<<< Dane tekstu >>>
Autor Lewis Wallace
Tytuł Ben-Hur
Podtytuł Opowiadanie historyczne z czasów Jezusa Chrystusa
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarki
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Antoni Stefański
Tytuł orygin. Ben Hur, a Tale of the Christ
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXI.

W bliskości namiotów rósł mały gaj palmowy, rzucający cień częścią na wodę, częścią na ziemię. Pośród drzew śpiewał słowik pieśń godową, to też Ben-Hur zatrzymał się i słuchał. Kiedyindziej byłby czarujący śpiew ptaszka spłoszył posępne myśli młodzieńca; dziś opowieść Egipcyanina, choć pełna cudowności, przygniatała go takim ciężarem, że podobny tragarzowi ciężko obładowanemu, nie zdolny był odczuć najpiękniejszej muzyki, aż nie wróciłby mu zwykły spokój.

Noc była cicha, najlżejszy wietrzyk nie marszczył powierzchni wody; a nad głową jego świeciły gwiazdy, każda na swojem miejscu a dokoła było lato — na wodzie, na ziemi, na niebie.

Wyobraźnia Ben-Hura była podnieconą, uczucia jego wzburzone, wola niepewna.
Palmy, niebo, powietrze, zdawały mu się należeć do stref południowych, gdzie Baltazar szukał ukojenia w bólu nad nieszczęściem ludzkości. Jezioro z swą gładką powierzchnią zdawało mu się być Nilem, nad którego brzegiem czcigodny mąż modlił się i ujrzał Ducha w jasności. Po dłuższej dopiero chwili uspokoił się nieco i począł rozmawiać.
Cel życia rozjaśnił się przed nim. W wszelkich dotychczasowych zamiarach była przepaść, której ani ominąć ani zapełnić nie mógł, — a przepaść tak szeroka, że drugi jej brzeg tylko niewyraźnie dostrzegał. Gdy nareszcie zostanie żołnierzem lub nawet wodzem, cóż uczyni? Rozumie się, że powstanie przeciw Rzymowi zawsze mu się uśmiechało, ale przebieg wszelkich powstań jest zawsze jednakowy. Najpierw, aby ludzi do niego zachęcić, potrzeba powodu; po wtóre, trzeba im wykazać praktyczny cel mający być zakończeniem dzieła. To pewna, że walczy wściekle ten, co knuje zemstę; ale jeszcze nie ledwie lepiej ten, komu krzywda dodaje bodźca, bo taki spodziewa się w zwycięstwie znaleźć balsam na swą ranę, nagrodę za waleczność, wdzięczność za trudy, a w razie śmierci — wiekopomne imię w pamięci rodaków.
Zastanowiwszy się nad powodem i celem, wiedział Ben-Hur, że trzeba będzie obejrzeć się za stronnikami i mieć ich w pogotowiu. Naturalnie szukałby ich między rodakami, wszak krzywdy Izraelowi uczynione były krzywdami każdego z synów Abrahamowych a każda z nich mogła się świętą sprawą wydawać i budzić najżywszy zapał i uniesienie.
A więc powód był; a cel — cóżby nim być mogło?
Niezliczone dnie i godziny strawił na obmyślaniu tej części swego zadania, ale zawsze dochodził do tegoż samego nieokreślonego wyniku, obiecującego wolność narodową, ale jakąś mglistą i niewyraźną. Byłażby ta obietnica wystarczającą? Nie mógł się zdobyć na zaprzeczenie zupełne, bo w tej wątpliwości zamrzeć musiałaby jego nadzieja; lękał się powiedzieć: tak, — bo własne doświadczenie mówiło inaczej. Mógłże zaręczyć, że Izrael zdoła zwyciężyć Rzym? Znał potęgę wroga, wiedział, że posiada najpotężniejsze i najrozliczniejsze środki obrony. Związek powszechny ludów jedynie — możeby zdzierżył, ale byłoż to możliwe? Chyba tylko w takim razie, gdyby wśród jednego z ujarzmionych i gnębionych narodów powstał bohater, któryby sławą zwycięstw napełnił całą ziemię. Gdybyż taki znalazł się wśród Izraela, jakążby była chwała Judei! — gdyby nowego Aleksandra mogła pokazać Macedonii! Ale, niestety, wśród rabinów możeby znalazł ten i ów odwagę, ale o karności nie mogło być mowy. I oto przyszły mu na myśl słowa Messali w ogrodzie Heroda: wszystko, co zdobędziecie w sześciu dniach, stracicie w siódmym.
Tym sposobem, ile razy się zbliżył w myślach do tego punktu, cofał się przed przepaścią; a ponieważ często się to zdarzyło, przestał myśleć o całej sprawie i zostawiał jej rozwój przypadkowi. Żali bohater przyjdzie i wstąpi za jego życia, Bóg jeden to wie. Łatwo pojąć, jakie na taki umysł wywrzeć musiało wrażenie opowiadanie Malucha. Słuchał go z dziwnem zadowoleniem i uczuciem, zaczął myśleć, że bohater już jest. I koniec trwogi, bo oto ten wódz — to syn z wielkiego pokolenia Lwa, to Król żydowski! A poza nim świat cały z bronią.
Ponieważ jest królem, będzie więc i królestwo! Będzie wojownikiem sławnym jako Dawid; rządy jego będą mądre i wspaniałe jako Salomonowe; królestwo będzie potęgą, przed którą Rzym rozpadnie się na kawałki. Aby to się stało, musi być wojna straszna, okropność spustoszenia i śmierci — dalej dnie spokojnie i panowanie Judy na wieki.
Serce Ben-Hura biło szybko, bo oto ujrzał na chwilę Jerozolimę stolicą świata, a Sion miejscem dla tronu powszechnego władzcy.
Uniesionemu przyszłą wielkością swej ojczyzny Ben-Hurowi wydało się nadzwyczajnem szczęściem, gdy się dowiedział, że w namiocie, do którego dążył, jest człowiek, co widział tego króla. I nic dziwnego, od niego miał się dowiedzieć wszelkich szczegółów, a mianowicie o czasie, w którym przyjście króla nastąpi.
Gdyby to miało się stać wkrótce, pocóżby szedł do Maksencyusza? Raczej trzeba mu się zająć organizacyą i uzbrojeniem pokoleń, aby Izrael był w pogotowiu na ową oczekiwaną chwilę.
Młodzieniec dowiedział się, jako wiemy, historyi tej od Baltazara; lecz czy odczuwał zadowolenie?
Grubszy jeszcze cień, niż ten, który rzucały palmy, zaległ jego duszę, cień wielkiej niepewności, tyczący się raczej królestwa niż króla.
— Jakież będzie to królestwo? — pytał Ben-Hur sam siebie.
Takie to powstawały pytania, które dotyczyły posłannictwa „Dziecięcia“ a nikt nie umiał na nie odpowiedzieć. Dla wielu były one nierozstrzygnięte za dni Jego, i dziś jeszcze są przedmiotem sporów, zagadką dla tych, którzy nie rozumieją lub nie chcą zrozumieć, że w śmiertelnem ciele mieszka nieśmiertelna dusza.
— Jakie będzie to królestwo? — pytał.
Nam, czytelniku, „Dziecię“ dało już odpowiedź. Ben-Hur znał tylko słowa Baltazara: „Na ziemi, ale nie z ziemi; nie dla ciała, ale dla duszy — a mimo to królestwo niespożytej chwały.“
Cóż dziwnego, że dla młodzieńca były słowa te ciemną zagadką.
— W sprawie tej nic nie zdoła ręka ludzka! — zawołał w rozpaczy — ani król takiego królestwa potrzebuje ludzi, ani pracowników, ani doradzców, ani żołnierzy. Świat teraźniejszy musi zginąć, aby powstać na nowo, do tych nowych rządów muszą się stworzyć nowe zasady — zasady nie potrzebujące zbrojnych rąk... a cóż może zastąpić tę siłę?
Pamiętaj o tem, czytelniku, że to, co dzisiaj uznajemy za rządzącą światem zasadę, on nawet tego nie przeczuwał: nie znał ani on, ani świat ówczesny potęgi chrześciańskiej miłości, tembardziej, że nikt jeszcze nie ogłosił światu, że miłość więcej zdziałać może dla pokoju i porządku państwa, niż przemoc.
Gdy tak marzył, uczuł rękę na swojem ramieniu. — Chcę ci coś powiedzieć, synu Aryusza — rzekł Ilderim, stanąwszy obok niego — ale tylko słowo, bo muszę wrócić, a noc już późna.
— Witam cię, Szeiku.
— Wierz wszystkiemu, co słyszałeś — mówił Ilderim jednym tchem — wszystkiemu prócz tego, co się odnosi do królestwa, które Dziecię, gdy przyjdzie ugruntuje... Co się tego tyczy, wstrzymaj się z sądem, póki nie usłyszysz Simonidesa, kupca — męża szanowanego w Antyochii, z którym cię zapoznam. Egipcyanin opowiedział ci swe marzenia, które są za wzniosłe dla ziemi. Simonides jest mądrzejszym i roztropniejszym. On ci przytoczy przepowiednie proroków, wskaże księgi i strony, i to tak dokładnie, że nie zdołasz zaprzeczyć, iż Dziecię będzie rzeczywiście Królem żydowskim. Wierzaj, na wspaniałość Boga, że będzie królem podobnie jak Herod, tylko lepszym i wspanialszym. Wtedy to zakosztujemy słodyczy zemsty, a teraz — pokój tobie!
— Chwilkę jeszcze, Szeiku!
Nie wiedzieć, czy Ilderim słyszał, czy nie, ale nie wstrzymał się.
— I znów Simonides — rzekł Ben-Hur z goryczą — zawsze Simonides... Simonides tu, Simonides tam; to ten, to ów go nazywa. Czyliż jestem w mocy sługi mego ojca! A przynajmniej, zdaje się, umie trzymać to co moje, bo jest chyba bogatszym, jeśli nie mądrzejszym od Egipcyanina. Na skrzynię przymierza! nie przystoi chyba szukać wiary u niewiernego! Ja też nie myślę iść do niego. Ale oto słyszę śpiew! Głos to kobiety, czy anioła! Przybliża się tudotąd.

Po spokojnej powierzchni jeziora płynęła ku namiotom łódź, a w niej siedziała śpiewaczka. Głos melodyjny, jak ton fletu, płynął po falach i coraz się zbliżał i stawał się donośniejszym. Wkrótce słychać już było miarowe uderzanie wioseł, wnet dały się odróżnić i zrozumieć wyrazy w języku greckim, jedynym dość wykształconym z owoczesnych, by zdołał wyrazić namiętne uczucia i prośby.
Przy ostatnich dźwiękach pieśni minęła śpiewaczka gaj palmowy, rzucając jakby z niechcenia wyraz: bądź zdrów! Słówko to, drżące boleścią i słodyczą rozstania, dobiegło uszu Ben-Hura; a gdy łódka przepłynęła przed oczami jego, wyrwało się z jego piersi głębokie westchnienie.
— Poznaję ją po pieśni — rzekł sam do siebie — to Baltazarowa córa. Jakże piękna jej pieśń, a jakże piękna ona sama!
— Jaka ona piękna! — powtórzył w duszy, a serce przyspieszonem zabiło tętnem.
W tej samej chwili, niby z wód jeziora, wyłoniła się inna postać, młodsza, a równie piękna — niby dziecię jeszcze, ale tem milsze, choć mniej namiętne.
— Estera — pomyślał radośnie — oto gwiazda, której pragnąłem.
Zwrócił się i zwolna szedł ku namiotom.
Życie jego było pasmem cierpień i uczuć zemsty, nie było w niem miejsca na miłość.
A jednak obie postacie przychodziły mu na pamięć.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lewis Wallace i tłumacza: Antoni Stefański.