Beniowski (Sieroszewski, 1935)/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Beniowski |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzień był słoneczny ale mroźny. Śnieg we« solo skrzypiał pod nogami przechodniów. Koronki srebrnego szronu ubrały gałęzie drzew i przęsła płotów. Ich kryształowe wykwity jak lekkie puchy, zawisły na ośnieżonych okapach domów, czepiały się obmarzłych ścian, bieliły czarne od starości bierwiona fortecznej palisady, chwiały z migotliwemi blaskami swoje festony pod stropem warownej bramy, gdzie biały od sadzieliny własnego potu i oddechu kozak, zaszyty od stóp do głowy w futra, chodził niecierpliwie, błyskając lufą muszkietu.
Mimo niego raz wraz przejeżdżały sanie, wioząc do kancelarji miejscowych dygnitarzy. Naczelnik zwoływał wielką radę. Już był przyjechał sekretarz Nowosiłow i setnik Czernych, porucznik Norin, pisarz Sudejkin, oficerowie Kumin i Popow, oraz kapitan okrętu Czurin.
Czekano tylko na protojereja Łożkowa. Podczas gdy drobiazg wojskowy i pomniejsi urzędnicy, zebrani w pierwszej izbie, cicho gwarzyli między sobą, w pokoju głównym rozparty na krześle Niłow słuchał w zamyśleniu zawiłego dowodzenia Czernycha.
— Skutkom bywa rzecz pożyteczna, aby rozważyć wszystko od źródła, od samego korzenia... A więc po pierwsze, skoro nie chcą płacić, więc trzeba ich zwojować...
— Właśnie w tem sęk!... — przerwał niecierpliwie Niłow. — Wojować?... Wojnie nieprzychylny jest Petersburg... Wciąż odbieram stamtąd ukazy, aby inorodców szczędzić, jako z nich a nie z kogo innego jest wielki dla skarbu dochód... Że wyniszczać, wypleniać ich żadną miarą nie należy, przeciwnie oszczędzać i rozmnażać!... Każą więc brać zakładniki i działać łagodnością, a my cóż uczyniliśmy: zakładniki puściliśmy i wzamian nic... Nie pochwalą nas za to, och, nie!...
— Zbyt dowierzyła Wasza Wysoka Szlachetność słowom tego obieżyświata. Dawno już miałem na niego oko!... Sztuka cudzoziemska!... — rzucił Nowosiłow, poprawiając oburącz obwisły żołądek.
— Gdyby był żył, rzecz wyglądałaby może wcale inaczej... Zdolny był! — bronił się naczelnik. — Szkoda go, wiele przez tę jego śmierć pokręciło się spraw... Czy aby tylko pewna, że zginął?...
— Najlepszy na to dowód, że, dotychczas nasz wysłaniec nie wrócił!... Gdyby żył, z radosną nowiną jużby przygnał!...
— Mapy i papiery pozabierał, sprawozdanie miał pisać... Gdzie to teraz jest?... Jak to znaleźć i wydostać!...
— Dawno już mówię, że należy wysłać ludzi, rzeczy Beniowskiego opieczętować i straż przy nich postawić... Skoro umarł, majątek jego idzie na skarb.
— Jaki majątek? Co on może mieć?... Zresztą mieszka z tym Chruszczowym... Ten powie, że to jego...
— Zabrać wszystko, nie pytając Chruszczowa... Czyż Chruszczów nie jest takim samym bezprawnym rabem, jak i tamten? A co do majątku, to niech Wasza Wysoka Szlachetność nie myśli... I ze sobą on trochę przywiózł i wygrał niemało ostatniemi czasy; od kupców uzbierało się pewnie futer i pieniędzy, koło pięciu tysięcy...
— Co mówisz, Sergjuszu Mikołajewiczu?... Skądże tyle? — zdziwił się Niłow.
— Właściwie to nie jego a nasze... — wstawił żałośnie Czernych. — Chciałem właśnie prosić Waszą Wysoką Szlachetność, aby raczył cały ten jego majątek nam przyznać, albowiem od nas pochodzi...
Tu obszernie i mętnie jął opowiadać, jak to Beniowski „wciągnął go wraz z sekretarzem do spółki dla gry w szachy“, jak ich namówił do zawarcia pisemnej umowy z kupcami Kazarinowym, Czułosznikowym, Proskuriakowym i innymi na pięćdziesiąt partyj, „każda po trzysta rubli gotówką, prócz futer, których mieli brać do woli“...
— Z nich wygrał zaledwie dziesięć, trzy przegrał, zostało trzydzieści siedem... I co będzie teraz z nami, nie wiemy, gdyż oni mają po swej stronie najlepszego gracza w Kamczatce, a może i w całej Syberji, Koleskowa z Wierchniego Ostrogu. Ma niedługo przyjechać. W umowie zaś powiedziano, że w razie odmowy grania, strona płaci pieniądze jak za przegraną...
— Jedyna nadzieja nasza w Waszej Wysokiej Szlachetności, że nie odmówisz nam obrony i sprawiedliwym swym sądem rozwiążesz tak krzyczącą umowę wobec śmierci głównego winowajcy! — wstawił pokornie sekretarz.
Niłow nachmurzył się, zmarszczył krzaczaste brwi i milczał.
— Nic nie wiedziałem! Nikt mi nic nie powiedział!... Dzieją się w powierzonym mi kraju takie rzeczy, tysiące rubli przechodzą z rąk do rąk, a ja nic nie wiem... I kto to robi: moi właśni urzędnicy! — zagadał wreszcie.
Czerwone żyły nabrzmiały mu na skroniach, a dłoń zaczęła gniewnie stukać po kolanie.
— Wielka jest wina nasza! I obiecujemy na przyszłość nic już bez wiedzy Waszej Wysokiej Szlachetności nie przedsiębrać!... Tymczasem jednak prosimy o łaskę i ratunek... Te pieniądze i futra, wygrane przez Beniowskiego, właściwie są nasze, nie do skarbu więc powinny być zabrane, jeno oddane nam, prawym ich właścicielom... Wszystko co ponadto u tego człowieka się znajdzie, również do Waszej Wysokiej Szlachetności sprawiedliwie należeć powinno, jako jego wspaniałomyślnego dobroczyńcy... — dowodził setnik, któremu strach wrócił niespodzianie jasność wysłowienia.
Podtrzymał go sekretarz i naczelnik, po krótkiem wahaniu się, wysłał z miejsca pięćdziesiętnika z dwoma kozakami, aby Chruszczowa z mieszkania wraz z domowniki wyrzucił, wszelkie wejścia opieczętował i straż przy nich postawił do dalszego rozporządzenia.
Zaledwie odjechali wysłańcy, zjawił się nareszcie oczekiwany pop Łożkow, wychudły i wyżółkły, z długą siwą brodą. Obecni, nie wyłączając Niłowa, podchodzili doń kolejno po błogosławieństwo, a duchowny kreślił nad schylonemi ich głowami znak krzyża i mówił zdyszanym głosem:
— Darujcie opóźnienie, zacni wielmoże, ale zwlec się musiałem z łoża... Trzyma mię niemoc, zimnica obrzydła już który miesiąc... Obiecał mi pomoc Beniowski, nawar miał z kory jakowejś zgotować, ale umarł, pożarty przez dziką bestję... Niema więc ratunku, jedyna w Bogu nadzieja... On pierwsza i najgłówniejsza nasza ucieczka!... O cóż chodzi, zacni panowie?...
Kazał Niłow wejść wszystkim urzędnikom, wojskowym i kupiectwu do głównej komnaty, gdzie posadził za stołem protojereja, sam siadł z jego prawej strony, a z lewej umieścił sekretarza Nowosiłowa.
— Wezwałem was, aby się wspólnie naradzić, jako przedstawić najlepiej to nieszczęście, że, słuchając nierozważnej rady lekkomyślnego człowieka, zaufaliśmy mu i puścili na wolność rządowe zakładniki ankalskie... Wszyscyśmy porówno winni tego uszczerbku interesu skarbowego, jako teraz Ankalowie cale jasaku płacić nie zechcą, a skarb każe niedobór pokryć z kieszeni mieszkańców, za przykładem lat dawnych, uważając wspólną wszystkich porękę za najlepszą swych praw rękojmię... — zaczął naczelnik głuchym głosem.
Wtem nazewnątrz rozległy się hałasy, tupot nóg, rozmowa, drzwi od sieni otwarły się gwałtownie i wpadł zaśnieżony kozak.
— Jadą, Wasza Wysoka Szlachetność, jadą!...
— Kto jedzie?... Co znowu i skąd!?...
— Kapitan Sybajew jedzie, prowadzi moc renów ankalskich i kamczadalskich zakładników, sanie ładowne...
Zerwali się i ruszyli wszyscy na ganek i dalej ku bramie fortecznej, gdzie zbiegała się już zewsząd straż i służba forteczna. Nawet chory protojerej podążył za nimi z srebrnym krzyżem napierśnym w ręku, podtrzymywany z jednej strony przez diaczka a z drugiej przez dorosłego syna.
Ulicą, w kłębach złotej mgły, przesianej słońca posnową, szła, miarowo stąpając, w szyku wojskowym kolumna ludzi z muszkietami, błyskającemi równo na ramionach, jak sztaby lodu; za nimi ciągnęły sznurem ładowne sanie, zaprzęgnięte w kudłate psy; przy każdym zaprzęgu, trzymając się za „poklaski“, szli psiarczykowie z okutemi „osztołami“ w ręku, pilnie zważając na zgorączkowane bliskością domów zwierzęta...
Dalej, gdzie para oddechów bila wyżej i gęściej, wśród lasu rogów reniferowych migotały górą groty dzid i wypływały to tu, to tam głowy i barki ludzi w ciemnych szłykach futrzatych, w pstrej wzorzystej odzieży ze zwojami rzemiennych powodów i arkanów w dłoniach. Pochód zamykał znowu oddział muiszkietników.
Stronami biegła gawiedź miejska, pchając się i pokrzykując.
Dopóki byli daleko i trudno było w oparach pod słońce rozeznać twarze, panowie starszyzna patrzyli na nich z pewnym niepokojem, a porucznik Norin kazał stanąć odźwiernym u łańcuchów zwodzonego mostu, straży zaś obejrzeć skałki u muszkietów; skoro jednak zaszli w błękitny cień palisady, zbliżyli się i opadł opar oddechów, niepokój zamienił się w zdziwienie:
— Beniowski!... Skądże on?... Oczom nie wierzę?... Czy może się mylę?... — zawołał wreszcie Niłow.
— Doprawdy on!... On!... Nałgali!... — krzyknął radośnie setnik Czernych.
— On, on!... — powtórzyli inni.
Beniowski szedł spokojnie na przedzie muszkietników bez muszkietu, z ręką na temblaku, grubo owiniętą szmatami.
Przed bramą rzucił rozkaz, orszak wstrzymał, rozwinął front wzdłuż drogi, puścił przodem sanie z bagażami, a gdy przeszli wojownicy inorodni z renami, złączył się z tylną strażą i łańcuch żołnierzy półkolem zręcznie poza idącymi zatoczył. Dziwowali się wszyscy sprawności tych ruchów, ale bardziej jeszcze podziwiali tęgich, wspartych na ratyszczach ankalskich wojów. Aż wystąpił z nich jeden, ostawiwszy broń na miejscu, a dwaj inni, również bezbronni, towarzyszyli mu, podtrzymując go dostojnie za łokcie i podkolanka. Szli tak długo, wolno, wśród szpaleru ciekawych, aż znaleźli się przed obliczem naczelnika; wtedy padli na kolana, jak przed zwycięzcą i, dotknąwszy dłońmi czoła i oczu, oparli palce na śniegach tuż przed stopami Niłowa.
— Czegóż chcą?... — spytał ten przez tłumacza.
— Gniewna, nierozumna myśl żyła wśród nas, jeżyły się ostrza żelazne w rękach, zapamiętałość gnieździła się w sercach... Ginęli mężowie wasi i nasi, płakały niewiasty, głodem przymierały dzieci... Krew gniewu i zemsty ćmiła spójrzenie oczu... Tak szło i zdawało się, że iść będzie do końca istnienia ziemi... Zło zaludniło pole pomiędzy nami i wami, zamieszkała je śmierć... Język milczał, pełen przekleństwa i żółci... Duch, co żył na Górze Ognistej, i ten, co mieszkał we wzdętej fali Wielkiej Wody, i tamten Kosmaty, co przebiegał lasy, zrozumieli, że nastał czas, aby zgładzić dzieci Boga Białego, dla których Słońce wschodzi za Górą Wschodnią, a zachodzi za Górą Zachodnią... Poszczuli swych krwawych wysłańców na lud bezbronny, na śpiących w namiotach, na spokojnie zarzucających sieci, na dobywających futra lisie i sobole w rzadkawych zaroślach i czarnych ostępach, na nocujących ufnie u ognisk i na przechodzących łęgi poliste... I już zginąć miał lud Ankali i plemię Orun, aliści zmiłowało się serce Twoje i posłałeś broń ognistą i mądrego białego człowieka, co ją umiał nabić i skierować... Poznaliśmy dobroć Twoją i rozum Twój i pragniemy zachować serce Twoje... Oto my, których oszczepy nie pochylały się nigdy nadaremno, składamy je u nóg Twych i prosimy o przyjaźń, obiecując przyjaźń, ofiarujemy serce i prosimy o serce, niesiemy ubogie podarki i obietnicę płacić dobrowolnie doroczną daninę, jako i inne ludy podwładne Twej opiece i ramieniowi...
Tu wstali wojownicy i skinęli na sługi u sani, a ci, chwyciwszy narącza futer, nieśli je ku nim. Brali zatem po sztuce, po dwie skórki kastorowe brunatne, siwo mieniące się, brali skórki lisie czarno-bure, srebrzyste i niebieskie, jako słoneczny cień leśny, i lisie czerwone jak ogień a z wierzchu złote, i ciskali kolejno pod nogi naczelnikowi; ciskali takoż skórki kunie czarne jak noc, oraz dropiate skórki torbachanie czarne z żółtym nalotem, i długowłose, ogniste rysie futra i białe jak mleko, piesakowe... Nareszcie z wierzchu na mieniące się w słońcu barwami kupy bezcenne rzucili trzykroć razy po trzy „soroki“ niezrównanych kamczackich soboli...
Szmer przeszedł po tłumach.
— To jest danina nasza pierwsza. Takąż kłaść będziemy rok rocznie z wolnej woli naszej z polowań naszych w górach Gamalskich, aż po szczyty Changaru!
— Poczekajcie! — przerwał tłumaczowi sekretarz. — W górach Changaru widzi mi się, że już inne panują plemiona... Zdaje się, że Choa-Szen i Sumka!...
— Góry te zdawna były nasze... Choa i Sumka zajęli je bezprawnie, ale umkną stamtąd na wasz rozkaz, jako umknęły lodowe niedźwiedzie!...
— Aha! — mruknął sekretarz. — Cóżto? Czy już wam tak Beniowski obiecał?... Zawcześnie, oj zawcześnie pozwala sobie...
— Powiedz im, że przyjmuję i dziękuję za tę pierwszą daninę... że obiecuję im łaskę wszelką i opiekę w imieniu Pani Naszej Najmiłościwszej Imperatorowej Wszech Rosji. Zostaną poddanymi Jej i wtedy dopiero zrozumieją i ocenią, ile to szczęścia... — zaczął wezbranym od radości głosem Niłow.
Długo mówił, ale znużony tłumacz krótko tłumaczył.
Skończyło się zaproszeniem wodzów na ucztę. Nazajutrz miała być spisana i zaprzysiężona obustronnie szczegółowa umowa. Tymczasem pozwolono przybyłym założyć pod miastem obozowisko, a kupców dopuszczono do handlu z nimi. Ze swej strony krajowcy ofiarowali miastu 100 renów, jako gościńca.
Radość była niezmierna i powszechna. Odbiła się ona żywem echem aż w dziewiczej izdebce Nastazji. Przyniósł ją Grześ, który opowiedział wszystko ze szczegółami i chorej siostrze, i zafrasowanej matce, i zachmurzonej Mironownie.
— Okazało się, że zwierz go nie pożarł, tylko mu rękę przetrącił i krzynę bok podrapał... Zabił bestję Panow oszczepem w sam czas... Jest taki wygnaniec, były kapitan, powiadają... Sybajew, ten, prawda, mocno raniony w głowę, ale powiadają, żyć będzie... Beniowski rychło się ocucił... Dowództwo po Sybajewie objął, krajowców zebrał, gadał z nimi, gadał, aż ich tu przyprowadził. Dlatego nie wracał i nie dawał znać... Nie miał czasu i ludzi trzymał wpogotowiu... Wszyscy go wychwalają!
— Zapewne, że rzecz może i dobra, ale to jego, raba, powinność! — rzuciła zgryźliwie Mironowna.
— Mamusiu, mamusiu, czy ja go aby zobaczę zaraz, niedługo?... — szeptała z gorejącemi oczyma Nastka.
Blade dotychczas usta nabiegły jej znowu purpurą, na jagodach zakwitły róże.
— Zobaczymy, zobaczymy!... — odpowiedziała wymijająco matka. — Być może, że czasu nie będzie miał... teraz... na wasze uczenie! Nastąpiły takie ważne sprawy rządowe, że ojciec będzie go pewnie wciąż potrzebował...