Ben-Hur/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ben-Hur |
Podtytuł | Opowiadanie historyczne z czasów Jezusa Chrystusa |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarki |
Data wyd. | 1901 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | Antoni Stefański |
Tytuł orygin. | Ben Hur, a Tale of the Christ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Naprzeciw domu Simonidesa, po drugiej stronie rzeki, wznosił się pałac, który miał być dziełem słynnego budowniczego króla Epifanesa i odpowiadał pojęciu, jakie wogóle o tego rodzaju budowlach mieć możemy. Styl jednak tego gmachu odznaczał się pewną kolosalnością,[1] która się nie zgadza z dzisiejszemi zasadami klasycznej architektoniki,[2] a tem samem zbliżał się do stylu perskiego, nie zaś do greckiego, tak chętnie naśladowanego w Rzymie. Mur, okalający całą wyspę wzdłuż wybrzeża, wybudowany był w podwójnym celu, bo miał chronić i od wylewu i od nieprzyjaciela; czynił jednak całe to miejsce posępnem i nikt nie lubiał tu stale przebywać. Z tego powodu zbudowano dla legatów rzymskich inną rezydencyę na zachodnim stoku góry Sulpius, poniżej świątyni Jowisza. Nie wszyscy wierzyli, aby położenie niezdrowe miało być powodem opuszczenia pałacu; przeciwnie, utrzymywano, że wybudowanie pałacu na górze przedstawiało większe niebezpieczeństwo, bo było obwarowane tak potężnymi murami, że je twierdzą zwano. To przypuszczenie wiele miało prawdopodobieństwa tem bardziej, że pałac na wyspie nie był nigdy zupełnie opuszczonym; przeciwnie, utrzymywano go w stanie świetności i gościły w nim zwykle, przejeżdżające przez Antyochię znakomitości, jak konsule, wodzowie lub sąsiedni królowie. Ponieważ w całym tym gmachu jedna nas tylko obchodzi komnata, pozostawiamy resztę wyobraźni czytelnika, jeśli zechce zwiedzić ogrody, łaźnie, kurytarze i cały labirynt komnat, aż do pawillonów na dachu. Urządzenie tego wszystkiego było nader zbytkowne; nie należy bowiem zapominać, że to pałac w grodzie bliższym owego „wspaniałego Wschodu“, który tak zachwycająco opisuje Milton,[3] niż jakiekolwiek inne miasto na świecie.
Komnatę, do której teraz wejdziemy, nazwanoby dzisiaj salonem; była obszerną, posadzka lśniła marmurem, a światło wpadało oknami zaopatrzonemi kolorową miką,[4] zastępującą teraźniejsze szyby. Jednostajność ścian urozmaicały posągi Atlasa[5] i jego cór w rozmaitych postawach, podtrzymując gzyms zdobny niezmiernie rozmaitemi arabeskami i mieszaniną barw: niebieskiej, zielonej, purpurowej i złotej. Wkoło ścian znajdował się dywan z indyjskiego jedwabiu i wełny kaszmirskiej utkany.
Umeblowanie stanowiły stoły i stołki dziwacznego egipskiego kształtu.
Niech więc Simonides myśli o oczekiwanym królu i układa, w jaki sposób mu dopomoże, a Estera niech śpi wśród złotych snów. My, przejdźmy most na rzece, bramą bacznie strzeżoną, mińmy iście babilońską liczbę krętych kurytarzy, podwórzy i wejdźmy do owej złoconej komnaty.
Od stropu zwiesza się pięć świeczników, po jednym w każdym rogu, a piąty, największy, w środku. Świeczniki te, niby piramidy lamp płonących, rzucały światło jaskrawe na demoniczne oblicza Atlasów i różnobarwne ozdoby gzymsu. Wkoło stołów zgromadziło się około stu osób, którym się przypatrzeć musimy.
Wszyscy byli młodzi, niektórzy jeszcze nawet chłopcy. Bez żadnej wątpliwości są to Italowie a najwięcej Rzymian, bo mówią czystą łaciną i noszą suknie, jakich używają w domu mieszkańcy wielkiej stolicy nad Tybrem. Tuniki ich, o krótkich rękawach, nadają się wybornie do klimatu Antyochii, a krój ich szczególnie wygodnym się zdaje w dusznej atmosferze komnaty; togi i suknie, niektóre bogato i nie bez znaczenia purpurą lamowane, leżą na dywanie porzucone. Gdzie niegdzie wśród tych szat widać śpiących, wygodnie rozciągniętych młodzieńców; czy ich powaliło zmęczenie po skwarnym dniu, czy hojne na cześć Bachusa libacye, nie chcemy rozstrzygać.
Gwar tu nieustanny. — Słychać czasem wybuchy śmiechu, to głośne oznaki gniewu lub radości, — ale wszystko przygłusza stuk, czy odgłos, dziwnie dla nieobeznanego brzmiący. Przybliżywszy się do stołów, zrozumiemy tajemnicę, bo zebrane tu towarzystwo zabawia się ulubioną grą w kości lub warcaby. Któż są ci goście?
— Miły Flawiuszu — mówi jeden z grających, trzymając kość w palcach — widzisz moją suknię tam na dywanie naprzeciw nas. To całkiem nowa suknia, a sprzączka, co ją spina na ramieniu, ze szczerego złota i duża jak moja ręka.
— To i cóż? — odparł Flawiusz, grą tylko zajęty. — Widziałem takich dużo; może twój płaszcz nie stary, ale nie jest też wcale nowy. Cóż zresztą?
— Nic. Tylko dałbym tę suknię temu, ktoby mi pokazał człowieka wiedzącego wszystko.
— Ba — jeśli tylko tyle, to taniej mieć go możesz, bo wskażę ci tu kilku, nawet takich co purpurę noszą, a podejmą się uczynić ci zadość. Grajże.
— Oto — wygrałem.
— Czy tak? Na Jowisza! no i cóż? Czy zagramy jeszcze?
— Dobrze, niech i tak będzie.
— Jaka stawka?
— Sestercya.
Każdy z nich zapisał sobie sumę na tabliczce; a gdy układali dalszą grę, Flawiusz wrócił do poprzedniej uwagi swego towarzysza.
— Człowieka, któryby wszystko wiedział! Na Herkulesa, jeśliby takich łatwo znaleźć, to wyrocznie chleb stracą. Czegóż byś chciał od takiego potwora?
— Musiałby mi dać odpowiedź na jedno pytanie; a potem, na Jowisza, karkbym mu skręcił.
— Jakież to pytanie?
— Chciałbym, aby mi powiedział godzinę... nie, minutę, w której Maksencyusz jutro przyjedzie.
— Doskonałe posunięcie... mam cię!... Dlaczegóż minutę?
— Nie stałżeś nigdy z odkrytą głową na syryjskiem wybrzeżu, gdzie wyląduje? Na ojca Romulusa,[6] nie tak parzą ognie Westy;[7] a ja wiem, że umrę, ale chcę umierać w Rzymie. Ha! na bogi, pokonałeś mnie, Flawiuszu! Przegrałem. O Fortuno, jakże zmienne twoje łaski!
— Czy gramy jeszcze?
— Muszę przecież odegrać moją sestercyę.
— Niech i tak będzie.
I grali dalej, a gdy blask dzienny począł walczyć ze światłem lamp, siedzieli jeszcze przy tym samym stole. Należeli oni, jak i większa część tegoż towarzystwa, do świty konsula; bawiąc się, czekali na niego.
W czasie powyższej rozmowy nowe towarzystwo weszło do sali i niespostrzeżone od nikogo zbliżyło się ku głównemu stołowi. Nowo przybyli wracali widocznie z co dopiero ukończonej uczty; kilku zaledwo trzymało się na nogach; jeden, w wieńcu na głowie, zdawał się być przewodniczącym, a może fundatorem całej zabawy. Nie zdawał się być pijanym, przeciwnie, gorąco wina podniosło tylko wdzięk jego czysto rzymskiej urody. Głowę niósł wyniośle, krew rumieniła mu usta i policzki, oczy jasnym świeciły blaskiem; ale sposób, w jaki niósł togę, był trochę za zuchwały jak na człowieka trzeźwego. Szedł śmiało ku stołowi, robiąc miejsce swemu otoczeniu z pewną bezwzględnością. Gdy stanął i popatrzył na grających, wszyscy rzucili się ku niemu z głośnym okrzykiem powitania.
— Messala! Messala! — wołali.
Ci, co się znajdowali dalej, powtórzyli ten okrzyk ze swego miejsca. Za chwilę całe towarzystwo zbliżyło się ku środkowi.
Messala przyjął to odszczególnienie na pozór obojętnie; przecież pragnął skorzystać z tej sposobności i przekonać wszystkich, jak bardzo był lubiany i z jakich przyczyn.
— Zdrowie twoje, Druzusie! — rzekł do najbliżej grającego — Pozwól mi swojej tabliczki na chwilę.
Podniósł do oczu woskową tabliczkę, przeliczył zapisane zakłady i rzucił je z pewnym rodzajem wzgardy na stół, mówiąc:
— Denary i tylko denary — moneta rzeźników i fornali. — Na pijanego syna Semeli,[8] na co to Rzym schodzi! gdy wnuk Cezara czuwa noce całe, aby mu nędzny denar Fortuna przyniosła.
Potomek Druzusa zaczerwienił się po uszy, a otaczający zagłuszyli jego odpowiedź, spiesząc do stołu wśród wykrzykników na cześć Messali.
— Mężowie z nad Tybru! — mówił znowu Messala, odbierając kubek z kośćmi od stojącego obok młodzieńca. — Kto jest ulubieńcem bogów? Rzymianin. Kto narodom nadaje prawa? Rzymianin. Kto prawem miecza panuje nad światem?
Tu już całe towarzystwo wyprzedziło go w odpowiedzi i zawołało chórem:
— Rzymianin, Rzymianin!
— A przecież.... a przecież — rzekł zwolna, aby tem łacniej uwięzić ich uwagę — a przecież jest ktoś lepszy od najlepszego Rzymianina.
Zamilkł i wstrząsnął dumnie swą patrycyuszowską głową, jakby chcąc słowa swoje jeszcze zaostrzyć; a gdy towarzysze milczeli, powtórzył pytanie:
— Czy słyszycie, jest ktoś lepszy od najlepszego Rzymianina!
— Herkules! — zakrzyknął ktoś z tłumu.
— Bachus! — podsunął jakiś satyryk.
— Jowisz — Jowisz! — wołali wszyscy.
— Nie — odparł Messala — szukajcie raczej wśród ludzi.
— Powiedz jego imię, nazwij go — krzyczeli.
— Nazwię — rzekł, gdy okrzyki przycichły. — Ten, który do doskonałych przymiotów Rzymianina dodaje doskonałe przymioty człowieka Wschodu. Ten, który zwycięzców Zachodu uczy sztuki korzystania z wschodnich zdobyczy, słowem, uczy rozkoszy Wschodu.
— Na Appolina, to przecież ten najlepszy, to jeszcze zawsze Rzymianin! — zauważył ktoś wśród głośnego śmiechu i oklasków, świadczących, że przemowa Messali zainteresowała wszystkich.
— Wschód — mówił dalej — nie zna bogów, ale za to wielbi wino, kobiety i Fortunę, a najwięcej tę ostatnią; dla tego też hasło nasze brzmi: — Kto się odważy na to, co ja? Wszędzie da się to hasło zastósować, czy to w bitwie, czy w senacie; a najbardziej przystoi temu, kto szukając najlepszego, nie zadrży przed najgorszym.
Mowca zmienił teraz głos, przybierając lekki, przyjacielski wyraz, bez zatarcia owej wyższości, która go cechowała i którą mu co dopiero przyznano.
— W wielkiej skrzyni na cytadeli mam pięć talentów w doskonałej monecie, a oto kwity na nie. — Mówiąc to, wyjął z tuniki rolkę pergaminów i rzucił je na stół. Cisza panowała zupełna, a wszystkich oczy zwróciły się ku niemu.
— Suma ta jest miarą tego, na co się mogę odważyć. Kto z was odważy się na tyle? Milczycie... więc suma za wielka? Dobrze — cofam jeden talent. Cóż, jeszcze nikt? Chodźcie więc i grajcie o trzy talenta — tylko o trzy... i to nie? A więc stawiam dwa... jeszcze nie? — Niech będzie jeden — jeden bodaj na cześć rzeki, nad którąście światło dzienne ujrzeli — Rzym wschodni przeciw zachodniemu! Barbarzyński Orontes przeciw świętemu Tybrowi!
— Orontes przeciw Tybrowi — powtórzył z pogardliwym uśmiechem. Jednak nikt się nie ruszył, co widząc Messala, rzucił kubek na stół i śmiejąc się, schował napowrót kwity.
— Ha, ha, ha! Wiem już, na olimpijskiego Jowisza, dokąd dążycie: chcecie robić lub powiększyć majątki i po to przybyliście do Antyochii. Hola, Cecyliuszu!
— Oto jestem, Messalo — zawołał człowiek za nim stojący — jestem tu i ginę w tłumie, żebrząc na próżno o drachmę, aby zapłacić wściekłego wioślarza, co mnie tu przywiózł. Niech mnie porwie Pluto[9] jeśli ci nowo przybyli mają wszyscy choć obola[10] przy sobie.
Słowa te wywołały szalony śmiech, który rozległ się po całej sali; jeden Messala pozostał poważnym i zimnym.
— Idź — rzekł do Cecyliusza — idź, skąd przybywamy, i niechaj służba przyniesie wina, kubki i puhary. Skoro ci nasi rodacy, co tu przybyli szukać fortuny, nie mają sakiewek, to na syryjskiego Bachusa, chcę się dowiedzieć, czy mają przynajmniej dobre żołądki. Spiesz się!
Potem zwrócił się do Druzusa z głośnym śmiechem: — Ha, ha, przyjacielu! Nie gniewaj się, żem się źle wyraził o tobie, jako krewnym Cezara, z powodu denara. Użyłem, widzisz, tylko imienia, aby was wypróbować, latorośle Rzymu. Chodź Druzusie, chodź! — To mówiąc, wziął kubek i wstrząsnął kośćmi: — No! na zgodę i szczęście, zagrajmy, wymień jakąkolwiek sumę.
Obejście Messali miało w sobie wiele ciepła i serdeczności. Druzus zmiękł w jednej chwili.
— Na Nimfy, niech i tak będzie — rzekł śmiejąc się. — Będę z tobą rzucał kości o denara.
Przez stół patrzył na grających młodzieniec, raczej wyrostek; nagle Messala zwrócił się do niego i zapytał:
— Coś ty za jeden?
Chłopiec cofnął się.
— Na Kastora[11] i jego brata! nie chciałem cię obrazić. Zwyczajem jest, między ludźmi tem ściślejsze prowadzić rachunki, im sprawa mniejszej wagi. Potrzebuję więc pomocnika; chceszże mi służyć?
Młodzieniec dobył tabliczki i gotów był do rachunku.
Sposób obejścia Messali ujmował wszystkich.
— Czekajno, czekaj, Messalo! — wołał Druzus. — Panuje wprawdzie przesąd, że nie należy rozmawiać, gdy się ktoś właśnie do rzucenia kości zabiera, ale nie mogę powstrzymać ciekawości.
— Zacznij od pytania, a ja już rzucone kości kubkiem zakryję, abyś ich nie widział, ot tak. — Mówiąc to, nakrył kości kubkiem.
Druzus pytał: — Czy widziałeś kiedy Kwintusa Aryusza?
— Duumwira?
— Nie, jego syna.
— Nie wiedziałem wcale, że duumwir miał syna.
— Mniejsza o to — rzekł Druzus obojętnie — ale to prawda, Messalo, że Pollux nie był chyba podobniejszym Kastorowi, jak ty Aryuszowi.
Na uwagę tę zawtórowało dwadzieścia głosów:
— Prawda, prawda! Takież oczy, takaż twarz.
— Cóż znowu! — rzekł ktoś pogardliwie — Messala jest Rzymianinem, a Aryusz Żydem.
— To prawda — potwierdził ktoś trzeci — jest Żydem.
Już zaczynała się wywiązywać utarczka na słowa, co widząc Messala, odezwał się pośrednicząco: — Niema jeszcze wina, Druzusie; co się zaś tyczy Aryusza, chętnie wierzę zdaniu twemu, ale pragnąłbym coś więcej o nim się dowiedzieć.
— Zaraz powiem, a klnę się na bogi, że — czy jest Rzymianinem, czy Żydem, nie mówię tego, aby ci uchybić, Messalo, ale — Aryusz jest pięknym, odważnym i rozumnym. Nie przyjął ofiarowywanych mu względów Cezara, wogóle otacza się tajemnicą i trzyma się od nas w oddaleniu, jakby się czuł lepszym lub gorszym. W palestrze i szkole szermierki nie miał równego sobie; walczył i zwyciężał modrookich olbrzymów z nad Renu, lub byków z Sarmacyi, jakby to były wiązki miękkiej łoziny. Duumwir zostawił mu wielki majątek, że jednak ma zamiłowanie do broni, wojna jest jego żywiołem. Maksencyusz przyjął go do swego orszaku i miał z nami płynąć, ale gdzieś się zapodział w Ravennie. Wiem jednak, że przybył cało, — dziś rano słyszałem o nim. I znowu zamiast przyjść do pałacu lub cytadeli, zakwaterował się w gospodzie i jak zwykle, zniknął.
Z początku słuchał Messala obojętnie, w miarę jednak, jak mówił opowiadający, coraz to więcej się zaciekawiał; a na końcu zdjął rękę z kubka i zawołał: Hej, Kajusie! słyszysz?
Na to jeden z młodzieńców, stojących w pobliżu, a był nim ów towarzysz Messali na torze wyścigowym, zadowolony z wezwania, odpowiedział:
— Nie byłbym przyjacielem twoim, gdybym nie słyszał.
— Spodziewam się, że pamiętasz człowieka, który cię dziś z wozu strącił?
— Alboż to na przypomnienie nie czuję stłuczenia w ramieniu! — i poparł swe słowa wzruszeniem ramion.
— No, to dziękuj losowi, który mi pozwolił znaleźć twego nieprzyjaciela. Słuchaj dalej.
Tu Messala zwrócił się do Druzusa.
— Opowiedz nam co więcej o tym, co jest Żydem i Rzymianinem równocześnie. Na Feba,[12] to zestawienie doskonalszem jest i może wytworzyć połączenie lepsze od Centaura![13] Jakże się ubiera?
— Po żydowsku!
— Słyszysz, Kajusie — mówił Messala — ten człowiek po pierwsze, jest młody; po drugie, ma twarz rzymską; po trzecie, nosi suknie żydowskie; po czwarte, pokonuje konie, przewraca wozy, stosownie do okoliczności. Pomóżże przecież memu przyjacielowi, Druzusie, i powiedz, że ten Aryusz posiada różne języki, bo inaczej nie mógłby być dziś Żydem, jutro Rzymianinem; wątpię jednak, żali włada świetnym językiem Aten?[14]
— Mogę cię upewnić, Messalo, że mówi tak czysto, iż mógłby nawet walczyć na Istmusie.
— Słyszysz, Kajusie? — mówił Messala — potrafi zgrabnie rozmawiać z kobietą po grecku; to już mego rachunku punkt piąty. Cóż ty na to?
— Ty go znalazłeś, Messalo — odparł Kajus — albo sam o sobie zwątpić muszę.
— Przepraszam cię, Kajusie, i was wszystkich, co tu jesteście, że rozmawiam zagadkami — rzekł Messala ujmująco. — Na wszystkie bogi, nie będę nadużywał długo waszej grzeczności, ale pomożcie mi zagadkę to rozwiązać. Patrzcie! — tu znów rękę na kubku położył i śmiejąc się, mówił dalej. — Patrzcie tu, tak blizko mam Pytie i ich tajemnicze wróżby! Zdaje mi się, że mówiłeś o jakiejś tajemnicy między Aryuszem a jego synem, wszak tak?
— Historya jego nie jest tajemnicą — odparł Druzus — a wszyscy wiedzą, że gdy Aryusz ojciec popłynął na morze, aby ścigać korsarzy, nie miał ani żony ani rodziny. Wrócił zaś z chłopcem, tym, o którym mówimy, i następnego dnia adoptował go.
— Adoptował go? — powtórzył Messala. — Powieść twoja zajmuje mnie! Gdzież duumwir mógł znaleźć chłopca?
— Na to chyba nikt ci nie zdoła odpowiedzieć, Messalo. Chyba sam Aryusz. Słyszałem, że duumwir wśród bitwy stracił galerę, inna galera znalazła go walczącym z bałwanami na kruchej desce i w towarzystwie młodego chłopca, który mu życie ocalił. Opowiadał mi tę historyę jeden z tych, którzy na owej ratunkowej znajdowali się galerze; stąd nikt nie może prawdziwości słów tych zaprzeczyć. W końcu dodam, że mówiono, jakoby towarzysz duumwira był Żydem.
— Żydem?... — powtórzył Messala.
— I niewolnikiem.
— Jakto, Druzusie, niewolnikiem?...
— Gdy ich na okręt zabrano, duumwir miał zbroję trybuna, a ów ubranie wioślarza.
Messala już się nie opierał o stół.
— Wiośl... — połknął wyraz i spojrzał wkoło wzrokiem po raz pierwszy w życiu zmięszanym. W tej chwili właśnie wszedł szereg niewolników do sali, jedni nieśli wielkie amfory[15] i czary z winem, inni koszyki z owocami i cukrami, inni jeszcze puhary i kubki, a prawie wszystko srebrne.
Widok ten dodał Messali natchnienia i siły; za chwilę stał na stołku i mówił dźwięcznym głosem:
— Mężowie z nad Tybru, pozwólcie nam zmienić oczekiwanie wodza na ucztę Bachusa. Kogo wybierzecie na przełożonego?
Druzus wstał.
— Komuż przystoi być pierwszym wobec fundatora? — rzekł. — Odpowiedzcież Rzymianie!
Zgromadzeni potwierdzili wybór okrzykiem.
Messala zdjął wieniec z głowy i podał go Druzusowi, a ten wszedł na stół i w obliczu wszystkich uwieńczył Messalę, czyniąc go panem uczty.
— Razem ze mną przyszło kilku przyjaciół wprost z uczty. Aby ta nowa biesiada zaczęła się zgodnie ze starym, świętym obyczajem, należy tu przynieść tego, którego najzupełniej zmógł słodki sok winnej jagody.
Wiele głosów wołało: Oto on, oto on!
Nareszcie dźwignięto z podłogi młodzieńca, tak nadzwyczajnej piękności, że zaiste mógłby przedstawiać samego bożka pijaństwa, tylko — korona spadłaby mu z głowy a ręka nie zdołałaby utrzymać tyrsu.[16]
— Posadźcie go na stół — rzekł przełożony.
Nie mógł siedzieć.
— Pomóż mu, Druzusie.
Druzus wziął nieprzytomnego w swoje ramiona.
Potem zwrócił się Messala do upitego i rzekł wśród ogólnego milczenia: O Bachusie, największy z bogów, sprzyjaj nam dzisiaj; a w moim i moich towarzyszy imieniu złożę ten wieniec na twoim ołtarzu w gaju Dafny.
Pochylił się, włożył znów wieniec na głowę, zdjął kubek, który pokrywał rzucone kości, i rzekł z uśmiechem: Patrz, Druzusie, moim jest denar.
Okrzyki wstrzęsły salą, że posągi Atlasów zadrżały. Orgia się rozpoczęła.
- ↑ Kolosalnością — czyli ogromem.
- ↑ Architektonika klasyczna — sposób budowania, pod względem formy, podług wzorów najdoskonalszych.
- ↑ Milton, sławny poeta angielski.
- ↑ Mika czyli łyszczyk — płyty mineralne, bywają w rozmaitych kolorach, także perłowej konchy.
- ↑ Atlas, bożek skazany za przypuszczenie szturmu do nieba, na dźwiganie na swych barkach sklepienia niebios. Starożytni mniemali, że sklepienie nieba musi spoczywać na jakimś stałym punkcie.
- ↑ Romulus, według podania, założyciel i pierwszy król Rzymu.
- ↑ Westa, bogini ogniska domowego.
- ↑ Semela, matka Bachusa, bożka wina pijaństwa.
- ↑ Pluto, dawca bogactw, bóg państwa podziemnego.
- ↑ Obol, drobna moneta grecka.
- ↑ Kastor i Poluks, synowie (bliźnięta) Zeusa, bożkowie zorzy porannej i wieczornej, opiekunowie żeglarstwa.
- ↑ Febus (jaśniejący), Bóg słońca, przydomek dawany Apolonowi.
- ↑ Centaurus, w powieściach o bogach w starożytności oznacza pół człowieka i pół konia.
- ↑ Ateny, stolica Grecyi.
- ↑ Amfory, naczynia podobne do dzbanów.
- ↑ Tyrs czyli tyrsos, laska, dokoła której wił się powój, później z koroną jabłek piniołowych.