Ben-Hur/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ben-Hur |
Podtytuł | Opowiadanie historyczne z czasów Jezusa Chrystusa |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarki |
Data wyd. | 1901 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | Antoni Stefański |
Tytuł orygin. | Ben Hur, a Tale of the Christ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tegoż samego dnia późno wieczorem, kiedy zaciągano pierwszą nocną straż, odbywało się na rozkaz króla Heroda wielkie zebranie w pałacu na górze Syon. Przybyło na nie około pięćdziesięciu osób. A byli to znaczniejsi kapłani, uczeni w piśmie, doktorowie prawa, składający radę królewską. Między nimi byli przedstawiciele rozmaitych sekt: Faryzeusze, Saduceusze i Esseńczycy.
Komnata, w której odbywało się posiedzenie, znajdowała się w dolnej części pałacu, a była obszerną i urządzoną na sposób rzymski. Posadzka marmurowa, ściany bez okien, malowane na safianowy żółty kolor. Ława w kształcie litery U, zwrócona otworem do drzwi, zajmowała środek sali, a pokryta była szerokiemi poduszkami z żółtego sukna. W zagięciu ławy, stał ogromny śpiżowy trójnóg, kunsztownie złotem i srebrem wykładany; nad nim zaś zwieszał się od stropu świecznik o siedmiu ramionach, z utkwionym w każdem ramieniu kagańcem.
Mężowie, uczestniczący w naradzie, byli to ludzie podeszli w latach, długie ich brody, duże nosy, czarne błyszczące oczy nadawały im niezwykle grozą przejmującego wyrazu. Zachowanie się ich było pełne godności i powagi.
Na pierwszem miejscu siedział przewodniczący zebrania, po prawej i lewej stronie zajęła miejsca reszta członków. Szczególną zwracał uwagę przewodniczący; postaci wysokiej, przygarbiony i skurczony pod ciężarem lat, podobny był do szkieletu. — Biała szata zwieszała mu się w fałdach z ramion. Ręce w pół zakryte rękawami z białego i w czerwone pasy jedwabiu, złożył poważnie na kolanach. Gdy mówił, podnosił prawą rękę i wskazujący palec, aby słowom swoim dodać większego znaczenia. Szacunek wzbudzającą głowę okalały białe, jak jedwab cienkie włosy. Skronie mocno miał zapadnięte, to też czoło wystawało niby poorana skała, oczy bez blasku i niepewne, nos spiczasty; cała zaś niższa część twarzy ginęła w brodzie rozwianej a wspaniałej jak u Arona. Był to Hillel, Babilończyk. Mając już lat sto sześć, był jeszcze rektorem Wielkiej rady.
Na stole przed nim leżał zwój pergaminowy, hebrajskiem zapisany pismem; za siedzeniem jego stał paź, bogato ubrany, czekający na rozkazy.
Zgromadzenie rozpoczęło się przemową, potem nastąpiła rozprawa nad przedłożonemi do omówienia sprawami, a gdy doszli do wniosku, każdy przybrał wyraz jeszcze więcej uroczysty, poważny zaś Hillel, nie ruszając się, zawołał na pazia:
— Hist!
Chłopiec zbliżył się z uszanowaniem.
— Idź, powiedz królowi, że możemy mu dać odpowiedź. — Chłopiec wyszedł spiesznie.
Po chwili weszli dwaj żołnierze i stanęli po obu stronach podwoi; za nimi wstąpiła do komnaty dziwna postać — starzec w purpurowej sukni z brzegiem szkarłatnym; złota taśma, tak cienka, że się gięła jak skóra, przytrzymywała szatę w pasie, sprzączki obuwia świeciły klejnotami. Wązka filigranowa korona błyszczała na jego głowie. Zamiast pieczęci u naplecznika wisiał sztylet. Szedł, kulejąc i opierając się ciężko na lasce. Nie podniósł oczu, aż gdy doszedł do zgromadzonych; wtedy jakby pierwszy raz ich ujrzał, spojrzał dumnie wokoło, jak ktoś zdziwiony i szukający nieprzyjaciela, tak ponurem, podejrzliwem i groźnem wejrzeniem. Był to Heród, zwany wielkim, godny naśladowca rzymskich cezarów, sumienia zbrodniami obciążonego, dzierżący mimo podkopanego zdrowia despotycznie berło, człowiek podejrzliwy, zazdrosny i okrutny.
Gdy Herod wszedł, powstał ogólny ruch w zgromadzeniu — starsi kłaniali się nizko, grzeczniejsi wstawali i oddawali pokłon.
Po odebraniu hołdu, Herod posunął się do trójnoga, stanął naprzeciw Hillela, który pozdrowił go pochyleniem głowy.
— Odpowiedź! — rzekł król rozkazującym tonem do Hillela, oparłszy się dumnie obiema rękoma na lasce — odpowiedź!
Oczy Patryarchy świeciły łagodnością, podniósł głowę, a patrząc śmiało w oblicze królewskie, rzekł wśród ogólnego milczenia.
— Niechaj pokój Boga Abrahama, Izaaka i Jakóba będzie z tobą, o królu.
Słowa te były jakby inwokacyą, wstępem; potem innym tonem mówił dalej:
— Pytałeś nas, gdzie się ma narodzić Chrystus?
Król skinął głową twierdząco, ale złowrogiego wzroku nie odwrócił od mędrca:
— Takie stawiłem pytanie.
— Więc dowiedz się, królu — mówię tu w swojem i całego zgromadzenia imieniu, bo wszyscy się na jedno zgadzamy: w Betleem w Judei.
Tu Hillel spojrzał na zwój pergaminowy, leżący na trójnogu, a wskazując nań drżącym palcem, rzekł: w Betleem w Judei, bo napisano jest przez Proroka: „I ty, Betleem, ziemio Judzka, nie jesteś ostatnia między książęty Judzkiemi, bo z ciebie wyjdzie Ten, który opanuje cały naród Izraelski.“
Twarz Heroda zmieniła się, oczy spoczęły na pergaminie, — zamyślił się. Otaczający widząc gniewne oblicze pana, zadrżeli, tak on jak i oni milczeli, nareszcie król obrócił się i wyszedł z komnaty.
— Bracia — rzekł Hillel — oto jesteśmy wolni.
Zgromadzenie powstało i rozeszło się grupami.
— Symeonie — rzekł Hillel.
Człowiek liczący mniej więcej pięćdziesiąt lat, przybliżył się ku niemu.
— Zwiń święty pergamin i weź go z poszanowaniem.
Gdy rozkaz został spełniony, rzekł Hillel:
— Teraz podaj mi ramię, pójdę do lektyki.
Opuścili salę.
Tak odszedł sławny Hillel i Symeon, syn jego, przyszły jego następca w mądrości, nauce i godności.
Tegoż samego wieczora, ale znacznie później, nasi trzej podróżni mędrcy udali się w gospodzie na spoczynek. Kamienie, które im służyły za wezgłowia, tak wysoko podpierały głowy, że przez otwór w sklepieniu mogli patrzeć w ciemności nocy, a patrząc w migocące gwiazdy, myśleli o swojem niezwykłem powołaniu. Otóż byli już w Jerozolimie, pytali przy bramie o Tego, którego szukali, oznajmili Jego narodzenie, teraz pozostaje im tylko znaleźć Go, i w tem zdali się zupełnie na Ducha. Ludzie, nadsłuchujący głosu Boga lub wyczekujący znaku z Nieba, nie mogą spać. Wśród tego oczekiwania wszedł w ciemności sklepienia jakiś człowiek.
— Wstańcie! — rzekł — przynoszę rozkaz, któremu natychmiast trzeba uczynić zadosyć.
Wszyscy usiedli na posłaniach.
— Od kogo przybywasz? — spytał Egipcyanin.
— Od króla Heroda.
Każdy z podróżnych doznał niemiłego wzruszenia.
— Ażaliż nie jesteś stróżem gospody? — zapytał znów Baltazar.
— Jestem.
— Czego król chce od nas?
— Posłaniec jego jest tam, niechaj wam odpowie.
— Powiedz mu, aby oczekiwał naszego przybycia.
— Dobrze uczyniłeś, mój bracie — rzekł Grek, gdy stróż poszedł. — Widocznie rozniosła się wieść o naszem przybyciu i celu naszej podróży. Dowiemy się, z jaką posłaniec przyszedł wiadomością.
Wstali, wyłożyli sandały, przepasali szaty i poszli.
— Pozdrawiam was, życzę pokoju i przepraszam, ale król mój i pan, posłał mnie z prośbą do was, abyście spiesznie udali się do pałacu, gdzie z wami pragnie pomówić na osobności.
Tak poseł spełnił swoje poselstwo.
Kaganiec wisiał u wejścia gospody, przy jego świetle spojrzeli Mędrcy po sobie i poznali, że Duch jest z nimi. Wtedy Egipcyanin przystąpił do stróża i rzekł tak, aby go nikt nie słyszał: Wiesz, gdzie są złożone nasze wory w podwórzu i gdzie spoczywają nasze wielbłądy. Skoro pójdziemy, przygotuj wszystko do naszego odjazdu, — w razie gdyby tenże okazał się potrzebnym.
— Idźcie w pokoju, możecie mi zaufać — odrzekł stróż.
— Wola króla, naszą jest wolą — rzekł Baltazar do posła, — prowadź nas.
Ulice Jerozolimy były wówczas tak samo wązkie jak teraz, ale nie tak nierówne i brudne, bo Herod dbał o porządek i czystość. Idąc za posłem, pogrążyli się Mędrcy w milczeniu. Przy jasnem świetle gwiazdy, tem jaśniejszem, że po obu bokach często mieli mur, ginącem czasem znów poza szczytami domów, zeszli z pagórka. W końcu stanęli przed bramą pałacu.
Przy świetle ogni, palących się w dwóch wielkich kotłach, zobaczyli ogólne linie budowy, oraz kilku ze straży opartych na broni. Przez przejścia pod arkadami, przez podwórza i kolonady nie zawsze oświecone, przez liczne schody, niezliczone komnaty i cele, szli niepytani i niezatrzymywani, aż ich zaprowadzono do wieży niezwykle wysokiej. Tu nagle zatrzymał się przewodnik a wstępując w otwarte podwoje, rzekł:
— Wejdźcie, król jest tam.
Powietrze w komnacie, do której weszli, było przesiąknione zapachem sandałowego drzewa, a całe urządzenie jej odznaczało się bogactwem. Posadzkę komnaty, raczej jej środek pokrywał kobierzec o długim włosie, a na nim stał tron. Przybyli mogli zaledwie pobieżnie przypatrzeć się rzeźbionym i złoconym otomanom i łożom, wachlarzom, dzwonkom i muzykalnym narzędziom, złotym świecznikom i murom malowanym na sposób grecki. Herod, ubrany jak wtedy, gdy zapytywał doktorów i prawników na zgromadzeniu, siedział na tronie i zwrócił całą uwagę przychodniów. Na brzegu kobierca, do którego się nieśmiało zbliżyli, oddali pokłon aż do ziemi, co widząc król, zadzwonił i kazał słudze postawić trzy krzesła naprzeciw tronu.
— Usiądźcie — rzekł uprzejmie.
— Od północnej bramy — mówił dalej, gdy usiedli — miałem doniesienie popołudniu o przybyciu trzech cudzoziemców, dziwnie ubranych i zdających się pochodzić z dalekich stron. Ażali wy nimi jesteście?
Egipcyanin, za znakiem danym przez towarzyszy, odpowiedział kłaniając się nizko: Gdybyśmy byli kimi innymi, niż jesteśmy, potężny Herod, którego sława napełnia świat cały, nie byłby po nas posyłał. Nie możemy wątpić, iż jesteśmy tymi, których szukasz.
Herod przyjął to przemówienie skinieniem ręki.
— Któż wy jesteście? Skąd przybywacie? — pytał i dodał znacząco: niech każdy mówi za siebie.
Po kolei zdali mu sprawę, opowiadając o krajach i miastach ojczystych, o drogach, któremi do Jerozolimy przybyli. Trochę rozczarowany Herod, zapytał wprost.
— O co pytaliście żołnierza i starszego przy bramie?
— Pytaliśmy ich, gdzie jest Ten, który się narodził Król żydowski?
— Rozumiem teraz, dlaczego wzbudziliście tyle ciekawości, a i ja niemniej jestem zaciekawiony. Azaliż jest inny król Żydów?
Egipcyanin rzekł bez trwogi.
— Jest, nowonarodzony.
Wyraz bólu skrzywił twarz monarchy, zdawało się jakoby ciężkie jakieś przypomnienie opanowało umysł jego:
— Nie u mnie, nie u mnie — zawołał.
W tej chwili widział zapewne blade i straszne widma pomordowanych dzieci, pokonując jednak wzruszenie, rzekł:
— Gdzie jest ten nowy król?
— Tego właśnie pragniemy się dowiedzieć.
— Przynosicie mi dziwną wieść — zagadkę od Salomonowych trudniejszą. — Tu zamilkł na chwilę, a potem mówił dalej:
— Jak widzicie, jestem podeszłym w wieku, w którym ciekawość jest tak niepokonaną jak w dzieciństwie; żartować z nią byłoby okrucieństwem. Powiedzcie, co więcej wiecie, a uczczę was jako sobie równych, jak król czci króle. Powiedzcie mi wszystko, co wiecie o nowonarodzonym, a pójdę z wami szukać Go; a gdy Go znajdziemy, zrobię co zechcecie, przywiodę Go do stolicy, nauczę sztuki panowania, użyję moich wypływów u Cezara na jego korzyść i chwałę. Przysięgam, że zazdrość niepostanie między nami. Powiedzcie mi tylko, jakim sposobem, oddzieleni morzem i pustynią, mogliście o Nim usłyszeć.
— Powiem ci prawdę, królu.
— Mów — rzekł Herod.
Baltazar powstał i rzekł głosem uroczystym.
— Widoczna w tem ręka wszechmocnego Boga.
Po twarzy Heroda przebiegł cień trwogi.
— On kazał nam przyjść tu, obiecując, że znajdziemy Zbawiciela świata; że Go zobaczymy, oddamy Mu cześć i będziemy o Nim świadczyć, a jako znak każdemu z nas danem było widzieć gwiazdę Jego, a Duch Jego był z nami i teraz, o królu, Duch Jego jest i tu obecny.
Uczucie pełne zdziwienia opanowało trzech Mędrców. Grek z trudnością powstrzymywał radość swoją, Herod natomiast badał wzrokiem twarz każdego z nich a zdawał się być coraz podejrzliwszym i więcej niezadowolonym.
— Drwicie ze mnie — rzekł. — Nie mogę inaczej sądzić, chyba powiecie mi co nastąpi po przyjściu nowego króla.
— Odkupienie.
— Od czego?
— Od grzechów.
— Jak?
— Mocą Boską — przez wiarę, miłość i dobre uczynki.
— Więc... — tu wstrzymał się Herod, a z wejrzenia i wyrazu twarzy nikt nie mógł odgadnąć, z jakiem uczuciem mówił dalej: jesteście więc posłańcami Chrystusa. Czy powiedzieliście już wszystko?
Baltazar skłonił się nizko na znak potwierdzenia i dodał:
— Sługami twymi jesteśmy, o królu.
Monarcha poruszył dzwonkiem, a gdy się sługa ukazał rzekł: — Przynieś dary.
Sługa wyszedł, wrócił za chwilę a klękając przed gośćmi, dał każdemu wierzchnią suknię czyli płaszcz szkarłatny i niebieski oraz złoty pas. Zaszczyt ten przyjęli Mędrcy wdzięcznie, składając dzięki według wschodniego obyczaju.
— Jeszcze słowo — rzekł Herod po ukończonej ceremonii. — Mnie i starszemu żołnierzowi przy bramie mówiliście o gwiaździe widzianej na wschodzie.
— Tak — rzekł Baltazar. — Jego gwiazdę, gwiazdę Nowonarodzonego.
— Kiedyż się ona ukazała?
— Wtedy, gdyśmy odebrali rozkaz i poselstwo.
Herod powstał, dając do poznania, że posłuchanie skończone. Schodząc z tronu, zbliżył się ku nim i rzekł uprzejmie: Jeśli, jak wierzę, o mężowie pełni mądrości, jesteście posłańcami Chrystusa właśnie narodzonego, wiedzcie, że dzisiejszej nocy pytałem najświadomszych w tych rzeczach Żydów i oni jednogłośnie orzekli, że Chrystus ma się narodzić w Betleem w ziemi Judzkiej. A więc idźcie tam, mówię wam, idźcie i szukajcie małego Dzieciątka, a gdy znajdziecie, przynieście mi wieść o tem, abym mógł pójść i oddać Mu cześć. Tymczasem w drodze nie doznacie żadnej przeszkody ni opóźnienia. Pokój wam! — To rzekłszy, wstał i wolnym krokiem opuścił komnatę.
Natychmiast przewodnik wywiódł ich na ulicę i zaprowadził do gospody, w której bramie rzekł Grek: Udajmy się do Betleem, jako nam radził król.
— Tak — zawołał Indyjczyk. — Duch goreje we mnie.
— Niech się tak stanie — dodał Baltazar żywo. — Wielbłądy gotowe do podróży.
Obdarzywszy stróża, wsiedli podróżni na siodła, spytali o drogę do Jopejskiej bramy i pojechali. Bramę zastali otwartą na swe przybycie i udali się drogą, którą niedawno przebywali Józef i Marya. Gdy zjechali z Hinnonu w dolinę Refaim, ukazało się światło, zrazu blade i niepewne. Serca podróżnych zabiły raźniej; światło się wzmagało, a wnet poczęło razić oczy, aż je przysłonić musieli. Skoro zaś odważyli się znów na nie spojrzeć, było jako inne na niebie, ale szło przed nimi blizko i powoli. — W zachwyceniu złożyli ręce do modlitwy.
Często wśród drogi powtarzali na przemian w uniesieniu:. „Bóg z nami! Bóg z nami!“ I szli za gwiazdą, aż stanęła nad stajenką w bliskości w Betleem.
Kiedy w Betleem trzecią wartę zmieniano, ranek zaczynał już świtać. Już wierzchołki gór kąpały się w promieniach wychylającego się słońca, a w dolinie panowała jeszcze głucha noc. Stróż na ganku starej gospody, drżąc od chłodu, słuchał uważnie pierwszych odgłosów, którymi budzące się życie wita ranną jutrzenkę. Nagle ukazało się światło idące wprost na dom. Zrazu zdawało mu się być pochodnią w czyjemś ręku; później sądził, że to meteor; gdy się jednak zwiększało i zmieniło w gwiazdę, krzyknął z przerażenia. W gospodzie, na krzyk jego, kto żyw, wyszedł na dach. Zjawisko szczególnym ruchem zbliżało się ciągle: skały, drzewa, droga poniżej światła były jasne, a wnet cała światłość stała się oślepiającą. Bojaźliwsi padli na kolana, modląc się i zakrywając twarze; odważniejsi schylali się, przysłaniając oczy, i od czasu do czasu spoglądali na to co ich otaczało. Wnet gospoda i cała okolica stanowiły jakby punkt głównie oświecony; a odważniejsi, co patrzyli śmiało, widzieli gwiazdę stojącą prosto nad domem przed jaskinią, w której się narodziło Dziecię.
Wśród tej jasności przybyli i Mędrcy. U bramy zsiedli z wielbłądów i zażądali, by ich wpuszczono wewnątrz. Po chwili, której stróż potrzebował do opanowania strachu, odsunął nareszcie zasuwy i otworzył bramę. Wielbłądy podobne do widm w tem nadnaturalnem świetle, dziwne ubrania, pełne uniesienia i oczekiwania twarze podróżnych, nie mogły uspokoić stróża, który cofnął się i chwilę nie był w stanie odpowiedzieć na stawione mu pytanie.
— Ażali jesteśmy w Betleem w ziemi Judzkiej? — Dopiero, gdy więcej ludzi nadeszło, stróż nabrał odwagi i odpowiedział:
— Nie, to jest gospoda, miasto leży dalej.
— Czyliż tu się narodziło Dziecię?
Otaczający spojrzeli po sobie, a niektórzy odpowiedzieli:
— Tak, tak.
— Zaprowadźcie nas do Niego — rzekł Grek niecierpliwie.
— Zaprowadźcie nas do Niego — wołał Baltazar, dodając z powagą: widzieliśmy gwiazdę Jego, teraz stanęła nad tym domem, idziemy oddać Mu cześć.
Indyjczyk złożył ręce, wołając: — Zaprawdę, żywie Bóg! Spieszmy, spieszmy! Zbawiciel znaleziony. Błogosławieni my wśród ludzi tego świata.
Ludzie z dachu zstąpili i szli za cudzoziemcami, przeszli podwórze i zagrodzenie. Na widok gwiazdy stojącej przed jaskinią, chociaż już mniej jasno świeciła, niektórzy cofnęli się, większa jednak część poszła dalej. Gdy cudzoziemcy zbliżali się do jaskini, gwiazda ruszyła; skoro weszli w drzwi, wzniosła się ponad ich głowy, a gdy byli wewnątrz, zniknęła.
To wszystko potwierdzało przekonanie, że między gwiazdą a cudzoziemcami była jakaś nadprzyrodzona łączność, co wkrótce spostrzegli i ci, którzy byli w jaskini. Gdy otwarto wrota, wtłoczył się cały tłum do wnętrza, oświeconego kagańcem, tak że podróżni ujrzeli Matkę z Dziecięciem, siedzącem na jej łonie.
— Twojeż to jest dziecię? — zapytał Baltazar Maryi; a Ona, która wszystko gorąco brała do serca, cokolwiek się jej Dziecięcia tyczyło, podniosła Je do światła, mówiąc:
— Oto mój Syn!
Na te słowa Mędrcy padli na ziemię, oddając Mu cześć i pokłon.
A jednak Dziecię to było jako inne dzieci, nad głową nie promieniała Mu światłość ani korona, usta milczały, a jeśli słyszało okrzyki lub modlitwy, nie dawało tego poznać; ale jak wszystkie dzieci, patrzyli na światło kagańca więcej i dłużej niż na ludzi. Po chwili wstali Mędrcy i wyszli, a wróciwszy od wielbłądów, przynieśli dary, składające się z złota, kadzidła i miry, które u stóp Dzieciątka złożyli.
To jest więc Zbawiciel, którego aby widzieć i cześć Mu oddać, przybyli z dalekiego świata. Ubożuchny i opuszczony, wypchnięty ze społeczeństwa ludzkiego, leży na łonie matki — bezwładne niemowlę. A jednak modlili się do Niego — pełni ufności, w wierze niezachwiani.
Wiarę swą opierali na znakach, danych przez Tego, którego zowiemy Ojcem. Jego opiece się oddali i nie roztrząsali rozporządzeń Jego rozumem niedowiarka. Tylko niewielu widziało znaki i zrozumiało objawienie: Matka, Józef, pasterze i trzej Mędrcy. I ci uwierzyli. A teraz, miły Czytelniku, spojrzyj w przyszłość! Zbliża się chwila, iż się objawi Syn Boży: szczęśliwy ten, który weń wierzy!