Bartek Zwycięzca (1883)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bartek Zwycięzca |
Pochodzenie | Pisma Tom V |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1883 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bohatér mój nazywał się Bartek Słowik, ale ponieważ miał zwyczaj wytrzeszczać oczy, gdy do niego mówiono, przeto sąsiedzi nazywali go Bartek wyłupiasty. Ze słowikiem istotnie mało miał wspólnego, natomiast jego przymioty umysłowe i prawdziwie homeryczna naiwność zjednały mu także przezwisko: Głupi Bartek. To ostatnie było najpopularniejsze i zapewne samo jedno tylko przejdzie do historyi, chociaż Bartek nosił jeszcze czwarte urzędowe. Ponieważ wyrazy: człowiek i słowik nie przedstawiają dla ucha niemieckiego żadnéj różnicy, a Niemcy lubią w imię cywilizacyi przekładać barbarzyńskie słowiańskie nazwy na bardziéj kulturny język, przeto w swoim czasie przy spisach wojskowych miała miejsce następująca rozmowa:
— Jak się nazywasz? — pytał Bartka oficer.
— Słowik.
— Szloik?... Ach! ja. Gut.
I oficer napisał „Mensch.”
Bartek pochodził ze wsi Pognębina, któréj-to nazwy wsi jest bardzo wiele w Księztwie Poznańskiém i innych ziemiach dawnéj Rzeczypospolitéj. Był on, nie licząc gruntu, chałupy i paru krów, właścicielem srokatego konia i żony Magdy. Dzięki takiemu zbiegowi okoliczności mógł sobie żyć spokojnie i zgodnie z mądrością zawartą w wierszu.
„Koń srokacz — żona Magda,
Co ma Bóg dać — to i tak da.”
Jakoż życie jego układało się zupełnie, jak Bóg dał, i dopiéro gdy Bóg dał wojnę, Bartek zafrasował się niepomału. Przyszło zawiadomienie, że trzeba się było stawić, trzeba było porzucić chałupę, grunt i zdać wszystko na babską opiekę. Ludzie w Pognębinie byli wogóle dosyć biédni. Bartek zimą, bywało, chodził do fabryki i tém sobie w gospodarstwie pomagał — teraz zaś co? Kto wié, kiedy się wojna z Francuzem skończy? Magda, gdy przeczytała kartkę powołującą poczęła kląć: — Ażeby ich nawidziło! żeby olśnęli... Chociażeś głupi... jednak mi cię żal; Francuzy téż ci nie przepuszczą; głowę utną, albo co!...
Czuł Bartek, że kobiéta sprawiedliwie mówi. Francuzów bał się jak ognia, a przytém i jemu było żal. Co jemu Francuzi zrobili? po co on tam pójdzie i dlaczego, na tę straszną obczyznę, gdzie niéma jednéj duszy życzliwéj. Jak się w Pognębinie siedzi, to zdaje się, ot, ni tak, ni owak, jak zwyczajnie w Pognębinie; a jak każą iść, dopiéro się widzi, że wszelako tu lepiéj, niż gdzieindziéj: ale już nic nie pomoże — taka dola, trzeba iść. Bartek uściskał babę, potém dziesięcioletniego Franka, potém splunął, przeżegnał się i wyszedł z chałupy, a Magda za nim. Nie żegnali się zbyt czule. Ona i chłopak szlochali, on powtarzał: „No, cicho — no!” i tak znaleźli się na drodze. Tu dopiéro ujrzeli, że w całym Pognębinie działo się to samo, co u nich. Cała wieś wyległa: droga zapchana powołanymi. Idą oni do stącyi kolejowéj, a baby, dzieci, starcy i psy odprowadzają ich. Powołanym ciężko na sercu, kilku tylko młodszym fajki wiszą z gęby; kilku już pijanych na początek; kilku śpiéwa ochrypłemi głosami:
„Skrzyneckiego ręce i złote pierścieńce,
Już nie będą wymachiwać siablą na wojence.”
Jeden téż i drugi Niemiec z Pognębińskich kolonistów śpiewa ze strachu Wacht am Rhein. Cały ów tłum pstry i różnobarwny, wśród którego połyskują bagnety żandarmskie, posuwa się opłotkami ku końcowi wsi z krzykiem, gwarem i rwetesem. Baby trzymają swoich „żołnierzyków” za kark i lamentują; jakaś staruszka pokazuje żółty ząb i wygraża pięścią gdzieś w przestrzeń. Inna klnie: „niech wam Pan Bóg policzy nasze płakanie;” słychać wołania: „Franku! Kaśko! Józek! bądź-ta zdrowi.” Psy szczekają. Dzwon na kościele dzwoni. Proboszcz sam odmawia modlitwy za konających, boć przecie nie jeden z tych, co teraz idą na stacyą, nie wróci. Wojna ich bierze wszystkich, ale wojna ich nie odda. Pługi pordzewieją na polach, bo Pognębin wypowiedział wojnę Francyi. Pognębin nie mógł zgodzić się na przewagę Napoleona III i wziął do serca sprawę o tron hiszpański. Odgłos dzwonu przeprowadza tłumy, które już wyszły z opłotków. Mijają figurę: czapki i pikielhauby lecą z głów. Kurz złoty wstaje na drodze, bo dzień jest suchy i pogodny. Po dwóch stronach drogi, zboże dojrzewające szeleści ciężkim kłosem i gnie się pod wietrzykiem, który od czasu do czasu dmucha łagodnie. W niebie błękitném tkwią skowronki i każdy świergoce jakby się zapamiętał.
Stacya! — Tłumy jeszcze większe. Są tu już powołani z Krzywdy Górnéj, Krzywdy Dolnéj, z Wywłaszczyniec, z Niedoli, Mizerowa. Ruch, gwar i zamieszanie! Ściany na stacyi oblepione manifestami. Wojna tu „w Imię Boga i Ojczyzny.” Landwera pójdzie bronić swych zagrożonych rodzin, żon, dzieci, chat i pól. Francuzi widocznie szczególniéj zawzięli się na Pognębin, na Krzywdę Górną, na Krzywdę Dolną, na Wywłaszczyńce, Niedolę i Mizerów. Tak przynajmniéj wydaje się tym, którzy czytają afisze. Przed stacyą przybywają coraz nowe tłumy. W sali dym z fajek napełnia powietrze i przesłania afisze. W gwarze trudno się zrozumieć: wszyscy chodzą, wołają, krzyczą. Na peronie słychać komendę niemiecką, któréj gwałtowne słowa brzmią krótko, twardo, stanowczo.
Rozlega się dzwonek: świst! zdala słychać gwałtowny oddech lokomotywy. Coraz bliżéj, wyraźniéj. To wojna zdaje się przybliżać.
Drugi dzwonek! Dreszcz przebiega wszystkie piersi. Jakaś kobieta poczyna krzyczeć: „Jadom! Jadom!” Woła ona widocznie swego Adama, ale kobiety podchwytują wyraz i wołają: „jadą.” Głos jakiś przeraźliwszy nad inne dodaje; „Francuzy jadą,” i przez jedno mgnienie oka panika ogarnia nietylko kobiéty, ale i przyszłych bohatérów Sedanu. Tłum zakołysał się. Tymczasem pociąg staje przed stacyą. We wszystkich oknach widać czapki z czerwonemi lampasami i mundury. Wojska widocznie jak mrowia. Na węglarkach czernieją posępne, podługowate ciała armat; nad otwartemi wozami jeży się las bagnetów. Widocznie kazano żołnierzom śpiewać, bo cały pociąg aż dygoce od silnych głosów męzkich. Jakaś siła i potęga bije od tego pociągu, którego końca nie dojrzeć.
Na peronie poczynają formować rekrutów; kto może, żegna się jeszcze; Bartek machnął łapami jakby skrzydłami wiatraka, oczy wytrzeszczył.
— No, Magda! bywaj zdrowa!
— Oj! moje biédne chłopisko!
— Już mnie nie obaczysz więcéj!
— Już cię nie obaczę więcéj!
— Niéma rady nijakiéj!
— Niechże cię Matka Boska strzeże i chroni...
— Bądź zdrowa: chałupy pilnuj.
Kobieta uchwyciła go za szyję z płaczem.
— Niechże cię Bóg prowadzi.
Nadchodzi ostatnia chwila. Pisk, płacz i lament kobiet zagłusza przez kilka minut wszystko: „Bądźta zdrowi! Bądźta zdrowi!” Ale owoż żołnierze są już oddzieleni od bezładnego tłumu: już tworzą czarną zbitą massę, która zwiera się w kwadraty, prostokąty i poczyna poruszać się z tą sprawnością i regularnością ruchów machiny. Komenda: „siadać!” Kwadraty i prostokąty przełamują się w środku, wyciągają się wązkiemi pasami ku wagonom i giną w ich wnętrzu. W dali lokomotywa świszcze i rzuca kłęby siwego dymu. Teraz oddycha jak smok, zionąc pod siebie strumienie pary. Lament kobiet dochodzi do najwyższego stopnia. Jedne zasłaniają oczy fartuchami, inne wyciągają ręce ku wagonom. Łkające głosy powtarzają imiona mężów i synów:
— Bądź zdrów Bartek! — woła z dołu Magda. — A nie leź tam gdzie cię nie poślą. Niech cię Matka Boska... Bądź zdrów! O dla-Boga!
— A chałupy pilnuj — odzywa się Bartek.
Korowód wagonów drgnął nagle; wozy stuknęły jedne o drugie i ruszyły.
— A pamiętaj, że masz żonę i dziecko — wołała Magda drepcząc za pociągiem. Bądź zdrowy, w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Bądź zdrowy...
Pociąg poruszał się coraz prędzéj wioząc wojowników z Pognębina, z obydwóch Krzywd, z Niedoli i Mizerowa.