<<< Dane tekstu >>>
Autor Lewis Wallace
Tytuł Ben-Hur
Podtytuł Opowiadanie historyczne z czasów Jezusa Chrystusa
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarki
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Antoni Stefański
Tytuł orygin. Ben Hur, a Tale of the Christ
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVII.

Bladem światłem oblewał księżyc obwarowany szczyt góry Sulpius. Dwie trzecie mieszkańców Antyochii używało na dachach chłodnego wietrzyku nocy, lub też, gdy wiatr nie wiał, chłodziło się wachlarzami. Simonides również siedział na terasie w swojem krześle i patrzył na rzekę, na której będące na kotwicy statki spokojnie się kołysały. Mur po za nim sterczący rzucał cień daleko, aż poza drugi brzeg Orontesu. Nad nim, na moście, huczała wciąż wrzawa tłumnie idących ludzi. Przed nim stała Estera z tacą i skromną wieczerzą w ręku, podając mu pieczone lekkie ciasto pszeniczne, podobne do dzisiejszych andrutów (wafli), miód i czarę mleka w którem maczał pierw miodem nasycone ciastka.
— Coś nie widać dziś Mallucha, gdzieś się bałamuci — rzekł zdradzając swoje myśli.
— Sądzisz, iż wnet przyjdzie? — pytała Estera.
— Jeśli za nim nie poszedł na morze lub w pustynię, to przyjdzie — mówił Simonides z zupełnem zaufaniem.
— Może tylko napisze — zauważyła.
— Nie, Estero, gdyby nie mógł wrócić, jużbym był list odebrał, a ponieważ go nie mam, wiem, że musi przyjść... i przyjdzie.
— Mam nadzieję, iż stanie się, jakoś rzekł — odpowiedziała z pewnem wzruszeniem w głosie Estera.
Nie uszło to bacznej uwadze starca... może to odcień smutku, może życzenia... Najmniejszy ptaszek nie spocznie na najwspanialszem drzewie tak, by nie poruszył najdelikatniejszych strun jego życia, owych niewidzialnych nici stanowiących rdzeń żywotności. Tak i umysł ludzki bywa równie czułym na najlżejsze słowo.
— Czy pragniesz, aby przyszedł, Estero? — zapytał.
— Tak — rzekła, podnosząc oczy na ojca.
— Czy możesz mi powiedzieć dlaczego? — badał dalej.
— Bo — mówiła nie bez wahania — bo ten młodzieniec jest... tu zatrzymała się.
— Naszym panem. Zapewne to chciałaś powiedzieć.
— Tak.
— A ty sądzisz zawsze, żem nie powinien pozwolić, aby odszedł nie dowiedziawszy się pierwej, że może wrócić, kiedy mu się będzie podobać i wziąć wszystko, nas — i wszystko, co posiadamy — majątki, wozy, okręty, niewolników, i ten potężny kredyt, który jak płaszcz ręką powodzenia, owego najpotężniejszego z aniołów, dla mnie ze szkarłatu, złota i najcieńszego srebra utkany? — Słuchała w milczeniu.
— I to cię wcale nie wzrusza? — zapytał z lekkim odcieniem goryczy. — Dobrze, dobrze, Estero, wiem z doświadczenia, że lżejszą jest każda rzeczywistość niż przeczucie tejże, gdy je widzimy po przez ciemną chmurę, co zalega duszę — nawet tortura. Stósownie do tego mniemania może i niewola, do której wrócimy, słodszą będzie niż się spodziewamy. Czemu nie? Zaczynam nawet mieć upodobanie w myśli, że szczęście naszego pana jest zaiste nadzwyczajnem. Majątek nic go nie kosztuje — ani troski, ani jednej kropli potu, ani nawet jednej twórczej myśli: przyszedł do gotowego w zaraniu młodości. Co więcej, pozwól Estero, że pozwolę sobie trochę próżności, otrzymuje jeszcze to, czego nie dostać na targu za żadną cenę — bo — otrzymuje ciebie, dziecię moje, ukochanie moje, kwiecie rozkwitły na grobie mej utraconej Racheli.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował raz za siebie, drugi raz za zmarłą matkę.
— Nie mów tak — rzekła, gdy ręka ojca opadła z jej szyi. — Myślmy o nim inaczej, boleść i cierpienie dobrze mu są znane, nie zechce nas gnębić i obdaruje wolnością.
— Masz Estero bystry i delikatny umysł spostrzegawczy i nieraz opierałem się na twem zdaniu, gdy szło o osądzenie kogoś stojącego przed nami, tak jak on stał dzisiaj. Ale, ale — tu głos nabrał ostrego brzmienia, — przynoszę mu w darze nietylko te członki, które mnie udźwignąć nie zdołają, nietylko ciało już do ludzkiej postaci niepodobne, nietylko tyle mu daję od siebie... o nie! i tysiąc razy nie! Daję mu duszę, co zwyciężyła tortury i rzymską złośliwość, gorszą od męczarni. Przynoszę umysł, którego oczy widzą złoto dalej, niż kiedy żeglowały korabie Salomona, co więcej — siłę potrzebną do zdobycia tego złota. Weź, Estero, rękę moją, zatrzymaj ją palcami, aby nie uleciało z duszy przedwczesne słowo — bo zaprawdę przynoszę mu jeszcze umysł zdolny do tworzenia nowych pomysłów i planów. — Zatrzymał się i zaśmiał się głośno. — Tak, Estero, zanim nowy księżyc widzialny w tej chwili w podwórzach świątyni, na świętem wzgórzu, przejdzie w kwadrę, mógłbym tak poruszyć świat, że światby cały się zdziwił. Bo wiedz, moje dziecko, że posiadam zdolność cenniejszą nad inne, lepszą niż zdrowe i silne ciało, cenniejszą od odwagi i woli, więcej wartą niż doświadczenie, słowem najlepszy owoc długiego żywota, dar Boga najwyższy, który jednak — tu zatrzymał się i rozśmiał się znowu, ale bez goryczy, a raczej z zadowoleniem który jednak nawet u możnych w małej jest cenie, a którego w tłumie nie szukać — oto, mam zdolność pociągania ludzi do siebie i moich celów, co więcej, zdolność zmuszenia ich do działania podług mojej woli, poruszania setek i tysięcy. Tej sile ulegając, kapitanowie moich okrętów przepływają morza i uczciwy zwożą zarobek; jej służy w tej chwili Malluch, pilnując młodzieńca, co może być naszym panem. — Wtem dały się słyszeć kroki na terasie. — Nie mówiłemże, Estero, oto jest — i otrzymamy wiadomości. Dla ciebie, dziecię moje, świeżo rozkwitła lilio, dla ciebie proszę Pana Boga naszego, który zbłąkanej owcy izraelskiej nie zapomina, aby te wieści były dobre i uspakajające. Dowiemy się, czy pozwoli nam odejść i być wolnymi tobie, z twoją pięknością, mnie, z memi zdolnościami.

Malluch zbliżył się do krzesła.
— Pokój tobie, zacny panie — rzekł oddając nizki pokłon — i tobie Estero, najlepsza z córek.
Stał przed nimi z uszanowaniem, a z postawy i przemówienia trudnoby określić, jakim był stosunek, który ich łączył. Jedno zdawało się stósownem dla sługi, drugie pozwalało odgadywać w nim przyjaciela. Simonides, odpowiedziawszy pozdrowieniem, przystąpił, jak zwykł czynić zawsze, wprost do przedmiotu.
— Cóż nam powiesz o młodzieńcu, Malluchu?
Spokojnie i w najprostszych słowach opowiedział wysłaniec zdarzenia dnia ubiegłego, a nikt mu nie przerywał, póki nie skończył. Słuchający nie poruszył nawet ręką w ciągu opowiadania, siedział tak nieruchomie, że gdyby nie blask szeroko rozwartych oczu i nie głębokie od czasu do czasu westchnienie, możnaby go wziąć raczej za posąg, niż za żyjącego człowieka.
— Dziękuję ci, dziękuję ci, Malluchu — rzekł serdecznie, gdy tamten skończył — spełniłeś dobrze polecenie. Nikt zaiste nie zrobiłby lepiej. Co mniemasz o pochodzeniu młodzieńca?
— Jest Izraelitą z pokolenia Judy.
— Jestżeś tego pewny?
— Najzupełniej!
— Zdaje się z tego, co opowiadałeś, że mało ci mówił o swojem życiu.
— Nauczył się ostrożności, a nawet wydał mi się podejrzliwym i odrzucał wszelkie moje usiłowania w celu pozyskania jego zaufania. Dopiero w powrocie od kastalskiej krynicy do wsi Dafny zmienił postępowanie.
— Chodziliście do tych miejsc zgorszenia, po co?
— Zapewne, tak jak to czynią prawie wszyscy, co tam idą, — z ciekawości. Co więcej, wszystko co tam widział, nie zajmowało go wcale, o świątynie zapytał zaledwo, czy greckie? Wierzaj, zacny panie, młodzieniec ten ma boleść w duszy, przed którą chciałby się ukryć i poszedł do gaju, aby tę boleść tam pogrzebać, jak grzebiemy umarłych naszych.
— Dobrzeby było, gdybyś odgadł — rzekł Simonides cichym głosem, a potem dodał głośniej: — Wiesz, Malluchu, że plagą naszych czasów stała się rozrzutność. Biedni czynią się biedniejszymi, małpując bogatszych; majętni żyją, jak książęta. Nie spostrzegłeś śladów tej namiętności w młodzieńcu? Wogóle, powiedz, żali nie wydawał pieniędzy i czy te pieniądze były izraelskimi czy rzymskimi?
— Nie wydawał, zacny panie, żadnych.
— Przecież tam, gdzie tyle jest sposobności do szaleństw, tyle do jedzenia i picia, musiał cię wspaniale częstować... Wiek jego, jeśli nie co innego, zdawałby się pozwalać nawet na wybryki.
— W mej obecności ani jadł, ani pił.
— W tem co mówił i czynił, czy nie odgadłeś przewodniej myśli jego działania? Wszak wiesz, że dla rozważnych łatwem jest zajrzeć do duszy niby przez szerokie szpary.
— Pozwól, abym zrozumiał — rzekł Malluch niepewny.
— Dobrze, wszak wiesz, że w rzeczach ważnych, dotyczących nas samych, nie mówimy ani postępujemy bez ważnego powodu. Co w tym względzie odkryłeś?
— Co do tego, mogę cię, Simonidesie, najdokładniej objaśnić. On oddał się w zupełności odszukaniu matki i siostry — i to przedewszystkiem zajmuje umysł jego. Prócz tego chowa nienawiść do Rzymu, który go skrzywdził; a ponieważ między Messalą a tą krzywdą jest pewna łączność, więc obecnie korzysta ze sposobności, aby go upokorzyć. Spotkanie u krynicy dało już niejako tę sposobność, ale nie korzystał z niej, bo była za mało jawną.
— Messala ma wielkie znaczenie — rzekł poważnie Simonides
— Prawda... najbliższe ich spotkanie będzie w cyrku.
— A potem?
— Syn Aryusza zwycięży.
— Skądże to wiedzieć możesz?
Malluch uśmiechnął się przebiegle.
— Sądzę z tego, co mówił.
— Czy tylko z tego?
— O nie, mam lepszy dowód, wierzę w siłę jego ducha.
— A ta zemsta, Malluchu, jaki jest jej cel? Ażali tyczy się ona tych kilku, którzy mu krzywdę wyrządzili, czy też obejmuje obszerniejsze pole? Co więcej — jestże jego uczucie uniesieniem chłopca, czy też bólem dojrzałego męża. — Wiedz, Malluchu, że pragnienie zemsty, zakorzenione w umyśle, jest tylko słabem i sennem marzeniem, które dzień biały snadnie rozproszy; przeciwnie, zemsta, mająca siłę namiętności, to choroba serca, która tłoczy się do mózgu, żywiąc się jednem i drugim.
Mówiąc to, zdradzał Simonides pierwszy raz podczas tej rozmowy jakieś rozdrażnienie uczucia. Mówił prędko, z zaciśniętemi rękoma i zapałem człowieka opisującego chorobę, którą zna dobrze.
— Rozumiem cię, panie — odparł Malluch — właśnie to, z czego wnioskować mogę, że młodzieniec ten jest Żydem, to gorącość jego nienawiści. Mimo że miał się na baczności, której się nauczył przez tyle lat przeżytych w otoczeniu rzymskiem, nie zdołał uczuć tych pokryć. Przecież widziałem, jak buchnął jasny płomień nienawiści, gdy mnie pytał o uczucia Ilderima dla Rzymu, drugi raz, gdym mu opowiedział historyę Szeika i Mędrca, powtarzając pytanie: — Gdzie jest ten, który się urodził Król żydowski?
Simonides szybko podniósł głowę, oczekując dalszych słów sługi.
— Mów, cny Malluchu, powtórz jego słowa, niechaj osądzę wrażenie, jakie tajemnica ta na nim wywarła.
— Chciał słowa wiedzieć wyraźnie i dokładnie, czy pytano: ma być, czy też ma się urodzić królem? Zdaje mi się, iż zastanawiał się nad wielką różnicą leżącą w tych zdaniach.
Simonides słuchał uważnie.
— Potem — mówił Malluch dalej — powiedziałem mu, co o tej tajemnicy sądzi Ilderim, mianowicie, że w królu tym wypełnią się losy Rzymu. Młodzieniec zarumienił się na te słowa i rzekł: Któż, jeśli nie Herod będzie królem Żydów, póki Rzym stoi!
— Jakże to rozumiał?
— Że, aby inne rządy powstać mogły, Rzym wpierw upaść musi.
Simonides patrzył czas jakiś na okręty, co się zwolna kołysały na wodzie i ich cienie, a podniósłszy oczy, — zakończył rozmowę.
— Dosyć, Malluchu, wiem co chciałem; zjedz wieczerzę i gotuj się z powrotem do Palmowego gaju: potrzeba, abyś pomógł młodzieńcowi w jego przedsięwzięciach. Przyjdź tu rano, dam ci list do Ilderima. — Potem przyciszonym głosem, jakby sam do siebie, mówił: — może i sam będę w cyrku.
Gdy Malluch po wypowiedzeniu wzajemnych błogosławieństw opuścił terasę, Simonides wypił mleko i zdawał się być duchowo odświeżonym i swobodniejszym.
— Odnieś jedzenie, Estero — rzekł — bo oto już spożyłem.
Wypełniła zlecenie, a na rozkaz ojca zajęła zwykłe swe miejsce przy poręczy jego krzesła.
— Bóg jest dobrym dla mnie, bardzo dobrym — rzekł gorąco. — Zwyczajem Jego jest osłaniać się tajemnicą, a jednak czasem pozwala nam dojrzeć i zrozumieć drogi Swoje. Stary jestem i wnet może będę musiał odejść; ale teraz w jedenastej godzinie dni moich, w chwili, gdy nadzieja moja zdawała się obumierać, zsyła mi obietnicę, umocniająca siły moje. Widzę wielką część drogi już przebytą i takie okoliczności, że zaiste zbliża się jakoby odrodzenie całego świata. Wiem też, dlaczego danem mi było zgromadzić tak wielkie bogactwa, znam ich cel i przeznaczenie. Zaprawdę, dziecię moje, czuję nowe życie.
Estera przysunęła się bliżej, jakby pragnęła myśli ojca na inne sprowadzić tory.
— Król urodził się — mówił ciągle do niej — i musi już być blizkim połowy życia ludzkiego. Baltazar mówi, że był dziecięciem na łonie matki, gdy Go widział, składając cześć i dary; a Ilderim utrzymuje, że minęło już w Grudniu dwadzieścia siedm lat od chwili, gdy Baltazar z towarzyszami przybył do namiotu i prosił o ukrycie przed Herodem. Wkrótce więc ukaże się król, dziś, jutro nadejdzie dzień Jego. O święci ojcowie Izraela, ileż szczęśliwości mieści się w tej nadziei! Już słyszę łomot padających murów więzień i powszechny bunt przeciw dawnemu porządkowi rzeczy. Ziemia otwiera swe łono i pochłonie Rzym. Narody oddychają i wznoszą hymn wolności, bo oto niema już światowładnej Romy! — Tu zaśmiał się sam do siebie. — I cóż, Estero, słyszałaśże kiedy coś podobnego? Na samo przypomnienie ogarnia mnie poetyckie uniesienie śpiewaka i zapał Mirjamy i Dawida. Myśli moje, przykute zwykle do cyfr i zajęć wyrobnika, pełne są radosnego gwaru cymbałów, dźwięku harf i krzyków, którymi otaczający witają nowego króla na tronie. Ale nie czas jeszcze takim oddawać się myślom, trzeba, aby, gdy przybędzie, zastał tyle pieniędzy i ludzi, ile ich potrzebować będzie jako człowiek urodzony z niewiasty: iść więc musi zwykłemi ludzkiemi drogami, jak ty i ja. Aby zachować pieniądze, musi mieć straż i kraty; aby wojować, musi znaleźć wodzów dla swych zastępów. Czy rozumiesz mnie, dziecię moje? Czy widzisz, jaka droga otwiera się przede mną i młodzieńcem, naszym panem? Na końcu tej drogi przyświeca nam obu chwała i zemsta i... i... — Tu wstrzymał potok wyrazów, uderzony samolubstwem zamiarów, w których ona nie zajmowała żadnego miejsca, ani udziału, ani korzyści, dodał więc całując ją: — i szczęście dla dziecka twojej matki.
Ona milczała ciągle. Wtedy Simonides przypomniał sobie, że nie każdy zapatruje się na rzeczy jednakowo, i że to, co jednego cieszy, drugiemu strasznem się wydaje; przypomniał sobie nareszcie, że była dziewczyną.
— O czem myślisz, Estero? — rzekł zwykłym tonem. — Jeśli masz jakie życzenie, to wypowiedz je, póki jeszcze władza w mojem ręku. — Władza, jak wiesz, to przemijająca istota, a skrzydła jej zawsze do lotu rozwinięte.
Z prawdziwie dziecinną prostotą odpowiedziała:
— Poślij po niego, mój ojcze! Poślij dziś po niego i nie pozwól, aby szedł do cyrku.
— Ach tak! — rzekł przeciągłym głosem, i patrzał znów na rzekę, gdzie cienie, ponieważ księżyc zaszedł daleko poza szczyt góry, stawały się coraz ciemniejszymi; nad miastem świeciły jedynie blado migocące gwiazdy. Mamyż zajrzeć śmiało w serce Simonidesa i ujrzeć, że go boleśnie zraniło uczucie zazdrości? A jeśli ona na wieczność pokochała młodego pana! Myśl ta powracała uparcie, chociaż nie chciał jej przepuścić, tłómacząc sobie, że jest za młodą; mimo woli jednak jej ulegał. Wiedział, że miała lat szesnaście, pamiętał dobrze ostatni dzień jej urodzin. Byli wtenczas właśnie w warsztacie okrętów, bo spuszczano tego dnia szalupę, a żółta flaga na galerze, oznaczająca jej zaślubiny z falą morza, nosiła napis — Estera. Dzień ten spędzili razem; jakże miłe zostawił wspomnienie! Dziś rzeczywistość zrobiła mu niespodziankę, bo chociaż wiemy, że są rzeczy nieuniknione, rzeczy które spełnić muszą, niemniej zbliżenie ich jest nam przykre. Są to najczęściej rzeczy tyczące nas samych — czy to, że się starzejemy, czy, co gorsze, że umrzeć musimy. Jedna z takich bolesnych rzeczy wsunęła się do jego serca, jeszcze to niby cień, a przecież dość rzeczywista, aby wydrzeć z piersi westchnienie podobne do jęku. Nie dość, że młoda dziewczyna w całej krasie wieku miała zostać jego niewolnicą, ale jeszcze miała mu złożyć w darze uczucia swego serca, których siłę i urok znał jej ojciec tak dobrze, bo dotąd jego tylko były udziałem. Złowroga potęga, która zwykła nas dręczyć obawami i troską, nie czyni tego na wpół. W tej chwili cierpienia czcigodny starzec nie czuł nic prócz bólu i zapomniał o swem wielkiem zadaniu i tajemniczym królu, a pytał swej córki ze drżeniem: — Czemu, Estero, czemu nie mam pozwolić, aby szedł do cyrku?
— To nie jest miejsce dla syna Izraela, mój ojcze.
— Skądże wzięło się u ciebie takie rabinistyczne zapatrywanie, Estero! Czy to wszystko?
Pytanie trafiło w samo serce, które głośno odezwało się o swe prawa — tak głośno, że na razie nie zdołała odpowiedzieć. Dziwne i przyjemne uczucie ogarnęło ją całą.
— Młodzieniec otrzyma majątek — rzekł starzec serdecznie, biorąc jej rękę — będzie miał okręty i pieniądze wszystko, Estero, wszystko... A przecież nie czułbym się ubogim, bo miałbym ciebie, ciebie, której miłość tak podobna do miłości Racheli. Powiedz mi, dziecko moje, czy i to on posiędzie?
Pochyliła się nad nim i oparła twarz o jego głowę.
— Powiedz, Estero, nie lękaj się. Świadomość uczyni mnie silniejszym, bo w świadomości tkwi także siła.
Wyprostowała się na to wezwanie i rzekła, jakby była usposobieniem prawdy. — Uspokój się, ojcze, nie opuszczę cię nigdy. Gdyby on nawet miał posiąść miłość moją, pozostanę na zawsze twoją służebnicą.
To rzekłszy, złożyła pocałunek na jego ręku.
— Co więcej — mówiła dalej — widok jego jest mi miłym, a głos pociąga serce i drżę, gdy myślę, iż jest w niebezpieczeństwie. Tak, ojcze, choćby raz jeszcze chciałabym go widzieć. Przecież miłość bez wzajemności nie może być doskonałą, dlatego czekać będę w spokoju, pomnąc, żem twoją i mojej matki córą!
— Jesteś mi prawdziwem błogosławieństwem Pana! — Mając ciebie, Estero, będę bogatym, choćbym wszystko inne utracił. A i to przyrzekam na święte imię Pana, że nie pozwolę, abyś cierpieć miała.
Wezwany sługa wsunął krzesło kaleki do komnaty, sen atoli nie kleił jego powiek; po wzruszeniach dnia rozmyślał o przyjściu króla, podczas gdy ona spała snem niewinności.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lewis Wallace i tłumacza: Antoni Stefański.