<<< Dane tekstu >>>
Autor Leonid Andriejew
Tytuł Ben Towit
Pochodzenie Pamiętnik Adama w raju
Wydawca L. Wolnicki
Data wyd. 1925
Druk L. Wolnicki
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. M.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LEONIDAS ANDREJEW
Ben Towit


Tego strasznego dnia, kiedy spełnioną została największa zbrodnia świata, i na Golgocie, między łotry, Jezus Chrystus został ukrzyżowany — tego dnia właśnie, od najwcześniejszego świtu, nieznośnie rozbolał ząb Ben Towita, kupca jerozolimskiego. Zaczęło się to jeszcze dzień przedtem, pod wieczór: ból począł łamać szczękę prawą, zaś jeden ząb, ostatni przed zębem mądrości, jakgdyby wzniósł się nieco do góry, a gdy do niego dotykał się język — sprawiał silnie uczucie bólu. Po jedzeniu ból zazwyczaj prawie zupełnie ustawał, i Ben Towit zupełnie zapominał o nim i uspokajał się, tymbardziej, że tego dnia zamienił bardzo korzystnie swego starego osła na młodego i mocnego, wobec czego był bardzo wesół i nie przywiązywał znaczenia do przeczuć złowrogich.
Spał Ben Towit dobrze, mocno, ale przed samym świtem poczęło go coś niepokoić: zdawało mu się, że ktoś go wzywa w jakiejś ważnej sprawie, a gdy Ben Towit obudził się zagniewany — bolały go zęby, bolały strasznie, okrutnie, nienawistnie — całą pełnią ostrego, świdrującego bólu... I już nie można było zrozumieć, co boli: czy boli ząb wczorajszy, czy też dołączyły się do niego inne zęby? Całe usta, cała głowa pełne były okrutnego uczucia bólu, jakgdyby kto zmusił Ben Towita do żucia tysiąca rozpalonych do czerwoności ostrych gwoździ.
Nabrał do ust wody z glinianego dzbanuszka i ból na chwilę ustał; zęby drgnęły i, rzekłbyś, zakołysały się jak fale, a uczucie to było już prawie przyjemne w porównaniu z poprzedniem... Ben Towit znowu położył się, przypomniawszy sobie nowego osiołka i pomyślał, jak też byłby szczęśliwy, gdyby nie te zęby — poczem pragnął usnąć. Ale woda była ciepła — po pięciu minutach ból znowu powrócił — jeszcze okrutniejszy, niż przedtem, a Ben Towit aż usiadł na łóżku, chwiejąc się, jak wahadło. Cała twarz pokryła mu się zmarszczkami, i wyciągnęła ku długiemu nosowi, na nosie zaś bladym z bólu i osłabienia — zakrzepła kropla chłodnego potu. Tak chwiejąc się i jęcząc boleśnie, powitał pierwsze promienie tego słońca, któremu sądzonem było widzieć Golgotę z trzema krzyżami, i zagasnąć w przerażeniu i grozie.
Ben Towit był to dobry i łagodny człowiek, nie znoszący niesprawiedliwości, ale kiedy obudziła się żona, to ledwie rozchylając usta, nagadał jej wiele rzeczy przykrych, skarżąc się, że pozostawia go samego, jak szakala, aby wył i wił się w męczarni... Żona cierpliwie zniosła te niezasłużone uwagi, gdyż wiedziała, że mówi on je nie ze złego serca, poczem przyniosła mu wiele skutecznych lekarstw: mysiego pomiotu oczyszczonego, który należy przykładać do szczęki, ostrej nalewki skorpionowej, i prawdziwy kawałek kamienia z rozbitej tablicy Mojżeszowej dziesięciorga przykazań. Mysi pomiot pomógł nieco, owszem zrobiło mu się lepiej, ale nie na długo, również lepiej zrobiło się od nalewki na skorpionie i kamyczka, cóż kiedy zawsze po krótkotrwałej przerwie ból wracał z nową siłą. Podczas krótkiej chwili odpoczynku Ben Towit pocieszał się myślą o osiołku; marzył o nim, a kiedy robiło mu się gorzej, jęczał, złościł się na żonę, grożąc że pogruchocze sobie głowę o mur, jeśli ból nie ustanie. I wciąż chodził z kąta w kąt po płaskim dachu swego domu, żenując się podchodzić blisko do krawędzi, ponieważ całą głowę miał obwiązaną chustą, jak jaka kobieta... Kilkakrotnie przybiegały doń dzieci, opowiadając mu coś prędkimi, zdyszanymi głosami o Jezusie z Nazaretu. Ben Towit zatrzymywał się wtedy, przez chwilę słuchał ich, zmarszczywszy twarz, ale potem tupał gniewnie nogą i przepędzał je: był — jako się rzekło — człowiekiem dobrym, łagodnym, lubiącym dzieci, ale teraz złościł się, że zawracają mu głowę jakiemiś głupstwami...
Było mu również nieprzyjemnem i to, że na ulicy i na sąsiednich dachach zebrało się mnóstwo ludzi, którzy nic nie robią, tylko gapią się na Ben Towita, obwiązanego chustkami, jak jaka kobieta. I już, już zamierzał zejść na dół, gdy naraz żona rzekła:
— Spójrz! oto prowadzą zbójców. Może cię to rozerwie...
— Daj mi spokój, moja droga. Czyż nie widzisz, jak cierpię? — ze złością odparł Ben Towit. Ale w słowach żony brzmiała jakby obietnica, że zęby mogą przestać boleć, to też, chcąc nie chcąc, Ben Towit zbliżył się do ogrodzenia. Przechyliwszy głowę na bok, przymknął jedno oko, a podpierając szczękę dłonią, zrobił płaczliwą twarz i spojrzał na dół:
Po wązkiej ścieżce, wijącej się pod górę, sunął bezładnie olbrzymi tłum, w kłębach pyłu, z niemilknącym krzykiem na ustach. W środku tłumu, uginając się pod ciężarem krzyżów, szli naprzód skazańcy, a nad nimi, niby czarne węże, świstały baty żołdaków rzymskich. Jeden ze skazańców — ten, który miał długie jasne włosy i był w rozdartym i krwią zbryzganym chitonie, — potknął się o ciśnięty mu pod nogi głaz i upadł. Wtedy krzyki wzrosły i tłum, podobny do wielobarwnej fali morskiej, zwarł się za skazańcem. Ben Towit drgnął niespodzianie z bólu; — bo zdało mu się, że jakgdyby mu kto naraz włożył do zęba rozpaloną do czerwoności igłę, zakręcił nią i wyciągnął... Jęknął: u-u-u, poczem odszedł od ogrodzenia zły i obojętny na wszystko.
— Jak oni drą się! — rzekł zazdrośnie, pokazując gestem żonie usta szeroko otwarte z mocnemi, niebolącemi zębami, i dając do zrozumienia, jakby to on krzyczał, gdyby był zdrów. I skutkiem tego demonstrowania krzyku tłumu, ból zwiększył się, tak że Ben Towit począł trząść i rzucać głową obwiązaną białą chustą i ryczeć, jak wół: mu-u-u...
— Powiadają, że on uzdrawiał ślepych, — rzekła żona, nie odchodząc od ogrodzenia, poczem rzuciła kamyczek w to miejsce, gdzie powoli posuwał się smagany biczami Jezus z Nazaretu.
— Ależ, ma się rozumieć... Niech-no by on uzdrowił mój ból zębów! — ironicznie odparł Ben Towit i, rozdrażniony tem, dodał z goryczą: — jak oni krzyczą! Zupełnie jak bydło! Kijami by ich rozpędzić wszystkich! Sprowadź mnie na dół, Saro!
Żona, jak się pokazało, miała słuszność: widowisko trochę rozerwało Ben Towita, być może pomógł mu w końcu mysi pomiot, dość, że usnął. A kiedy zbudził się, ból prawie zupełnie ustał, tylko na prawej szczęce wytworzyło się nieznaczne obrzmienie, tak nieznaczne, że je ledwie można było zauważyć. Sara mówiła, że wcale go nie widać, ale Ben Towit uśmiechał się niedowierzająco: wiedział jak dobrą ma żonę i jak ona lubi powiedzieć mu coś przyjemnego, choćby kosztem prawdy! Przeszedł sąsiad, garbarz Samuel, więc też Ben Towit poprowadził go obejrzeć nowego osiołka i z dumą wysłuchał jego gorących pochwał dla osiołka i siebie.
Potem, na prośbę ciekawej Sary, we troje udali się na Golgotę, aby popatrzeć na ukrzyżowanych. Po drodze Ben Towit opowiedział Samuelowi od samego początku, jak wczoraj poczuł łamanie w prawej szczęce, i jak następnie w nocy obudził się skutkiem strasznego bólu. Mówiąc to, zrobił bardzo nieszczęśliwy, cierpiący wyraz twarzy, zamknął oczy, potrząsał głową i jęczał, — a siwobrody Samuel ze współczuciem kiwał głową i mówił:
— Oj — oj! Jakiż to ból! Jaki ból!
Ben Towitowi spodobało się to współczucie, to też powtórzył swoją opowieść, a następnie znów wrócił do tego dawnego, dalekiego czasu, gdy zaczął mu się psuć dopiero pierwszy ząb — o, ten u dołu, po lewej stronie. Tak, wśród ożywionej rozmowy, przyszli na Golgotę. Słońce, skazane na przyświecanie światu tego strasznego dnia, zapadło już za wzgórza dalekie, tylko na zachodzie pałała, niby krwawy ślad, wąska smuga purpury. Na jej tle niewyraźnie zarysowywały się trzy krzyże, a u podnóża jednego, środkowego, dostrzedz można było białe klęczące postacie...
Tłum rozszedł się już dawno; zrobiło się chłodno, przeto rzuciwszy okiem przelotnie na ukrzyżowanych, Ben Towit wziął Samuela pod rękę i lekko zawrócił ku domowi. Poczuł się szczególnie wymownym, więc też zapragnął jeszcze raz opowiedzieć o bólu zęba. Szli tak oto, i Ben Towit przy pełnych współczucia potakiwaniach i okrzykach Samuelowych robił bolesną twarz, rzucał głową i jęczał sztucznie, — a z głębokich wąwozów, z dalekich, spiekłych równin podnosiła się czarna noc. Rzekłbyś, pragnęła ukryć przed wzrokiem nieba niesłychaną zbrodnię tej ziemi...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Leonid Andriejew i tłumacza: anonimowy.