Ach panie, co ten człowiek zrobił! Taka dla Irenki kompromitacya — taki skandal. Dziewczyna od zmysłów odchodzi — do biura boi się pokazać. To waryat — on mi zawsze wyglądał podejrzanie — tacy ułomni zawsze nienormalni. Świat jej zawiązał — tyle lat dla niego poświęciła — i ot co! Jeszcze, broń Boże, po sądach mogą włóczyć — do gazet się dostać — przez takiego szaleńca!
— Czy mogę się widzieć z panną Ireną? — spytał.
— Ach — i owszem. Niech jej pan doda otuchy.
Panna Irena wpół leżała na otomanie, zaszlochana, spazmująca. Na jego widok wyciągnęła doń obie ręce ze łkaniem. Ale on stał sztywny — i rzekł obcym głosem.
— Wczoraj pytała pani, co będzie jutro. I przyszło to jutro. Zabiliśmy człowieka.
— Cóżem winna! O Boże! Cóżem winna!
— Gdy pani o to pyta — może pani wytrzyma. — Ja — nie. Zabiłem — winienem! Otrzymałem od Remisza ten list jako pożegnanie. Zostawiam go pani — nie szkalujcie jego pamięci.
Zerwała się — rzuciła ku niemu, ale gdy dopadła do przedpokoju, już się drzwi za nim zamknęły, a Skorupska przerażona odprowadziła ją słaniającą się do pokoju.
A Tomek znowu szedł jakby bez celu, aż wstąpił do jakiejś cukierni — kazał sobie podać papieru — i to napisał:
»Za godzinę palę sobie w łeb — i koniec! Jedno mnie trapi, że naciągnąłem panią — nie na gotówkę — bom krótko żył na pani koszt — ale na wiarę. Stało się — co się stać musiało — zrobiłem podłość — której ani poprawić, ani odrobić nie można. Ogłaszam tedy bankructwo — i wycofuję się z tego świństwa, zwanego życiem.
Nie dostanie pani owych tajemniczych skarbów stryja — ale gdybym i żył — nie uznałaby mnie owa Barabara Tryźnianka za człowieka — bo czuję sam na sobie piętno wstydu — i wykluczonym z konkursu.
Odchodząc, czuję się obowiązanym do tego wytłómaczenia pani — zawodu — który czynię, i szczerego wyznania, żem się nawet nie starał wcale o jakąkolwiek cnotę.
Ale w tej chwili mam w myśli trzy istoty tu zostające — i polecam je Pani pamięci i opiece — a mianowicie: Niech pani sprzeda owe portrety przodków — których nie mogę ze sobą zabrać do piekła, gdzie jakoby dostają lokal bezpłatny samobójcy — i za ich cenę — dajcie wikt Kretowi — zapomogę wdowie Motylskiej — mieszkającej obecnie na Tamce 8, oraz jaki grosz dla jej syna, a mego chrześniaka, jeśli wytrzyma selekcyę głodu i nędzy.
A Zuzi, gdyby mnie jeszcze pamiętała — dziękuję za skrzypce — i niech mnie dobrze wspomina. Zresztą nikomu do mnie nic, i bardzom rad, że się wszystko prędko skończy«.
Podpisał się Tomek — list zaadresował do Maleckiej — wrzucił w skrzynkę i prędko ruszył Alejami Jerozolimskiemi ku Wiśle.
Było jeszcze za jasno — i ludzie się snuli — więc zaczął szukać ustronnego kąta — wreszcie za węgłem jakiegoś parkanu stanął — obejrzał się, a widząc tylko pusty zaułek i ślepą ścianę — rewolwer wydobył — surdut rozpiął — lufę do boku przytknął — i zmrużywszy oczy z zębami zaciętemi na spieczonej wardze palnął raz — chciał drugi raz — ale palec mu się ośliznął, ból wstrząsnął — i osunął się na ziemię. Jeszcze posłyszał jakiś łoskot przy parkanie — a potem ogarnęła go nicość.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.