Beniowski (Sieroszewski, 1935)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Beniowski | |
Podtytuł | Powieść | |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe | |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ | |
Data wyd. | 1935 | |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ZBIOROWE
Wszystkie prawa autorskie zastrzeżone.
Copyright by Wacław Sieroszewski (Sirko)
ninteen hundred thirty five.
Zimne morze północne pod uderzeniami śnieżnej wichury ryczało, jak stado smoków. Prężyło ku niebu potworne przeguby siwozielonych, żylastych wełn i, dokładając popędliwie falę do fali, biegło ku ubielonym brzegom.
Z piorunowym łoskotem, z sykiem, z pryskiem, z pojękiem ciskało opienione paszczęki bałwanów daleko na miękkie spychy piachów, na chyle cyplów, na twarde, dziobate czoła skał, strzegących ziemi. Poczem cofało się z groźnym mamrotem, unosząc spodem swych skręconych burzowin prochy i głazy lądu w dalekie rodzime leje oceanu.
A na ich miejsce wstawały z odmętów nowe wzdęte otchłanie, i ryczały, i tłukły, i rwały pobrzeże.
Znikły bez śladu w tej nawalnej rozrusze krągłe, miluchne wysepki, obłe osuchy, miałko marszczone dosypiska i ławice, płytkie rewy przejrzyste — ulubione przytuliska wszelakiej morszczyzny, ziemnowodna koronka, utkana w ciche dni łagodną gładą morską na przymierze między tonią oceanu a lądem.
Znikło wszystko.
Został jeno na linji bojowej zawsze ten sam, nagi, spracowany strąd, wyniosły, długi, śniegiem omglony oraz skaczący nań z dołu z niemilknącym hukiem wał zielonawych bałwanów.
Brzeg pocięty, poszarpany szparami, spękany w wądoły, w które z bulkotem i wyciem wlewały się wirzyska. Ruina ziemi, same piargi i opoki bez krzewinki, bez trawki, bez żadnego umocnienia. Smutny wał obronny, wał samotny wiecznej walki bez wytchnienia i poparcia...
Górą nad nim niewstrzymanie sunęła przez powietrzne przestworza szalejąca śnieżyca, obojętna na wszystko, bezwzględna, potężnym ruchem dążąca wciąż naprzód, niby biały anioł śmierci, zapatrzony w jemu tylko wiadomy cel...
Jej pióra omiatały z tym samym spokojem i mocą piany fal, i łęgi dolin, i wiszary górskich łańcuchów, i szczeciny zatraconych w śniegach lasów, i przyziemne budowle miasteczka, schowanego w głębokiem ujściu rzeki.
Ta ludzka siedziba zataiła głęboko swe życie w zawianych do szczytu domostwach; na pustych ulicach jeno wiatr gwizdał w szczytach dachów i węgłach zrębów, wzdymając z dołu mroźną kurzawę i mieszając ją z wirami lecących z nieba płatków śniegu.
Mimo to, wśród ogólnego bezludzia w nakrytej czworokątną basztą bramie drewnianej twierdzy ukazały się trzy w futra otulone postacie.
Przodem szedł rosły, barczysty mężczyzna, wydający się olbrzymem, w nastroszonej bobrowej szubie; ciemną, sępią twarz okalał mu, jak przyłbica, drogi kołpak z łap czarnoburych lisów.
Stąpał miarowo z podniesioną głową i patrzał dumnie na bicze śniegowe, siekące powietrze. Za nim o pół kroku podążał w skromnej delji reniferowej, również wdzianej włosem nawierzch, mniej wspaniały dorodnością i zachowaniem się osobnik. Na jego futrzanej bermycy błyskał galon wojskowy; naostatku za nimi wlókł się prosty kozak w futrzanych butach i w kamczadalskiej do kolan „kuchlance“.
— Słyszycie, Iwanie Piotrowiczu, jak to wyje! — rzekł wojskowy, wskazując ręką w stronę ciemniejącego opodal budynku.
Wspaniały Iwan Piotrowicz zatrzymał się i posłuchał; lecz świst zamieci, plusk rzeki i ryk dalekiego morza głuszyły wszystkie inne dźwięki.
— Nic nie słyszę. Czegóż on chce?
— Nie wiem. Wrzeszczy, jak opętany, rwie na sobie pazurami ciało; na kraty, na współtowarzyszy się rzuca... Wołał, że chce widzieć wielkiego Taju! Bałem się, że sobie co zrobi... Zawszeć on rządowy zakładnik; jasak stracimy, jak zginie!
— Co taka bestja może sobie zrobić? Duch w nim mocno siedzi, a broni przecież nie ma!
— Skądby ją mógł mieć? W całem miasteczku niema takiego chwata, coby na długość ręki odważył się do nich zbliżyć! Oni nie pytają swój, czy nie swój, za łeb chwytają i o — balasy!... A zresztą pilnujemy; szyldwach od więzienia wciąż tam przechodzi i baczenie daje!
— Tak, taki Baczenie dawać należy! Istotnie słyszę: wyje!... Ach, gardziel miedziana!... Burzę przehuczał!...
Przeszli zawianą zaspami drogę i minęli otoczone ostrokołem więzienie, z przed którego bramy, z budki, wyskoczył zaśnieżony żołnierz i sprezentował broń.
Na tyłach, w miejscu zacisznem od wiatru, wznosił się niski budyneczek, przyparty do wysokiej palisady. Przednia jego ściana składała się z grubych pionowych dyli, rozstawionych rzadko, niby krata. Stamtąd to leciał dziki wrzask, głuszący nawet łoskot burzy.
Gdy Iwan Piotrowicz Niłow, sam naczelnik Kamczatki, z porucznikiem Norinym zatrzymali się przed tą nieszczęsną budą, wycie na chwilę ustało, natomiast w szparach między dylami pojawiły się straszne kudłate łby, chude, zapadłe twarze z gorejącemi jak głownie oczyma, wysunęły się stamtąd długie ramiona z bronzową, obwisłą jak wory skórą i zaciśniętemi, kościstemi pięściami. Niedźwiedzie charczenie i chrapliwy ryk znowu rozdarły powietrze.
— Ha, ha! To ty, krwawy bladolicy psie!... Przyszedłeś naigrawać się z mej nędzy!... Zbliż się, zbliż!... Niech palce moje uchwycą skibkę twego ciepłego ciała!... Jeszcze żyje Oruncza, jeszcze starczy mu siły, aby wyrwać ci z pod miedzianego czoła obmierzłe lodowate oczy i rozdeptać je nogami!... Chodź bliżej, chodź!... Jeżeli śmiesz!... Żyje Oruncza, jeszcze dysze, jeszcze przeklina!... Oby trąd zżarł tobie i potomstwu twemu wnętrzności!... Obyś cały był jako jedna rana, kisząca robactwem, dręczycielu!...
— Co on mówi? — spytał Niłow kozaka-tłumacza.
— Klnie, miłościwy panie!
— Powiedz mu, żeby zamilkł, bo go każę osmagać!
— Milcz, podłe stworzenie, bo Wielki Taju każe cię obić!
— Ha!... Pluję na jego bizuny!... Pluję na niego samego! Oruncza wojownik! Czyż mało mię katowałeś, oprawco!... Rodzie „szajtański“!... Bodaj mór tknął cię wraz z plemieniem twojem!... Bodajeście polegli wszyscy zaraz bez tchu aż po Ciepłe morze!... Bodaj śnieżyca zawiała niegrzebane trupy wasze, waszych dzieci i kobiet, przeklęci roznosiciele niewoli!... Bodaj psy rozwłóczyły po stepie wasze kiszki, jak wilki rozwłóczą jelita rena!
— Co on mówi? — znowu spytał Niłow.
— Grzech powtórzyć, Wasza Wysoka Szłachetność! Lepiej nie słuchać — on szaman, złośliwy czarownik, on może zauroczyć — odszepnął pobladły kozak.
Twardy uśmiech wykrzywił wąskie usta Niłowa.
— Powiedz mu, że mu daruję wszystko, że go nawet wypuszczę, jeżeli krewni jego przyniosą mi dwa... nie dwa... a... trzy „soroki“ soboli... Potrzebuję przed wiosną trzech „soroków“ soboli!... Będzie wolny!...
Oruncza znowu wtulił między dyle tatuowaną twarz i słuchał pilnie.
— Łżesz!... łżesz!... Obiecywałeś to samo przeszłym razem, a przecie siedzę tu, mróz i głód szarpią mię jak dawniej, choć przyniesiono ci, coś żądał!... Mrą moi rodowi, mrą dzieci!...
— Powiedziano ci przecie wtedy i powtarzam raz na zawsze, że lisy były złe, niedość czarne, że były podsmalane dymem na ogniu, że bobry były wyprzałe, sobole wczesne! — wtrącił sam od siebie kozak.
— Co on mówi? — spytał znowu Niłow.
— Mówi, że przeszłym razem...
— Dobrze, dobrze!... Pamiętam... Był spór!... Ale powiedz mu, że tym razem sporu nie będzie!... Pójdzie wolny, niech tylko przyniosą... Niech przyniosą jeno takie, żeby przystało je nosić samej carowej... Najjaśniejszej naszej Pani je poślę! Słyszysz!?
Oruncza długo milczał, opuściwszy kudłaty łeb.
— Słuchaj, Wielki Taju! — zagadał wreszcie już cicho. — Znikły sobole z lasów, obrzedły ich tabuny! Takich, jak ty chcesz, nie wiem czy się znajdzie dziesiątek u plemienia Ankalów. Ale powiem im. Tam jeszcze pamiętają Orunczę... Może mię nie oszukasz tym razem, bo gdybyś je skradł, listbym pisać kazał do samej carowej. Z tamtego świata przyszedłbym szukać sądu!... Przyślij jakiego korjaka-niewolnika, sługę lub odstępcę — dam mu znak! Przyślij też wódki, Wielki Taju, przyślij wódki, bo serce już nie znosi dłużej tego, co jest; złe myśli zjedzą mię wcześniej, niż głód... Stracisz zakładnika... Więc przyślij wódki bez uchyby... O to proszę!
— Ba!... Niema ani kropli w całem miasteczku!... Musisz, bracie, poczekać, aż przyjdzie okręt! — wstawił porucznik Norin.
— Jeść! — szepnęły nagle dwa inne widma z poza Orunczy i wysunęły z za balasów piszczele grabiastych łap.
— Jeść!...
Niłow odwrócił się.
— Przysłać im trochę ryb! — mruknął kozakowi przez ramię.
— Według rozkazu! — odszepnął ten, prostując się. — Jeżeli okręt żegluje teraz z Ochocka, a ostatni na to przecie czas, gdyż jeno patrzeć, jak lody zamkną drogę, to niech go Bóg i Święci Pańscy mają w swej pieczy!... Od dwóch lat już nie pamiętam takiej wichury!... Nie wiatr, lecz młot! A co będzie, co będzie, jak okręt nie przyjdzie? — gadał Niłow, owijając się szczelniej w futro.
— Słusznie mówi Wasza Wysoka Szlachetność: nie wiatr, lecz młot! Omało mię nie wywrócił, gdym z rana wyszedł za przydźwierze!
Zatrzymali się przed domem naczelnika, na podwórzu forteczki. Olbrzymie czarne tyny obronne z potężnych na zrąb kładzionych modrzewiowych kloców wstrzymywały tutaj napór wiatru, a płaty śniegu, lecąc, wirowały wolno, wdzięcznie, jak opadające listeczki kwiatów wiosennych.
— Bywaj zdrów, Stefanie Polikarpowiczu! — zwrócił się Niłow do porucznika, wstępując na schody ganeczku.
— A poślij tam do tego Orunczy jakiego z jeńców korjakskich!
— Według rozkazu! Czy nie uważacie jednak, Iwanie Piotrowiczu, że byłoby trochę niebezpiecznie wypuścić tego dzikusa, szczególnie teraz, gdy na północy znowu wszczyna się rozruch? Godzą się podobno Czukcze z Korjakami, zbroją, gadają, że sam Ochotin im w tem pomaga!
— Zrób, jak mówię! Niewiadomo, co będzie! Być może, że nic nie przyślą! — odrzekł Niłow, poprawiając czapkę i uśmiechając się tajemniczo.
Z tym uśmiechem zastygłym na ustach wszedł do ciemnej sieni, gdzie kozak podręczny zdjął zeń szubę i buty futrzane. Stamtąd skierował się we drzwi na lewo, do obszernej niskiej świetlicy z ciemnemi ścianami i powałą z ciosanego modrzewiu, wyłożonej kobiercami z czarnych i białych łap reniferowych, zszytych w szachownicę. Mdłe, błękitnawe światło wsączało się do izby ze dwora przez duże okna z miki przykryte z zewnątrz taflą lodową. W rogu przed pozłacanym ciemnolicym obrazem płonęła w malinowej szklanej bani na srebrnych łańcuchach nigdy nie gasnąca „lampada“. Było ciepło, pachniało kwasem chlebowym, miętą i mirrą. Pod ścianą między oknami, na mocnych krzyżakach, stał długi stół, nakryty zielonem suknem, na nim leżały rozrzucone papiery, śliczne ułamki kryształów górskich, okazałe kły morsa, dziwaczne rzeźby czukockie z kości mamutowej, oraz jakieś próbki błyszczących rud; wgórze na przybitej do ściany podstawce siedział z rozpostartemi skrzydłami wypchany orzeł kamczacki.
Obok stołu mieścił się głęboki stolec z poręczami, zasłany skórą niedźwiedzią, a pod ścianami ciągnęły się ławy również kryte futrami.
Niłow śliznął się wzrokiem po tych znanych szczegółach, przeciągnął się, aż mu w stawach trzasło, i ziewnął.
— Ej, matko!... — zawołał. — A jak tam z obiadem?
Skrzypnęły drzwi i z sąsiedniego pokoju weszła niewiasta niższego wzrostu od naczelnika, Niłowa, ale niemniej od niego dorodna. W miarę jak szła, drżała podłoga pod jej stopami, obutemi w miękkie futrzane pantofle, i drżały do taktu jej wyniosłe jak dwa pagórki piersi, otulone niebieskim kaftanikiem, podbitym gronostajami. Szczyt białej, okrągłej jak księżyc twarzy, tuż ponad czarnemi brwiami opasywał szeroki naczółek, suto haftowany kolorowym jedwabiem, srebrem, złotem i perłami; agatowe oczy patrzały na męża z pod gęstych rzęs z tłumionym niepokojem, ale usta, duże, wilgotne pełne były uśmiechu.
— Bądź cierpliwy chwileczkę, Iwanie Piotrowiczu, kazałam zapiec w kulebiace świeżego łososia z tych, co przywiózł Czernych z Kamczackiego jeziora... Zaraz dojdzie, a i na... okrasę może się coś znajdzie!...
Niłow spojrzał pytająco na żonę.
— Skąd zaś?... Niema kropeleczki w całem miasteczku... Wszystkie składy kazałem przeszukać!...
— A widzisz!... Ja swoim babskim rozumem więcej, niż ty, carski gubernator, dokazałam... Mam cały gąsiorek!
Niłow zmarszczył brwi.
— Czyżby kto ośmielił się zataić?...
— Gdzie zaś!... Któżby tam ośmielił się wojować z tobą, opierać się twoim rozkazom, Iwanie Piotrowiczu... Tutaj nie mają doprawdy kropelki! Należało skądinąd wydobyć. Użyłam wybiegu. Wiedziałam, że protojerej Niżniekamczacki chowa zawsze w wielkiej tajności choć jedną kwartówkę na niespodziany domowy wypadek, bo w nic tak nie wierzy, jak w ten dekokt. Uprosiłam więc jego córkę, żonę tutejszego diakona Protopopowa, aby posłała do ojca wiadomość, jakoby mąż jej leży chory obłożnie i że doktory każą mu ciało wódką namaścić, inaczej śmierć go czeka... I przysłał stary sknera małą butelczynę przez kupca Kazarinowa. Jest, mam ją!
Posępne rysy Niłowa rozjaśniły się.
— Czemuś nie powiedziała?
— Chciałam ci radość niespodzianą uczynić. Wiem, jak bardzo teraz wesołości potrzebujesz, jak troskasz się o sprawy urzędowe!...
— Ech!... Bo jak okręt nie przyjdzie, nie wiem jak wyżywię załogę. Mąki zostało zaledwie kilkanaście worów, soli dawno już niema. Połów ryb był lichy a duża część suszonej od deszczów pogniła. Zewszechstron skargi, prośby, niedobór jasaku. Rychło czekać buntów w całym kraju... Ochotin znowu u brzegów się pojawił. W głowie się mąci od zawrotu tych spraw!
— Daj pokój! Chodź, wypocznij i posil się... Słyszę, że Nastka już się w jadalni krząta!...
— A czy nie zaprosić Nowosiłowa, jak uważasz, stara, co?
— Na taką kruszynę!? Bój się Boga!... Sam zdrów wypij, ulżyj swojej tęsknocie!...
Twarz Niłowa rozjaśniła się ostatecznie; rozczesał palcami brodę i, chyląc głowę, przeszedł przez niskie drzwi, przeciął następnie ciemną sionkę i znalazł się w obszernej, przylegającej do kuchni jadalni.
Też same ciemne, ciosane modrzewiowe ściany, rozświecone lodowemi oknami, ciemna, niska powała, ławy wokoło, a pośrodku mocny szeroki stół na krzyżakach. Niłow siadł w rogu pod świętym obrazem przed zastawą z cynowych mis, ze srebrnych konwi i pozłacanych czarek i z błogim uśmiechem nalał sobie kielich drogocennego płynu. Podczas gdy drżącą ręką niósł go do ust, żona i starsza córka, do matki podobna, ale smukła i śliczna czarnowłosa dziewczyna, usługiwały mu z obu stron, podając dymiące półmiski, krając chleb, podsuwając sztućce i naczynia, albo biały ręcznik, wyszyty czerwono na rogach. Syn wyrostek w kozackim kubraku stał w kącie i patrzał w milczeniu na ojca, a z poza jego pleców dwie młodsze siostrzyczki wysuwały ostrożnie jasne głowy.
W parę godzin potem, gdy już zmierzch zamienił się w noc, ogniami zapłonął dom naczelnikowski. W sionce pod blaszanym kapturem wylotu gorzał dymno smolniak; w czerwonym blasku jego uwijały się figury żołnierzy w pełnym rynsztunku, w kosmatych bermycach, z białemi pasami ładownic i torb, krzyżującemi się na piersiach, opiętych w szare mundury.
Błyskały krwawo bagnety, stukały o podłogę kolby karabinów i brzmiała urywana komenda:
— Baczność!... formuj się!... Raz, dwa!
W otwartych drzwiach świetlicy siedział w głębokim stolcu, wysianym skórą niedzwiedzią, naczelnik Niłow i nogą wybijał takt, za nim stał porucznik Norin.
— Raz, dwa!...
Z czerwonej twarzy naczelnika nie schodził błogi uśmiech...
— Zuchy!... A teraz: śpiewać!
Po-śliz-nęła się z pagórka...
Oj, luli — la!...
Pośliznęła się z pagórka
Młoda leśniczowa córka...
Oj, luli — la!...
Trafił sęczek się na drodze...
Oj, luli — la!...
Trafił sęczek się na drodze,
Rozdarł odzienie niebodze!...
Oj, luli — la!...
— Oj luli-la!... — wtórował ochrypłym głosem naczelnik, kiwając głową i ręką do taktu.
A po drugiej stronie sieni w „teremie“ pani Niłowowa odpędzała od zamkniętych drzwi przysłuchujące się gwarowi dzieci:
— Idźcie, idźcie!... Wynoście się do sypialni!... Nie potrza wam słuchać sołdackich pieśni!... Nie ciekawe!...
— Ach, nianiu, nianiu, jak ja tego nie lubię!... Wprost nienawidzę!... — szeptała Nastka Niłowówna, przypadając do piersi siwej, zawiędłej sługi w ciemnym mnisim czepcu.
— Nie słuchaj, nie słuchaj, gołąbko moja!
— Już ja wiem, jak to się skończy, już ja wiem!... Będą znowu którego z nich bili!... Och, och, mój Boże!...
— Cóż robić, Nastazja Iwanówna, taki żołnierski los... Skazańcy oni! Za wszystkich, za całą grzeszną Rassieję dźwigają krzyż... Nie dopuszczaj ty sobie do głowy żadnych podobnych myśli, kukułeczko luba... nie dopuszczaj!... Nie przyszedł jeszcze twój czas, królewno moja, nie przyszedł, abyś się troskała! Chodź do kuchni, zagotuję wody, zaparzę ci pachnącej maliny, opowiem bajkę o zamorskiem panięciu, o cudzoziemskim księciu, co nosił szaty z blasku miesiąca tkane, co miał złote kędziory i oczy gwiaździste, co sto smoków pobił, co świat zwojował a jeździł na koniu Cefalu... Chodźcie i wy, pisklęta, posłuchajcie nowej historji, wyczytanej dla mnie umyślnie ze starej książki przez pana Chruszczowa... Chodźcie!... — wołała na młodsze dzieci.
Po trzydniowej nawałnicy nastał nagle, jak tu się często zdarzało, dzień pogodny, cichy i słoneczny.
Nad gędźbiącem wciąż jeszcze morzem słał się lekki, zwiewny opar, na wygładzonej rzece pojawiły się korowody płynących z góry kier i sadź lodowa z szelestem lgnęła do brzegów podmywanych prądem. W głębi lądu poza zatraconem w śnieżnych całunach i zaspach miasteczkiem zalśniło cudnie w słońcu wyniosłe, zębate półkole niepokalanej białości gór, pocięte błękitnemi cieniami. Powyłaziły z ukrycia psy i dzieci, powychodzili z domów mieszkańcy z łopatami i, wesoło hukając, jęli odkopywać przyźby i znowu torować sobie drogi na świat, do ludzi.
Strumienie dymów popłynęły z niskich korninów ku blademu lazurowi nieba. Skrzypiąc, powlokły się ulicami sanie, zaprzężone w psy, po drwa do lasu; kamczadale oraz niewolnicy w wytartych włochatych „kuchlankach“ biegli za nimi, pokrzykując.
Dumnie stąpając, przeszli w drogich szubach urzędnicy i wojskowi w stronę czarnej twierdzy.
Potem znowu nastała senna, leniwa cisza. Mijał krótki dzień, co zaledwie rozbłysnął, już się zataczał. Znowu wśród zamrożonych śniegów zaświeciły krwawe plamki ogni w okienkach chałup...
Mieszkańcy po wczesnej kolacji układali się już byli do snu, gdy od morza, od przystani Czekawki, przybiegł prawie bez tchu nieletni syn dozorcy składów rządowych z papierem do samego naczelnika i przyniósł wieść, że dawno oczekiwany statek zawinął nareszcie do portu.
Rozgorzały natychmiast przygaszone ognie i zaroiło się na ulicach. Wszystko biegło w kierunku twierdzy, ale brama była już zamknięta i szyldwach nie puszczał nikogo. Opowiadano więc sobie dziwa zasłyszane przelotnie o niebezpieczeństwach, jakie przebyła załoga statku w czasie burzy, o strzaskanym wielkim maszcie, o zranionym kapitanie okrętu, o zmytych w morze majtkach, o nadchodzącej już dla wszystkich ostatniej godzinie i niespodziewanym zbawcy, który się nagle pojawił, niewiadomo skąd...
— Wszystko urządził... Maszt na miejsce postawił... Ducha w ludzi tchnął... Żagle napiął... w taką wichurę... Statek do steru przywrócił... Co dlań burza?... On po wałach niebosiężnych płynął, jak my po drobnej świeży!...
— Wiozą go!... Przestępcą, powiadają, jest!... A kto zacz — niewiadomo: może sam zatajony dla wszystkich Wielki Książę, a może i Ktoś większy... — szeptali znacząco mężczyźni.
— Czy młody?... — pytały kobiety.
— Ech, wy, sikory!... Zaraz was świerzbi!... Zobaczycie jutro!
— Brodę ma białą do pasa, a nogi jak krab!...
— Gdy jednem okiem patrzy w niebo, drugiem ziemię świdruje albo za sobą widzi!... żartowali.
Kiedy nazajutrz porucznik Norin, wysłany z sześciu kozakami po pocztę i wygnańców, wszedł do więziennej izby na przystani, zauważył odrazu w kupce powstałych na jego przybycie mężczyzn wysmukłego, zgrabnego młodzieńca z czarnym podkręconym wąsem, w przystojne odzianego szaty. Domyślił się, że to ten właśnie, o którym krążyła legenda, i przystąpił doń z pewną nieśmiałością:
— Czy to ty zwiesz się Beniowski?
— Tak, to ja!...
— A ktoś ty?...
Beniowski błysnął oczami i milczał przez chwilę.
— Żołnierz jestem. Niegdyś jenerał, dzisiaj niewolnik!... — odszepnął wreszcie cicho.
Norin cofnął się i wyprostował bezwiednie i już go więcej nie pytał, nawet nie patrzał nań; kazał wszystkim zbierać rzeczy i siadać do łodzi, aby odpłynąć do miasta, do „Bolszija Ostroga“.
— Czy tam zostaniemy? — spytał Beniowski.
— Niewiadomo. Tam wam powiedzą, co z wami zrobią! Tego nie wie nikt, ino ten papier!...
Uśmiechnął się i pokazał zesłańcom kopertę, zapieczętowaną wielką woskową pieczęcią.
Wsiedli do trzech czółen, po dwóch wygnańców i po dwóch kozaków do każdego, i wolno, kołysząc się w chybotliwych stateczkach i omijając gęsto płynące kry, pomknęli wgórę rzeki. O parę stajań przecięły im drogę cztery bajdary, pełne ludzi odzianych w futra, wywrócone włosiem do góry.
— Co słychać na świecie?... Skąd jedziecie!? — krzyczeli im zoddala, gdyż kozacy nie puszczali ich blisko, wołając: — Poszli precz!... Nie wolno z przestępcami rozmawiać!...
— A oni kto są?...
— Oni też są zesłańcy!...
Łodzie nie oddalały się bynajmniej; przeciwnie, gdy pierwszy gniew i żarliwość straży przygasły, zbliżyły się nawet i płynęły chwilami burta o burtę.
— Kto jesteście i skąd?
— Baturin, pułkownik.
— Czy nie z gwardji czasami?
— Z gwardji! A co?
— Znam cię, służyłem z tobą!... Serebrennikow Mikołaj, kapitan? Nie poznajesz mię?... Ha, ha!... Pewnie, żem się zmienił!
— Więcej tu się takich znajdzie!...
— Stiepanow Hipolit, kapitan...
— Sofronow, sekretarz gubernjalny...
— Skądżeś się między wojskowymi wziął?...
— Ha!... Los!... Nie ja wziąłem się, aie mnie wzięli!...
— Chwat!...
— Któż jeszcze?
— Kapitan Panow?...
— Czy nie Paweł Afanasicz, ożeniony z Morozową?...
— Właśnie!... Kto pyta?...
— Swojak twój! Łobaczow!...
— Grysza, tyżeś to!... Ot, gdzie los zgotował nam spotkanie!
— Wola Boga!...
— A gdzież Beniowski?...
— Ten tam z czarnemi wąsami!...
— Cuda o nim opowiadają!...
— Głowacz!... Chłop łebski!...
— Ach, gdyby was zostawiono w naszem mieście!...
— To nas mogą wysłać jeszcze dalej?
— A no tak!... Mogą was wywieźć do Niżnie-Kamczacka, do Wierchnie-Ostroga... na wyspy... Mogą osiedlić po ułusach!...
— Czy tam gorzej?...
— Rozumie się, że gorzej, chociaż i tu nie słodko... Głód, nędza, ucisk... Pracy żadnej, zarobków żadnych... pomocy znikąd!... Są tacy, co nieomal dwa tygodnie w miesiącu głodują... Szczęśliwy, który co dnia ciepłą strawę do gęby kładzie... Brud, robactwo... Chałupy, jak psie budy...
— Taka was gromada i życia sobie nie umiecie urządzić?... — zauważył głośno Beniowski.
— Ba, gromada!... Istotnie gromada, ale ten po wodę, a ten do łasa... Każdy swoją ino linję gnie, chce przewodzić! A są tacy, co rade idą przeciw wszystkim... Są zaprzańcy i judasze... Żyjemy we wsi zesłańczej pomieszani ze złodziejaszkami i rozbójnikami i władze obchodzą się z nami porówno...
— Źle!...
— Dość, dość!... Ruszajcie już!... Widać miasto!... Doniesie kto naczelnikowi!... Będzie mi wymawiał! — wolał na wygnańców Norin. — Powiedziałem, że dość!... Hej, chłopcy, odpędźcie ich... Wiosłami po łbach!
— Już, już!... Jedziemy!... Bywajcie zdrowi... Starajcie się, żeby was zostawiono w mieście!... Pamiętajcie!
Mała flotylla rozdzieliła się; kozacy żywiej popędzili wiosłami łodzie, a starzy wygnańcy pozwolili czarnym prądom unieść swoje napowrót wdół rzeki.
— Winblath, co powiesz na to?... — spytał Beniowski towarzysza po polsku. — Zdaje się, że i ty znalazłeś jakiegoś krewniaka.
— Nie krewniaka, ale rodaka... Julu Brondorp, Szwed... Cóż, kiedy czuję, że nas tu nie zostawią!...
— Ach, ty kruku!... Nie zostawią zapewne, jak sami... nie zostaniemy!
Wysadzono ich na ląd i poprowadzono do otoczonego palisadą więzienia, co stało naprzeciw wejścia do twierdzy. Tu długo musieli czekać przed bramą, zanim oficer wrócił od naczelnika i straż załatwiła wszystkie formalności.
Gdy znaleźli się nareszcie sami w ciemnej, cuchnącej celi, słabo oświetlonej płomykiem tranowego kaganka, pułkownik Baturin przysiadł na rogu pryczy i zakrył ręką chudą, ascetyczną twarz.
— Ha! Więc i tutaj mogą nas rozłączyć! A wtedy co?
— Cicho, w korytarzu ktoś siedzi!... zauważył Stiepanow. — Zaraz się dowiem.
Nachylił badylastą figurę i wsunął długi nos w wybite we drzwiach okienko.
— Kto tam wzdycha? Przyjacielu, kto jesteś?
Zamiast odpowiedzi cicho zadźwięczały łańcuchy.
— Jakiś więzień nieszczęsny!... Hola, odezwij się... My też jesteśmy ludzie ścigani przez los... Jeżeli w naszej mocy dopomóc ci, uczynimy to; jeżeli ty możesz nam okazać usługę, zbliż się...
— Nie mogę, jestem przykuty... mam kunę na szyi... ale jeżeli serca wasze są dostępne litości, błagam was imieniem Boga, przyślijcie mi jutro przez straż trochę chleba... i kropelkę wódki... — odrzekł głuchy, jakby z dna studni wychodzący głos.
— Zacóż cię każą tak srogo, człowieku?
— Nie wiem. Oskarżyli mię fałszywie źli sąsiedzi, nieprzyjaciele, zawistni współzawodnicy oskarżyli mię o sprzyjanie... Ochotinowi... Byłem poborcą podatków na wyspach Kurylskich, a zwę się Antoni Kuzniecow...
— A któż jest ów Ochotin, powód twych cierpień?...
Znowu usłyszeli brzęk łańcuchów.
— Nie wiem... nie znam go... nic nie wiem... sił nie mam... nic, nic nie wiem... Nie znam go... do... niczego... się... nie przyznaję!... — rozległ się wreszcie po dłuższem milczeniu ochrypły, nawpół do jęku, nawpół do szczekania podobny szept.
— Odłóżmy do jutra badanie; teraz sami musimy się naradzić. Zbliżcie się, abyśmy mogli rozmawiać pocichu!... — zaszeptał Baturin.
Usiedli wkółko i, pochyliwszy ku sobie głowy, gwarzyli.
— Widzi mi się, że sprawa Hoffmana i naszego figla z listem do Ochockiego gubernatora wcześniej, czy później się wyda. Hoffman przed śmiercią widocznie się wygadał, może nawet cały nasz plan rządowi odkrył. Nawet, gdyby szczęśliwym trafem nie wypłynęło narazie podrobienie listu, to nas mogą przez samo podejrzenie aresztować, badać, a następnie wysłać do kątów, skąd o połączonem działaniu mowy niema! A w pojedynkę nikt stąd nie uciecze!... mówi Baturin.
— Chodzi więc niby o to, żeby nie dać się wysłać?... He? Cóż więc: będziemy się bronić czy jak!?... Co?... Trzeba mówić otwarcie!... — spytał posępnie Panow.
— Jeżeli jest wyraźny na to rozkaz, to doprawdy nie widzę, jak możemy wykonaniu przeszkodzić! — zauważył Stiepanow.
— Wszystko zależy od tutejszego naczelnika, w każdym razie on może nas zostawić w mieście do wiosny... dla wypoczynku!... Musimy się o to postarać! — zauważył Sofronow.
— Ba, nic więcej ponadto nie potrzeba! dorzucił gorąco Baturin. — Żaden okręt tutaj już teraz nie przyjdzie. Wszyscy to mówią. Komunikacji morskiej z Ochockiem w zimie niema; droga lądowa trwa coś trzy miesiące. Mielibyśmy więc dosyć czasu do rozejrzenia się na miejscu i obmyślenia środków zaradczych...
— Słusznie!... — zgodził się Panow. — Moglibyśmy zdobyć broń, przecież tu pewnie polują...
— W tem sęk, jak trafić do naczelnika! Chyba, że ty go oczarujesz, Beniowski!?
Wszyscy zwrócili oczy na młodego mężczyznę. Ten uśmiechnął się smutno.
— Radbym z całej duszy, przyjaciele, ale pojęcia nie mam co to za persona. Ci nasi bracia, co tu siedzą już od kilku lat, nic do rzeczy mi nie wyznali. Zresztą może zachowali wstrzemięźliwość, nie wiedząc, kto zacz jesteśmy. Słuszna... Lecz te ich przezwiska naczelnika: despot, ciemiężyciel, okrutnik, nie są żadną wskazówką. Każdy na tym urzędzie względem nas musi być taki, inaczej rychło go napędzą... W srogich tu prawach ogólnych istota!... Lecz nie o to narazie chodzi!... Mylnie szukać u person podobnych cnoty, sprawiedliwości, albo innych dobrotliwych dowcipów i na nich swoje fortele budować... Tak sądzę, że oprzeć się należy na jakowemś ich upodobaniu, na skłonności ich przyrodzenia. Ale jakiej?... Nie mamy najmniejszego po temu pozoru, ani spraw miejscowych poznania! Musimy bez rozsądnej kalkulacji gotować się na wszelką okoliczność i brać, co ona przyniesie. A głównie wlot zgadując, zamierzenia jeden u drugiego, pomagać sobie wzajem niegnuśliwie... Socjeta wszelka nawet stadu wilków, daje wzmocnione rekursa, takoż pozwala przez mnogość swej wiolencji z płynnej rozmaitości okólnego żywota wcześniej, czy później wyłowić odpowiednie fortele! Dlatego, przyjaciele, proponuję położyć się niezwłocznie spać, abyśmy jutro, dobrze wywczasowani, odzyskali czujność słuchu, bystrość oczu, żywość myśli, zdolne wszystko postrzec, wszystko rozważyć i korzystać bez pośpiechu z wszelkiego przypadku...
Oracja była przyjęta przychylnie i wygnańcy, ległszy pokotem na pryczy, usiłowali usnąć.
— Ach, Beniowski, Beniowski!... Dokąd ty nas znowu prowadzisz? Ty nas poprowadzisz wprost na szafot!... — szeptał po polsku Winblath.
— Śpij spokojnie, gdyż jesteś już na nim, przyjacielu! Jako żywo, nie wytrzymasz z twemi płucami, odbitemi kolbami adwersarzy, ani tutejszej długiej zimy, ani srogich mrozów, ani uderzeń knuta, na które zasłużyć tu łatwo, och łatwo, przyjacielu! Wszyscyśmy skazani na nie wcześniej czy później wszyscy, co pragniemy choćby cienia wolności!... A czy ty jej już nie pragniesz, czy jej już nie pragniesz, mężny majorze króla Karolusa?... Czy doprawdy gotów jesteś tu pozostać na wieki?... Nie chciałbyś już spotkać żony w miłym Sztokholmie?... Nie chciałbyś przy kuflu piwa pogawędzić z przyjaciółmi o sprawach publicznych?
— I ty o to pytasz, złośliwcze!?... — bąknął niechętnie Szwed i odwrócił się twarzą od przyjaciela.
Nazajutrz rano otoczonych strażą wygnańców przeprowadzono przez bramę z drewnianą wieżą po zwodzonym moście na obszerny podwórzec forteczny do mieszkania naczelnika. Tam długo czekali w ciemnym przedpokoju, przysłuchując się głosom i skrzypom, dolatującym z głębi domu. Wreszcie drzwi od świetlicy otwarły się i na progu ukazał się Niłow w galowym, suto złotem szytym mundurze; za nim stał wyprostowany jak struna Norin.
— Baczność!... — rozległa się komenda.
Niłow zbliżył się do więźniów, uszykowanych w szereg po wojskowemu.
— Kto jesteś?... — spytał pierwszego z prawej strony.
— Baturin.
— Żołnierz?
— Tak. Pułkownik.
— Dosyć. Następny!...
— Beniowski...
— Jenerał polski? Co?
— Tak!...
— Niegdyś hrabia!? Co?
— Tak!...
— Jakże się tu dostał? — spytał Niłow wymijająco w trzeciej osobie i zwrócił czerwony nos w stronę Norina.
— Jeniec wojenny! — odpowiedział szybko Beniowski.
— Aaa!... Mamy tu już takiego? Jakżeto go zwać? Zapomniałem!
— Kazimierz Bielski, Wasza Wysoka Szlachetność! — podpowiedział Norin.
— Tak, tak! Kazimierz Bielski!... Dosyć!... Następny!...
— Winblath. Major szwedzki. Jeniec wojenny...
Gdy tak wszystkich obszedł, znowu stanął Niłow pośrodku sieni, ogromny, posępny, na tle jasności bijącej z otwartych drzwi świetlicy, dotknął ręką siwiejącego wąsa i mruknął z lekkiem zająknięciem:
— Tak!... Wszyscy więc byliście żołnierzami i nawet... oficerami!... Ale dla mnie teraz jesteście tylko krnąbrnemi i niewdzięcznemi dziećmi Jej Cesarskiej Mości, Miłościwej Pani Naszej Carowej Wszechrosji, przysłanemi tutaj z Jej rozkazu i woli na karę, pokutę i poprawę... Dlatego zapomnijcie raz na zawsze o waszej przeszłości, wyrzućcie z głowy pyszne myśli i szkodliwe filozofje, albowiem nie ścierpię ich!... Ułagodźcie zmącone dusze w pracy, w posłuszeństwie rozkazom przełożonych, w pilnem płaceniu podatków... A teraz idźcie do kancelarji, gdzie sekretarz Sudiejkin da wam szczegółową instrukcję waszych obowiązków i zachowania się!
— Więc wszyscy zostajemy tutaj!? — zapytał nieostrożnie Panow.
— Co?... Kto mówi?...
Lecz wygnaniec już zamilkł, szarpnięty gwałtownie przez Beniowskiego za łokieć.
— Ale, ale!... Gdzież znowu ten wasz Beniowski!? Który to mówił, że jest Beniowski? A to ty?! Dobrze!... Otóż raportował mi kapitan okrętu, że w czasie burzy, gdy on, raniony padającym masztem, utracił przytomność, miałeś objąć dowództwo statku i choć uczyniłeś to samowolnie, co nigdy na przyszłość dopuszczone być nie może, ale że zabiegami swemi ocaliłeś załogę, pocztę i majątek rządowy, więc wyrażam ci z tego powodu jednocześnie moją naganę i zadowolenie, oraz chwalę za dzielne spełnienie obowiązku... Sprawiaj się tak nadal, a nikt ci tu krzywdy nie zrobi, owszem pozyskasz życzliwość przełożonych i moją opiekę... A tylko słuchać musisz, musisz słuchać, to pamiętaj przedewszystkiem!
Kiwnął głową, odwrócił się i odszedł, a Norin przymknął za nim drzwi do świetlicy.
— Srogi samiec!... — bąknął Baturin, schodząc po stopniach ganeczka.
— Ee!... Tak źle nie jest!... Straży już niema i wszyscy zostajemy tutaj!... — gadał wesoło Beniowski, rozglądając się chciwie po drewnianych obwarowaniach twierdzy. Oczy jego ślizgnęły się zkolei po domu naczelnika i spotkały się na krótką chwilę z parą innych błyszczących oczu, wyglądających przez szparę niedomkniętych drzwi kuchennych.
Zatrzaśnięto je niezwłocznie, ale Beniowski się roześmiał i mrugnął znacząco na Stiepanowa.
— Widziałeś?...
— Ba!... Cała ich tam gromada i ładne...
Beniowski nagle sposępniał i, kiwając głową na palisady fortecy, mruknął:
— Rudera!...
— W sam raz do tutejszego użytku... na strzały i kamienie kamczadałów!... — odrzekł Winblath.
W kancelarji, która znajdowała się na tem samem podwórzu fortecznem, ale bliżej wejścia, znaleźli za jednym ze stołów jegomościa w czarnym, opiętym fraku z metalowemi guzami.
Przeczytawszy list wręczony mu przez naczelnikowego ordynansa, podniósł do góry zwiędłą, zielonkawą twarz „biurowego szczura“ i szepnął słodziuchno:
— Dziękujcie, panowie, Bogu i za największe poczytajcie sobie szczęście, że miejscem waszego wygnania wyznaczono wam Kamczatkę, której naczelnik jest najlepszym, najlitościwszym, najdobrotliwszym, najwspaniałomyślniejszym, najtkliwszym, najszczodrzejszym na świecie człowiekiem. Ja go znam dobrze. Ja również jestem szlachcicem i pamiętajcie, że zostałem naznaczony na urząd sekretarza gubernjalnego ukazem, osobistym Jej Cesarskiej Mości, Wszech Pani Rosji, Wielkiej Księżny Moskiewskiej, Carowej Kazańskiej i Astrachańskiej, Władczyni Wszech Syberji oraz innych tysiąca imion! Czekam wakansu po Sergjuszu Mikołajewiczu Noswosiłowie, Rzeczywistym Radcy stanu, Sekretarzu gubernjalnym, urzędniku ósmej klasy..., którego obowiązki tymczasem pełnię... On tu rzadko przychodzi, ale ja w jego imieniu uczynię wszystko, co jest w mej mocy, aby złagodzić wasz los... Posłuchajcie więc przedewszystkiem instrukcji...
Wyjął arkusz drukowany z pliki papierów i odczytał głosem nosowym, spoglądając znacząco na wygnańców po każdym okresie:
„W dniu uwolnienia z pod straży wygnańcy zaopatrywani są ze składów rządowych w żywność na trzy dni, po upływie których obowiązani są sami myśleć o swojem utrzymaniu.“
„Każdy dostaje z kancelarji rządowej muszkiet, grot oszczepu, funt prochu, cztery funty ołowiu, siekierę, kilka nożów, oraz różne narzędzia ciesielskie do zbudowania sobie chałupy.“
„Wybór miejsca zamieszkania dowolny, byle nie bliżej jak 7 wiorst od miasta.“
„Za otrzymaną broń i narzędzia wygnańcy obowiązani są w tymże roku pobrania wnieść do kasy rządowej 100 rubli futrami.“
„Każdy wygnaniec obowiązany jest odrabiać przez jeden dzień w tygodniu wskazaną mu robotę rządową, aż po kres ustanowiony prawem.“
„Żaden wygnaniec bez specjalnego pozwolenia naczelnika kraju nie ma prawa oddalać się ze swego mieszkania dłużej jak na dwadzieścia cztery godziny.“
„Każdy wygnaniec prócz tego obowiązany jest płacić corocznie podatków do kancelarji miejscowej: sześć skórek sobolich, pięćdziesiąt skórek zajęczych, dwie skórki lisie i dwadzieścia cztery gronostajowe.“
— Podpiszcie, że wam czytano!... A tutaj pokwitowanie z odbioru rzeczy!
— A gdzież... one? — spytał Panów.
— Dostaniecie w magazynie!...
Pierwszy Baturin pochylił nad podanym papierem swoją szlachetną, posiwiałą głowę; po nim przystępowali inni koleją. Sudiejkin przyglądał im się z pod oka.
— A co?... Nic trudnego!... A zawsze zysk, bo moglibyście i nic nie dostać!... Nieprawda?... Teraz idźcie z kozakiem, on wam drogę pokaże!...
Długo czekano przed wielką drewnianą szopą, zanim odszukano magazyniera. Gdy wreszcie, brzęcząc wielkiemi kluczami, otworzył ciężkie wrzeciądze, znaleźli się w półciemnym składzie, gdzie leżały ułożone porządnie na pólkach, lub zawieszone na sznurach, słupach i hakach najrozmaitsze przedmioty, zaczynając od butów, ubiorów, różnokolorowych postawów sukna, a kończąc na broni. Było tego na kilkadziesiąt tysięcy rubli.
Kozak i magazynier pilnie śledzili za rozglądającymi się po szopie wygnańcami.
— Poco macie, panowie, się trudzić!... — zwrócił się do nich grzecznie Beniowski. — Pozwólcie nam samym wybrać, co wskazano. A ponieważ z dobrej broni na pewno upolujemy więcej, słusznie wam się należeć będzie od nas wdzięczność... Nie uchylamy się od niej, owszem, oto jest mały jej zadatek!... — dodał, wsuwając w rękę jednemu i drugiemu srebrnego rubla.
Ci podrzucili je z wesołemi minami na dłoni i kiwnęli głowami.
— Wybierajcie, jest, dzięki Bogu, z czego!...
— A gdzież ryby? — zwrócił się do nich Panow, gdy narzędzia i broń już zostały odłożone na stronę.
— Ryby?... Żadnych ryb tutaj niema!... Ależ w pokwitowaniu napisano wyraźnie: dziewięć funtów ryby suszonej na głowę, prowizja na trzy dni!...
— Nic o tem nie wiemy. Ryb niema!... Trzeba chyba zwrócić się do kancelarji!
— Ee!... Co wam tam po rybie!... Na wiosnę będzie jej w rzeczkach tak dużo, że rękami ją chwytać będziecie!... — odrzucił magazynowy. — A zresztą, idźcie do Sergjusza Mikołajewicza, może wam da, ale co innym, to on nic nie daje!
— Cóż będziemy jeść!? — burzył się Panow, lecz przyjaciele ujęli go już pod ręce i, unosząc wydane skarby, opuścili pośpiesznie twierdzę.
Za zwodzonym mostem czekała na nich gromadka wczoraj poznanych towarzyszy. Mieli z sobą sanki zaprzężone w sześć psów; położono na nich rzeczy nowoprzybyłych i, wesoło gwarząc, ruszyli wszyscy za miasto do wsi wygnańczej.
Był to szereg nędznych, ponurych chałup, wyciągniętych luźnym sznurem wzdłuż drogi, ledwie oznaczonej na białych śniegach. Pośrodku wznosił się wielki budynek z pociemniałych od starości okrąglaków modrzewiowych, nakryty śpiczastym dachem z małym krzyżem na szczycie.
Gdy osiedleńcy przeciągali przez wieś, z izb wychodziły kobiety brudne, obszarpane, w futrzanych kamczadalskich odzieżach, choć były między niemi i Europejki.
Niektóre stawały na stopniach sionek i posępnie patrzały na idących, inne kryły się za nawpół otwarte drzwi.
Poprzedzony saniami z ładunkiem błyszczącej broni pochód zatrzymał się przed trochę większym i trochę schludniejszym domkiem, na którego małym ganeczku stał wysoki mężczyzna w reniferowej szubie i futrzanej uszastej czapce. Długa złota siwiejąca już broda spływała mu na piersi, a duże, błękitne marzycielskie, zwilżone łzami oczy patrzały dobrotliwie na zbliżających się wygnańców.
— Witam was, męczennicy!... — rzekł niskim, dźwięcznym głosem, obnażając głowę.
— Kto to?... — spytał Beniowski.
— To Chruszczow, nasz starosta!
— Chruszczów, Jeronim Antonowicz?... powtórzy Baturin, przepychając się przez tłum. — Tyżeś to, książę? Nie poznajesz mię?...
Chruszczów pilnie wpatrzył się w twarz mówiącego i potrząsnął głową.
— Nie, nie poznaję!... Któż pan jesteś?...
— Oficer z twego pułku... Ten sam, co cię niegdyś aresztował... Baturin!...
— Baturin?... Aha, przypominam sobie!... Jakżeś się tu dostał?...
Baturin uśmiechnął się z przymusem.
— Los!... Poczęści... Nie mogłem zapomnieć was... Gdyśmy wtedy u was... byli... A następnie... tej chwili, gdy nad wami łamano szpadę... na... placu.
— Bracie mój... i duszo powołana!... — szepnął Chruszczow.
Pochylił się nagle ze stopni, objął wygnańca za ramiona i ucałował w usta; poczem, trzymając go za ręce, powiódł w głąb mieszkania. Wzruszeni wygnańcy tłumnie poszli za nimi, stukając po schodkach przemarzłem obuwiem i dzwoniąc wnoszoną do sionki bronią.
W obszernej izbie było prawie ciemno, gdyż małe okienka, grubym przysłonięte lodem, rozświetlały siwem światłem ledwie podoknia i najbliższe im części ław oraz długiego stołu; reszta tonęła w brunatnym mroku. To też, gdy weszli, stojąca koło komina młoda Kamczadalka postawiła natychmiast na pełen żaru trzon komina kilka świeżych łup, od których wionęła z trzaskiem, z pryskaniem skier po wszech kątach żywa jasność.
Beniowski ciekawie rozglądał się wkoło, ale nic nie dojrzał godnego uwagi, gdyż na gołych, okopconych ścianach nie było nic prócz wiszących w kącie na drewnianych hakach nędznych kamczadalskich pułapek na drobnego zwierza, oraz paru starych, mocno wyłatanych, skórzanytch świt, czapek, suszących się łyczaków i kierpci. W głębi mieściła się łożnica gospodarza, sądząc z zasuniętej nad nią irchowej zasłony z metalowemi brzękadłami, a w drugim rogu, naprzeciw pod obrazem głowy Chrystusa w cierniowej koronie, widniała podobna zasłona ze starej, wypłowiałej, niegdyś żółtej kitajki.
Uderzył Beniowskiego zupełny brak oręża.
Podaj herbatę, Alajdo!... — zwrócił się gospodarz do Kamczadalki. — Siadajcie, mili goście! — prosił, przysuwając ławy do zionącego szkarłatną łuną komina.
Obsiedli kołem ten komin cudaczny, zrobiony z ogromnego dziuplastego pnia, pokrytego wewnątrz grubą glinianą polepą. Zwiesili głowy i umilkli, a ztyłu poza nimi stali również w milczeniu starzy, dawniejsi wygnańcy.
— Tak!... Więc to tak!?... — szepnął wreszcie, zgięty w pałąk, zapatrzony w ogień Stiepanow.
— Napijcie się przedewszystkiem wódki. Sam ja nie piję, ale rozumiem, że po przebytych trudach podróży i po tak smutnem spotkaniu potrzebujecie pokrzepienia... i wesołości... powiedział gospodarz, zbliżając się z flaszą i czarką do przybyłych.
Alajda, trzymając oburącz za obłączkę wielki miedziany czajnik, napełniała herbatą rozstawione na stole drewniane, gliniane i metalowe kubki. Dwie inne kobiety, stare i brzydkie, Rosjanki, które z innych chat przed chwilą przybyły jej do pomocy, wykładały rybę uwarzoną z ogromnego kotła na drewniany półmisek.
Wódka i pożywienie rozwiązały języki.
— Dużo was?...
— O, dużo! W tej tu osadzie dwudziestu trzech mężczyzn i trzydzieści kobiet, a w całym kraju w Wierchnim, w Niżnie-Kamczacku i po ułusach rozrzucono wiele takich osad... Ale ta jest największa i najbogatsza...
— Najbogatsza?... — powtórzył przeciągle Stiepanow.
— No tak, my przynajmniej domy mamy; inni mieszkają w wykopanych w ziemi jamach, albo razem z Kamczadalami.
— I jakże się to dzieje? Tylu was dzielnych ludzi! Dookoła takie bogactwa, lasy, rzeki ryb pełne, góry, gdzie są pewnie kruszce?... W puszczach moc, powiadają, zwierza?... A wy — biedni? — pytał Beniowski.
— Ha! — roześmiał się Grzegorz Łobaczow.
— Jak to widać, żeś cudzoziemiec. Nam nic nie wolno, nic!... Myśmy pozbawieni praw stanu i własności... Zapomniałeś pewnie, bracie, co ci czytano w wyroku.
— Żadnego mi wyroku nie czytano!...
— O, to nic nie znaczy... Ale każdy, który się tu dostał, traci wszelkie prawa... Pierwszy lepszy pachołek, kozak albo żołnierz może mu wszystko odebrać...
— Urzędnicy uważają nas za swoich niewolników... Każde ich słowo jest dla nas prawem i rozkazem!
— Życia nawet nie jesteśmy pewni...
— Nie mamy prawa się skarżyć na nic i na nikogo!...
— Ani świadczyć w sądzie!...
— Ani obcować z kimkolwiek...
— Wiernemu poddanemu nie wolno nas przyjąć w dom, a Boże uchowaj wyrazić współczucie!...
— A jednak... — zaczął Beniowski.
— Tak, tak!... Są nawet tacy, co się podorabiali... Mieszkają w mieście, mają gospodarstwo, sprzęty... Ale to wszystko z łaski władzy... Jutro może się zmienić wszystko... Znajdują się wśród nas nędznicy, nędzniejsi od najgorszych zbrodniarzy, ale którym dobrze!...
— A jednak... — powtórzył z uporem Beniowski. — Pamiętam, że raz... nad rzeką Om zaskoczyła nam drogę kupa ludzi zbrojnych, myśliwców... Zbliżyli się z lufami samopałów, skierowanemi na nas, prosząc nibyto pokornie, żebyśmy nie pogardzili ich ubogą gościną... I chociaż nasz komendant miał dwudziestu czterech muszkietników, musiał się zgodzić, gdyż ich było zgórą sześćdziesięciu... Chłop w chłopa jak dęby, odziani w futra i skóry, ale dostatnio, rynsztunek też mieli przyzwoity... To też, jak się okazało, byli wygnance...
Zapanowało ciężkie milczenie.
— Pozwolicie, że naleję wam, przezacny gościu... Widzę, że wypróżniliście już swoją czarkę!... — zwrócił się do Beniowskiego gospodarz, pochylając się nad nim i znacząco ściskając go palcami za ramię.
— Jakiż koniec? — zapytał któryś ze słuchaczów.
— Bardzo pospolity! — roześmiał się Baturin. — Wypili naszą wódkę, zjedli galety, zabrali proch i muszkiety naszej straży, i po trzech dniach puścili nas wolno.
— I odeszliście?...
— Właściwie oni odeszli; przyszedł pogłos, że wojewoda Aczyński ciągnie na nich z Birussami i Sahalami, odbieżali więc nas, porzuciwszy wraz z końmi w swoich łubianych, zasypanych śniegiem budach...
— Otóż to!... To samo i tutaj! Kamczadale, Korjacy, Czukcze, wszyscy gotowi bić — zabić każdego, kto biały... Nie rozróżniają, czy rządowy, czy wygnaniec... Każdy z nas dla nich wróg!...
Beniowski już się więcej nie odzywał. Wodził uważnym wzrokiem po nowych twarzach, ale najpilniej przyglądał się gospodarzowi, gdy widział, że ten na niego nie patrzy.
Długo jeszcze gawędzili, gryząc cedrowe orzeszki, opowiadali sobie przygody z podróży, zdarzenia z pobytu w więzieniach na Syberji, na Kamczatce, oraz dawne wspomnienia dawnego świetnego życia.
W miarę jak zapadał wieczór, zbierało się coraz więcej wygnańców; wracali z pracy w lesie, z nad jezior, gdzie zarzucali sieci, z miasta, gdzie pokończyli rządową pańszczyznę. Izba wypełniła się po brzegi; w ciemnych kątach zamajaczyły złowrogie twarze z piętnami na czołach i policzkach, z wyszarpniętemi przez kata nozdrzami. Zaduch od sprzałych skór, zjełczałego tranu, starych, przepoconych onuczy stał się nieznośny.
Rozmowy rozstrzelały się i cichły.
Wtedy Chruszczów wniósł, aby ci, co mają obszerniejsze mieszkania, zaprosili przybyłych do siebie na przeciąg czasu, potrzebny im do wybudowania sobie chat.
— Z radością gościłbym was wszystkich, ale szczupłość miejsca staje temu na przeszkodzie!... Jak sądzicie: ilu z was mogłoby się tu pomieścić!?
— Nigdy w życiu nie zgodzimy się na to!... Każdy z nas też pragnie mieć u siebie choć jezdnego gościa, choć na jedną noc protestowali starsi wygnańcy.
— Oddajcie więc wasze kłopoty z nami losowi i rozegrajcie nas w loterję! — zwrócił się do nich z uśmiechem Baturin. — Proponuję jednak, aby wyłączyć z tej gry jenerała Beniowskiego; należy mu pozostać tutaj, u kochanego waszego starosty, nietylko z rangi, lecz i dla świeżo zabliźnionych, uporczywych ran, które lekarz zabronił narażać na chłodne powiewy nocy...
— Przepraszam... — zaczął Beniowski, lecz Baturin rzucił mu bystre porozumiewawcze spojrzenie.
— Niezmiernie rad będę, jenerale, jeżeli zgodzisz się uczynić mi ten zaszczyt! prosił Chruszczów.
Wszczął się gwar, ruch, zaproszenia, umowy, uściski. Po niedługiej chwili izba opróżniła się i Chruszczów z Beniowskim pozostali sami; Alajda wyszła do śpiżarni po futra na posłanie dla gościa.
— Dlaczego książę ścisnął mię wówczas za ramię?... — spytał nagle półgłosem Beniowski.
— Wydało mi się, że, nie znając naszych praw i obyczajów, gotów pan jakiem nieostrożnem słowem narazić nietylko siebie, ale i nas wszystkich na wielkie niebezpieczeństwo. Nie należy kusić ludzi słabych i nieszczęśliwych. Ze źle zrozumianych słów pana mógłby jaki ciemny umysł wywnioskować, jako że ich skłaniasz do buntu i nawet napaści zbrojnej na władze, coby zaraz doszło do uszu niepowołanych. Z czego niebawem skorzystaliby urzędnicy i kozactwo miejscowe, aby zawładnąć tą szczyptą lichego naszego majątku, jaki widziałeś. Wtrąconoby nas wszystkich do więzienia, poddano śledztwu i okrutnym katuszom dla wykazania wielkiej pilności w sprawowaniu obowiązków i wierności monarsze z jednej strony, a z drugiej...
— A gdyb... — zaczął Beniowski, lecz przerwał, gdyż weszła Alajda z naręczem oszronionych skór.
— Możesz pan mówić dalej bez lęku! Poczciwe to i oddane mi zupełnie stworzenie. W dodatku nie rozumie ani słowa po rosyjsku.
— Wolę to ostatnie... w myśl przestrogi waszej, miłościwy książę!... — uśmiechnął się Beniowski.
— Zapewne, zapewne!... — powtórzył w zamyśleniu Chruszczow.
Przysunął gościowi bliżej zydel przed komin i dorzucił na dogasający ogień parę nowych szczap.
— A więc słucham.
— A gdyby tak było, gdybym istotnie zamierzał to, o co pan nie chciał, aby mię posądzono!... powtórzył Beniowski, patrząc bystro na gospodarza. Ten nie ruszył się, nie zmienił na twarzy, nawet oczu ku niemu nie zwrócił; jeno broda mu zlekka zadrżała.
— Więc co?... Napad?...
— Nie! Ucieczkę...
I przysunąwszy się bliżej ku niemu, Beniowski szybko i zwięźle opowiadał mu o sprzysiężeniu utworzonem przez jego towarzyszy jeszcze w Jakucku, o ich zamiarze zawładnięcia statkiem w Ochocku, o nagłej śmierci jednego ze spiskowców, lekarza Hoffmana, o śladach spisku, znalezionych przez władze w papierach nieboszczyka, o liście gubernatora, wysłanym estafetą do naczelnika Ochocka z rozkazem aresztowania i zatrzymania spiskowców, o wykradzeniu listu tego przez niego w drodze u pijanego kozaka i zamienieniu go na inny, polecający co rychlej wysłać wygnańców dalej do Kamczatki, oraz czynić im wszelkie ulgi w podróży i na miejscu.
— Udało się. Jesteśmy... Być może nawet, że łaskawe przyjęcie Nilowa jest też skutkiem tych zmyślonych rekomendacyj...
— I pan mi to wszystko mówi, nie znając mię wcale? — przerwał mu z przykrym uśmiechem Chruszczów. — Czy pan wie, że mi nie wolno wiedzieć nawet o tem, że jeżeli natychmiast nie doniosę tego, co usłyszałem, zostanę skazany narówni z wami na katusze. Ale... co gorzej, że prawo obiecuje zdrajcę za donos obdarzyć... wolnością, prawem powrotu do kraju... Czy pan wie o tem, czy pan wie? Co?
Wstał i przeszedł się kilka kroków w szkarłatnym blasku ognia; Beniowski nie spuszczał zeń oczu.
— Tak, ja wiem to wszystko!... — rzekł wreszcie głosem twardym. Ale wiem też z kim mówię!
— Od pierwszych lat przybycia tutaj myślałem o tem i nic nie mogłem wymyślić!... Odchodzą stąd wprawdzie kilka razy do roku okręty kupieckie na wyspy Aleutskie, Kurylskie i dalej dla handlu, dla polowania na morsy, bobry, koty, dla połowu ryb a głównie... dla rozboju, ale są one zawsze pilnie strzeżone przez zbrojną załogę tutejszą, uważającą nas za swoich poddanych, za swoją własność, obsadzone przez kozaków i żołnierzy i dla nas wprost niedostępne... Ach, gdyby mieć okręt, rozpiąć żagle, odpłynąć stąd, roztopić się w błękitach wody i nieba... Odejść, porzucić na zawsze tę ziemię krwi, zbrodni, ucisku i gdzieś daleko wśród ciepłych oceanów pod nowem niebem, na błogosławionej wyspie niepokalanej tchnieniem ludzkiem zamieszkać, aby zacząć tam żyć odnowa życiem Chrystusowem, życiem zgody i miłości... — szeptał sam do siebie, chodząc cichemi krokami po izbie, wreszcie stanął i umilkł. I ogień tylko trzaskał, odrzucając daleko rubinowe węgle.
— Więc cóż!?... Więc tak... ma pozostać wszystko po dawnemu? — spytał surowo Beniowski.
— Nie wiem. Nawet gdyby się dostać na statek, zabrać go, nie obyłoby się bez walki, bez rozlewu krwi, zabójstwa, utworzenia nowej władzy... a ja... nie mogę, nie znoszę tego... od tego aż tu uciekłem... za to tu jestem...
Beniowski spojrzał na księcia z pod oka.
— A gdyby... wybudować własnoręcznie okręt! — rzucił z niechcenia.
Chruszczów zatrzymał się.
— Senne marzenie!... Niema zresztą czasu, na wiosnę przyjdą statki z Ochocka, przywiozą pocztę i wszystko się wyda!...
— Racja!...
— Zresztą o wiele wcześniej wydaliby was właśni nasi bracia wygnańcy... Trzeba znać tych ludzi słabych, ciemnych, niewytrwałych, zdolnych jeno do zapalnych postanowień i gwałtownych czynów, ale wcale nie umiejących wykonywać planów potrzebujących czasu, cierpliwości, ostrożności... Przyziemni nieszczęśliwcy, pełni zawiści, podejrzliwości, chciwości... często źli głupcy, nad którymi się można jeno litować... Sami obaczycie!
Było już późno; ogień dopalił się. Alajda dawno już spała za irchową zasłoną.
— Czas już spocząć, przyjacielu!... Znużona myśl nie da dzisiaj dobrej rady... Nawet nie wiem, czy wogóle ją znaleźć może!? Położenie wasze, wyznaję, że ciężkie jest i prawie bez wyjścia...
— Takich niema!... — uśmiechnął się Beniowski.
— Dałby Bóg, dałby Bóg!... — powtórzył kilkakroć Chruszczow i z namaszczeniem zrobił znak krzyża na piersiach.
Nazajutrz o świtaniu usłyszał Beniowski, jak z łożnicy zeskoczyła bosemi nogami Alajda, jak podbiegła do komina i, mocno dmuchając, nieciła wygasły przez noc ogień.
Poczem wstał Chruszczów i oboje, stąpając na palcach, szepcząc półgłosem, aby nie obudzić gościa, krzątali się po domu.
Rychło podniósł się i Beniowski.
— Wcześnie. Wypoczęlibyście jeszcze trochę, zanimby kobieta zwarzyła śniadanie. Ja bo muszę do miasta zdążyć przed słońcem, aby, jako starosta, zdać sprawę w Zarządzie, wysłuchać rozkazów, rozdać roboty. Co tydzień inna partja naszych pełni służbę; porządkujemy ulice, śnieg obmiatamy z dachów, rozkopujemy zaspy koło rządowych budynków, czyścimy doły ustępowe. Pracy jest dużo i ciężkiej. A oprócz tego wiele innej dodają urzędnicy, oficerstwo, nawet prości kozacy. Trudno odmówić, bo zawsze potem dokuczą! — gadał gospodarz, sadzając gościa i siadając sam do śniadania.
— Twardy klimat, mrozy okrutne, ale najgorsze są nieustanne morskie zawieje!...
— I nie tyle, myślę, od szerokości geograficznej miejsca, co od bliskości lodowatych fluktów... — wtrącił Beniowski.
Mówili o rozmaitych rzeczach, unikając starannie najmniejszego napomknienia na wczorajszą rozmowę.
Dopiero przed samem wyjściem Chruszczów, już odziany w czapkę uszastą i szubę, zbliżył się do kitajczanej zasłony, wiszącej pod obrazem Chrystusa, i, zsuwając ją wbok po sznurze, rzekł:
— Oto moje największe bogactwo!
Beniowski spostrzegł w niewielkiej niszy kilka półek, szczelnie zastawionych książkami, wstał więc i zbliżył się pełen ciekawości i zachwytu.
— Bo prócz porządkowania śmietników, — dodał ze smutną ironją, — mam obowiązek rozmaitym damom tutejszym czytać od czasu do czasu „Szkołę Świętości“, „Biedną Lizę“, albo tłumaczyć jaką powieść francuską... Jedyne to źródło moich skromnych dochodów.
— Co widzę: wojaż Ansona!... — ucieszył się Beniowski, czytając bystrym wzrokiem nagłówki na grzbietach foljałów.
— Ach, tak!... Nieszczęsny wojaż!... Co nocy nieprzespanych kosztowała mię sama wyspa „Tynian“!... Jakże bardzo chciałbym być jej królem! — westchnął pół smutno, pół żartobliwie Chruszczów.
Beniowski wyciągnął rękę po książkę.
— O, i mapy są!... Pysznie!... O nie właśnie chodziło!
— Są lepsze w kancelarji i dostać je można!...
— Więc książę się zgadza?...
— Pogadamy o tem po powrocie z miasta!...
Beniowski włożył czapkę oraz futro aby odprowadzić go trochę.
Żywa, płomienista zorza poranna prześwieć cała przez osędziały od szronu las. Dalej ku północy nad puszczą wznosiły się wysoko w błękitach gorejące szkarłatem czuby gór. Ku morzu zaś otwierała się mroźna, blada, zamglona otchłań.
W wiosce już nie spano; ze wszystkich kominów kurzyło się i rozlegały się ostro w twardem powietrzu głosy ludzi, skrzyp sani i poszczekiwanie psów. Gromadka wygnańców z łopatami i siekierami przyłączyła się rychło do Chruszczowa. Beniowski porzucił ich na skręcie, wrócił do wioski i przedewszystkiem obszedł, obejrzał uważnie osiedle, gdzie chwilowo zamieszkał. Był to mały, dość dobrze zaopatrzony na zimę domek; sągi przygotowanego na opał drzewa stały na zadworku, stosy lodu do topienia na wodę błyszczały pod ścianą jak kryształ w promieniach wschodzącego słońca.
Alajda w krótkim kaftaniku, z gołą głową, wyskoczyła z sionki z nożem w ręku i, rzuciwszy figlarne spojrzenie i zagadkowy uśmiech młodemu gościowi, jęła szybko łupać kawałkami lód do trzymanego w ręku wiadra.
Beniowski poprawił czapkę i po krótkiem wahaniu zawrócił do wioski, aby odszukać Baturina. Niedługo potem sześciu przyjezdnych spiskowców siedziało wśród zaśnieżonego lasu na pniu zwalonego drzewa i naradzało się, co dalej czynić?
— Żle się stało, że Beniowski mu powiedział. Przedewszystkiem nie miał prawa; po drugie on nas zdradzi... Obaczycie, że za chwilę będą tu kozacy!... Ale ja się żywcem nie dam!... — wybuchnął Stiepanow.
— Skądże taka pewność!? Przeciwnie, jestem przekonany, że się do nas przyłączy i bardzo nam dopomoże!... — odpowiedział sucho Beniowski.
— Wiecie co, zamiast się kłócić i trapić podejrzeniami, udajmy się lepiej zaraz do miasta. Przedewszystkiem mamy obowiązek przedstawić się sekretarzowi i komendantowi, po drugie poznamy zaraz z nastroju, co się święci... A może i zajęcie jakie znajdziemy... — radził pojednawczo Baturin.
Poparli go Panow i Sofronow; Winblath poglądał wyczekująco na Beniowskiego; jeden Stiepanow z miejsca zapalczywie oświadczył, że nie ma wcale zamiaru iść naprzeciw zgubie, że woli zostać tutaj, bliżej lasu.
Przy wejściu do miasteczka spotkali gromadkę wygnańców, rozkopujących zaspy nawiane przez onegdajszy wicher i spychających śnieg na brzeg drogi. Chruszczowa nie było z nimi. Wezwano go do naczelnika, a poco? niewiadomo.
Na ulicy uderzył ich dziwny ruch; spotkali ront żołnierzy, a nieco dalej oddział kozaków, kierujący się do twierdzy.
— Dziwna rzecz!... — mruczał Panów. — Czyżby tu codzień odbywały się takie manewry?
— Słuchaj, Beniowski, czy nie lepiej wstrzymać się z wizytą, zaczekać na Chruszczowa i dowiedzieć się, co to wszystko znaczy?
— Wiecie co? Idźcie wy wszyscy do towarzyszy, pomóżcie im skończyć wcześniej pracę i wracajcie natychmiast do wioski... Pójdę sam na zwiady, a gdy tylko spostrzegę coś podejrzanego, przybiegnę do was. Wtedy broń do ręki i w las, będziemy się przedzierać do Czukczów!... — postanowił nagle Beniowski.
Zrobili, co kazał.
Sam on zaczepił przechodzącego kozaka, spytał go, gdzie mieszka sekretarz Nowosiłow, i poszedł w tym kierunku, bacznie oglądając ulice.
W głębi niewielkiego, otoczonego parkanem podwórza stał obszerny dom, nakryty spiczastym dachem. Pośrodku miał mały ganeczek z okapem na filarkach, a po obu stronach po dwa duże okna, przykryte lodowemi taflami.
Gdy Beniowski już wstępował na schodki ganeczka, z za węgła ukazał się piętnowany na obu policzkach niewolnik i szorstko zapytał:
— A dokąd to?...
— Do sekretarza kancelarji...
— Pan teraz gości ma. Od kuchni idź i tam zaczekaj! Nie wiesz drogi?... Tędy leziesz!?...
Beniowski zamyślił się.
— Miły człowieku!... — rzekł, wyjmując grosz. — Ja pójdę już tędy, a ty idź przez kuchnię i powiedz panu, że wygnańcy, którzy wczoraj przybyli, chcą mu złożyć swe uszanowanie!...
— Ech, nie znasz ty tutejszych porządków... Pójść, to pójdę, dlaczego1 nie!? Ale może ci tęgo za to wlecieć!...
Beniowski nacisnął ostrożnie klamkę żelazną i wszedł do niewielkiego przedpokoju. Parę futer wisiało na wieszadłach; zdjął więc swoją szubę, powiesił ją skromnie w przeciwnym kącie i został w granatowym sukiennym półwojskowym żupanie, który starannie przechowywał całą drogę i dowiózł aż tutaj w całości. Poczekał czas jakiś, lecz nie słysząc żadnego głosu, ani widząc ruchu w głębi domu, uchylił cicho drzwi na prawo.
W dużej świetlicy, wysłanej futrzanemi kobiercami, siedziało dwóch panów, opierając się łokciami na stole; nie ruszyli się i nie zmienili położenia, choć drzwi zlekka skrzypnęły, tak byli jakąś sprawą zajęci. Beniowski przestąpił próg i wyprostował się tuż u odrzwi.
Teraz widział wybornie, że grali w szachy, a bystry wzrok pozwalał mu nawet z tej odległości śledzić za posunięciami. Siedzący tyłem do niego chudy, kościsty jegomość w kozackim czekmeniu grał źle, ale mimo to wygrywał. Jego przeciwnik, gruby, okrągły jak dynia, owinięty niedbale żółto-czerwonym kwiecistym szlafrokiem, sapał, pocił się i zdradzał zły humor. Gra widocznie dobiegała do niepomyślnego dlań końca. Beniowski chrząknął.
— Kto tam?
— Beniowski jestem! Wygnaniec... wczoraj przybyłem. Pośpieszam do Waszej Szlachetności z pokornem pytaniem, kiedy raczy przyjąć wyrazy szacunku ode mnie i towarzyszów moich, czekających na ulicy...
— Dobrze, niech jeszcze poczekają!... Znowu zapanowało milczenie, przerywane jedynie stukaniem szachów i sapaniem zapaśników.
— Ech!... Przegrałem!... — mruknął wreszcie gruby, odsuwając się z niechęcią od szachownicy.
— Jeszcze tutaj możecie uciec, Sergjuszu Nikołajewiczu!... — pocieszał go przeciwnik.
— To już nie pomoże!... A ty co ślepia wytrzeszczasz?... Czy może znasz się na tej grze, durniu!? — zwrócił się niespodzianie do Beniowskiego.
— Może i podtrzymam się w nią cokolwiek!
— Ha!... Podtrzymasz się, patrzcie go!... Że okręt wyratował, to myśli, że wszystko umie... Dobrze, jak wygrasz, to dostaniesz pięćdziesiąt rublów, ale jak przegrasz, to co?... Co dostaniesz?... Dostaniesz to, co łaskawie Nikandr Gawryłowicz ci naznaczy! Zgoda, co?
Chudy jegomość w kozackim czekmeniu wyszczerzył wilcze zęby w rozkosznym uśmiechu.
— Przegrać łatwo; w samej przegranej jest już kara — odparł śmiało Beniowski. — Ale ja nie widzę, żeby szczęście i teraz całkiem już odwróciło się od Waszej Szlachetności...
— Patrzcie go! szczęście nie całkiem odwróciło się od Mojej Szlachetności!... Trzecią partję przegrywam, a on mówi, że szczęście nie całkiem odwróciło się... Hę!... Cóż wy na to, komendancie!?... Pokażcie mu, gdzie raki zimują!... Już ja postaram się, żeby mu to nie uszło na sucho!... Ile zechcecie, tyle wlepić każę!
— Nie wiem, czy wypada grać, przecież to wygnaniec, przestępca... Prawo przeć zabrania obcować z przestępcami!...
— Głupstwo. Obcować, to znaczy gadać, rozprawiać... I słusznie, bo wtedy można się od nich występnym duchem niepostrzeżenie zarazić, ale grać w szachy można bez gadania... Jeżeli wy, Nikandrze Gawryłowiczu, się nie zgodzicie, to ja też nie gram dalej i będzie nierozegrana... A jeszcze przecie nie koniec! Na mnie kolej i mam posunięcie! Wszak ja mogę, kogo chcę, swoim zastępcą naznaczyć, nawet na to jedno posunięcie!... Co, może nie!?...
Komendant kiwał głową, spoglądając niespokojnie na swoją partję.
— Jaka nierozegrana?... Co gada ten tu gbur!? Głowę wam zawrócił! Widać, jak na dłoni, że moja!... Grzech wam, Sergjuszu Nikołajewiczu, tak mię krzywdzić!...
— Żadnej krzywdy nie widzę!... Jeżeli naprawdę wygrana, to z każdym, a jeżeli nie... to znaczy jest w tem fałsz!... Wygrałeś podejściem!... Nie płacę!...
Kozak szarpnął obwisłego wąsa, spojrzał groźnie na stojącego nieopodal Beniowskiego i kiwnął głową.
— Niech więc siada, ale tylko raz!
Sekretarz podniósł się z miejsca i, stanąwszy nad graczami, nucił przez nos:
Oj, Duka, Duka, Duka, Duka...
Kto do ciebie w okieneczko stuka!?
To, mamuchno, kot, kot...
Skoczył sobie w ogródeczku na plot...
Oj, Duka, Duka, Duka...
A kto tam w twej izdebce stuka?
A to ten kot, niecnota,
Skoczył mi na poduszkę z płota!
Ach, niecnota, niecnota!...
Jak łóżkiem on chrobota.
............
Za trzeciem posunięciem Beniowski podstawił do zabicia królowej ostatniego swego konia, poczem laufrem zaszachował nieprzyjacielskiego króla, odsłaniając jednocześnie tym ruchem królowę przeciwnika na atak swej wieży. Królowa została w ten sposób wzięta, a po kilku jeszcze posunięciach partja Nikandra Gawryłowicza przegrana. Długo w nią kozak nie wierzył, przypatrywał się, mrużąc to jedno oko, to drugie, przechylając głowę to na tę, to na tamtą stronę; przestawiał figury, przymierzał, wreszcie ręce ze zdumieniem rozłożył, wzdychając...
— Prawda!... Mat!... Ale doprawdy nie wiem, jak się to stało!... Jakaś w tem sztuka!... To nie może być... to nieczysta sprawa!
— Ha, ha, ha! Nieczysta sprawa?... Dlatego, żeś przegrał?... hę!? Pewnie, że sztuka — sztuka rozumu, kunszt! — śmiał się sekretarz. — Ładny konik! Nie bądź chciwy i łapczywy!... Co!? Zgrabnie!? Pięćset rubelków moje!... Bardzo proszę!... Nóżki na stół!... Ty, Beniowski, zarobiłeś swoje pięćdziesiąt!... Nie bój się, te pięćdziesiąt płacę, ale nie mów nic, bo ci nie wolno! Pamiętaj! Ale wódki i herbaty możesz się napić!... Hej, Agafja, podaj kubek gościowi!...
Klasnął w ręce i zaraz cicho wsunęła się do pokoju piękna blondyna w haftowanym srebrem sarafanie z sznurem korali na białej szyi. Szła z opuszczonemi powiekami i gorący rumieniec zalewał jej twarz w miarę, jak się zbliżała ku mężczyznom. Beniowski dostrzegł zdradzieckie sine piętna na jej czole, wyglądające z pod wysadzanej rubinami opaski. Domyślił się, że ma przed sobą niewolnicę-wygnankę i ukradkiem spojrzał na grubego sekretarza. Ten udawał, że nie widzi zmieszania swojej gospodyni i, dzwoniąc wypłacanemi mu przez komendanta monetami, wołał:
— Chytra bestja, ten Beniowski... niema co! Ale tak mu się dać złapać!... Ho, ho! Trzeba być ostatecznem cielęciem... Naczelnik pęknie ze śmiechu, gdy mu to jutro opowiem!...
— Cóż?... Ja grałem szczerze, z dobrą wiarą!... Nie trudno podejść uczciwego człowieka!... — bronił się chmurnie kozak.
— To może jeszcze raz spróbujemy, Nikandrze Gawryłowiczu? Co? Co myślisz o tem, Beniowski? Masz swoje pięćdziesiąt, ale jak przegrasz, to je zwrócisz z naddatkiem... Rozumiesz?!
Beniowski milczał i monety nie tykał.
— Ha, zgoda!... Zagramy raz jeszcze... — zdecydował się wreszcie kozak, z nietajoną żałością spoglądający na swoje pieniądze, dzwoniące w rękach sekretarza. — Tylko warunek: żadnych poprawek; co z wozu spadło, to przepadło!...
— Słyszałeś, Beniowski: co z wozu spadło, to przepadło... Pamiętaj więc, a będziesz miał drugie pięćdziesiąt rubli!... Trzymam stawkę, takoż pięćset!
Beniowski spokojnie ustawiał szachy na desce. Zaczęła się nowa gra, — cicha, zacięta, poważna, podczas której gruby sekretarz kołysał się obok stołu na nogach, aż skrzypiała pod nim podłoga, i nucił:
Zachciało się dziewczynie, zachciało...
Wszystkiego jej było za mało...
Gdy Beniowski nie wziął podstawionego sobie bez ochrony laufra, a zamiast tego zrobił szach królowej, sekretarz cmoknął z zadowolenia i zawołał:
— Serce moje, komendanciku! Szelma ten Beniaszka!... nie w ciemię bity! Co?... Ogra on nas z kretesem, obaczysz!
Ten za gruby, ten za chudy,
Ten piegowaty, a ten rudy!...
Gdy po trzech przegranych partjach czerwony jak burak setnik podniósł się od stołu i odtrącił gniewnie szachownicę, Beniowski wstał również, nie śpiesząc się. Sekretarz z pewnym szacunkiem i zaciekawieniem przyglądał się, jak obojętnie kładł wygnaniec do kieszeni wyliczone mu przezeń pieniądze.
— Suma nie mała: półtorasta rubli w godzin parę! Ale... nie bój się, niczego się nie bój!... Towarzyszy przyprowadź jutro, bo teraz muszę lecieć do naczelnika opowiedzieć mu o tej hecy!... Czysta umora!... Ha, ha! — śmiał się wciąż, trzęsąc ogromnym brzuchem, jak worem sieczki.
Gdy Beniowski wyszedł na ganeczek, na niebie znowu paliła się zorza. W pierwszej chwili nie mógł rozeznać, dokąd ma iść; poza nim gorzały w purpurowej jasności też same góry, a przed nim otwierała się ta sama zimna, mglista przepaść morska. Na widnokręgu tu i owdzie błyskały gwiazdy, w oknach domów czerwieniły się niewyraźnie plamy ogni, a słupy brunatnych dymów bieżały szparko z niskich kominów.
Nagle Beniowski ocknął się, zrozumiał, że to wieczór, i szybko skierował się ku miejscu, gdzie zostawił towarzyszy. Na uprzątniętej ulicy było pusto i cicho, a gdzieś woddali psy ujadały gromadnie.
Beniowski powiódł ręką po oczach i twarzy i wstrząsnął się; głód mu dokuczał, ale nikogo tu nie znał, a nigdzie nie widział szynku, oberży, nawet sklepu, gdzieby mógł coś zjeść. Nie zwłócząc więc dłużej, przyśpieszył kroku i wyszedł za miasto, kierując się do wsi wygnańczej.
Zastał towarzyszy zebranych u Chruszczowa.
— Jesteś nareszcie! — zawołali radośnie, gdy ukazał się we drzwiach.
— A bo co?
— Bo nie wiedzieliśmy, co robić!
— Obawialiśmy się, żeś aresztowany!
— W nocy nie wolno nam chodzić po mieście... — objaśnił Chruszczów.
— Cóż więc nam wolno? — spytał z gorzkim uśmiechem Beniowski.
— Jakież przynieśliście nowiny?
— Bardzo dobre!
— Cóż więc znaczyły te ronty!
— Poprostu żołnierze szli do magazynów odbierać zaległe a obecnie przywiezione przez statek racje mąki, wódki oraz inne rzeczy.
— Widzicie, jak złym jest strach tłumaczem!...
— Wiemy, wiemy, ale już nie marudź!...
— A ciebie, książę, poco wzywał naczelnik?
— Chciał, żebym ciebie przyprowadził.
— Mnie?... Cóż tam znowu!?
— Nic złego, nawet dobre są wróżby, ale nie mogłem cię znaleźć... Gdzieżeś był?
— U sekretarza.
— Cały czas?
— Cały czas...
— A ten nicpoń stróż powiedział mi, żeś już wyszedł. Cóżeś tam robił tak długo?...
— Ach miałem zdarzenie! Doprawdy jakgdyby wyjęte z przygód Sinbada!
Opowiedział o swej grze w szachy z nieznanym mu Nikandrem Gawryłowiczem i wysypał srebro na stół.
— Źle!... Źle się stało!... Znam tego Nikandrę Czernych setnika... Nie przebaczy ci on przegranej, hrabio, życie całe!... Z nakładem odbierze swoje i jeszcze znęcać się będzie za drwiny, których z twego powodu doznał... Najlepiej będzie, jeżeli jutro pójdziesz mu sam te pieniądze zwrócisz... z naddatkiem! Dam ci skórkę lisa!...
— Bardzoby się jednak przydały te pieniądze dla naszych zamiarów!... — wstawił nieostrożnie Stiepanow.
— Jakich zamiarów?... Nie mamy żadnych zamiarów... Poprostu musimy pobudować sobie chałupy — zauważył spokojnie Baturin.
— Nie wiem, co jeszcze zrobię! W każdym razie... lisa mu nie dam! — powiedział spokojnie, wysłuchawszy wszystkich uwag, Beniowski. — Lecz doprawdy nie jest to rzecz najważniejsza... Najważniejszą, bracia, rzeczą jest, według mnie, dowiedzieć się, czy książę jest z nami, czy podziela nasze plany?
Zwrócił się do Chruszczowa. Ten poczerwieniał i milczał przez długą chwilę.
— Tak, jestem z wami... z warunkiem, że nie będziecie mnie zmuszali do udziału w mordach, zabójstwach, napadach. Mówiłem już o tem... Krew własną gotów jestem jednak przelać za cel tak szlachetny...
— Wolałbym... krew wrogów!... A jeszcze bardziej wolałbym... ich okręt... — zażartował Beniowski. — Zresztą nie o to chodzi!... Myślę, przyjaciele, że możemy księciu obiecać... Prócz finalnej walki istnieje tysiące spraw, których nikt lepiej od niego nie jest w stanie załatwić!... Musimy zorganizować wygnańców; bez tego żadne z zamierzeń naszych nie uda się; musimy wprowadzić ład i rygor w ich życie; zwiększyć nasze środki, a głównie podnieść ducha powszechności... Brak go, zupełny go brak i dlatego to ciemiężyciele tak śmiało depczą nas!... Proponuję, abyśmy zaraz tu nie zwlekając utworzyli tajną radę związkową, któraby zajęła się temi sprawami. Równość nieszczęścia porównała nas i wszyscy tu obecni jako bracia powinni wejść do związku z równym głosem... Doświadczenie uczy, że jak ciało bez głowy, tak żadne towarzystwo obejść się nie może bez szefa. Nad wyborem tego naczelnika najpierw się zastanowić należy. Będzie on naszym mentorem i jego obowiązkiem stanie się służyć wszelkiemi siłami interesom naszego związku, a zato wszyscy ślubują mu swą podległość i posłuszeństwo. W tym celu wybrany naczelnik zaprzysięże następujące warunki: iż użyje on swej zdolności i doświadczenia w niezwłocznem ułożeniu planu operacji, którego nieodstępnie nawet z hazardem życia trzymać się będzie, ten zaś plan ma się kłonić ku przywróceniu wszystkim towarzyszom jak najprędzej wolności; iż nie będzie miał nigdy preferencji dla nikogo oddzielnie z towarzystwa; lecz że całej radzie doniesie zawsze o wszystkiem, co tylko osądzi być potrzebnem do pomyślnego uskutecznienia ogólnych zamiarów; iż, gdyby chciał zaniechać swego przedsięwzięcia lub coś podobnego ważył się insynuować związkowej radzie, śmiercią bez żadnego pobłażania ma być pokaran!... — dyktował mocnym głosem Beniowski Sofronowowi, który, siedząc na rogu stołu, słowa jego skrzętnie notował. Opodal dookoła wsparci na łokciach chylili się nieruchomo wygnańcy, a łatająca przy ogniu obuwie Alaja coraz oglądała się na nich, zdziwiona i trochę jakby strwożona.
— Coś wygląda jakgdyby Kamczadalowie szli na wojnę! — mruczała cicho.
— Od związkowych zaś — ciągnął dalej Beniowski — wybrany naczelnik otrzyma następujący jurament: iż każdy z nich dołoży wszystkich starań choćby z niebezpieczeństwem życia do uskutecznienia planu w celu odzyskania wolności. Iż, uznawszy władzę i zwierzchność naczelnika, podda się jej z ślepem posłuszeństwem. Że ponieważ niesprawiedliwość i despotyzm od wszelkich uwolniły go cywilnych i politycznych obowiązków, zatem słuchać winien bez żadnej restrykcji już tylko rozkazów obranego naczelnika. Iż gdyby zdradził położone w sobie zaufanie i odkrył zaraz od dnia podjętej narady najmniejszą okoliczność, odnoszącą się do zamiarów wygnańców lub też wyjawiłby najdrobniejszą decyzję rady, w takowym razie uznaje się być winnym śmierci. Rada wyrok niezwłocznie ogłasza, a każdy ze związkowych uroczyście obowiązuje się wymierzyć go na przeniewiercy bez względu na wszelkie przyjaźni lub krwi głosy i więzy pokrewieństwa...
Długo milczeli wygnańcy, nie patrząc na siebie, wreszcie ozwał się Baturin:
— Przecie nie dziś zaczęliśmy tę grę, gdzie stawką są nasze głowy, a wygraną wolność... Dlatego uważam, że nic z tych paragrafów ani dodać, ani ująć nie należy...
— Raczej dodać, że każdy z nas ścigać będzie zdrajcę do ostateczności w doczesnem i na; wet przyszłem życiu... Aby nie był pewny nawet w grobie spokoju!... — dodał zapalczywie Panow.
— Pozostaje przystąpić do wyborów!... — szepnął Sofronow. Podał małe kartki papieru, na których wygnańcy w skupieniu kreślili nazwiska.
— Beniowski... Beniowski... Beniowski... — czytał chwilę potem Chruszczów... — Jednogłośnie... Ach nie!... Na jednej jest moje nazwisko... To pewnie twoja, hrabio!... Ładniebyś wyglądał pod moją komendą!... — roześmiał się trochę chrypłym śmiechem.
— Przepraszam, towarzysze i bracia!... — znowu podniósł głos Beniowski. — Zanim przyjmę wasz wybór, musimy przyrzec sobie wzajem rzecz następującą: gdyby w przypadku zdrady naczelnik lub jakikolwiek członek towarzystwa dostał się w ręce rządu, zachowa wówczas jak najściślejszy względem sprzysiężenia sekret, a zaś wszyscy uczestnicy związku użyją wszelkich, chociażby z niebezpieczeństwem życia sposobów, iżby więźnia z rąk nieprzyjacielskich uwolnić; gdy zaś ani sztuką, ani otwartą siłą nic nie wskórają, wówczas podadzą mu truciznę lub oręż, aby rządowym wyrokiem przyciśniony jeniec wyznaniem swojem nie zgubił wspólników!...
— To się samo przez się rozumie!... — powiedział Stiepanow, podchodząc i biorąc za rękę Beniowskiego.
Ten przyjął ją trochę chłodno, zajęty własnemi myślami.
— Panowie!... — dodał znowu, podnosząc głowę. — Nie uchylać się od życia społeczności, nie uchylać się od życia, gdyż tam tylko odnajdziemy substancjum dla naszych planów!... Chodzić będziemy wśród ludzi, jak inni, chowając głęboko w sercu nasze zamierzenia. Nie kłamać bez potrzeby, ale i nie śpieszyć z prawdą, gdzie ona może być zgubą. Przeciwnik pod hańbą żąda od nas prawdziwości, podczas gdy sam w fałszach i okrucieństwie względem nas nie przebiera.
— Właśnie. Chciałem takoż zaproponować kilku nowych członków, wypróbowanych moich przyjaciół, gdyż w rozszerzeniu towarzystwa i ja widzę jego skuteczność!... — dorzucił Chruszczow.
— Bez wątpienia. Podaj pan ich listę, abyśmy mogli się o nich wywiedzieć, co należy, zanim wniesiemy ich przyjęcie na następnem zebraniu, które odbędzie się również tutaj za dni cztery!... — postanowił Beniowski. — Czy nie przejdziemy się, przyjaciele... bo jakoś duszno? Ale za progiem tej izby wara mówić o sprzysiężeniu...
— Dziwny człowiek!... — szeptał, wychodząc, Chruszczów. — Z chwilą jego przybycia wszystko zdaje się z błyskawiczną toczyć szybkością!... Co zdarzeń w dni parę!?
— O tak!... Tak było wszędzie i zawsze, o ile wiem!... Tak było w Kazaniu, tak powiadali było i w Krakowie... On z tych, co to, gdzie stąpi wszystko się wkoło kolebie, mury kruszą, wszystko drży, żyje, walczy... — odszepnął z zapałem pocichu Winblath.
Skręcili z drogi i zagłębili się w śpiący pod śniegami las. Jeno chrzęst śniegu pod ich nogami naruszał ciszę; jeno ruch potrąconych przez nich gałązek naruszał spokój. Milczeli, poglądając na niebo, gdzie tysiące gwiazd drgało, iskrzyło się, mrugało, sunąc w majestatycznym, ledwie dostrzegalnym korowodzie. Beniowski szedł przodem i mówił do Chruszczowa i najbliższych:
— Słyszeliście pewnie o neotryzmie, czyli nauce recentiorum, według której ziemia obraca się około słońca, nie słońce koło ziemi, tak jak pieczeń obraca się koło ognia, nie ogień koło pieczeni... Takoż gwiazdy nie chodzą koło nas po sferach, lecz niby my sami lecimy wśród mrowia gwiazd... Taż nauka twierdzi, że koloru niemasz żadnego w; rzeczach, tylko te barwy, które na nich widzimy — białe, czarne, zielone, czerwone, żółte — sprawuje temperament oczu i światła... Czego wielkim jest dowodem jabłko, naprzykład, w dzień zielone, a w nocy przy świecach wydaje się być granatowem... Powiadają też, że i ból, świerzbienie i inne uczucia nie mają swego placu w ciele, tylko w duszy, ponieważ ciało bez duszy nic nie czuje. A mnie się zda, iż tak ciało nie czuje bez duszy, jak dusza bez ciała, że organy nie grają bez organisty i organista bez organów, że jeżeli czucie nie jest w ciele, tylko w duszy, to też i głos nie jest w organiście!...
Śmieli się wygnańcy z tych dowodzeń i rozmaite robili uwagi, aż wyszli na małą polankę, skąd otwierał się widok na łańcuch gór, uchodzący z kamiennym spokojem ku mrocznemu widnokręgowi północy. Nagle jakaś łuna krwawa buchnęła na gwiazdy i zgasła. Z drzew posypały się szrony.
— Co to?... zorza północna, czy piorun!?...
— Piorun w zimie?...
— Rozmaicie bywa w naturze. Kto ją poznał?... Pamiętam raz...
— Nie, to pewnie gra któryś z wulkanów!... — przerwał sprzeczki Chruszczow.
Nazajutrz Beniowski poprowadził towarzyszy całą gromadą do sekretarza.
Szli z początku znaną im już drogą, wraz z wyznaczonymi do przymusowych robót wygnańcami. Byli w dość trwożnem usposobieniu, dzięki oczekującemu ich spotkaniu ze słynnym z swej surowości sekretarzem, oraz z powodu nagłego, dziś rano ponownie powtórzonego, wezwania Beniowskiego do naczelnika kraju. Chruszczów starał się rozproszyć ich obawy:
— Pewnie czeka go reperacja jakiego cennego przedmiotu, albo kunsztownego instrumentu — mówił. — Wszyscy urzędnicy mają tutaj moc takiego rupiecia. Każdy przywozi z sobą dla rozrywki jakiś rarytas, który następnie zepsuty, leży bez użytku w lamusie i czeka zmiłowania Bożego. Takiem zmiłowaniem jest przyjazd nowej partji wygnańców. Gdyż nas tu mają za wszechmocnych, nieledwie za czarnoksiężników ze złotemi palcami. Nie należy nigdy odmawiać prośbie, przedewszystkiem dlatego, że za takie reperacje ucieszeni właściciele obdarzają zwykle kunstmistrza choć małym datkiem, po drugie, że odmowa pociąga za sobą niezadowolenie i, co za tem często idzie, prześladowanie nieszczęsnego niezręcznika. My zaś wspólnemi siłami zawsze dajemy sobie radę z podobnemi robotami. Wyobraźcie sobie naprzykład, że los na pierwszym kroku obdarzył mię pobielaniem rondli u miejscowego protojereja. Pojęcia o tem nie miałem. Mimo to przyjąłem robotę z podziękowaniem, jak mi poradził najstarszy tu z nas, poczciwiec, Bielski... Rondle, rozumie się, pobielił nasz kowal wioskowy, któremu zapłaciłem z własnej kieszeni a wzamian dostałem... błogosławieństwo pasterskie!...
— Ja musiałem dorobić klapki do złamanego fletu, choć instrumentu tego nigdy przedtem nie trzymałem w ręku! — dodał ktoś z tłumu.
— Ja zlutowałem złoty łańcuszek żony komendanta, choć z zawodu jestem kancelistą.
— Miałem wielki kłopot ze sztucznym kotem, miauczącym za pociśnięciem ogona... Stracił ogon i przestał, rzecz prosta, miauczeć.
Opowiadali ze śmiechem wygnańcy jeden przez drugiego.
— Wyobrażam sobie, jakie cuda gadają o Beniowskim i czego się po nim spodziewają! Już mię wczoraj zaskoczyła z pytaniami stara niańka Niłowów: A kto zacz jest? A skąd?... A czy młody?... Czy stary?... Czy nosi wąsy, czy nie?... Czy umie tańczyć i gadać po francusku?... Czy to prawda, że był na dworze u polskiego i niemieckiego królów i ma dworskie manjery? Dostanie do naprawy co najmniej te stare organy, na które już raz straciliśmy bezskutecznie tyle trudu i dowcipu!... — żartował Chruszczów.
— Mam więc je wziąć? — pytał Beniowski.
— Rozumie się!... I nawet gdyby ci dodano coś w rodzaju starej zagwożdżonej armaty do naprawienia, bierz, nie pytaj, owszem, obiecaj, że dostarczysz ją w najlepszym stanie i w najkrótszym czasie!... A potem już zobaczymy, co się da zrobić!... Są rozmaite sposoby ułagodzenia niecierpliwych wymagań głównie przez... niewiasty, których wpływ jest tu niezmierny.
— Jak wszędzie, gdzie białogłowy są w mniejszóści...
— Ach, przyjaciele, przewodzą one i tam, gdzie są w większości. Rzekę prawdę, gdy powiem, że przewodzą wszędzie, przewodzą miłem obejściem, dowcipami, ponętami i lubą rozrywką sercową w tej nudzie życia...
Tak gawędząc, rychło znaleźli się w miasteczku i rozeszli do zajęć w różne strony. Beniowski minął zwodzony most fortecy, gdzie stojący na straży kozak zmierzył go badawczem spojrzeniem, i udał się wprost do mieszkania państwa Niłowów.
Po krótkiem oczekiwaniu w ciemnej sionce wezwano go przed naczelnika do świetlicy.
Pan Niłow nie miał tym razem na sobie munduru, lecz zwykły lisi kubrak, kryty zielonym „haksamitem“. Jego obrzękły, sino żyłkowany nos nie wyglądał tak drapieżnie, jak za pierwszym razem; otoczone czerwoną obwódką wyłupiaste mętno-szare oczy patrzały nawet dość poczciwie; chodził po pokoju, zasunąwszy ręce w kieszenie szerokich również zielonych rajtuzów, obszytych na wypustce złotym galonem.
— No, jakże więc tam było na tym okręcie w czasie tej burzy? opowiedz!... — zagadał po chwili milczenia.
W krótkich wyrazach zaczął opowiadać Beniowski powszednie przygody podróży, jak szczęśliwie wypłynęli z rzeki Ochty przy wietrze północnym, jak następnie wiatr zadął od zachodu i kapitan, pełen najlepszej myśli, wyszedł pod żaglami na pełne morze, jak morze zwolna rozkołysało się, jak zalewająca fala, pryskając wysoko w górę, utrudniała bardzo manewry, pokrywając lodem i szronem liny, reje, bloki i kiedy płótnisk żaglowych, jak następnie powstała lodowa burza i załoga, znużona nawałnością, wezwała do pomocy wszystkich, mających pojęcie o nawigacji.
— Ponieważ ongi służyłem w gdańskiej marynarce i powierzano mi nawet ster większych statków, zgłosiłem się wraz z towarzyszami... Impet wiatru stał się jednak wkrótce ponad nasze siły i nie udało się nam owładnąć kierownictwem okrętu, tem bardziej, że nie wszystkie nasze wskazówki wypełniano...
— Tak, tak! Słyszałem o tem! — mruknął Niłow. — Co dalej?
— Rozhukane wiatry miotały nami na wszystkie strony i raptem zaczęliśmy pędzić ku północo-wschodowi. Bystrości sztormu nie podobna opisać. O trzeciej godzinie po północy pękł maszt środkowy, co przepowiadałem, radząc nadaremno zwinąć tam żagiel zawczasu. Namiestnik nie chciał się zgodzić na ujęcie wiatru. Dopiero gdy raniony ułamkiem rei kapitan zdał całkowicie dowództwo na mnie, mogłem spuścić żagiel rudlowy, aby uniknąć złamania i tego masztu. Zostawiłem jedynie klin na przedzie statku. Kazałem wszystkim, co zachowali resztki sił, wziąć się do uprzątnięcia lin, żagli, ułamków drzewa, zaścielających pokład i utrudniających manewrowanie. Ciemności, ryk i łoskot nawałnicy, uderzenia bałwanów, wielu pozbawiły zmysłów. Nie słuchali rozkazów, nie dawali na nic baczenia i... woda uniosła nam czterech ludzi. Reszcie kazałem się przywiązać linami i pracować dalej omackiem. Nawpół żywi z zimna i wyczerpania ledwie doczekaliśmy dnia, poczem z niewymownym wysiłkiem postawiliśmy na nowo związany maszt i rozpięliśmy drugi klin, a pod wieczór, kiedy burza zwolniała, podnieśliśmy środkową gaflę i żagiel rudlowy. Nie w mocy naszej jednak było utrzymać należyty kierunek i gdy wiatr zmienił się na południowo-wschodni, musieliśmy odwrócić żagle i płynąć według południowo-zachodniego rumbu. Dnia 27 ujrzeliśmy mglistą ziemię pod 54° 17′ szerokości. Majtkowie zapewniali, że to wyspa Sachalin. Chcieliśmy zarzucić kotwicę dla naprawy okrętu i zrównania ładunku, który przesunął się na jedną stronę i tak chylił statek, że mógł go wywrócić; lecz brzeg był stromy, dokłady fal biły oń wściekle i tak wysoko, iż nie ostałyby się przeciw nim żadne łańcuchy... Płynęliśmy więc dalej, korzystając ile możności z uciszenia się nawałności, aby statek doprowadzić do możliwego porządku, co choć w małej doskonałości nam się udało... Nazajutrz zaś przy pomyślnym wietrze zawinęliśmy do Czekawki, jak to Waszej Wysokiej Szlachetności wiadomo.
— Tak, tak!... Wiem! A teraz powiedz mi, Beniowski, jak to się stało, że ty, jenerał, człowiek wykształcony i rozumny, okazałeś się w rezultacie głupcem, nie upokorzyłeś się, nie wstąpiłeś na służbę Miłościwej Pani Naszej Carowej, która ci to łaskawie w niezmiernej swej dobroci proponowała; przeciwnie, buntowałeś innych i nawet próbowałeś uciekać? Tak przynajmniej stoi napisane w twoich papierach!
Beniowski długo stał w milczeniu z opuszczoną głową. Niłow przechadzał się po świetlicy, poglądając na niego z pod oka, wreszcie przystąpił do stołu, nalał sobie wódki z karafeczki, wypił, przekąsił kawałkiem solonej ryby i chrząknął.
— Cóż nareszcie? Odpowiesz na to, hal?
— Wasza Wysoka Szlachetność sam jest żołnierzem, zrozumie więc: przysięgałem konfederacji Barskiej i prawnie postawion byłem na czele jej wojsk...
— Komu, powiadasz? Konfederacji!?... Pewnie nowe jakie buntowszczyki przeciw uznanej władzy Monarszej!?... Gdzie oni są? Skąd przyszli? Kto ich do wojny upoważniał? Ty, Beniowski, człowiek biegły w naukach, wiedzieć powinieneś, że nasi Carowie są spadkobiercami Cargradzkich Cezarów, a ci panami świata byli... Wszystko więc nasze i ty nasz, skoroś się w nasze ręce dostał... Pamiętaj o tem! O wszelkich konfederatach zapomnij!...
— Jużem za to surowo ukarany został, Wasza Wysoka Szlachetność... żem ojczyzny bronić chciał! — żywo odparł Beniowski. — Przebyłem tysiące wiorst w więzach, pod strażą w upały, mrozy straszliwe i szarugi... Bez wszelakiego opatrzenia, w niewygodach, od których otwarły się moje otrzymane w bojach a źle zaleczone rany... Wielekroć razy śmierci bliski byłem...
— Cóżeś ty chciał, żeby ciebie jeszcze nagradzano! Ojczyzna, ojczyzna!?... Ja tu jestem twoją ojczyzną, ja... sługa i niewolnik Najmiłościwszej Pani Naszej Cesarzowej Katarzyny Wielkiej!... Słyszałeś!?... Mówię ci, pókim dobry: zapomnij o tych swoich głupstwach, zapomnij kimś był, jakeś się nazywał nawet i zostań tutaj porządnym człowiekiem!... Chcesz a nawet nazwisko ci zmienię, gdyż jesteś jak umarły dla świata!... Zmień się więc, zacznij żyć odnowa, bo stąd nie uciekniesz!... Stąd nikt jeszcze nie uciekł... Dokoła morze, a od strony lądu pilnują was dzicy Czukczowie, Korjacy i Ankalowie... Upokorz się więc, gdyż klnę się Zbawicielem, nie popuszczę wam! Za najmniejszą próbę, za samą myśl przeciwną ukarzę według całej surowości prawa... Mam nad wami władzę życia i śmierci... Nie zabiję, lecz zadręczę dla przykładu innych... Zamknę w klatce bez ubrania i ognia z kamczadalskimi zakładnikami, zamęczę, zakatuję na śmierć!... Pasy drzeć będę, na pal wbiję!... — krzyczał już groźnie Niłow, a żyły na skroniach nabrzmiały mu jak postronki, mięsista twarz poczerwieniała i zaczęła drgać od wnętrza jak uderzony pałką dobosza miedziany kocioł wojenny.
Beniowski bacznie go śledził z pod oka rozważając jak wyjść z kłopotliwego położenia, gdy nagle doszły go jakieś zbawcze szmery za drzwiami. Naczelnik Niłow też je usłyszał, gdyż nagle złagodniał.
— Otóż raz jeszcze radzę ci: ukórz się, ukórz się, a obiecuję ci poparcie rządu i swoją opiekę. Przedstawię cię niezwłocznie do nagrody za usługi już okazane, oraz dla talentów twoich, które mogą przynieść korzyści nietylko tobie samemu, ale i całemu krajowi... Słyszałem, żeś biegły w matematycznych i wojskowych naukach a nawet w tańcu, w dworskiem ułożeniu i cudzoziemskich językach, i zamierzam polecić ci na próbę wychowanie mego syna, którego myślę za rok wysłać do szkoły kadeckiej w Petersburgu. Gdyby zaś i moja córka, starsze i młodsze dzieci potrzebowały twoich nauczycielskich wskazówek, udzielać ich będziesz im jednocześnie co dnia w rannych godzinach. Za co zwolnion będziesz od wszelkiej pracy przymusowej publicznej, do której jako wygnaniec obowiązany jesteś, i dostaniesz pełny traktament garnizonowy... Przychodzić możesz od jutra, ale pamiętaj, że kazałem mieć na ciebie szczególne baczenie... Komu dużo dano, od tego dużo się wymaga!... Możesz odejść!!!
Zmieszany tem przyjęciem Beniowski, nie wiedząc, źle czy dobrze sobie z niego wróżyć, wolno w smutnem zamyśleniu schodził z ganeczka, gdy z za węgła okrzyknął go głos kobiecy:
— Chodźcieno tutaj, dobry panie, mamy do was sprawę!
Spostrzegł staruszkę w futrzanej szubce, zarzuconej w pośpiechu na ramiona, stojącą nieopodal na śniegu; domyślił się, że to ktoś z domowników Nilowa, i skierował się ku niej niezwłocznie.
— Czem mogę służyć? — spytał, uchylając czapki.
Chwilkę patrzała nań bystro niedużemi, czarnemi jak tareczki bez blasku oczyma.
— Pani kazała prosić na słów parę!... Proszę za mną!...
Beniowski skłonił głową i poszedł za nią. Wszedł do obszernej kuchni, pełnej błyszczących miedzianych i cynowych naczyń, a stamtąd do jadalni.
Piękna, dorodna pani w domowym stroju rosyjskim, w sarafanie i podbitym gronostajami kubraczku czekała nań, stojąc pośrodku pokoju.
— Jakże się zwiecie po ojcu, panie Beniowski? — spytała go grzecznie, odpowiadając skinieniem głowy na głęboki ukłon młodego mężczyzny.
— Mnie zwą Augustem, a ojca miałem Samuela...
— Otóż, Auguście Samuelowiczu, wiadomo nam, że naczelnik polecił kształcić panu naszego syna. Chłopak jest niemocny, dlatego chciałam pana prosić o uwzględnienie jego sił, oraz wzięcie pod uwagę braków przygotowania, gdyż w kraju tutejszym, gdzie już mieszkamy osiem lat, niema zupełnie, jak pan widzi, nietylko nauczycieli, ale nawet wykształconych ludzi. Są wprawdzie tacy, jak Chruszczów, Gurcin, niegdyś szambelan Imperatorowej Elżbiety, jak doktór Meder, Łobaczow, oraz książę Zadzkoj, ale ci są ciężko oskarżonymi zbrodniarzami stanu i oddać im do nauki dziecko jest rzeczą niebezpieczną dla ludzi rządowych: można się przez to narazić na donos, stracić miejsce, a nawet głowę. Szwed Brondorp nie umie po rosyjsku, inni nie posiadają ani odpowiedniej gładkości w obejściu, ani potrzebnej w stolicy konwersacji. Czy pan był w Petersburgu?...
— Owszem, byłem, niedługo...
— Ach, to pan może mógłby nam coś o tem opowiedzieć. Bo ja sama petersburska jestem i tak tęsknię, tak bardzo tęsknię do tego miasta rodzinnego w tej głuszy... Jak to teraz wygląda Newski Prospekt albo wyspy Wasilewskie?... Pewnie już gęsto zabudowane... Ho, ho!... Miasto rośnie jak na drożdżach! Dawnoż to, za moich lat panieńskich, jak na Małej Morskiej parkany drewniane stały, a teraz kamienica pewnie koło kamienicy jak mur. Myśmy mieszkali z tamtej strony Newy, ojciec miał urząd w Admiralicji i domek nasz stamtąd niedaleko. Cudzoziemskiego jestem pochodzenia, ale urodziłam się już rosyjską szlachcianką...
Długo gadała, przeskakując z przedmiotu na przedmiot i spoglądając bystro agatowemi oczyma na ściągłą twarz wygnańca.
— Widzę, że gryzie pana troska... Zapewne życie tutaj przykre będzie dla ludzi przyzwyczajonych do dworskich salonów... Powiadają, że pan bywał na dworze nietylko polskiego króla, ale i niemieckiego cesarza?...
— Tak, rodzina moja z Węgier pochodzi; kształciłem się w kolegjum cesarskiem w Wiedniu, ojciec mój był generałem kawalerji austrjackiej i miał dostęp do progów monarszych...
— Z Wiednia więc!... I mój ojciec też z Wiednia... Dziwy mi opowiadał o tem mieście znakomitem. Pogadamy o niem jeszcze nieraz, a teraz niech pan idzie, bo naczelnik, choć dobry, popędliwy jest i lubi, żeby go słuchano. Niech więc pan jutro na lekcję przyjdzie w terminie... A teraz jeszcze jedna prośba: moja córka, Nastka, ma harfę, ale złamaną... Czyby pan nie zechciał zreparować instrumentu, aby dziewczyna mogła czasami rozerwać się, grając?...
Beniowski uśmiechnął się pod wąsem i, obejrzawszy z niechcenia zniszczony instrument, wziął go pod pachę, skłonił się i wyszedł.
— Miły, ale bardzo... wstrzemięźliwy i niemowny!... — zawyrokowała pani Niłowowa.
— Mamusiu, czyż może być innym po tem wszystkiem, co mu tatuś nagadał!... — broniła wygnańca Nastka, wysuwając się z za drzwi.
— Cóż, że mu nagadał!? Wiadomo, naczelnik — nato postawion! Przecie że ten Beniowski nie małe dziecko, żeby tak zaraz wszystko brać do serca!... Choć powiadają, hrabia i jenerał, i uczony, ale zawsze teraz poniewolny on wygnaniec i tyle... Powinien o tem pamiętać! Powinien słuchać wszystkiego bez obrazy! — gderała półgłosem niania Mironowna, drepcząc po pokoju.
— Ach, nianiu, nianiu, pomyśl, jak to jednak smutno przenieść się nagle ze złoconych cesarskich pałaców do kurnej izby tutejszej!... I przenieść się na zawsze!... A taki młody!... — westchnęła dziewczyna.
Beniowski szedł wolnym krokiem przez podworzec forteczny, rozmyślał o tem, co usłyszał, i odzyskiwał pomału straconą na chwilę równowagę umysłu.
— Ha, trudno!... Mają widocznie osobliwe względem mnie rozkazy... Naczelnik boi się i chce wciąż mieć mnie na oku... Jednocześnie próbuje mię ułagodzić... Zobaczymy, co z tego wyjdzie... Może to gorzej, a może i lepiej!... Wolałbym jednak, żeby ta gruba Niemka mniej przyjaźnie spoglądała na mnie!... Nudzi się, widocznie, baba!... Zapragnie jeszcze rozrywki w tej tu „głuszy“... — powtórzył z uśmiechem wyrażenie Niłowowej. — Licho nadało!... Mogą z tego wyniknąć rozmaite komplikacje, gdyż pan naczelnik, jak miarkuję, jest krewkim człowiekiem!
— A niech tam!... Będziemy się mieli wzajem na oku! — rzekł głośno, witając towarzyszy, czekających na niego za bramą.
— Kogóż takiego?...
— Nieprzyjaciela.
— Dostałeś gitarę zamiast organów i jeszcze ci źle!... Kwaśny wracasz!?... — śmiał się Stiepanow.
— Gorzej, bo dostałem lekcje... u naczelnika kraju!
— Lekcje!? — powtórzyli ze zdziwieniem.
— A tak! I będę musiał codzień chodzić do tych kazematów... Będę tam siedział pół dnia. Będą wciąż wiedzieć, co robię, gdzie się obracam, co zamierzam... Nie będę miał sposobu oddalić się stąd, z miasta, nawet na dni kilka!
— Tam do licha!... Istotnie!...
— A no, naradzimy się nad tem, a teraz chodźcie do sekretarza, bo już późno!...
Sekretarz przyjął ich bardzo łaskawie, ale... w przedpokoju, gdzie kazał Aglai podać im po kieliszku wódki. Musieli pić, lecz ręka Panowa, gdy brał czarkę, drżała, jak w febrze.
Wracali chmurni.
— Nosa nie wychylę z wioski! Niech ich djabli wezmą!... Wolę czyścić śmietniki, niż wycierać ich antichambry!... — mruczał Panow.
— Przyjacielu, zapominasz, gdzie jesteś, zapominasz, że każdy z nich może pierwszego lepszego z nas wziąć sobie za lokaja!... — uśmiechnął się Beniowski.
— Hej, Beniowski!... — krzyknął nagle nieznany głos ztyłu.
Obejrzeli się i, dostrzegłszy pośpieszającego ku nim komendanta, zatrzymali się z wyrazem niepokoju.
— Znowu! Niech Bóg uchowa! Doprawdy, może lepiej zupełnie nie włazić im w oczy!... Cała ta societa djabła warta!... — westchnął Baturin.
— Każ im odejść, Beniowski! Niech wracają do domu! A ty zostań! Mam z tobą do pogadania!... — zwrócił się setnik do wygnańca, ruchem głowy wskazując na towarzyszy.
Ci wahali się i podejrzliwie spoglądali na kozaka.
— Idźcie, idźcie!... I harfę zabierzcie!... Naczelnikowa prosiła, Marta Karłowna, żebym zreparował jej instrument!... — wyjaśnił z uśmiechem setnikowi.
— A to byliście u naczelnika? No i cóż?
— A nic!... Kazał mi uczyć swego chłopaka języków i matematyki... Będę codzień chodził do twierdzy... Mam malca przygotować do korpusu.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze!... — powtarzał kozak z nagłem zamyśleniem.
— A jeszcze lepiej to, Nikandrze Gawryłowiczu, żem spotkał was... — ciągnął Beniowski, wyjmując trzos. — Gdyż chciałem właśnie wam zwrócić wczorajszą wygranę... Przecież rozumiem, że to żart!...
— Jaki żart?... Bynajmniej nie żart!... Wygrane pieniądze — najświętsza moneta!... Miałbym się zpyszna, gdyby się tu dowiedziano, żem je wziął zpowrotem. Niktby do gry ze mną nie siadł... Bardzo was proszę, Auguście Samuelowiczu, zachowajcie je sobie na zdrowie. Owszem szukałem was właśnie, aby zaproponować wam zupełnie coś innego... Ale może pójdziecie do mnie na obiad?... Właśnie sam czas posilić się!
Wziął wygnańca za rękę i poprowadził w stronę swego domu.
— Chodzi o to, — zaczął z wilczym uśmiechem — że tu z ułusów i z wysp przyjeżdża zimą dużo bogatych kupców, którzy proszą, żeby z nimi grać, i od których można grube wygrać sumy... Otóż, może zrobicie ze mną taką samą spółkę, jak z sekretarzem; tylko na stałe, raz na zawsze: ja stawiam, a wy gracie i, jeżeli się wam poszczęści, bierzecie piątą część wygranej!... Co?... Dobrze!?... Przecież nic nie ryzykujecie... za wszystko płacę — ja?... Co?... Zgoda?...
— Nie wiem, czy będę miał czas wobec tych lekcyj u Naczelnika okręgu!... — odrzekł z pewnem ociąganiem się Beniowski.
— Jakto! cały dzień uczyć będziecie i noc?...
— Noc nie, ale dzień!...
— Widzicie, a grają tu głównie nocami... Więc zgoda, co?
— Zaraz, zaraz, ale przedtem niech mi pan powie, jak to się tutaj robi, bo pojęcia nie mam!...
— Owszem, bardzo chętnie... Dobrze, żeście trafili na mnie, ja wszystko to wiem wybornie i nauczę was wyśmienicie, ale pamiętajcie umowę: piątą część wygranej dostaniecie... piątą część! Czy słyszycie!?
— Nie o to chodzi!... — odrzekł Beniowski i następnie długo wypytywał o warunki, w jakich tutaj gra się zazwyczaj odbywa, poczem zwrócił uwagę na to, że jest wygnańcem i że w razie dużej przegranej mogą poszkodowani mu dokuczać i czynić nawet na niego i na „samego pana komendanta“ złośliwe przed władzą donosy.
— Już myślałem o tem! — przerwał żywo kozak. — Powiem, że rodzic mój, wzięty w czasie wojny polskiej do niewoli, dużo waszej szlachetnej i potężnej rodzinie był obowiązany, że, opiekując się wami, spłacam jeno dług wdzięczności, przekazany mi ojcowskim testamentem!
— Lepiej jeszcze byłoby uczynić tak, abym u wszystkich bywał, żebym wszystkich poznał, wtedy nikt nie doniesie, aby i siebie nie zdradzić!
— Nic łatwiejszego!... Zaraz poproszę na obiad kilku sąsiadów i odrazu zagramy!...
Chuda, czarniawa, kłująca wzrokiem, jak osa żądłem, żona setnika przyjęła ich bardzo opryskliwie, ale dowiedziawszy się, że Beniowski będzie grał do spółki z jej mężem, rozjaśniła oblicze.
— Bo to 1.500 rubli wczoraj stracił!... A dochody nasze marne... Jasaku teraz my, kozacy, nie zbieramy, oddali to tym przeklętym poborcom! Tyle więc tylko mamy, co kto z łaski przyniesie!... — biadała.
Pod koniec obiadu przyszło istotnie kilku obywateli, kupców i urzędników. Boczyli się z początku na Beniowskiego, ale wódka, gra i wiadomość o lekcjach u naczelnika okręgu rozjaśniły im oblicza. Beniowski sypał żartami i anegdotami, jak z rękawa, i pod koniec wieczora oczarował wszystkich zupełnie.
— Głowa!... — mówili. — Wo-je-wódz-ki łeb!... Słowem jednem — mózgacz!
Gdy wieczorem Beniowski odchodził, zawołała go do kuchni pani Czernych i, wdzięczna za dzisiejszą wygranę męża, wręczyła mu worek pełny wędlin, ryżu, masła.
Była tam i baryłeczka wódki, której pojawienie się na stole u Chruszczowa wprawiło odrazu w dobry humor czekających na Beniowskiego towarzyszy.
— Masz szczęście, szalone szczęście!... — powiedział z tłumioną zazdrością Stiepanow.
— Byle tylko to powodzenie nie obróciło się w powszechne nieszczęście!... — bąknął Panow.
Beniowski bystro nań spojrzał i zmarszczył brwi.
— Zobaczymy, co powie Chruszczow! — rzucił z niechcenia.
Nie doczekali się wszakże Chruszczowa, który wrócił bardzo późno, zatrzymany przez jednego z kupców dla pisania rejestrów handlowych.
Jedynie Beniowski jeszcze czuwał, pochylony nad stołem i przy dymnem świetle tranowego kaganka kreślił wzory francuskich i niemieckich liter do jutrzejszej lekcji.
Chruszczów położył na stole kilka sztuk mrożonych ryb, otrzymanych od kupca jako zapłatę, i zaczął otrząsać szron z futra i brody.
— Cóż to piszesz? — zapytał przyjaciela.
Beniowski powtórzył swą rozmowę z naczelnikiem, z naczelnikową, a następnie z komendantem kozackim.
— To pierwsze dobre — choć niewiadomo, co się w tem tai, gdyż nieprawdą jest, jakoby nie miał mu kto dzieci uczyć... Jeżeli nie chciał swoich, to jest tu przecie, Beniowski, twój rodak, zacności człowiek i bardzo wykształcony starosta Bielski!... A co oni z niego zrobili, co z niego zrobili!... Jakiegoś błazna ku swojej rozrywce, muzyka... wesołka, z którego rad każdy się natrząsa!... A dlaczego?... Bo jest potulny, łagodny, dobrze wychowany... grubjaństwem im odpowiedzieć nie może!...
— To też przeciw tobie świadczy, Chruszczow! — wtrącił Beniowski. — Sam widzisz!...
— Dotychczas nic nie widzę!... Może zobaczę, choć wątpię. Siła zawsze będzie po ich stronie, a po naszej tylko cnota nasza!... Dlatego ten drugi twój projekt bardzo mi się nie podoba. Nie masz wyobrażenia, ile swarów, zwad, zawiści, intryg, namiętności i nawet zabójstw wynika tutaj przy wszelkiej grze. Dlatego rząd zabronił kości i karty... Wówczas zamiast nich wymyślili sobie oni — szachy. Rzecz niby szlachetniejsza, rozumniejsza, ale w gruncie rzeczy taka sama szulerka!...
— Oczywiście szulerka! — zgodził się Beniowski.
— Nieładnie!... Nie przystoi nam się do tego mieszać!...
— Nie przystoi się mieszać?... Nieładnie!... — wybuchnął Beniowski. — A to ładnie, że ciebie pohańbiono, pozbawiono majątku, zaszczytów, przynależnej ci z urodzenia godności? — Że wysłano cię aż tutaj za to, że nie chciałeś uciskać innych, że pragnąłeś żyć w zgodzie z własnem sumieniem!... Ładnie, że mnie, jeńca i obcego poddanego, za to, żem kraju własnego bronił, trzymano w kaźni, po tysiąc razy narażano na śmierć w turmie, w drodze, wreszcie zagrzebano żywcem w tym tu grobie!... Ładnie, że Aglaję za jej przekonania religijne wydarto mężowi, piętnowano i biczowano, wydano na łup chuci wszelkich zbirów i ostatecznie uczyniono nałożnicą tego wstrętnego... Worka Judaszowego! Co?... Nie, Chruszczów, przyjacielu, ty się mylisz; na ziemi żądzi zbrodnia nie dlatego, że ludzie są źli, ale dlatego, że cnota słaba jest i cura się miecza... I nie poto my tu spiski knujemy, narażając głowy nasze, aby tej garstce nicponiów cnotę naszą zaszczepić, lecz poto, aby ich samych wraz z ich wadami na wieki wytracić... Tak, wytracić!... Ich nic nie poprawi, jeno grób, oni już nasiąkli tem, co było i jest, i to dla nich jest dobre. W to oni wierzą i do tego się modlą!... Trudno, oj, trudno odjąć im tę wiarę i te ich zbrodnicze przyzwyczajenia... Ich można tylko pobić i zniszczyć! O większości mówię, nie o wyjątkach! — dorzucił ostro.
— Cóż więc zamierzasz?...
— Co zamierzam? Zamierzam przedewszystkiem wejść w tutejsze środowisko, w socjetę tutejszą, jeżeli wolisz... Poznam ich sposoby, zmącę ich zgodę, skorzystam z każdej ich słabostki i z każdej omyłki.
— Przysiągłem ci posłuszeństwo i spełnię, co każesz, ale... czuję do tego wstręt... niewiadomo, co z tego będzie!
Chruszczow urwał i zaczął chodzić po izbie z założonemi za plecy rękoma, trząsł głową i mruczał do siebie. Aż okrzyknął go cicho Beniowski, który już się był układł do snu na ławie.
— Nie martw się, przyjacielu, bądź pewien, że ani swego, ani waszego honoru nie uszczerbię, że wszystko pójdzie dobrze, bo mam przecież umrzeć królem, jak mi to przepowiedział pewien astrolog...
— A może istotnie będziesz panował w tem mojem królestwie cnotliwych... na wyspie Tynian!? — dodał weselej już Chruszczów, uśmiechnął się i odsunął irchową zasłonę łożnicy, za którą dawno już chrapała spracowana Alajda.
— Ha, trudno!... Chwyciły nas już wszystkich, widzę, koła młyna, gdzie ząb za ząb się czepia!... Niech się stanie, co się ma stać! — mruknął do siebie.
Gdy Beniowski z książkami i wokabułami w ręku wszedł nazajutrz do stołowego pokoju Niłowowów, zastał już tam dzieci, siedzące za długim jadalnym stołem. Pani Niłowowa przedstawiła mu je kolejno, kładąc pieszczotliwie rękę na czochratych główkach; poczem wyszła odwołana do gospodarstwa. Ale starsza córka, Nastazja, która z nią weszła, została. Beniowski bawił ją chwilkę rozmową, przystojną okolicznościom, o pogodzie, o miasteczku, o trudnościach morskiej w zimie podróży, o dziwacznej jeździe na psach, o futrzanej odzieży tutejszej... Widząc wszakże, że gawęda przeciąga się bez końca, i że dziewczyna nie odchodzi, zwrócił się do niej otwarcie z uśmiechem:
— Pani daruje, że przystąpię do spełnienia mych obowiązków, mało interesujących dla pani, ale włożonych na mnie przez rodzica pani. Czas ucieka!
— Owszem, bardzo proszę! — odrzekła skromnie i usiadła na ławce obok sióstr.
Beniowski zmarszczył zlekka brwi, lecz natychmiast wypogodził czoło i z zupełnym spokojem zadał kilka pytań Grzesiowi Niłowowi. Ponieważ ten umiał już czytać i pisać po rosyjsku i znał początki arytmetyki, kazał mu robić małe zadanie, a sam zajął się całkowicie dziesięcioletnią Adelajdą i młodszą od niej o rok Martą. Rozłożył przed niemi ruchome litery, skreślone na kwadracikach papieru, i zaczęła się uciążliwa lekcja sylabizowania.
Dziewczynki były dość pojętne, ale nużyły się szybko. Beniowski cierpliwie powtarzał z niemi dziesiątki razy to samo ćwiczenie, lecz czuł się coraz więcej nieswojo, coraz dotkliwiej ciężyły mu agatowe oczy pięknej dziewczyny, nie spuszczającej na chwilę wzroku z jego rąk, ust i twarzy. Nie mógł nie dostrzec jej urody, zwiększonej lekkim wykwitłym na policzkach rumieńcem, nie mógł nie widzieć jej wdzięków pełnych dziewiczego czaru. Chmurniał więc coraz bardziej i starał się nie zwracać do niej wcale. Nagle srebrny śmieszek przerwał mu wykład i rozległ się przyciszony głos piersiowy:
— Pan mię unika, pan nie chce zająć się mną ani chwilki!... Przecież ja też jestem uczennicą pana.
— Jakto?... — zwrócił się ku niej.
— A tak! Ja też nic nie umiem; umiem mniej, niż mój brat! A takbym chciała poznać cały ten świat, z którego pan przybył! Przecież nie na zawsze pozostaniemy tutaj, w tej... głuszy!? Przypuszczałam, że pan zechce też mię do tego tam życia przysposobić... Prosiłam rodziców... i oni zgodzili się... Dlaczego więc uczyć mię pan nie chce?
Podniosła się i stanęła przed nim z opuszczoną głową, kręcąc w palcach końce opadłych na piersi warkoczy. Była teraz blada i wzburzony oddech wysoko unosił gronostajową opuszkę jej kaftanika. Musiał na nią spojrzeć i wnet gorący rumieniec zalał mu męską twarz, aż po białe czoło.
— Ach, to co innego!... W takim razie proszę!... — odrzekł sucho.
Podsunął jej książkę i kazał czytać. Czytała źle, jąkała się, pisała jeszcze gorzej. Zadał jej przepisywanie i zwrócił się do młodszych dzieci, a pod koniec lekcji jął wszystkich z surowym spokojem w twarzy wtajemniczać w nazwy i kształt liter francuskich, oraz ich składanie.
W tym czasie pan Niłow z żoną weszli do pokoju i przysłuchiwali się długo wykładowi.
— Nowym pan uczy, widzę, sposobem! Za naszych czasów kazano wymawiać inaczej: Az, buki, wiedi... Ale, owszem, pochwalam tę metodykę, jest łatwiejsza, krótsza, oszczędza kunszta pamięciowe! — ozwał się wreszcie łaskawie naczelnik.
Był w dobrym humorze, wąsy miał podkręcone do góry i rozmarzone spojrzenie; przyjemny zapach dubelt-anyżówki zalatywał odeń z oddala. Pani Niłowowa niespokojnie spoglądała na córkę, na męża, na Beniowskiego.
— Staramy się w ten sposób wyćwiczyć w sprawności obrotów przedewszystkiem język i usta, aby zczasem przystąpić do gramatyki. Na szczęście znalazłem niemiecką i francuską u pana Chruszczowa, co wiadomo, jak trudno jest znaleźć w takiej odległości od wszelakiego centrum... Wprost cud!.... Musiałbym z pamięci uczyć, co zawsze o wiele gorzej!...
— Tak, tak!... Grammaire française... — wymówił z trudnością Niłow.
— Uczyć ich takoż należy i układności, i ruchów ciała, żeby łokci nie opierali na stole i nie smarkali się w palce... co sama przestrzegam z wielką pilnością, ale bez skutku!... Może panu srogość ta łatwiej się uda z nimi, jako obcemu... — dodała pani Niłowowa.
— Żeby zaś pan od dziś czasu nie tracił na chodzenie do nas piechotą i mógł nam go jak najwięcej udzielać, proszę przyjąć ode mnie jako przedpłatę... sanki z uprzężą psów oraz poganiacza niewolnika-tubylca na własność.
— Wielmożny pan zapomina, jako sam jestem niewolnikiem i pozbawion praw wszelkiej własności... — odrzekł z głębokim ukłonem Beniowski.
— Kto to mówi? Niech tylko kto piśnie! Ja ci dałem, to wystarcza! — mruknął, czerwieniąc się, Niłow. — Zresztą, jeżeli zasłużysz, przedstawię waćpana do łaskawości Imperatorowej dla wrócenia praw, gdyż sprawdziłem, że, ratując okręt od rozbicia, salwowałeś istotnie życie i majątek znacznej liczby Jej poddanych, oraz skarb rządowy i inne papiery... Mam nadzieję osiągnąć ulgę doli pana, o ile nie zepsowasz tego złem swojem zachowaniem się...
Odwrócił się, nie czekając odpowiedzi, i wyszedł majestatycznie.
— Widzi pan, jak się dobrze wszystko składa. Zwolna zmieni się i ułoży wszystko jak należy, a i my do owego czasu może stąd wyjedziemy, może razem... — zagadała pani Niłowowa, zaglądając wygnańcowi w oczy.
Ten uśmiechał się, kłaniał i dziękował, ale smutek nie uciekł mu całkowicie z twarzy, jeno skrył się głębiej w źrenicach. Zauważyła to Nastazja i przycichła sama zasmucona, kłoniąc głowę nad książkami pokornie, blada, wiotka, śliczna, jak lilja wyrosła w ciemnych czeluściach zbójnickiego boru.
Beniowski udał, że zmiany jej nie spostrzegł, skończył swobodnie lekcję, wyszedł, siadł na świeżo podarowane sobie sanki i, czując, że za nim śledzą z domu ciekawie liczne oczy, kazał głośno Kamczadalowi wieźć się nie do domu, lecz do komendanta. Lotem błyskawicy poniosły go psy przez miasto.
Szczęśliwie trafił, gdyż zaskoczył setnika na wychodnem na przydźwierzu domu.
— Cóż to za nabytek? — spytał oficer, obrzucając okiem znawcy piękną psią uprzążkę.
— Podarunek naczelnika kraju!
— Aaa!...
— Aby ułatwić mi przyjazdy na lekcje!
— To uczy pan doprawdy dzieci naczelnika!? Oho, doskonale się składa. W takim razie nie będzie z tej strony przeszkód i dla naszej spółki... Szukam dla niej partnerów.
— Właśnie o tem chciałem pomówić... Czy dla uniknięcia ostatecznie wszelkich kwasów i nieporozumień nie należałoby panu zaprosić do udziału na trzeciego pana sekretarza powiatowego Nowosiłowa, co?
— Sekretarza?... Ba... On mię ograł... On zażąda trzeciej części, a może i więcej!... Sknera! Właściwie może żądać połowy, ha!... A to za dużo!... Wolałbym kogo innego...
— Zato już żadne znikąd nie będzie groziło nam niebezpieczeństwo, skoro on stanie po naszej stronie. Czy nie tak? Któż ośmieli się wtedy pisać donosy? A zresztą łatwo będzie przy jego pomocy uprzedzić je właściwem wyjaśnieniem. Wszakże on z urzędu odpowiada na wszelkie papiery rządowe... Co?... Nie!?
— Tak, to tak!... Jednak ograł mię on wtedy haniebnie, wyzuł podstępnie z tysiąca pięciuset rubli i jeszcze mię wyśmiał przed całem miastem, wykpił.
— Śmieje się ten, kto się śmieje ostatni!... Bez tej przygody nie poznalibyśmy się wcale. Nieprawda?... I nie powstałaby myśl spółki naszej w pana głowie.
— Niewiadomo jeszcze, co z tego będzie... Czy aby zechcą grać z tobą, Beniowski? Zawsześ ty wygnaniec, zbrodzień!
— Powoli przyzwyczają się! Nawet pies z kotem przyjaźnią się w jednem zamknięciu.
Tak rozmawiając, szli w kierunku domu sekretarza, a sanie jechały opodal za nimi.
Sekretarz wysłuchał propozycji komendanta z przymrużonem okiem, które rychło wszakże otworzył i, błysnąwszy niem znacząco na stojącego z boku Beniowskiego, strzepnął ręką z wesołym uśmieszkiem:
— Widzę, czyja to sztuka!... Och, mądrala! mądrala!... A kogóż tam masz na mecie, zacny Nikandrze Gawryłowiczu?
— W pierwszym szeregu Kazarinowa, który mię od jesieni ogrywa niemiłosiernie, zabrał mi już trzy tysiące; dalej Proskuriakowa, Olesowa, Rybnikowa... Wszystkich pokolei, ilu ich jest... Jest z czego brać!... Chyba, że ty, Beniowski, nie dasz im rady?...
— Nie wiem!... — odrzekł ten z roztargnieniem.
— Kto sprosta temu czarodziejowi — „brzuchomówcy“!... — odciął stanowczo Nowosiłow. — Tylko co na to powie naczelnik?... Jak ich wszystkich obedrzemy, będą wrzeszczeć...
— Naczelnik już nasz!... — krzyknął radośnie setnik. I opowiedział w przesadnych wyrazach o lekcjach Beniowskiego, o jego powodzeniu, o wielkim wpływie, jaki na cały dom naczelnika uzyskał.
— Niezupełnie, niezupełnie tak!... Przedewszystkiem żadnego wpływu... — bronił się Beniowski.
— A sanki?... Wyobraź pan sobie!... Sanki mu podarował i uprząż z sześciu psów, i niewolnika...
— Ho! ho!... A może to wpływ nie tyle naczelnika, co naczelnikowej!... Zmienna to pani... i zdaje się, że już dawno... wakuje! — śmiał się sekretarz, mrużąc oko. — W takim razie, bez gadania zgoda: sprawa w czapce! Aglaja, hej, Aglaja!... Podaj nam wódki!...
Klasnął w dłonie i gdy po niejakim czasie pojawiła się urodziwa białogłowa z tacą, obciążoną karafkami, w wypieszczonych rękach, kiwnął filuternie głową komendantowi w stronę szachownicy:
— Co? Może... spróbujemy?...
— Nie, Sergjuszu Mikołajewiczu, chowajmy siły nasze na wspólne nieprzyjacioły. Zresztą Beniowski coś dziś nie w humorze!...
Sekretarz jeszcze bardziej zmrużył oczki i z tych szczelin spojrzeniem ostrem jak igły świdrował zamyśloną, zagadkową postać wygnańca. Ten jakby o obecnych chwilowo zapomniał, patrzał na ścianę domu zamglonym wzrokiem, kręcił wąsy i popijał wódkę; wtem otrząsł się, podniósł na urzędników oczy i natychmiast wesoły uśmiech rozjaśnił mu piękną twarz...
— A widzisz: nic mu nie jest!... — wykrzyknął żartobliwie sekretarz. — A tylko widzę już, że trzeba go będzie ożenić!!... Solus tristus est! Czy jak tam u was po łacinie?...
— Solus tristis est! — poprawił go Beniowski.
— Dobrze, dobrze — ożenimy go, ale niech pierwej ogra Kazarinowa i Proskuriakowa... A to młoda żona w pierwszych ogniach wszystkie zeń siły i myśli wysączy!... Wtedy co?... — sprzeciwiał się komendant.
— Mnie bo się nie śpieszy — mam swoją Aglaję, której dopilnuję, bądź pewien! Ale ty, Nikandrze Gawryłowiczu, oraz inni żonkosie i starzy samce — strzeżcie się... On wam tu z tymi wąsami wszystkie baby pouwodzi, wszystkie dziewuchy popsowa! Na to mi patrzy... Hej, jenerale, może nie lubisz białogłowskich wdzięków? Co!? Ino nie łżyj!...
— Po tylu trudach i tylu ranach została ze mnie jeno mamiąca złuda powierzchowności: nic tam pod nią się nie kryje, jeno popiół... Stąd omyłka miłościwych panów!... — uśmiechnął się znowu Beniowski.
— Kto cię tam wie!... Tak się jakoś zamyślasz, że nie puściłbym cię blisko do mojej sypialni, choć Aglaja zna mores, oj zna!... Może nie? Stój, powiedz! — zwrócił się do zmieszanej kobiety.
Ta spłonęła jednolitym, bolesnym rumieńcem i zatrzymała się z opuszczonemi oczami u progu; jej palce, ubrane w pierścienie, mięły kurczowo rąbek białego fartucha.
— Czego milczysz?... Gadaj!... Zdradziłabyś mię z tym gładyszem? — nastawał urzędnik, wskazując na Beniowskiego.
— Nie, panie! Jestem twoją tylko niewolnicą... Tobie jednemu posłuszną istotą! — szepnęła wyuczonym głosem.
— I kocham całem sercem, całą duszą i całem ciałem do najmniejszej jego składeczki pana mego wszechmocnego, Sergjusza Mikołajewicza Nowosiłowa...
— I kocham całem sercem, całą duszą... — szeptała Aglaja pobladłemi ustami.
— Przestań, Sergjuszu Mikołajewiczu... Nudne to i niezbożne, doprawdy, i wiemy już wszyscy, żeś chwat do niewiast! Lepiej pogadajmy, jak zmusić kupców, żeby grali!...
— Jak zmusić?... Rozumie się, kontrakt spisać... kto nie dotrzyma, karę zapłaci... Stary ruski sposób! Przyprowadźcie ich do mnie, już ja całą rzecz obrobię... Pij, Beniowski, pij... zdrowie... damy swego serca, a nie zamyślaj się, bo to... niebezpieczne!...
Beniowski znowu się uśmiechnął i po kieliszek sięgnął.
Zabawiali się tak do późnego wieczora.
Gdy rozgrzany ucztowaniem Beniowski wyszedł wreszcie na ganek, już mroźna, blada noc zawładnęła niebem i ziemią.
— Jadłeś co, Jędrzeju? — spytał wychodzącego z za węgła niewolnika.
— Nie, panie!... Skąpy gospodarz tutejszy!...
— Ani krzty ci nie dali?
— Ani krzty!... Gospodyni boi się... Każdą on jej krupę liczy... Dobrze, że choć w ciepłej sieni przytulić się pozwoliła.
— Cóż więc poczniemy?... Nic przy sobie nie mam... chyba do miasta pojedziemy?... Co?...
— At, głupstwo, panie. Myśmy tego zwyczajni!... Droga niedaleka!... Zjem w domu!
— Na przyszłość zawsze będziesz na wyjazd brał z sobą suszonych ryb, Jędrzeju!... Słyszałeś!?...
— Dobrze, panie!...
Zbudził uderzeniami buta zwinięte w kłębuszki, śpiące w śniegu psy, poustawiał je, uporządkował splątane szleje, zawrócił i uszykował sanki. Siedli bokiem na wąskie siedzenie. Zgłodniałe, przeziębię zwierzęta szarpnęły, porwały sanie i poniosły lotem strzały po wyślizgłej drodze ku zasnutym białą mgłą białym od szronu i śniegu zaroślom.
Odtąd co dnia rano wiózł niewolnik Jędrzej Beniowskiego do forteczki na lekcje. Leciał, jak wicher; usuwali mu się z drogi nietylko krajowcy i mieszczanie, ale nawet kozacy...
— Gna, jakby wiózł jaką osobę!... — mruczeli, spoglądając z zawiścią na syte psy i ładnie rzeźbione sanki.
— Wszyscy go honorują, a w gruncie rzeczy taki sam „rab“, jak ten, co go wiezie...
Ponieważ jednak widzieli, że sam naczelnik odpowiada na ukłony Beniowskiego skinieniem głowy, a komendant wita się z nim nawet za rękę, wszyscy czapkowali mu, a kupcy zabiegali nawet mu drogę, prosząc, aby za wygrane u nich pieniądze kupował dalej u nich.
— Wy, Auguście Samuelowiczu, nie mijajcie sklepu naszego; w razie czego my na pieniądze poczekamy... — wabił go Kazarinow.
— Dzień dobry, Auguście Samuelowiczu! Na lekcje jedziecie!... Tak, tak!... Cenimy wysoce waszą uczoność; sami mamy synów, z których ludzi uczynić pragnęlibyśmy, cóż kiedy kieszeń na to nie pozwala!... — dowodził Proskuriakow, drugi z ogranych kupców.
— Załóżcie szkołę! — radził Beniowski. — W szkole, wspólna nauka o wiele taniej kosztować będzie!
— Nie w naszej to mocy, nie w naszej!...
— Na to już nic nie poradzę, sami sobie radzić musicie, Tomaszu Sidorowiczu!...
Rozstali się, uścisnąwszy się za ręce.
W gruncie rzeczy zaraz po paru pierwszych lekcjach Beniowski zaczął o takiej szkole przemyśliwać. Wybawiłaby go ona od wielu trosk, kłopotów i niedogodności.
Podzielił się swemi myślami z Chruszczowym:
— Nie uwierzysz, jak mi te lekcje ciężą. Przedewszystkiem: stary Nilów nudzi się i wciąż przyłazi, wtrąca się w wykłady, robi swoje uwagi, zaprowadza zmiany... Możesz sobie wyobrazić, co za chaos... Nadomiar niezawsze jest trzeźwy... Pani Niłowowa... również ze swej strony... uważa za swój obowiązek... mieszać się i stawiać rozmaite wymagania... Wprost ręce opadają... Takoż dzieci w tym bezładzie wychodzą ostatecznie z rygoru, a wtedy każą mi je karcić, a ja tego wcale nie chcę... Prócz tego zabierają mi nad miarę wiele czasu; siedzę tam cały prawie dzień, zamiast paru godzin umówionych... — i jeżeli tak dalej pójdzie — ciągnął Beniowski — na nic nasze zamiary, nie uda mi się nic zorganizować, gdyż nie będę mógł ani oddalić się z miasta niepostrzeżenie, gdy zajdzie tego potrzeba, ani podtrzymywać potrzebnych stosunków w samem mieście!... W szkole mógłbym zdać na kogo zastępstwo, przybrać pomocników... Nareszcie byłbym wolny od obserwacji osobistej naczelnika!... Tysiące, tysiące jest do tego powodów. A i pieniężnie by to opłaciło się, gdyż od innych dzieci bralibyśmy opłatę... Co?... Jak myślisz, przyjacielu? Jeżeli każde dziecko da pięć rubli...
Obliczał szczegółowo wydatki i dochody, opłatę nauczycieli, światło, opał... Chruszczów wciąż chodził z rękami założonemi za siebie i dumał...
— Tak, tak!... Byłoby dobrze... Ale jak to uczynić? Na taką szkołę potrzebny jest dom, dom porządny, osobny, gdyż ani urzędnik, ani żaden z zamożniejszych kupców do takiej, jak moja naprzyklad, budy dzieci nie pośle...
— Ależ, rozumie się, dom, dom powinien stanąć niedaleko stąd, ale nie w naszej wsi... No, i powinien być ufortyfikowany... na wszelki wypadek!...
Chruszczów aż podskoczył.
— Ufortyfikowany?... Człowieku, czyś zmysły postradał... któż ci to pozwoli?...
Beniowski zmarszczył brwi:
— A jednak on musi stanąć i musi stanąć niedługo...
— Teraz, w zimie?...
— Cóż wielkiego?... Właśnie teraz najlepsza pora, bo cieśle mają czas. A ziemię dla kopania pod fundamenta można odtajać zapomocą wielkich stosów ognia...
Chruszczow znowu chodził po izbie, kręcąc głową.
— Zresztą budynek nie potrzebuje być trwały — roześmiał się Beniowski.
— Mówisz o nim, jakby był!...
— Będzie, musi być... — odrzekł Beniowski z zaciętością i zamyślił się.
Stanęły mu nagle w oczach te rysy dziewczęce, takie zasłuchane we wszystko, co opowiadał, te przejrzyste agatowe źrenice, śledzące każdy ruch jego ust, zrywające z nich chciwie niedopowiedziane wyrazy. Już zaczynał się ich lękać, gdyż rozumiał wybornie, jakie mu z tej strony grozi niebezpieczeństwo. W założeniu szkoły szukał więc i dla siebie ratunku.
— Nie odważą się pewnie dziewczyny posyłać do szkoły... A jak przyjdzie, to zginie w tłumie innych uczni... Będzie zresztą miała innych młodych ludzi przed oczami!... — rozmyślał ze szczyptą żalu.
— Szkoła być musi. Przygotuj zwolna naszych do tego! — rzekł, wstając.
— Zrobię, co każesz, ale pozwól sobie powiedzieć, Beniowski, że i twoje fantazje mają granice...
— Ach, Chruszczow, Chruszczow, przyjacielu! Dzieją się na święcie i stokroć trudniejsze rzeczy! Czy ty wiesz, że do otoczonego pierścieniem potężnych wojsk nieprzyjacielskich Krakowa przeprowadziłem w jedną noc sześćset sztuk wołów i półtorasta wozów zboża... Tam też nikt nie chciał wierzyć, aż stało się! Woleli z głodu umierać, nawet poddać się, niż się targnąć na niepewną imprezę...
— Zapewne, zapewne! Są to dzieła niezwykłe, lecz miałeś choć coś, jakiekolwiek oparcie, miałeś wojsko, wiernych, posłusznych żołnierzy, tutaj nic, zgoła nic!...
Beniowski wykrzywił usta.
— Tutaj mam też... ludzi, a przecie ludzie tworzą wszystko!...
— Daj Boże, daj Boże, żeby ci się udało!
— A więc chodź, poszukamy dogodnego miejsca!...
Wdzieli futra i wyszli.
Nie było jeszcze ciemno, ale zmrok i mroźna mgła już zalewały okolicę mętną powodzią. Dwaj przyjaciele długo błąkali się po zaroślach, brnąc w sypkim śniegu po kolana; wreszcie wyszli nad parów rzeki już skutej grubym lodem... Mroźny tuman wypełniał go po wręby i sunął ku morzu, jak korytem woda, kołysząc się, burząc jednocześnie jak dym. W szczerbie lądu, w ujściu rzeki blado przebłyskiwało żywe morze a nad niem gorzały tracące się w oparach północne gwiazdy. Beniowski długo wodził oczyma po zmierzchłych lasach świerkowych i modrzewiowych, po osypiskach stromych brzegów, usłanych grubemi śniegami, wreszcie wskazał ręką mały wzgórek w widłach zlewu z rzeką główną, Bystrą, bezimiennej rzeczułki.
— Tutaj stanie!... Tu będzie łatwo postawić palisadę, a od tamtej strony bronią dostępu obie rzeki!
Chruszczów patrzał na niego napoły z zachwytem, napoły z niedowierzaniem.
— Czyś ty czasem nie pił wczoraj za dużo, Beniowski, tutejszej zatrutej muchomorami gorzałki?
— Co?...
— Nic!... Zwyczajne marudzenie starego niedowiarka!...
— Nie będziesz miał bogów cudzych nade mnie!... Pamiętasz, coś obiecał?
— Pamiętam, szalony bałamucie, pamiętam...
— Więc do widzenia tymczasem.
— Dokąd idziesz?...
— Ograć przyszłych budowniczych szkoły!...
— Co ty mówisz!...
— Mówię prawdę. I tak już za długo kazałem im czekać... Ale i to leży w planach naszych!...
Kiwnął głową Chruszczowowi i skierował się przez chrzęszczące i rozstępujące się przed jego rękami i nogami zarośla ku miasteczku, migającemu poprzez sieć gałęzi czerwoną łuną ogni.
Gdy zbliżył się do mieszkania Nowosiłowa, gromadki ubielonych szronem psów, śpiące kupami obok stojących rzędem sanek, zerwały się i skoczyły ku niemu z groźnem warczeniem. Natychmiast z za węgła wysunęły się figury kamczadalskich psiarków-niewolników, a na ganek wyszła z sieni ciemna postać, pobłyskująca metalowemi guzami.
— Czy to ty, Auguście Samuelowiczu?...
— Ja, Nikandrze Gawryłowiczu! — odpowiedział Beniowski, poznając komendanta.
— Cóż tak późno!?
— Nie mogłem wcześniej. Naczelnik zatrzymał mię dłużej na lekcjach... Wogóle wątpię, abym miał zczasem nawet wieczory wolne, będę więc musiał z gry skwitować.
— Bój się Boga!... A myśmy już spisali kontrakt z kupcami, że gramy z nimi najmniej pięćdziesiąt partyj, każda po 300 rubli... Oni na gracza mogą stawiać kogo chcą i my też... Z każdej wygranej 120 biorę ja, 120 sekretarz, pozostałe 60 ty, Beniowski... Można grubo zarobić...
— Cóż, kiedy naczelnik...
— Przepadliśmy! Strona, nie dotrzymująca umowy albo zrzekająca się gry, płaci kary osiem tysięcy rubli. Oni stawiają przeciw nam Koleskowa. Zgubiłeś ty nas, Auguście Samuelowiczu, jeżeli grać nie zechcesz!... Oj, bieda! Chodź zresztą, powiedz wszystko sekretarzowi...
Gruby Nowosiłow siedział chmurny na swojej kanapie, nie wstał na powitanie, nawet głową nie kiwnął na ukłon Beniowskiego. Pięciu kupców i pisarz Sudejkin mieściło się na stołkach pod ścianami. Na stole jarzyły się woskowe świece, błyszczały rznięte gąsiorki z wódkami, cynowe misy z przekąskami i srebrne czarki.
— Naczelnik go zatrzymał — tłumaczył Beniowskiego komendant.
— Mógł się wykręcić!... — burknął Nowosiłow.
— Ba, on powiada... — zaczął kozak, lecz urwał trącony w łokieć przez Beniowskiego; mrugnął jeno znacząco na sekretarza.
— Cóż, nie traćmy czasu!... — nalegał Proskuriakow, którego oczu nie uszło zmieszanie komendanta.
Ustawiono szachy i obecni otoczyli zwartem kołem grających.
Grano do białego dnia. Z pięciu partyj Beniowski wygrał cztery. Gdy po rozejściu się gości gospodarz i komendant liczyli i dzielili pieniądze, Beniowski wstał nagle i poprosił, żeby mu pozwolono się umyć i oporządzić odzież, gdyż wprost stąd iść musi do naczelnika na lekcje.
— Nie będziesz spał?...
— Nie. Kiedyż mam spać?...
— A wieczorem przyjdziesz?... Słyszałeś, że to ma być u mnie!... — zauważył komendant.
— Słyszałem, ale nie wiem, czy co z tego będzie... Z niewyspaną głową łatwo przegrać i długo tak nie pociągnę!
— To prawda!... Więc chyba w niedziele i święta tylko grać będziemy!
Nowosiłow słuchał napozór obojętnie rozmowy i dłubał palcem w zębach.
— Pięćdziesiąt partyj z rok potrwa, jeżeli raz na tydzień... Ładna rzecz!... — mruknął z niechcenia.
— Mogą się nie zgodzić tyle czekać!...
— Dałoby się całą rzecz ułożyć, gdyby... — zaczął Beniowski i zaraz, nie zwłócząc, wyłożył im plan szkoły, gdzie uczyliby prócz niego i inni nauczyciele, a w ten sposób oszczędziliby mu dużo czasu i pozwolili niekiedy wyręczyć się kimkolwiek.
— Taka szkoła mogłaby i od rządu uzyskać poparcie i pochwałę... Imperatorowa chętna jest, słyszałem, wszelkiej nauce!
Nowosiłow przytakiwał głową, ale milczał. Zato komendant bardzo się zapalił do projektu, wypytywał o rozmaite szczegóły i snuł dalsze plany.
— Nic łatwiejszego!... — wołał. — Tych pięciu, co tu byli, sami w stanie taką rzecz opłacić! Bogacze!... A zgodzi się i wielu innych. Szkoła pożyteczne urządzenie. Sama Imperatorowa jej sprzyja! Ja sam dzieci posyłać będę. Dla każdego pochlebnie jest okrzesać swe potomstwo!... Języki cudzoziemskie, liczenie, pisanie piękne — a więc droga do urzędów otwarta!... Zaiste Bóg cię nam zesłał, Auguście Samuelowiczu!...
Nawet bezdzietny Nowosiłow rozgrzał się pod koniec.
— Zapewne — sprawa użyteczności publicznej i państwowej!...
Postanowili wpływać w tym duchu na naczelnika, a jednocześnie wywrzeć nacisk na kupców i mieszczan.
— Biorę ich na siebie! — postanowił komendant.
— Ty zaś, Beniowski, przygotuj grunt przez naczelnikową...
— Nie tyle grunt, co łóżko! — mruknął zjadliwie sekretarz, ale pomoc swą obiecał.
Tegoż dnia Beniowski mocno się skarżył pani Niłowowej na brak własnego kąta, gdzieby mógł się do nauczania spokojnie przysposabiać, oraz na brak kolegów ich dzieciom, postronnych uczni, którzyby zachęcali ich swym przykładem do pracy.
— Tylko zdrowa emulacja stwarza zapał — dowodził.
— Tak, tak! — zgadzała się pani Niłowowa, siadając blisko niego na ławie. — Idźcie dzieci do swego pokoju! Nastka, czego się tu jeszcze wałęsasz?... Wygląda to na duże dziewczynisko, ale w istocie jeszcze bardzo młoda, bo ja bardzo młodo, bardzo młodo zostałam wydana przez matkę zamąż. Dzieciątkiem prawie byłam i pojęcia nie miałam o małżeńskim stanie... Nie miałam żadnego do tego gustu... Tem bardziej, że Iwan Piotrowicz był o wiele lat ode mnie starszy, już przedtem pił, a i potem nie przestał... Tak przetrwałam do tej pory, nie poznawszy prawdziwej miłości... Czegóż ty znowu chcesz Nastka?...
— Mamusiu, przyszedł posłaniec od Taju z Czekawki i przyniósł jarząbki...
— Więc cóż, niech poczeka, albo sama weź i złóż w śpiżarni.
— Kiedy, mamusiu, tatuś go przysłał, kazał wódką poczęstować...
— Ach, że też chwilki niema wytchnienia. Zaczekajcie, Auguście Samuelowiczu!...
Wyszła, a na jej miejsce na ławie przysiadła Nastka.
— Widzę, że pan dziś bardzo smutny!?... Panu coś dolega?... Niech pan powie... Może będę w stanie dopomóc!
— Chciałbym nauczyć panią, chciałbym szczerze nauczyć i panią, i siostry pani, i brata wszystkiego, co sam umiem... Ale pani widzi, że tego tu uczynić niepodobna, że wciąż ktoś przeszkadza, że nareszcie wszystkiemu podołać sił mi nie starczy. Nieustannie tysiące innych narzucają mi rzeczy... Odrywają wciąż...
— Istotnie, blady pan i mizerny dzisiaj!...
— Więc kłopoczę się o to, myślę wciąż i przyszło mi do głowy, czyby nie można otworzyć tu szkoły, gdzieby różni profesorowie wykładali różne nauki, wzorem szkół stołecznych. Wtedy starszym uczniom mógłbym więcej udzielać czasu...
— Cudownie, cudownie! — zawołała i klasnęła w ręce dziewczyna.
Ciężko skrzypnęła w sieniach podłoga i wszedł Niłow.
— Czego tu klaszczesz? Sami jesteście?... A gdzież matka?...
— Przed chwilą wyszła i zaraz wróci... Poszła po jarząbki... po jarząbki... — bąkało wylękłe dziewczę.
— Chodź-no pan do mnie, pokażę ci mapy, które mi przysłano z Admiralicji... do poprawienia. Żadna według mnie nie podobna do swej naturalności... Tak mi się zdaje! Ale co ja wiem? Kara Boża! Skąd ja, oficer piechoty, mogę znać nawigacyjne sekrety!? A wymagają ode mnie i tego, i tamtego, i wciąż coś nowego! — wzdychał Niłow, uprowadzając od córki wygnańca.
Stało się wszystko według przewidywania Beniowskiego i według jego myśli.
Pewnego popołudnia senna wioska wygnańcza rozbrzmiała znagła ujadaniem psów, skrzypem płóz, cmokaniem kamczadalskich psiarzy. Trzy podwunastne sanki, wysłane niedźwiedziemi skórami, stanęły przed domem Chruszczowa; wysiadł z nich komendant i dwóch najbogatszych kupców Bolszeriecka — Kazarinow i Proskuriakow. Przychodzili w imieniu całego miasta prosić Beniowskiego o założenie szkoły publicznej, gdzieby dzieci mieszkańców za sprawiedliwą opłatą mogły się ćwiczyć w pożytecznych naukach, w czytaniu, w pisaniu, w rachunku, oraz w obcych językach, a takoż w dworskiem obejściu, a takoż w tańcach i w muzyce.
— Naczelnik już uprzedzony, zgodził się! Jeno trzeba, żebyś go sam o to poprosił, Auguście Samuelowiczu!... — dowodził komendant.
— A my już wszystkie pokryjemy koszta!... Zgoda, co!?... — dodał Kazarinow.
Proskunakow gładził rudą, szeroką jak los pata brodę i świdrował małemi zielonawemi oczkami pokolei każdego z mówiących.
— Rad byłbym usłużyć miastu, ale... cała rzecz rozbija się o brak domu!... W byle domu szkoły założyć nie można. Do tego potrzebne są specjalne budowle! — zauważył Beniowski.
— I dom się znalazł. Odszukał go w papierach okręgowych nasz niezrównany Sergjusz Mikołajewicz! — krzyknął radośnie komendant. — Takuteńki, o jaki prosiliście, Beniowski!
— A to ciekawe!?... Gdzież on się znalazł?... — spytał z żywem zainteresowaniem Beniowski.
— Okazało się, że został zostawiony do przechowania Zarządowi Okręgowemu dom norweski przenośny po ekspedycji admirała Beringa, próchnieje bez użytku w składach rządowych w Czekawce. Wyciągną go stamtąd, przewiozą, a co brak będzie, to dorobią napoczekaniu nasi cieśle; za tydzień, za dwa najwyżej dom stanie, gdzie wskażesz ty, Auguście Samuelowiczu. Co, zgoda?
— My słyszeć o odmowie nie chcemy... Już spisaliśmy trzydziestu zdatnych do nauki dzieciaków... Z dorosłych też się paru ciekawych znajdzie! — dorzucił znacząco Kazarinow.
— Owszem. Powtarzam, że rad byłbym uczynić wszystko co mogę i umiem, i szkołę takową urządzić — będzie to pierwsza tu szkoła, czas na nią, oj, czas — lecz tylko w tym wypadku, gdyby naczelnik też swoje dzieci do tej szkoły zgodził się posyłać...
— Przecież mówiłem, że już się zgodził! — niecierpliwił się komendant. — Pozostaje mu podziękować! Zbieraj się, Beniowski, rychło i jedź z nami, a wieczorem proszę do mnie na kolację.
Wieść o nowej „łasce“ piorunem rozbiegła się po wiosce i miasteczku. Czapkowali Beniowskiemu już wszyscy, i swoi i obcy, a niektórzy nawet zabiegali mu drogę, zatrzymywali go, żeby z nim pogadać, przypomnieć się, poprosić o dostawę opału albo wody do projektowanej szkoły, starali się o miejsce tam stróża lub kuchty dla siebie oraz znajomych.
— Bo przecie sam sobie warzyć nie będziesz!? A gdzie budować zamierzasz?
— Na brzegu Bystrej, przy ujściu rzeczułki Pijanej...
— Pocóż aż tam?... — dziwili się.
— Stąd niedaleko; widać z wioski, a na uboczu zarazem, więc będzie dla nauki poręcznie, spokojnie...
— Prawdę mówisz, Auguście Samuelowiczu!... Mądre są twe postanowienia we wszystkiem! Ale nie zapomnij i o nas w swem szczęściu!
Nazajutrz o świcie zbudził przyjaciela Chruszczow, oznajmiając, że przyjechali woźnice z Czekawki oraz cieśle, że przywieźli przyciesia i pytają, gdzie je zwalić. Ubrał się chyżo Beniowski i wyszedł do ludzi, częstował ich wódką, kazał warzyć dla nich herbatę i ryby, a sam powiódł tymczasem przewodników na oznaczone miejsce.
Tam, przy zbiegowisku wszystkich prawie wygnańców z wioski, fundament budynku według planu wykreślił i oznaczył. Zastukały siekiery, potoczyły się z łoskotem belki z wozów na oczyszczony ze śniegu plac.
Popłynęły stuki i głosy wraz ze mgłą zamarzłem korytem rzeki wdół, aż do morza. W ciągu dnia odwiedziło budowlę niemal pół miasteczka. Pod wieczór przyjechały nawet naczelnikowa i naczelnikówna w sobolich szubkach, w bobrowych kołpakach i długo stały, rozmawiając z Beniowskim, poskrzypując pięknem obuwiem na śniegu; rozglądały się wkoło i dziwowały piękności wybranego miejsca.
— Przestronno, — widać daleko, nawet ładnie! Jeno dziko: śnieżysko, śnieżysko i las wokoło — mówiła pani Niłowowa. — Zawsze weselej, niż u nas, mamusiu, gdzie wszędzie sterczą te obrzydłe dyle forteczne! — wstawiła Nastka.
— Ładnie to tu będzie dopiero na wiosnę, kiedy lody pękną, skruszeją i popłyną. Poruszy się wtedy wszystko, żywe i wolne! — zauważył Beniowski.
— O, latem tu ładnie!... Jakie tu kwiaty! I nad morze równie przyjemne są wycieczki... Cóż, kiedy lato krótkie!... Nie tak, jak w tych krajach, o których pan opowiada! — westchnęła Nastka.
Szukała wzrokiem spojrzenia swego nauczyciela, ale ten tkwił uparcie oczami w mglistej dali oceanu, dymiącej się w szerokiem wyrwisku rzeki.
Pani Niłowowa bardziej była zajęta rozkładem mieszkania, bystro rosnącego pod rękami cieśli.
— Gdzież będzie sypialnia, Auguście Samuelowiczu?
— Zostawię tę samą, której używał admirał, jak tu napisano w planie. Stołowy pokój zamienię na uczelnię...
— Byle wam zimno nie było. Każcie dobrze mchem przełożyć belki i utkać szpary.
Odjechały, gdy zorza wieczorna napełniła różowem światłem poleśną dolinę, a stężały, siny cień brzegów pokrył docna lodowy korytarz rzeki.
Beniowski wrócił zamyślony do domu.
Tego wieczora miał poznać pierwszych tutejszych członków sprzysiężenia, kandydatów postawionych przez Chruszczowa, ludzi wolnych, oraz starych wygnańców. Chciał z każdym z nich pomówić przedtem na osobności; rozumiał, że od jutra, z przyjęciem większej liczby członków, spisek wejdzie bezpowrotnie na nowe tory, o wiele groźniejsze, przeniesiony zostanie na widownię obszerniejszą, pełną nieprzewidzianych przeszkód i niebezpieczeństw.
— Ha, trudno!... Kiedykolwiek zacząć trzeba!... Czy nie zawcześnie jednak? Czy nie należałoby przedtem utrwalić lepiej swojej własnej pozycji?
Był niespokojny i ten stan swój pokrywał pozorami surowości i uroczystej powagi. Przywdział szaty odświętne, siadł na szerokim połatku, przykrytym skórą niedźwiedzią w ten sposób, że palące się u ściany w żelaznym pierścieniu łuczywo rzucało całe światło na drzwi wchodowe, podczas gdy jego postać i lice ostawało się w cieniu. Świeciły tam jeno plamy groźnych, szeroko otwartych oczu i ruszały się zlekka końce sumiastych wąsów, ozłocone ogniem.
Pierwszy wtoczył się mężczyzna tyleż prawie wysoki, co szeroki, cały zaszyty w kosmate futra. Nie zdejmując uszastej zaśnieżonej czapki, zbliżył się i oddał ukłon wojskowy.
— Iwan Sybajew, kapitan strzelców...
— Dawno pan służy?...
— Od dzieciństwa, urodziłem się moskiewskim „strelcem“... Z ojcami za ich bunt zesłany zostałem na Kircugę, potem dosługiwałem się stopnia od prostego żołnierza w Tobolsku, w Omsku, jeżdżąc aż hen, pod kałmucką granicę.
— Cóż pana do naszego związku pociąga, wszak pan wolnym jest?
— Wolny i nie wolny!... Zagnali mię tu, w tę przepastną dziurę, gdzie nawet upić się niema z kim!... Nuda!... Kamczadale uśmierzeni, pokorniejsi od płazów... Leniwy jeno skóry z nich nie łupi... Nie lubię tego!... Rządzą i panoszą się chamy, kupcy i urzędniki kancelarskie, pokrzywiane nasienie... Nie lubię tego!... A Chruszczow dobry, szlachetny człowiek... Dlaczegóż nie mam do was przystać?...
— A pan wie, co panu za to grozi?...
— A no wiem!... Niech tam!... Zato świata kawał zobaczę!... Może zwojujemy jaki nowy kraj, a wtedy, gdy uderzymy czołem przed matką-carycą nowem królestwem w poddaństwo, to nam, może, przebaczą!... Ho, ho!... Kto wie, co nas jeszcze czeka!?
— Pan wie, że pan obowiązany jest radzie głównej spiskowej posłuszeństwo... bez granic!?
— Rzecz prosta! Słuchać będę, skoro przyrzekłem. Bez tego nic!...
— Jutro przysięgniesz i Komunję świętą przyjmiesz!...
— Przysięgnę i przyjmę!... Dlaczego nie!? Kto zdarł ze łba skórę, nie żałuje włosów!...
Chciał jeszcze mówić, ale Beniowski skinął ręką.
— Kiedy indziej... Dziś późno, a dużo was...
— Słucham, jenerale!... Jak każesz!... Kiedy indziej, to kiedy indziej!... Chciałem tylko powiedzieć, że za Lewantia Popowa i Strzelca Wołkowa to ja ręczę...
Ukłonił się po żołniersku i zwrócił ku drzwiom. Czatujący na schodkach Chruszczów odprowadził gościa w kierunku sąsiedniej chaty i gwizdnął zcicha w stronę lasu.
Natenczas z ciemności wyłonił się nowy gość, wiedziony przez Panowa.
Był to suchy, zawiędły mężczyzna z zapadłemi skroniami i policzkami, z długą brodą, już zlekka przyprószoną siwizną. Z pod Krzaczastych brwi błyskały ostro stalowe oczy.
— Dymitr Kuzniecow, kupiec, wolny! — odrzekł na zapytanie twardym moskiewskim akcentem. — Co mię skłania, pan pyta, co mię skłania do waszego towarzystwa?... Przedewszystkiem skłania mię własna, nieprzymuszona wola, a następnie skłania mię dużo rzeczy... Niema tutaj w kraju kamczackim i w całej Syberji porządku ani sprawiedliwości: jednym dają, drugim nie, jednym pozwalają, drugim nie... a dlaczego — niewiadomo!... Powinna być władza, ale władza i wykonanie jej musi być dane od Boga!... Tymczasem na świecie kto rządzi? Nadszedł czas, o którym powiedziano jest, iż... niewieście Izabel, która się mieni prorokinią, dopuszczone będzie uczyć i zwodzić sługi boże, żeby porubstwo płodzili i rzeczy ofiarowane bałwanom jedli... Antychryst znaczy pieczęcią swą prawowiernych! W cieniu złego zapomnieli słabi o panu swym, który, pozbawiony purpury i korony, błąka się między żebraki, sam jako żebrak... A poznać go po znaku jego grzmiał i zrobił jednocześnie tajemniczy ruch prawą ręką, złożoną w szczyptę. Beniowski patrzał nań ze zdumieniem.
— Mówiłeś z Chruszczowym? — przerwał mu nagle.
— Mówiłem.
— Przysięgniesz jutro?...
— Właśnie, o przysięgę tu chodzi... „Nie będziesz wzywał imienia Boga twego“...
— Wszyscy przysięgają, bez przysięgi nie weźmiemy cię. Wymaga tego ustawa...
— Właśnie. Co jest ustawa?... Azali słowo nie było na początku i nie stało się ciałem?... Kto przysięgał wówczas, gdy było jeno słowo?... A przysięgać będą w dniu sądu wysłannikom Izebuba... powiedziano jest...
— Ale tam też powiedziano jest: „uciekaj z Babilonu, albowiem wielkie są pokusy jego!... I dano mu laskę żelazną i jako statek garncarski będą skruszeni ci, co pozostaną“...
Kupiec słuchał go uważnie, poczem odrzekł już swoim głosem bez namaszczenia i przesady:
— Nie chcę przysięgać! Kto wy jesteście?... Nie znam was. Bierzcie mię bez przysięgi, a nie, to nie... Zostanę, jakem był, i sam okręt sporządzę!
— Okrętu nie sporządzisz! Czułosznikow nie dopuści do tego!... — odrzekł spokojnie Beniowski.
Kuzniecow cofnął się zlekka i podejrzliwie spojrzał na Beniowskiego.
— Ha, trudno! Poczekam, aż Czułosznikow z wiosną odjedzie... Czekałem tyle, poczekam jeszcze! — odparł kupiec uparcie.
— Czułosznikow nie odjedzie. Trafiła mu się w drodze tak znaczna awarja, że nie wiadomo, czy da się statek naprawić. Leży na boku w pustyni na piaskach koło Awaczyńska... Słyszałem. A Czułosznikow stara się o cieśli i pomoc wojskową na straż od własnych marynarzów!...
— Skąd to wiesz? I ktoś ty taki, że wiesz wszystko?...
— Wiem, od samego naczelnika... Przyszedł papier do policji...
— Ha, cóż robić! Zostanę, to zostanę!... Prześladują mię dla Boga mego... Zniosę wszystko.
Zabierał się do wyjścia.
— W tobolskiem więzieniu spotkałem niejakiego... Piotra, który żegnał się tym samym sposobem, co ty... — zagadał cicho Beniowski, powstając.
Kupiec drgnął i obrócił się ku niemu. Wyniosła postać wygnańca na tle siwego dymu i czerwonego światła łuczywa wyrosła nagle aż pod powałę. Kuzniecow przyglądał mu się długą chwilę.
— Co on mówił?...
— Mówił, że nie przyszedł jeszcze czas, aby podnieść... zasłonę, że nie spełniła się jeszcze miara pokuty.
— A jaki znak?
— Znak starodawnej wiary: Duszo łagodna, Gołębico niebieska, módl się w Imię Ojca Twórcy Sabaotha, i Syna Odkupiciela... i Świętego Ducha Oświeciciela... — Łaska wam i pokój od tego, który jest, który był i który przyjdzie, i od siedmiu duchów, które są przed oblicznością stolicy jego!
Zakreślił koło w powietrzu, a potem zrobił znak krzyża na piersiach garścią prawą, złożoną w szczyptę.
— Czemuś mi się, bracie, nie odkrył odrazu?... Mówiono mi, żeś schizmatyk, papista...
— Wszyscy ludzie, dążący do wolności, z tegoż samego są ducha!...
— Więc dlaczegoś żądał ode mnie przysięgi?...
— Dla pozoru. Wszyscy przysięgają, wyróżnienia być nie może, bo za niem ciągnie nieposłuszeństwo.
— Bez przysięgi posłuszny ci będę, bracie...
— Nie będziesz mógł bywać na naszych zebraniach...
— Będę wam służył w tajności...
Beniowski zamyślił się.
— Ha, trudno!... Idź w spokoju! Ale namyśl się; możesz przysięgać bez komunji, dla innych, dla pozoru... Namyśl się!...
Kupiec nic nie odrzekł, nasunął głęboko futrzaną czapkę na oczy i wyszedł.
— Iwan Czurin!... — wyrzekł następny gość i, otrzepawszy starannie futro ze szronu i śniegu, postąpił krok naprzód.
Beniowski, który znów był usiadł, wstał, uścisnął go za rękę i podprowadził uprzejmie do ławy.
— Siadaj pan!... Ach, słyszałem, słyszałem!... Wszak to z bratem pana przypłynęliśmy z Ochocka!...
— A tak!... Opowiadał mi brat o panu dziwa!
Młody człowiek umilkł i oczy w zakłopotaniu opuścił.
— Dlaczegóż to pan chce z nami się związać? Wszak pan zawsze z bratem może wrócić?
— Droga dużo kosztuje, zresztą brat... brat niewiadomo kiedy zpowrotem odpłynie...
— Jakto! słyszałem, że „Piotr i Paweł“ wraca do Ochocka natychmiast, skoro ruszą lody...
— Tak powiadają, ale czy brat... Zresztą... ja nie wiem, czy mogę do Ochocka... Oskarżyli mię, zupełnie zresztą niesłusznie, że utrzymywałem stosunki z... Ochotinym!...
— Z Ochotinym... z tym... ma-ry-na-rzem!?... — przeciągnął Beniowski.
— Tak. A prawdy w tem tyle, że hulaliśmy niegdyś razem, pili i grali w kości, kiedy on służył jeszcze u Krynicynych i w Ochocku, oraz tutaj zimy spędzał... Teraz mi z tego robią zarzut, a co ja winien jestem, że on się zmienił i przeciw władzy wystąpił... Byłem zawsze daleki od wszelkich buntów i teraz pragnąłbym jedynie spokojnie stąd odjechać.
— Widzi pan, wszyscy pragniemy tylko spokojnie odjechać, ale za to spokojne odjechanie czeka nas kara taka sama, jak za wszelkie inne nieposłuszeństwo. Czy pana brat wie o tem, że pan... tu poszedł?
— Broń Boże, mój brat bez tego ma z Admiralicją wielki kłopot, który niewiadomo jak się skończy. Umarłby z przerażenia, gdyby się o mojej z panem rozmowie dowiedział, i zaklinam na wszystko pana...
— To rozumie się samo przez się!... — przerwał mu Beniowski. — Tajemnica obowiązuje nas względem wszystkich... Jutro pan złoży przysięgę. Myślę, że uda nam się nietylko pana, ale i brata pańskiego wyzwolić z kłopotów... Niech pan zwraca pilną uwagę na bieg wszelkich spraw oraz rzeczy, słowem na wszystko, co się wkoło dzieje, niech pan powiadamia nas niezwłocznie o każdej zmianie, o każdej pogłosce... o wszystkiem, co się pan dowie od brata, z kancelarji lub skądkolwiek bądź... Czy sprawa pańskiego brata w tutejszym znajduje się sądzie?
— Nie. Zdaje się, że w Ochocku...
— Dobrze, postaramy się o tem dowiedzieć!...
Po Czurinie wszedł do izby miejscowy djakon, Protopopow. Ręce mu się trzęsły, trzęsła broda, trzęsły długie, czarne kędziory, zwisające po obu stronach ściągłej twarzy.
— Jutro rano przyjmiesz, diakonie, i pokolei wyspowiadasz ludzi, których przyprowadzi Chruszczów... a potem odbierzesz od nich przysięgę.
— Słyszałem, mówił mi już Chruszczów... Czy aby oni nie zdradzą... Mało na nich przysięgi...
— Powtarzam, że tegoż dnia zaraz przyjmą komunję...
— Chyba, chyba!... Ale głównie ostro ich trzymać należy... kary straszne nakładać... takie kary, jak tamci, jak rząd!... Tylko strachem, strachem można coś w tym kraju zrobić... Nikt tu nie jest pewny ni życia, ni mienia... Pan pewnie wie, jak mi to niedawno zdradziecko ostatni gąsiorek wódki zabrali?...
I po raz dziesiąty opowiedział Beniowskiemu o wybiegu, użytym przez panią Niłowową.
— Gąsiorek wódki w tym czasie, to błam soboli!... — biadał. — I tak wszystko!... Nikt nie jest pewny ani dnia, ani godziny... Ani żony, ani osła, ani sługi, ani służebnicy...
Z trudem Beniowski uspokoił i wysłał za drzwi rozżalonego „ojca“.
Reszta sprzysiężonych byli to już sami wygnańcy: stary Andrzej Gurcinin, niegdyś szambelan cesarzowej Elżbiety; Magnus Meder z Admiralicji, pułkownik Łobaczow, książę Herakljusz Zadzkoj, Szwed Juljan Brondorp, kapitan gwardji Mikołaj Serebrennikow i Jędrzej Piatnicyn oraz inni — razem z „wolnymi“ ludzi piętnastu.
Kłopotu z nimi miał Beniowski o wiele mniej, gdyż byli już przygotowani odpowiednio przez Chruszczowa, a wielu znał osobiście, ale musiał z każdym zamienić choć parę słów. Mocno więc znużony, rad, że się ceremonja skończyła, chciał wyjść trochę na świeże powietrze i orzeźwić się, gdy drzwi uchyliły się znowu i, zamiast oczekiwanego Chruszczowa z wierną Alajdą, ujrzał zupełnie nieznaną mu postać chudego, wysokiego człowieka z siwemi, obwisłemi wąsami.
Chwilkę mierzyli się oczami.
— Waćpan jest starosta Bielski, jeśli się nie mylę!? — rzucił nagle po polsku Beniowski.
— Tak!... — szepnął starzec, zakrył twarz rękami i ciężko oparł się o odrzwia.
— Wiedziałeś pan, że oddawna tu jestem?... Dlaczegoś pan przedtem nie przychodził?...
— Bałem się.
— A teraz się nie boisz?
— Nie, bo postanowiłem, że...
— Ha, wszystko jedno!... Teraz już się nie boję!
Beniowski chwilkę się wahał, rozmyślał, poczem ujął za rękę wygnańca, stojącego wciąż z zakrytą twarzą przy drzwiach, podprowadził go do stołu, wyjął z kredensu butelkę wódki, misę z pokruszoną rybą wędzoną, nalał kieliszki i podsunął gościowi.
— Posil się, waćpan, a potem wyjdziemy... Tam, przechadzając się na dworze, będziemy mogli swobodniej pogadać.
Bielski wciąż zakrywał oczy dłońmi.
— Mów, ach, mów!... Piętnaście lat nie słyszałem już dźwięków polskiej mowy... — wybuchnął wreszcie cicho. — Opowiedz, opowiedz... wszystko opowiedz... Co tam, jak tam?... Nic, nic nie wiem... Nade mną dawno już noc ciemna zapadła bez promienia...
Beniowski zydel sobie przysunął, usiadł, wypił wódki, gościa poczęstował i zaczął mówić. Mówił mu o nowej burzy, jaka się w kraju zrywa, o konfederacji, o obronie Krakowa, o pożodze i zniszczeniu, o gwałtach i panoszeniu się zaborców po całym kraju...
— Znam to, znam to!... — szeptał starzec, śledząc gorejącemi oczyma rysujące się przed nim gdzieś w ciemnościach wizje dawno zapomnianych obrazów.
Musieli jednak przerwać rozmowę, gdyż zziębły Chruszczów zapukał i wszedł niebawem, prowadząc zaśnieżoną Alajdę.
Beniowski z Bielskim narzucili niebawem szuby reniferowe, czapki uszaste i wyszli. Na czystem, granatowem niebie jak promienisty obłok jaśniała Mleczna Droga; diademy gwiazd błyszczały na czołach gór, roiły się ich miljony na kopule firmamentu, mrugały w gąszczach lasów, przeświecały przez blade mgły oceanu nisko, tuż nad widnokręgiem... Zdawało się, że są wszędzie, i wobec ich ilości, ich skrzystego światła zatracała się niepozornie ziemia, zapadała we własny, martwy cień... Wtem z poza małej chmurki, co niby drobna skaza tkwiła samotnie w przestworzu, wytrysł promienny zielonawy słup i poszedł nad górami, lasami i dolinami, rzucając na śniegi drżące, świetliste odbicie, a za nim biegł drugi, trzeci...
Rozlała się cała ich fala; rozpostarła się wachlarzem po niebie, zmieniała kolory; to żółkły, to znów błękitniały świetlane smugi, zmieszały się, ścierały, aż zestrzeliły się w krwawy wieniec koło gwiazdy biegunowej, aby stamtąd popłynąć tęczowemi wodospadami nad drżącą w ich blasku ziemią.
Beniowski stał z oczami utkwionemi w czarowne zjawisko, a jednocześnie słuchał żałosnej opowieści starego wielmoży polskiego.
— ...Szóstego dnia porwany ze snu w kibitkę, która miała model kufra, obita wkoło skórami, a w środku żelazną blachą; z boku tylko okienko dla podania wody lub jedzenia, w spodzie druga dziura dla spadu... Ten kufer był bez żadnego siedzenia; dano mnie jeno wórze słomą i włożony był na mnie tytuł aresztanta sekretnego z numerem tylko i bez imienia... Tak wleczono mię dzień i noc w straszny mróz i zadmy śniegowe, zmieniając konie na stacjach i nie troskając się o mnie, jakobym nie był żyw... Jeżeli robiono spoczynek, to nie dla mnie, lecz dla konwoju albo jego zmiany... Przejeżdżałem przez miasta, których nazwy nie mogłem się dowiedzieć, gdyż nie dawano żadnego do mnie przystępu, a żołnierze nie śmieli rzec słowa pod grozą wielkich kar...
— To samo z nami! — zauważył Beniowski. — Lecz było nas kilku i dlatego łatwiej udawało się złamać zakaz datkiem lub pochlebstwem...
— Byłem sam, zupełnie sam... bez języka, pobity o żelazne boki kibitki, roztrzęsiony o grudę drogi... Już nawet nie wiem, jak długo to trwało... Prawie nieprzytomnego dowleczono mię do Irkucka, a stamtąd już z mniejszym pośpiechem, ale niemniejszą męką to na łodziach, to wierzchem konno, to na psach dostawiono mię do Ochocka, skąd okrętem tutaj... Nicem nie pragnął po tej strasznej drodze, jeno wytchnienia i spokoju... Szukałem pracy, szukałem zapomnienia, pocieszając się, że rychło wrócę do uwolnionej ojczyzny. Żyłem w wiecznej tęsknocie, jak w gorączce. Nieszczęście chciało, iż umiałem grać na skrzypcach... Myślałem, że to będzie mi osłodą i pomocą w życiu, a stało się mojem przekleństwem... Musiałem grać im na weselach, na uroczystościach, dla rozrywki... Kłócili się między sobą o mnie, i na mnie wymieszczali swą złość i zawiść... Czego nie widziały moje oczy stare?... Czego one nie były świadkiem?... Gwałcono przy mnie kobiety, ludzi obdzierano ze skóry, wbijano na pal, a ja musiałem im grać!... Gdy spici, oszaleli od trunków na swych ucztach bestjalskich dopuszczali się jawnie najgorszych sprośności z Kamczadalkami i niewolnicami, — musiałem im grać... I biada, gdym nie grał dość wesoło... Dlaczegom nie umarł, nie wiem!... Jest w niewolniku podłe pragnienie, nieziszczalna nadzieja, że raz, raz jeden, choć na krótko przed zgonem odetchnie ojczyzny powietrzem, stanie się znowu człowiekiem, że wolny wyprostuje znękaną duszę i to jest źródłem jego słabości. Ci oprawcy wiedzą o tem i wyzyskują to jego tajemne pragnienie, tę jego nadzieję, tę jego słabość! Aż oto doczekałem się: jesteś, przyszedłeś jak Bóg, niepodobny do innych niewolników!...
Ukląkł na śniegach i pochylił się do stóp Beniowskiemu.
Tak, jestem! I klnę się na Zbawiciela, że uwolnię siebie i was, albo zginę. Ale przysięgnij mi, że bądź co bądź się stanie, nie zwątpisz o mnie, ty jeden choć nie zwątpisz o mnie! — odrzekł Beniowski, chyląc się nad starcem i opierając mu ręce na ramieniu i głowie.
— Przysięgam na imię Polski, przysięgam... Niech nigdy jej nie ujrzę, niech pogrzebie mię tutejsza ziemia lodowata, jeżeli zwątpię!
Na rozstaju uścisnęli się, jak bracia, i rozeszli.
Beniowski wrócił do wioski wygnańczej, a Bielski ostrożnie pomknął ku śpiącemu w mroźnym tumanie miasteczku.
Znowu przed świtem, jak zwykle, Chruszczow zbudził Beniowskiego.
Na kominku już gorzał ogień, rozpalony przez wierną Alajdę; promieniujące stamtąd ciepło i aromat świeżo sparzonej herbaty przyjemnie rozlewały się po izbie.
Przyjaciele zajęli się przeglądaniem przygotowanych do podpisania rot przysięgi, dla której wszyscy mieli pójść do cerkwi. Wolni z miasta zobowiązali się już czekać tam na nich w tym czasie.
Wtem drzwi z trzaskiem otwarły się i wpadł bez czapki, w potarganem ubraniu wygnaniec Ziablikow.
— Niech was djabli wszystkich wezmą, niech was grom porazi! Nie bracia wy jesteście, jak powiadacie, a zbóje! Zabierzcie go zaraz, zabierzcie natychmiast tego łotra... albo wydam was wszystkich, opowiem natychmiast wasze zamysły komu należy!
— Zastanów się, chłopie, zastanów, co mówisz!... — powstał na niego Beniowski. — Za taką nawet obietnicę wiesz, co ci grozi?...
— A niech tam!... Nie pozwolę się krzywdzić, nie pozwolę!... Brat, brat!... Nic nie robi, żre moje, wylegiwa się na moich futrach, ubranie moje nosi, jak co do czego: brat, brat!... Niech zgnije w ostrogu, przeniewierca...
— Kto, co? Uspokój się i opowiedz porządnie...
— Któż, jak nie Stiepanow!... Dlaczego nie mam powiedzieć? Opowiem od początku!... — zaczął Ziablikow łagodniejszym, płaczliwym już głosem. — Przyjąłem go, wiecie, jak brata. Oficer, myślałem, pan — ja prosty człowiek, nauczę się od niego rozumu... Chociaż ciasno było w izbie i strawy szło więcej, nie żałowałem. Nie mówiłem mu nic, że nie pracuje; ma przecie ręce takie, jak ja, mógłby cośniecoś, choć po domu pomóc... Ale gdzie tam!... Niema go po całych dniach, zjawia się jeno do garnczka... A jak jest, to jeszcze gorzej, bo jeno leży do góry brzuchem, albo cielsko u komina wygrzewa, ludzi gorszy! Milczałem, choć nie widziało mi się!... — „Jak znajdę robotę, to wam zapłacę“ — mówi. — Jak znajdzie!? W tem rzecz, że jej wcale nie szukał... Ale milczę, orzę za dwóch, czekam cierpliwie końca, bo przecie... brat — do jednego zdążamy celu, a przysięgły brat i... starszy wreszcie... W Radzie jest... Staram się za dwóch, żyły z siebie wyciągam... Wiecie, jaki nasz wygnańczy dostatek!? Czego sam nie zdobędziesz, nikt nie da... Las, pustynia... Wyjeżdżasz o świcie, wracasz wieczorem... to drwa przywieźć, to sieci opatrzyć... Więc znowu dziś zwyczajnie wyjechałem; coś wpół drogi opatrzyłem się, żem zapomniał siekiery... Aby psów po próżnicy nie męczyć, przywiązałem uprząż do drzewa, a sam wracam piechotą... Coś mię tknęło, że ogień trochę przygasł w kominie, ledwie dymek się sączy, że głosów żadnych w izbie nie słyszę. Czyżby żona znowu usnęła?... Otwieram cichutko drzwi, a wtem on w samej bieliźnie wyskakuje z mojej łożnicy... Więc go za halc... Ale gdzie tam, mocniejszy ode mnie, jeszcze mię zbił, baba moja, suka, pomagała mu... Weźcie więc go, zabierzcie go, albo go ubiję!... Takie wy pany, jak i my, tacy sami piętnowani złoczyńcy...
— Idź, zawołaj go zaraz!... — kazał Beniowski.
— Ba, kiedy nie chce iść!...
Chruszczów zdjął z kołka czapkę i rękawice.
— Utrapienie! Przenieść go trzeba gdzie indziej, ale gdzie!?
— W każdym razie, każ mu się zaraz wynosić, rzeczy niech złoży tymczasem u Panowa... Sam wracaj, bo czasu mamy mało... Muszę być dzisiaj u gubernatora, opuściłem już dwie lekcje... Będą się dąsać!...
Jeszcze Chruszczów z obejścia nie wyszedł, jak przyleciał z epistołą zziajany wysłaniec od komendanta. „Przyjdzie ich ośmiu, cała niezwalczona drużyna przeciwna: Kazarinow, Proskuriakow, Czułosznikow, Oleskow, Rybników... Nadzieja w tobie jedyna, Auguście Samuelowiczu... Ograli nas przeszłym razem do nitki... Dziś spodziewamy się nietylko swoje wrócić, lecz z Bożą pomocą nawet zdobyć niejakie trofea. Bez tego będziemy cienko prząść, co też i Sergjusz Mikołajewicz potwierdza i nalega, abyś nie uchybił, żebyś przyszedł koniecznie wedle umowy... Może i sam naczelnik nas obecnością zaszczyci...“ — pisał niezdarnie setnik.
Nie zdążył Beniowski na list odpowiedzieć, a wpadł goniec znowu od naczelnika z rozkazem, aby stawił się niezwłocznie w kancelarji.
— O co chodzi? — spytał kozaka.
— Nie wiem. Jakowiś Kamczadale przyjechali zdaleka.
— Kamczadale!? — powtórzył ze zdziwieniem Beniowski.
Kazał zaprzęgać psy Jędrzejowi i ubrał się pośpiesznie. Chociaż się niepokoił, zwłóczył do powrotu Chruszczowa, któremu zaraz opowiedział po francusku wszystko i wydał odpowiednie rozkazy.
— Więc mimo wszystko mam podpisy odebrać i poprowadzić ich do przysięgi.
— Rozumie się, wszelka zmiana zwiększy tylko popłoch. Musi wszystko płynąć wyznaczonym biegiem!...
— A jeżeli nie wrócisz?...
— Wrócę...
— A jeżeli!
— Działaj w myśl naszej przysięgi!...
Chruszczów spojrzał markotnie na przyjaciela. Ten uśmiechnął się i uścisnął mu rękę.
— Niech nie widzą na twej twarzy najmniejszej wątpliwości i niepokoju, niech nie widzą...
Chwilę potem pędził, jak strzała, sankami do miasteczka, a za nim podążał, ile tchu w psach, goniec naczelnika okręgu. Przed bramą forteczną spostrzegł kupkę gawiedzi, otaczającej kilkoro długich sań nieznanego mu kształtu, i gromadę rogatych renów, strzeżonych przez rosłych, zaszytych w puszyste futra kamczadalskich wojowników. Stali wsparci na ratyszczach oszczepów, jak ciemne posągi, a wschodzące słońce grało krwawo na żelaznych grotach, wyskakujących ponad ich głowami. W sieniach kancelarji, pełnych żołnierzy i kozaków, czekało zupełnie bezbronnych trzech krajowców jeszcze wynioślejszych i odzianych w jeszcze bogatsze futrzane, wzorzysto wyszyte szaty. Gdy Beniowski mijał ich, zmierzyli go spokojnem, śmiałem spojrzeniem. Dostrzegł, że mieli twarze tatuowane i żółte zęby morsa wdziane głęboko z obu stron w ciemny miąższ policzków.
Niłow obrzucił go wymówkami; daremnie zasłaniał się Beniowski budową szkoły, usprawiedliwiał własnem Niłowa pozwoleniem; naczelnik wpadał w coraz gorszy humor.
— Ani słyszeć, ani wiedzieć nic nie chcę!... Musisz być codzień, jak ci to już zapowiedziałem. Pracę tu w kancelarji zaliczam ci, jako obowiązkową, i żadnych uchybień nie zniosę!... krzyczał, stukając pięścią w stół. Żyły mu na skroniach nabrzmiały i cała twarz poczerwieniała, jak miedź. Beniowski stał wyprostowany z ręką u czoła i powtarzał posłusznie, po żołniersku:
— Wedle rozkazu, Wasza Wysoka Szlachetność!
To rozbroiło wkońcu naczelnika.
— Obejrzyj te tam sobole, co leżą na stole. Chcę usłyszeć twoje o nich zdanie! — rzekł łagodnie.
— Znam się na futrach bardzo mało, tyle co nic!
— No, widziałeś pewnie delje rozmaite na magnatach i osobach koronowanych... Sam powiadasz, żeś bywał na dworach, i w papierach twoich stoi to samo... — zawołał gwałtownie Niłow, znowu rozdymając nozdrza.
Rad nierad Beniowski przystąpił do rogu stołu, gdzie stał pisarz Sudiejkin, poglądający z pożądliwą lubością na ciemne lśniące skórki. Uprzedzając wygnańca, wziął jedną z nich, strzepnął, że cała zalśniła się srebrnemi skrami, poczem owinął ją koło ręki i podsunął pod nos Beniowskiemu.
— Rarytas!... Co?... Warta grzechu!...
Istotnie futerka były cudowne; pokryte długą, siwą ością, pod którą słał się równióchno czarny włos, podbity gęstym, jak aksamit, brunatnym podpuszkiem, wydawały się głębokiemi, jak leśna ciemna woda, i były równie jak ona zmienne i wrażliwe na każdą zmianę światła, na kolor zbliżającego się do nich przedmiotu; odbijały je natychmiast, zabarwiając się w przeróżne odcienia, mierzchnąc od chmur przepływających po niebie, rozświetlając od żywszego przebłysku słońca.
Beniowski widział, że były ładne, i szczerze je pochwalił.
— Przeznaczam je na upominek dla Jej Cesarskiej Mości... — z dumą oznajmił Niłow. — Wyślę, nie czekając lata, jeszcze zimą z umyślnym gońcem... Ale widzisz, Beniowski, zachodzi tu jeszcze jedna mała okoliczność, o której chciałbym twój sąd usłyszeć, jako że statysta jesteś i znasz nauki prawne... Te sobole przysłali na okup krewniacy i zadrugowie Orunczy, zakładnika Ankalów, żądając zwolnienia jego, i jeszcze proszą o proch i muszkiety na wytępienie potworów — niedźwiedzi, co zeszły z gór i trapią teraz ludność ich, rozpędzają i niszczą im stada renów, napadają na namioty myśliwców, porywają niewiasty i nawet wojowniki... Ale ja myślę, że jest to fałsz, a raczej zasadzka, wybieg wojenny, aby wymamić od nas broń na naszą zacz zgubę, i myślę zatrzymać porówno sobole i gońców... Co?... Jak myślisz?
Beniowski długo ważył odpowiedź z opuszczoną głową, z oczyma utkwionemi w cudne futerka.
— Czy ci ludzie są poddanymi władzy Waszej Wysokiej Szlachetności?... — spytał wreszcie.
— Tak, podbici są już dawno, ale nie dają inaczej jasaku jak zbrojną ręką, albo za zakładniki. Czy nie puścić więc ledwie dyszącego Orunczy, a zostawić którego z tych wojowników, co przyszli?...
— Niech Wasza Wysoka Szlachetność każe im raz jeszcze wyłożyć wszystkie okoliczności swej prośby, byśmy mogli dokładnie wymiarkować, azali mają myśl ukrytą lub są prostymi i bezradnymi dzikusami.
Nilów kazał porucznikowi Norinowi wprowadzić wojowników oraz kozaka tłumacza.
Weszli, wnosząc ze sobą zapach skór reniferowych, woń dymu i skrzepłej krwi, właściwą koczownikom-myśliwcom. Na rozkaz tłumacza zdjęli czapki, ale nie kłaniali się nisko do kolan, jak to mieli zwyczaj czynić krajowcy podmiejscy. Beniowski lubował się w cichości ich dumną postawą i hardem spojrzeniem.
— Jesteśmy z pod przełęczy gór, od Malki, z pod Sukacza i Ganali. Stało się nieszczęście. Na jesieni zapaliły się lasy od góry ognistej i pożar wypędził moc niedźwiedzi z zimowych barłożyn na doliny, gdzie pasiemy reny zimową porą. Osiadły bestje nad rzeczkami i jeziorami, gdzie łowimy ryby. Z początku radzi byliśmy obfitej zdobyczy z polowania na nie. Więcej niż czterdziestu zakłuła oszczepami, zastrzeliła z łuków młodzież nasza, drugie tyle pojmano w doły i potrzaski. Ale zostały najgorsze, w których sam duch Księcia Lasów zamieszkał. Ani wyjść z jurty, ani oddalić się na krok od ogniska... Zjawiają się, jak cień, wyrastają z ciemności, jak duch Złego, w swych lodowatych pancerzach, po których ślizga się bezsilny oszczep, niby tępa trzcina... Nocami skaczą na namioty, obalają je na śpiących i wyciągają pojmanych ludzi z pod skór, jako ryby z sieci... Są niektóre rodziny całkiem wyżarte, są inne wyżarte do połowy, ale niema już żadnej bez uszczerbku... Próbowaliśmy odkoczować z tych miejsc — poszły za nami, gdyż wśród śniegów nie mają innego pożywienia prócz nas i stad naszych... Wychodziliśmy całym ludem przeciw nim... Lecz strzały najtęższych łuczników odskakują od nich, jak od opoki. Daj nam więc, Wielki Taju, broń ognistą, abyśmy się mogli zratować od zguby, i wypuść Orunczę, który jeden z pośród nas umie nią władać...
Tym razem pochylili się nisko do stóp Niłowa i rzucili mu pod nogi nowy pęk drogich, czarnoburych lisów oraz srebrzystych kastorów. Niłow futra nogą nadeptał i spojrzał wyczekująco na Beniowskiego.
— Miłościwy Panie! — rzekł ten po ponownym namyśle. — Ci ludzie zdają się mówić prawdę. Słyszałem w drodze opowiadanie sybirskich myśliwców, że spłoszone z zimowych legowisk na jesieni niedźwiedzie, nie mogąc zbudować sobie drugiej nory, nie kładą się spać już wcale, lecz, dręczone wściekłością i głodem, błądzą po okolicach, ciągną do ludzi, a kąpiąc się po rzekach, które wbród przechodzą, załamując się na jeziorowych lodach, których nie znają, tarzając się następnie mokre w śniegu, obrastają lodową skorupą, nie do przebicia grubą i śliską, niedostępną nietylko dla słabego oszczepu, lecz nawet dla kuli... Takie niedźwiedzie zwą tam „szatunami“ czyli bezsennymi włóczęgami... Są one postrachem gmin, wsi, osad nieraz przez zimę całą...
— Widzisz, więc nawetby im się broń nasza na nic nie przydała. Zresztą mowy o tem być nie może, żeby im dawać muszkiety i proch... Zabroniono to surowym ukazem... Co najwyżej, powiedz im, że mogą... tu przyjść pod miasto, przykoczować tutaj ze swemi stadami! — zwrócił się Niłow do tłumacza.
Ten powtórzył odpowiedź; wojownicy zamienili ze sobą kilka gardłowych dźwięków.
— Cóż oni mówią?
— Nic nie mówią. To między sobą po „alacku“. Tego ja nie rozumiem!
Wtem jeden z wojowników znowu pokłonił się nisko. — Dziękujemy ci, Wielki Taju, za łaskę twoją, ale one przyjdą za nami...
— To prawda, Wasza Wysoka Szlachetność — wtrącił Norin. — Niedźwiedzie przyjdą za nimi!...
Niłow zamyślił się.
— Łaskawy panie, jest środek i bardzo prosty! — rzekł nagle Beniowski. — Puść nieszczęśnika Orunczę, który, słyszałem, krwią już pluje i zemrze pewnie niedługo, ale broni nie dawaj. Natomiast każ kapitanowi Sybajewowi zebrać na ochotnika partję strzelców w mieście, zaopatrz ich we wszystko ze składów rządowych i poślij, aby ubili te straszydła...
— Ha!? Co!? Co ty bajesz!?
— W ten sposób zaskarbisz sobie wieczną wdzięczność dzikusów — ciągnął dalej Beniowski — wrazisz im w pamięć pojęcie niezwalczonej swojej potęgi, że na przyszłość będą ci nosić jasak bez zakładników i słuchać twoich rozkazów bez przymusu, czego zapewne nie omieszka ocenić w dobroci swej Imperatorowa, skoro jej to odpowiednim raportem, załączonym przy sobolach, opiszesz...
Niłow wstał.
— Sam pojadę! — rzekł stanowczo. — Sam pojadę!...
— O, to będzie zbyt wiele honoru... na jakieś tam niedźwiedzie! To może źle przedstawić władzę Waszą, Panie, w oczach tubylców.
— Ale dlaczegóż podajesz Sybajewa?... Sybajew pijak i awanturnik!
— Właśnie dlatego! Przeznaczono rządcom przezornym wady poddanych zużywać, jako i cnoty innych! — dowodził wnikliwym głosem Beniowski.
Niłow po krótkiem wahaniu zgodził się na wszystko; posłał po sekretarza oraz komendanta, a wojownikom korjackim kazał przyjść po ostateczną odpowiedź po obiedzie.
Beniowski pchnął natychmiast niewolnika z listem do Chruszczowa, rozkazując, aby wszyscy spiskowcy, za wyjątkiem jego, Chruszczowa, Kuźniecowa, diakona Protopopowa i Bielskiego, zgłosili się na ochotnika do oddziału Sybajewa, skoro pobór zostanie ogłoszony, oraz żeby Sybajew ich przyjął, a również zapisał na listę i jego, Beniowskiego.
Sam Beniowski tymczasem opuścił pełną ruchu i rozmów kancelarję forteczną i udał się do domu naczelnika.
Zastał w stołowym pokoju Nastazję samą. Była chmurna i blada i powitała go ledwie dostrzegalnem skinieniem głowy. Gdy chciał jej opowiedzieć, co przed chwilą w kancelarji zaszło, poszła, nie słuchając, ku drzwiom i powiedziała, że zaraz dzieci zawoła. Niezadługo zjawiła się z niemi i pani Niłowowa.
— Co też to pan z nami wyrabia? Nie widać pana dwa dni!... Mąż się gniewa, dzieci chodzą jak strute, ja sama miejsca sobie znaleźć nie mogę. Już przyzwyczailiśmy się do pana, niech pan o tem pamięta!...
— Psuje mię pani!... A jestem jako człowiek istotą ułomną i gotówem uwierzyć... — bronił się. — Słyszała pani o tych straszydłach, co nawiedziły lud Korjaków z gór Ganali...
Malowniczo opowiedział przyjęcie wojowników przez naczelnika, ich prośbę, ich biedę.
Znowu, jak gwiazdy, zabłyszczały śliczne oczy panny Niłowówny.
— Kto pojedzie? Nikt nie pojedzie!... Nie znajdą pewnie takich warjatów!? — twierdziła naczelnikowa.
Beniowskiemu rwało się na usta przyznanie, ale w porę się spostrzegł i odrzekł jeno tajemniczo:
— Kto wie! Są jeszcze na świecie... dziwacy!
Lekcja upłynęła w zwykłem ożywieniu i na wychodnem Nastazja, ściskając rękę nauczyciela, szeptała prosząco:
— Nie zapominaj pan! Nawet gdy się spóźniasz, czekamy cię już z niepokojem... Czasu tak mało, a ja chcę, ja muszę wszystko to umieć, co uważa pan, że umieć... należy! Wszystko!...
Przebiegł pośpiesznie Beniowski dziedziniec, gdyż zauważył ruch szczególny przed bramą oraz tłum ludzi i domyślił się, że idą oswobadzać Orunczę.
Istotnie wyszedł z kancelarji naczelnik, wyszedł sekretarz ze zwitkiem papierów w ręku, wyszedł komendant; przed nimi porucznik Norin prowadził mały oddział żołnierzy. Gdy stanęli przed nieszczęsną budą zakładników, żołnierze zrobili front, poczem paru kozaków i klucznik więzienny zaczęli otwierać ciężkie, przyschłe, przymarzłe zawory klatki. Straszne kudłate cienie niewolników przypadły twarzami do dyli więzienia. Oruncza dostrzegł swoich i wydał dzikie, przejmujące wycie. Zakołysały się na chwilę postacie wojowników, lecz po chwili znowu zamarły nieruchomo obok swoich sań i renów.
W otwartem niziuchnem przejściu pojawił się, pełznąc na czworakach, groźny niegdyś wojownik, Oruncza, wyjrzał, znów się schował i znowu wyjrzał z jakimś bolesnym uśmiechem. Aż go kozak porwał za ramię i wyciągnął przemocą na śnieg; wtedy wyprostował się i zawył znowu dziko obłąkanym głosem, a usłyszawszy za sobą trzask niespodzianie zawieranych wrzeciądzów, odskoczył naprzód, łyknął głęboko powietrza i zatoczył się, jak pijany. Podchwycili go pod ramiona rodacy. Beniowski widział, jak drżą ręce wojowników, naciągając na nieszczęśnika futrzaną odzież, niektórym biegły łzy po miedzianych twarzach. Gdy nareszcie posadzili uwolnionego na saniach, obrócili się ku stojącej przed tłumem starszyźnie i złożyli jej ukłon, przykładając dłonie do czół i piersi, a jeden, najmłodszy, skoczył ku niej i, wyszukawszy w szeregu Beniowskiego, rzucił się przed nim na kolana, padł na twarz i stopę wygnańca postawił pokornie na swej głowie.
— Mylisz się, mylisz... Idź do naczelnika, to on!... on tam!... — bronił się ten.
Lecz dziki zerwał się, raz jeszcze przyłożył dłonie do czoła i kilkoma skokami dopędził odjeżdżających towarzyszy.
— To syn Orunczy... — szeptali kozacy. — Wojownik!...
— Zawczasu was honorują, jakbyście już im te bestje pobili... — szydził po drodze sekretarz.
— Zwykła omyłka. Byłem bliżej, więc mnie ułapił zamiast naczelnika. Pewnie nie rozróżniają nas, jak i my ich — bronił się Beniowski.
— Zresztą słusznie się wam należy, Auguście Samuelowiczu, gdyż wasza to myśl — wstawił łaskawie Niłow.
— A teraz jedziemy do mnie. Zjemy obiad, a potem zaraz przyjdą kupcowie!... Może i pan naczelnik będzie łaskaw oglądnąć te nasze boje!?
— Może, może!... Zobaczymy!
Noc całą do świtu grał Beniowski z kupcami, rozegrał siedem partyj, z których pięć wygrał, a dwie tylko im oddał. Wygrał dwa tysiące rubli oraz moc kunich, bobrowych i lisich skórek.
Bawił niezmiernie obecnego przy tych turniejach naczelnika hazard grających.
Spólnicy podzielili się sumiennie i oddali niezwłocznie część należną Beniowskiemu w pieniądzach.
Gdy wracał do domu o brzasku, był śmiertelnie znużony, a musiał jeszcze opowiedzieć wszystko Chruszczowowi. To też, gdy nareszcie padł na posłanie, przygotowane mu przez poczciwą Alajdę w łożnicy Chruszczowa i gdy zasunęła się nad nim gruba irchowa zasłona, gasząc dzień, wkradający się do izby przez okna, usnął snem nagłym i ciężkim jak śmierć.
Matko, niepotrzebnie czekamy: tatuś powiedział, że on ani dziś, ani jutro, ani nawet pojutrze nie przyjdzie, że on wyjechał!... — zawołała Nastazja, wpadając do kuchni, gdzie pani Niłowowa zajęta była wielce poważną naradą z kucharką.
— Kto?... Co?... Kiedy?... Nic nie rozumiem?... Kto wyjechał?...
— Ależ pan Beniowski, mamuchno, pan Beniowski... Wyjechał z kapitanem Sybajewym na te okropne ludożercze niedźwiedzie!... ciągnęła dziewczyna głosem zmienionym.
Matka spojrzała na jej twarz pobladłą, na rozedrgane usta, spoważniała nagle i postąpiła krok ku niej.
— Co ci jest?... Powiedz!
— Nie wiem. Lekcji nie będzie! — szepnęła cichutko i łzy, jak groch, popłynęły z jej szeroko otwartych oczu.
— Bój się Boga, dziewczyno, wielka rzecz! Szczęśliwie przeżyłaś bez nauki, tyle lat, a teraz dnia wytrzymać nie możesz...
— Nie mogę, matusiu, nie mogę! Co było dawniej, nie wróci, nie wróci... A on może zginąć... Mamusia słyszała, co opowiadają o tych bestjach, ilu to one ludzi pożarły...
— Nic nie słyszałam!... Po prawdzie nie pojmuję, poco on tam pojechał? Zabić niedźwiedzia każdy chłop potrafi, nie potrzeba do tego ani jego gładkości, ani uczoności... I któż mu pozwolił jechać? Przecie zaniedbuje przez to swoje obowiązki...
— Tatuś mu pozwolił.
Pani Niłowowa wytarła zmoczone przy kucharzowaniu ręce, odpasała zapaskę i ruszyła energicznie ku drzwiom.
Nastka poszła za matką, a w sionce przyłączyły się do nich młodsze dziewczynki i rozswywolony Grześ.
Weszli tak gromadką do świetlicy, gdzie naczelnik wedle zwyczaju siedział wygodnie na stołku, a przed nim na stole stała błękitna karafeczka z gorzałką i cynowy talerz z kawałkami wędzonej brunatnej ryby.
Zwrócił ku nim pytająco nos, kwitnący jak róża.
— Cóżto, mój Jaśku?... Czy to prawda, że puściłeś Beniowskiego na polowanie?
— Puściłem. A bo co?...
— Znowu kilka dni straconych! Co z nauki, która rwie się, jak paździorzysta nić?... I bez tego mitręga z budową tej szkoły, nie wiedzieć co?... Grześ, który zaczął wzwyczajać się i wciągać do zajęć, znowu się rozwydrzy... Już nietylko siostry szczypie chłopaczysko, ale i kucharka skarżyła się, że ją napastuje i gdzie nie należy tyka...
— Cóżem ja winien? Każę chłopcu skórę wyłoić i tyle... A o szkołę to ty przecie pierwsza prosiłaś...
— Prosiłam, bo myślałam, że porządek będzie, a tu im dalej, tem gorzej... Teraz znowu pozwoliłeś mu jechać... A czy to jego rzecz borykać się z bestjami? Czy na to potrzebować może cudzoziemskie języki albo znajomość nawigacji?... Oszczepem żgać byle parobas potrafi... A co będzie, jeżeli zginie? Kto chłopca nam do korpusu przysposobi, albo kto ci zrobi plan morskich brzegów, wymagany w stolicy? Czy pomyślałeś o tem? Już i tak spóźniłeś się z ich wysłaniem. Kiedyż to wszystko będzie!?
— Kiedy będę chciał, to będzie!... Musi być!... Głowy mi nie susz, wiem, co robię... On mi plemię Ankalów bez wojny w poddaństwo skłoni... Ho, ho!... Mądrala on!... Nadzwyczajny człowiek! Widziałem, że dzikusy go odrazu za boga uznali, jego nogę na swych karkach stawiali... Słyszana rzecz! Ankalowie!... Białego człowieka! Nie głupim tracić takiej okazji! Za taką sprawę, to nietylko gubernatorstwo Ochockie, ale nawet Irkuckie mogą mi dać... Słuchaj, nie babska rzecz w takie interesa się mieszać, to rzecz polityczna! Nie wasza na to potrzebna głowa!... Wracaj, mówię ci, do kuchni...
— Nie moja rzecz, że z naszego chłopaka obołtus wyrasta, że dziewczyna starsza tyle ma wykształcenia, co pomywaczka!? Zanim ty za sprawą tego przybłędy zostaniesz gubernatorem, wszyscy my tu zmarniejemy, a Nastka rutę siać do końca życia będzie, bo kto ją taką weźmie?
— Kto ją weźmie? Każdy ją weźmie z pocałowaniem ręki... Choćby sekretarz...
— Bój się Boga!... Mówił ci?
— A mówił... Niewyraźnie, ale napomykał.
— I cóżeś mu powiedział?... Przecież on ma tę... Idźcie, dzieci, idźcie!... Idźcie zaraz do siebie! Słyszycie? — obruszyła się na skupioną przy drzwiach gromadkę.
Spojrzenie jej skrzyżowało się z błagalnem i przerażonem spojrzeniem córki, więc tupnęła gniewnie, aż zatrzęsła się podłoga.
— Słyszeliście?... Wynoście się natychmiast... Hej, Mironowna, zabierz ich! — zawołała na niańkę.
Ciemna, mnisza postać staruszki w ciemnej chusteczce na głowie zjawiła się we drzwiach i, otoczywszy łagodnie ramieniem kibić osłupiałej Nastazji, uprowadziła ją, popędzając przodem młodsze dzieci.
— Czy ty wiesz, nianiu, czy ty wiesz!? — zaszeptała przejmującym głosem dziewczyna, gdy została sama w swej dziewiczej sypialni ze sługą.
Staruszka usiadła ciężko na zydlu.
— Nic nie wiem, dziecino, nic nie wiem! Pewnie znowu rodzic was pokrzywdził?... Ale krzywda od ojców lepsza, niż pieszczota od obcych... Niema w niej ani hańby, ani poniewierki, jeno sam czysty, zbawienny ból... Więc łatwa pociecha, dziecino, łatwa!... Daj, wytrę ci wodą pachnącą miejsce bolące, albo wysmaruję nastojem z mirry! Chcesz?... Co?
Ale dziewczyna stała przed nią nieruchomo, z opuszczonemi, załamanemi rękoma i wpatrywała się suchemi oczyma w mikowe, osędziałe od szronu, ślepe, taflą lodu z nazewnątrz przykryte okno
— Nie — zabiję się raczej!... Czy ty wiesz, czy ty wiesz? Przed chwilą słyszałam, ze chcą mię wydać za tego... za tego Nowosiłowa, za te wór obrzydliwości! Nie chcę go, nie znoszę go, lepiej śmierć!
— Nie grzesz, nie wygaduj!... Może jeszcze nieprawda!... Kto ci to powiedział?...
— Ojciec...
— No, to jeszcze daleko do tego... Znasz przecie Iwana Piotrowicza... W popędliwości wszystko powiedzieć może, a jak ochłonie, zaraz zdanie odmieni... Siadaj, dziecino, siadaj, wszystko w cichości rozważymy. Co powiedział?...
— Wiele nie powiedział, ale ja, nianiu, czuję, odgaduję, że ku temu idzie... Dlaczego? Sama nie wiem, ale... tak jest... Ile razy... się z nim, z tym obrzydliwcem, spotkam, lęk mnie ogarnia i taka do głębi duszy przejmuje odraza. Parę razy pojmałam na sobie jego dziwne spojrzenie. Knują oni tam coś pocichu przeciwko mnie... Nianiu, nianiu, co będzie, co będzie!?
Uklękła u nóg starej sługi i twarz drgającą ukryła na jej kolanach.
— Nic znowu takiego nie będzie, dziecinko moja!... — mówiła staruszka, gładząc rozpuszczone włosy dziewczyny. — Ubiorą cię w suknię śliczną, białą, srebrem przetykaną, na głowę ci włożą, jak królewnie, złotą koronę, obują ci nóżki w maluchne trzewiczki, na wysokiej piersi zawieszą perły, korale, opaszą kibić pasem z drogich kamieni, zasłonią oczki welonem, jak mgła... Będziesz szła, niby święta z obrazka, przez cerkiew od świateł rzęsistą ku gorejącemu, jak słońce, ołtarzowi... Wszyscy ci się kłaniać będą do ziemi, a przy anałoju czekać będzie pop w szczerozłotym ornacie... Huknie chór, aż szyby zadrżą...
— A obok mnie będzie szła ta ropucha, potem skoczy na mnie, będzie mię chciała całować... Ach, nianiu, nianiu, przenigdy!
— Cóż zrobić, dziecinko, taki nasz los!... Chłop, byle był nie brzydszy od djabła, już ujdzie!... Sergjusz Mikołajewicz nie jest znowu najgorszy!... Soczysty jest mężczyzna, dorodny, w samej sile... Druga w mieście po Iwanie Piotrowiczu osoba, nie stary jeszcze, droga przed nim otwarta, może i gubernatorem zostać! I pieniądze ma, i pensję, i wysługi znaczne. Pan całą gębą... Ważny człowiek rządowy, urzędnik, czcigodny naczelnik... Wszyscy mu się kłaniają, gdy idzie, miejsce mu czynią... Sama pomyśl: kto mu tutaj dorówna? Przecie nie Norin? Ani Sudejkin, ani pijaczyna i awanturnik Sybajew! Wszystko to hołota, tyle ma, co gdzie wygra, urwie, albo pożyczy! Za kogóż tu pójdziesz, dziewucho, któż tu godzien ciebie, kto ci dom odpowiedni założy, gniazdko uściele, co? Bo za kupca, za wyżmigrosza tobie, szlachciance, urzędniczce wyjść nie wypada i ojciec cię nie wyda!
— A pamiętasz, jakeś mi opowiadała, że przyjedzie młody, śliczny... królewicz!?
— To w bajce, dziecino, w bajce!... A w życiu bywa całkiem inaczej. Czyż nie widzisz? Rodzicom zostaw sąd o tem, co ci trzeba. Oni o twoje szczęście najmądrzej się troszczą. Co ty wiesz i skąd wiedzieć możesz, co ci potrzebne!? Co z urody? Dziś jest, jutro jej niema! A młody często gorszy, niż stary: wietrznik, zdradliwy, zadomownik! Mąż starszy cichszy jest i zgodniejszy... Wyszumiał się, ustatkował... Nawet zdrowiej dla kobiety, bo się taki z młodą żoną obchodzić umie. Że on hulał, to nic, to śladu na mężczyźnie nie zostawia. On, jak my, białogłowy, wianka nie traci, stąd on zawsze ten sam i stąd hańba na niego nie spada. Tak już zrządził Bóg i poddać się musimy Jego najświętszym wyrokom. Uczynił On nas z żebra Adamowego, poddał woli mężczyzny: rzucisz ojca, matkę i ognisko twoje rodzinne i przylepisz się do boku męża twego, powiedziano jest!... rzucała z przekonaniem stara.
Ale Nastazja wciąż potrząsała przecząco głową, nie podnosząc twarzy z jej kolan.
— Że on ma tę... Aglaję, na to nie zważaj! Wypędzi on ją, jeno oczkiem mrugniesz, wygoni ją na cztery wiatry... Wierzaj mi!... Kto ci krasą dorówna, gołąbko moja, sinoskrzydla turkawko! Kto się zmierzyć z tobą może!?...
— Niech ją trzyma sobie! Nie chcę, nie chcę go!... Obrzydła ropucha, umrę, gdy mnie pocałuje!... Myślałam, nianiu, że choć ty mię pożałujesz, poratujesz, poradzisz, a widzę, żeś i ty z nimi za jedno, gotowaś mię zaprzedać!...
— Co ty, co ty mówisz, dziecko moje!? — szeptała w przerażeniu Mironowna, podnosząc w górę dłonie.
— Nic z tego, nic!... Choćby świat cały!... — krzyknęła dziewczyna, zrywając się na nogi.
Niańka również wstała i robiła Nastazji znaki ręką i oczyma.
— Nie, choćby świat cały się sprzysiągł!... — powtarzała ta ze wzburzeniem.
— Cóż to takiego? — rozległ się z tyłu głos matki, która od dłuższego już czasu stała na progu.
Dziewczyna obróciła się i skamieniała, lecz nie trwało to długo, wkrótce potrząsnęła głową i powtórzyła z ojcowską zaciętością:
— Nie chcę!... I nic mnie nie zmusi, nic!
— Niema o czem gadać! Jeszcze nic nie wiadomo, nikt nic nie powiedział, a ty już dęba stajesz!... Będzie tak, jak starsi postanowią! Wybij sobie z głowy, żebyś ty miała tu rządzić! Bierz krosienka i siadaj do roboty!... A proszę mi ze swego pokoju nie wychodzić, dopóki nie uspokoisz się i nie upokorzysz... Już ja widzę, o co ci chodzi!... — dodała przewlekle, wodząc złemi oczyma po figurze córki. — Nawylot cię widzę, dziewczyno, ale nic z tego!
Kiwnęła na Mironownę, wyszły razem i drzwi za sobą przywarły.
Dziewczyna usiadła na tym samym zydlu, na którym przed chwilą siedziała niańka, i zakryła twarz dłońmi.
Cicho było w teremie, cicho, jak w więzieniu.
Grube kloce modrzewiowych ścian, okna przykryte taflami lodu nie dopuszczały dźwięków z zewnątrz, a z głębi domu dolatywały jedynie brzęki naczyń, przesuwanych w kuchni, podobne do szczęku łańcuchów.
Długo przesiedziała Nastazja bez ruchu, a gdy wreszcie podniosła bladą twarz, rysy jej miały twardość marmuru, a małe usta zacisnęły się w ledwie widoczną linję różową. Przedewszystkiem odszukała długi nóż myśliwski, ojcowski, w róg oprawny i schowała go głęboko pod pościel. Następnie przysunęła pod okno krosienka; króbkę z jedwabiem, ze srebrnemi, ze złotemi nićmi postawiła u nóg i zaczęła dzierzgać.
Niańka przyniosła jej obiad w misie cynowej i dzban kwasu; postawiła je na stole, sama postała chwilkę obok, powzdychała i odeszła, widząc, że dziewczyna nie raczy nawet na nią spojrzeć.
Wieczorem przekradły się do niej siostrzyczki.
— Tatuś wcale się nie gniewa. Pytał, czy bardzo jesteś chora, a mamusia powiedziała, że nie bardzo, żeś się tylko przeziębiła.
— A nic więcej nie mówili?
— Nie... Tatuś był niewesoły i mamusia też, a Grześ zaraz z tego skorzystał i zjadł pół pieroga, troszkę tylko nam zostawił!
— Powiedzcie Grzesiowi, żeby przyszedł do mnie, że mu dam srebrnego rubla, co go dostałam od ojca na urodziny!
— Żeby zaraz przyszedł, co? Kiedy go niema, siedzi na odwachu z kozakami, gra w kości...
— Niech więc przyjdzie jutro. A wy, jak tylko co nowego usłyszycie, zaraz przybiegnijcie!... Tak nudno!... Czy nie słyszałyście nic o naszym nauczycielu?...
— A jakże, słyszałyśmy: sama przecie mówiłaś, że pojechał bić się ze smokami, z lodowatemi potworami, co ludzi zjadały... Czy one tutaj mogłyby przyjść, jak myślisz, Nastka?
— Poco miałyby przychodzić?... Bez nich dość tutaj potworów!
— Co ty gadasz, Nastka, nigdyśmy nie widziały potwora!... Gdzie jest!?... To ciekawe!
— Poczekajcie, siostrzyczki, poczekajcie!... Jak dorośniecie, to zobaczycie. Idźcie już, idźcie, bo matka może nadejść, a nie zapomnijcie sprowadzić mi Grzesia!
— Gdzież ten rubel?... — spytał przedewszystkiem Grześ, wchodząc nazajutrz rano do siostry.
— Zaraz ci go dam, ale mi przysięgnij, że jak tylko co się stanie w miasteczku, jak tylko dowiesz się co nowego, przybieżysz bez zwłoki, że powiesz mi!
— Zgoda, przybiegnę bez zwłoki i powiem... Ale i ty mi powiedz, o co pokłóciłaś się z matką?...
Chmura przepłynęła po twarzy dziewczyny.
— Nie wiem!... Nic ważnego!... — zająknęła się.
— A ja wiem, a ja już wiem, ale nie powiem!...
— Co ty wiesz?... Nic ty wiedzieć nie możesz!... — przeczyła Nastazja coraz mocniej zmieszana.
— A wiem, wiem ale nie powiem... — drażnił się z nią wyrostek. — Chyba, że dodasz ałtyna!
— Wstydziłbyś się!... Powiedz, skąd wiesz!?...
— A wiem, bo mam... liścik.
— Liścik do mnie?... co ty mówisz? Na Boga! Od kogo?... Dawaj go zaraz!
— Od pięknego królewicza... Przyniósł go niewolnik Beniowskiego, a co tam napisane, ho, ho! Prosił, żeby go oddać do własnych rąk...
— Co ty mówisz?... Więc daj!... Dawaj zaraz!
Chłopiec zmrużył oko i wyciągnął rękę.
— Nóżki na stół! — rzekł grubym głosem starego gracza.
Nastazja drżącemi rękami odszukała w swej sakiewce drobną monetę srebrną i położyła ją na dłoni brata. Ten pieniądz obejrzał, spróbował na zębie, nie śpiesząc się schował do kalety za skórzanym pasem. — Nałgałem ci od początku do końca, Nastka... Nie mam żadnego liściku, ale będę miał, upewniam cię! — rzekł spokojnie, wykręcił się na pięcie, gwizdnął i skierował się ku drzwiom. Na progu wszakże spotkał się z Mironowną, która wpadła nań z furją, wyrzucając mu, że złamał zakaz matki.
— Zadużyś już, żeby po niewieścich teremach chadzać! A nos będziesz miał niedługo taki czerwony, jak rodzic!... Ale co wolno popu, to nie diaczkowi... Zawcześnie, jagódko, zawcześnie! Wysoko latasz, niewiadomo, gdzie siądziesz!...
— Zaraz się mamie poskarżę, żeś taka nieprzyzwoita!... Gdzie siądę?... Jak siądę?... Wiadomo, jak siądę!... Jeżeli zaś chcesz, żebym ci, stara, to słowami opisał, daj ałtyna, a zobaczysz, jak ci odmaluję! — śmiał się chłopak.
— Och, zbereźnik! Wynoś się, pókiś cały! — Ograbił cię, przyznaj się, gołąbko? — zwróciła się ze współczuciem do Nastki, spoglądając na jej otwarty woreczek. — Może siądziesz, duszko, tu koło mnie, widzę, że ci serduszko już zmiękło, może pogadamy... Nie jest tak źle, jak ci się zdaje...
— Nie zdaje mi się, ale wiem napewno, że za tę ropuchę nie pójdę!
— Kiedy, widzisz, nie o to wcale chodzi!... Może za niego, może za innego... Matka ino znajduje i pan ojciec też, że czas ci zamąż. Co w tem złego? Więc wyznaj mi, kogobyś z kawalerów wolała, może ja ze swej strony pocichu im podpowiem, podsunę...
Nastka stała chwilę z opuszczoną głową, wreszcie objęła za ramiona starą, posadziła ją po dawnemu na zydlu i, opuściwszy się obok na ziemię, podniosła ku niej oczy promienne.
— Widzisz, nianiu, ja chciałabym... królewicza. I tu jest taki... podobny, ale on... daleki, daleki... niedostępny! Ach, nianiu, nianiu, zawsze byłaś dla mnie dobra... Dlaczego więc opuściłaś mię teraz, teraz, kiedy serce tak wciąż bije niespokojnie, gdy co chwila coś się dzieje, czego nigdy przedtem przewidzieć niepodobna było, a od czego dusza zamiera!... Nianiu, nianiu, bądź jak dawniej, kiedy ci wszystko mogłam powiedzieć, boś wszystko dla mnie obracała na dobre... Uspokój serce moje, nianiu kochana, niech go jak dawniej nie czuję!
Staruszka wytarła nieznacznie łzę.
— Nie uspokoję ja serca twego, dziecino moja, nie uspokoję... Już ono będzie tak się bić, trzepotać aż do mogiły, do grobowej twej deski... Z początku o królewicza... o męża, a potem o pisklęta... o dzieci. Taki nasz niewieści los!... Im więcej kochać będziesz, tem mocniej będzie się ono kołatać... Dlatego pogódź się, dziecino, z wyborem rodziców... Weź tego, kogo mniej kochasz!
Zerwała się z kolan Nastka.
— Znowu!... Nie chcę o tem słyszeć! Idź sobie precz, idź precz, Mironowna, tyś inna, ktoś cię jakim czarem odmienił...
— Ach, w przeklętą godzinę zjawił się u nas ten włóczęga!... Czuje me serce, że zgubę on nam niesie... Wszystko przez niego! On ponauczał cię tych myśli! Niepotrzebna nauka kobietom!
— Milcz, milcz, Mironowna, milcz! Idź już! — przerwała jej gwałtownie Nastazja. — Proś matkę. zęby mię puściła z tobą do sklepu Kazarinowa kupić jedwabiu i paciorków, bo mi zabrakło.
Spojrzała nieznacznie Mironowna na pełną nici króbkę, westchnęła i wyszła, suwając ciężko nogami w grubych wojłokowych pimach.
Słońce uderzyło w okno, przebiło jego lodową powłokę i legło tęczową chmurką na zwieszonej z kolan białej ręce dziewczyny, zaskrzyło się w ostrzu igły w jej palcach, w złocie, w kamykach pierścionków. Długo nie ruszała się, nie podnosiła opuszczonej głowy Nastazja, powolnym ruchem kołysały kształtne jej piersi gronostajową opuszkę błękitnego kubraczka. Siliła się za wszelką cenę chyżo płynące myśli zatrzymać, w jedną jasną całość je skupić, wykuć z nich twardy oręż do swej obrony, znaleźć w nich mocne oparcie... Azali ma stąd odejść bez oporu do tego obrzydliwego człowieka! Rzucić wszystko, do czego przywykła, zmienić swój obyczaj, ojca i matkę widywać jak gości i sama gościem tu bywać, a stanąć najbliżej, tak zupełnie, zupełnie blisko do tego wielkiego, niezgrabnego cielska, do tej duszy mrocznej, obcej, niewiadomej... podobno okrutnej... obrzydliwej...
— Będę z nim sama w pustym domu, będzie ze mną mógł robić, co mu się spodoba!... Może mię bić będzie... Tylu ich tu żony bije... Nie ścierpiałabym!... Nie!... Może mię wywiezie stąd daleko, na inny pojedzie urząd... Wtedy zostanę sama, zupełnie sama, tylko z nim! Och, pojechałabym stąd, chętnie prawda, ale daleko, w kraje inne... Ach, gdyby wyjechali rodzice, gdyby ich przeniesiono gdzieś do stolicy... Ale niema nadziei!... Mały jeszcze urząd ma ojciec, długo jeszcze musi się wysługiwać zanim stołecznych dosięgnie stanowisk! Jak pomóc, poradzić co zrobić!?... Jakby nas stąd przeniesiono, wtedyby się wszystko zmieniło... Trzeba się nauczyciela poradzić, jak to zrobić? Przy nim myśli układają się tak potoczyście, tak mądrze i odwaga jakaś w serce wstępuje! Jakbyśmy stąd wyjechali, to i jego-byśmy wziąć z sobą mogli... Na to ojciec dość ma władzy... Trzeba mu to powiedzieć... Kiedyż on wróci? Jakże wolno godziny płyną! Ten Grześ wciąż tylko kłamie... Niczego się dowiedzieć niesposób!
Weszła matka, obrzuciła ją podejrzliwem spojrzeniem, dostrzegła króbkę pełną jedwabiu.
— Czegóż to ci brak?... Mironowna mówiła, że się prosisz do Kazarinowa!
— Tak, mamusiu, brak mi nitek tego odcienia!... — kłamała, pokazując kwiateczek na hafcie.
— Mironowna może iść sama. Doskonale ci wszystko załatwi. Ciebie nie puszczę. Skończyło się. Musisz, dziewczyno, zrozumieć, że według naszej woli postępować powinnaś. Nie pozwolę ci zmarnieć, uschnąć w panieństwie... Nie natom cię chowała...
— Mamo, mamo, ty ich znasz!... Ty sama nieraz na nich wygadywałaś!
— Zapewne, ale cóż począć!? Skąd wziąć innych?... Zresztą znasz ojca, nie powiedziałam mu nawet, żeś mi taką zrobiła awanturę, bo by cię za byle kogo wydał, przez kozaków kazał do ołtarza wlec... Powiedziałam mu, żeś chora i dlatego siedzieć musisz...
— A czy lekcje będę mogła brać?
Krew zalała pełne policzki Niłowowej. Odwróciła oczy od córki
— Nie wiem, nie wiem!... — odrzekła z gniewnem wahaniem. — Poco ci taka wielka nauka!?...
— Jakto?... Już zmieniłaś myśli, matko... przedtem mówiłaś, że to bardzo potrzebne, a teraz...
— A teraz myślę co innego; nie potrzebuję zdawać ci, smarkulo, sprawy z moich myśli!... Siedź, słuchaj i rób, co ci każę! Słyszałaś... — podniosła głos i wyszła, trzasnąwszy drzwiami.
Twarz Nastazji znowu zastygła na maskę kamienną, znowu usta rozchylone przed chwilą pogodnie, jak płateczki róży, zamknęły się w wąską, bladą i twardą linję. Usiadła i zaczęła machinalnie snować igiełką, a gniewne myśli leciały przed nią burzliwym potokiem, przysłaniając i szyty wzór, i cały świat...
— Niech mię zadręczą, zamęczą, z kozakami powloką... Źli są, źli, nie miłowali mię nigdy... Dlaczego nie poczekają, aż stąd wyjedziemy?... Tu niema nikogo, ale gdzieś przecie są ludzie... Sama matka powiada... Niechby już przyjechał ten nauczyciel! Spytam go się... Zobaczymy, czy mi odmówią lekcji... Tutajby nie mogli mi przeszkodzić... weszłabym, choćby mię bili, wchodziłabym do komnaty, gdzieby on uczył, pod drzwiami bym podsłuchiwała... Ale tam... w szkole... I poco ta szkoła? Przedstawię mu, powiem, jak sprawy stoją, powiem, że żywcem mię chcą grzebać, że dla mnie jedyny ratunek nauka... Może budowę domu powstrzyma... On taki dobry, taki sprawiedliwy... Wszystko mu przedstawię, zrozumie, że w nim jedyna moja nadzieją i ratunek!
I spojrzenie, i oblicze, i cała postać młodego mężczyzny, wypłynęły przed nią jak żywe w mętnem powietrzu ocienionego pokoju... Patrzała w to miejsce, gdzie wydało się jej, że spostrzegła obraz, szeroko rozwartemi oczyma; obudził ją dopiero trzask gwałtownie otwieranych drzwi. Wpadł Grześ w czapce i futrzanej kublance...
— Nastka, Nastka! nowina, wielka nowina!... Jak się ino dowiedziałem, zaraz przyleciałem, żebyś nie mówiła, że cię zawsze tylko oszukuję! Dziesięciu zabili niedźwiedzi... Już jadą, wracają. Taju z Apaczi przywiózł wiadomość... Sam widział na własne oczy... Wiozą ich Ankalowie... Sani moc, pełne futer, pełne zdobyczy... A na jednych leży ranny Sybajew... Zwierz go pod siebie podgarnął, Beniowski ku bestji podskoczył, chciał jej w ucho strzelić z pistolca, lecz niedźwiedź Sybajewa puścił a Beniowskiego pazurami za łeb chwycił... Zginął Beniowski!... Inni pierzchli... Jeden z nich nie oparł się aż w Apaczi... Taju zaraz pchnął do ojca gońca... Jest w kancelarji, gada... Ho, ho! Wysoko nosił głowę Beniowski, ale niedźwiedzie kamczackie nie żartują! Zażarte bestje, ho, ho!...
— Zginął Beniowski?... Co ty mówisz?... Nieprawda, Grzesiu, nie może być!... Ty zawsze sobie drwisz, tak strasznie mię dręczysz!... Jakże on mógł zginąć... przecież tutaj... nie... — zaszeptała dziewczyna, podnosząc się zwolna. Nie zdążyła jednak wiele unieść się z siedzenia, jak upadła bez czucia do nóg brata.
Ten odskoczył przerażony, zgarbił się i chyłkiem wymknął na dwór przez korytarz, mimo kuchni, pełnej kobiecych głosów.
Ale Mironowna usłyszała stuk drzwi wchodowych, wyjrzała, a spostrzegłszy uchylone dźwierza do pokoiku Nastazji, co tchu tam pobiegła.
Zimno ocuciło dziewczynę, z trudem uniosła przymknięte powieki i rozpoznała przedewszystkiem w mętnym zmroku pierwszego zbudzenia czyjeś palce tuż blisko swej twarzy, bryzgające jej wodą na lice, poczuła wodę na obnażonej piersi; dalej rozpoznała oblicze matki blade, ale spokojne, a jeszcze dalej w nogach łożnicy ciemną, kanciastą twarz kamczadalskiej niewolnicy z zagasłemi z przerażenia oczyma. Mironowna tarmosiła ją za rękaw, zwłócząc futrzany kubraczek.
— Puśćcie mię!... Dajcie mi... usnąć! — szepnęła dziewczyna.
— Zaraz, jeno cię rozdziejemy... Będziesz mogła spać, dzieciątko, ile zechcesz! — odpowiedziała Mironowna.
— Co ci się stało? — pytała pani Niłowowa.
Nastka odwróciła do ściany głowę i usta jej zadrgały.
— Potem, Marta Karłowna, potem... Niechby teraz usnęła krzynę... Ale przedtem może się gorącego biteniu napijesz, dzieciątko? — szeptała Mironowna.
Widząc, że dziewczyna się nie rusza i głowy ku nim nie obraca, kobiety otuliły ją starannie „czołdrą“ piesakową i oddaliły się na palcach. Cisza zaległa komnatę.
— Co się stało, co się stało?... — rozmyślała dziewczyna, czując, że ból szalony znowu ją chwyta za serce. — Ach, tak... umarł, niema go!... Zwierz szalony zgruchotał mu głowę cudowną, rozszarpał jego piersi... Nie, nie... Nieprawda!... Ten nicpoń zawsze kłamie, dręczy mię i dokucza... Niepodobna!... Inaczej matki twarz nie byłaby tak spokojna, przecież lubiła go... Niechby już przyszła ta Mironowna... usta mi płoną, gardło wysycha... Mironowna, Mironowna, gdzie jesteś?...
— Idę, idę, dziecino, biteń ci niosę gorący, wyborny, ze starego kurskiego miodu, z bursztynowego lipca, co go chronię w apteczce jak źrenicę oka na nasze słabości niewieście... Pij, duszo moja, gołąbko, pij! Wzmocni cię odrazu, wróci ci siły i ducha!
Dziewczyna chciwie przytuliła wyschłe usta do brzegu srebrnej kruży.
— Słuchaj, nianiu — rzekła, zwracając starej do połowy opróżnione naczynie. — Na miłość Boga, powiedz mi!... Przez rany Chrystusowe... przez łzy Matki Boskiej Bolejącej zaklinam cię!... Czy to prawda, czy to prawda, że on... zabit? Że bestje pożarły nauczyciela mego?...
— To już wiesz?... Domyślałam się... Tak-że to go miłujesz, nieszczęsna... Niegodnego włóczęgę, zbrodzienia?... Nacóż ci to przyszło, szlachcianko zacna, córko carskiego zastępcy władnego, że mdlejesz na wieść o śmierci marnego raba!?
— Milcz, milcz!... On był dobry jak Archanioł, a mądry jak Duch Święty... Był dla mnie jak gwiazda jasna, jak słońce, co rozświetliły mrok... On mi pierwszy powiedział o świecie innym, gdzie ludzie żyją skromni, czułego, sprawiedliwego serca, gdzie niema ni rabów, ni panów, ni katów, ni lochów, gdzie dzień jednakowo lśni dla wszystkich z błękitnego nieba nad zielonemi wyspami wśród sinego morza... A teraz wszystko znikło, na zawsze zatoczyło się w przepaść!... Nianiu, ach, nianiu, jakże strasznie, jak ponad wyraz wszelki... serce mię boli, jakże mi w piersiach ono się tłucze, jak przez gardło niby chce wyskoczyć... Jakże cierpię!... Uspokój ty mię, ukój... Daj mi co napić się, abym usnęła albo umarła!... — skomlała cichutko, słaniając się z boku na bok, z rękami na sercu.
— Gołąbeczko moja białoskrzydła, zazulo moja maluchna, ani napoju ci dać nie mogę żadnego, ani bólu serca uciszyć!... Zadał ci czary jakieś ten czarnoksiężnik! Wszystkich on tutaj odurmanił, prócz mnie starej wygi... Przejrzałam jego grę nawskroś! Napomykałam Marcie Karłownie, napomykałam, że nieprzystojnie dziewicy szlacheckiej u chłopa, obieżyświata się uczyć... Co innego, gdyby dworską wziąć do niej panią... „Ale jej niema“, mówiła mi — a teraz sama żałuje...
— To ona... wie?... — spytała żałośnie Nastazja, opadając na poduszki.
— A wie!... Ale nie bój się, nic nie powie! Lepiej, że się tak stało... Wypłaczesz się, przebolejesz, mędrsza się staniesz...
— Idź już sobie, idź!... — zaszeptała dziewczyna, rzucając się po puchach boleśnie z boku na bok.
Wyszła Mironowna, cicho stąpając na pilśniowych podeszwach.
Nastazja naciągnęła puszystą czołdrę na głowę, podkuliła kolana aż pod samą brodę i w tem ukryciu jęła płakać w głos, jak małe dziecko, zanosić się od szlochów rwących wnętrzności. Głos jej jak żałosne wycie pokrzywdzonej wilczycy przebił futro, wydobył się za ściany łożnicy, dotarł do kuchni. Niebawem silna ręka zdarła nakrycie z głowy dziewczyny.
— Zmysły straciłaś, dziewucho!... Zanosisz się bez pamięci!... Milcz zaraz, bo ojciec usłyszy... I tak mam z tobą wyżej uszu kłopotów... Czego wyjesz?... Czy spał z tobą ten drab?... Czy cię uwiódł?... Gadaj zaraz, jak było!... Bo nie rozumiem, czego tak płaczesz, czego tak wojujesz!?... — syczała pani Niłowowa.
Wlot wyschły łzy w oczach Nastazji; wyprostowała się i zacięła usta.
— Masz bachora w brzuchu?... Gadaj!... Dobrze w takim razie, że zginął, bobym pasy drzeć z niego kazała, przybłędy... Dolo moja, dolo! Na utrapienie swe pozwoliłam się otumanić gładkim słówkom tego lacha... Wszyscy oni zdradliwi, jak żmije i syczącym jaszczurczym.... mówią językiem!... Bić! nić! śnić! Jeżeli cię tknął, bić każę na placu w noworoczny mróz jego ziomków, tego Bielskiego, Winblatha i nawet sługę jego, przeklętego raba Andrzeja! Popamiętają, co to oczy podnosić na naczelnikowskie córki...
Nastka śledziła matkę niepostrzeżenie z pod opuszczonych powiek; złowrogi blask jej oczu i niewidziany nigdy przedtem wyraz mściwości na twarzy przybił doreszty zbolałe serce dziewczyny, jak lodowy głaz.
— Skąd?... Co? Dlaczego... ją tak krzywdzą, a gorzej jeszcze jego?... Jakiem prawem?...
Chciała zerwać się i ciskać jak matka przekleństwa, grozić i razić boleśnie, tratować i rozbijać... Drżała i wszystko w niej wrzało; rozumiała jednak, że na jej krzyk może zjawić się ojciec, może wreszcie wezwać go rozgniewana matka, a wtedy... Groza ją przejęła, stężała, bez ruchu, twarz odwróciła do ściany i usta ścięła, jak cieniutką nitkę.
— Nic, nic nie było! Marto Karłowno! Jak mogło być?... Przecie z niej oczu nie spuszczaliśmy, dzień i noc strzegłam jej, a w jadalnym zawsze były dzieci — uspakajała Niłowową Mironowna.
— Jak suka chce, zawsze czas i okazję znajdzie! — mruknęła pani Niłowową, uspokajając się trochę. — Radzę ci, dziewko, przyjdź do rozumu, przestań głupstwa robić, i upokorz się, jedyne to dla ciebie wyjście. Ojciec nie wie, wszystko obejdzie się kryto-szyto... Nie powiem mu, choćbyś bachora miała, wydamy cię za mąż! Ale opamiętaj, opamiętaj się!... A teraz wstawaj i odziej się, abyś mogła wyjść do wieczerzy... Chodź, Mironowna, chodź, pomożesz mi pieróg do pieca wsadzić!
Nastazja wiodła za niemi oczyma, aż wyszły; potem znagła uklękła na posłaniu, schyliła się, wyciągnęła z pod pierznika ukryty tam nóż, opuściła z ramienia giezło, przystawiła zimne ostrze do białych piersi, tam, gdzie słabo kołatało się ciężkie, udręczone serce, i pchnęła...
Słaby jęk rozbrzmiał w omroczonej komnacie. Usłyszała go jednak Mironowna w dalekiej kuchni, chyżo pobiegła do panieńskiego pokoju na pilśniowych podeszwach, a za nią sunęła poważnie Marta Karłowna, ciężko stawiając grube nogi na skrzypiących deskach podłogi. Poruszyło ją przecie już wśród drogi rozpaczliwe wołanie Mironowny:
— Zabiła się, zabiła!... Ratunku!...
Skoczyła żwawo Marta Karłowna i jak orlica przypadła z rozpostartemi rękoma do okrwawionego ciała córki.
— Żyje!... Lodu, Matko Boska, lodu... Na Boga!... Krew utamować, balsamu... — szeptała wystraszona Mironowna.
— Lodu!... Doktora!... Leć zaraz po felczera Lapina!... — rozkazywała pani Niłowowa oniemiałej z trwogi niewolnicy.
Nim felczer nadjechał, Nastazja przyszła do siebie; szczęśliwym trafem nóż ośliznął się po żebrach, skórę jeno rozorał głęboko. Rychło ujęto krew, nałożono bandaże i blada jak płateczek, osłabiona dziewczyna legła na wezgłowiu; rozwichrzone czarne jej włosy i płonące oczy zdawały się jeszcze czarniejsze, jeszcze ognistsze wśród powszechnej białości posłania.
Niedługo przyszedł naczelnik, którego wzywano do kancelarji, i pytał, coby znaczył ten rejwach, przyjazd felczera i cała choroba.
— Upadła wypadkiem na nożyce i pierś sobie przekłuła!... — zręcznie skłamała Niłowowa.
— Niezgrabna zawsze, jak niemiecka krowa! — burczał Niłow. — Ech, dziewczyno, dziewczyno, i ojcu też spadł kłopot niemały na głowę... Będę musiał o śmierci tak znacznego zesłańca dać zaraz znać do Petersburga... Jeszcze mi nie uwierzą, pomyślą, że uciekł... Kazałem więc ciało zamrozić i przywieźć tutaj. Nie pochwalą mię jednak pewnie, nie pochwalą, że tak daleko pozwoliłem wygnańcom odjechać... Ha, cóż robić!... Chciałem dobrze i byłoby dobrze, gdyby się udało. Szkoda chłopa, dzielny był! Lubiłem go za dowcip! Zawsze coś wesołego opowiedział... Szkoda go, nauczyciela twego, dziewczyno, co? Nieprawda?... Szprechen zi dajcz?... Co?... Nie będzie już, nie będzie: szprechen zi dajcz?... — zwrócił się do córki.
Ta próbowała się uśmiechnąć, lecz zamiast tego bolesny skurcz wykrzywił jej usta.
— Idź już, idź sobie! Nie widzisz, że słaba!... — wypędzała męża pośpiesznie Niłowowa; Mironowna otworzyła mu uprzedzająco drzwi.
Dzień był słoneczny ale mroźny. Śnieg we« solo skrzypiał pod nogami przechodniów. Koronki srebrnego szronu ubrały gałęzie drzew i przęsła płotów. Ich kryształowe wykwity jak lekkie puchy, zawisły na ośnieżonych okapach domów, czepiały się obmarzłych ścian, bieliły czarne od starości bierwiona fortecznej palisady, chwiały z migotliwemi blaskami swoje festony pod stropem warownej bramy, gdzie biały od sadzieliny własnego potu i oddechu kozak, zaszyty od stóp do głowy w futra, chodził niecierpliwie, błyskając lufą muszkietu.
Mimo niego raz wraz przejeżdżały sanie, wioząc do kancelarji miejscowych dygnitarzy. Naczelnik zwoływał wielką radę. Już był przyjechał sekretarz Nowosiłow i setnik Czernych, porucznik Norin, pisarz Sudejkin, oficerowie Kumin i Popow, oraz kapitan okrętu Czurin.
Czekano tylko na protojereja Łożkowa. Podczas gdy drobiazg wojskowy i pomniejsi urzędnicy, zebrani w pierwszej izbie, cicho gwarzyli między sobą, w pokoju głównym rozparty na krześle Niłow słuchał w zamyśleniu zawiłego dowodzenia Czernycha.
— Skutkom bywa rzecz pożyteczna, aby rozważyć wszystko od źródła, od samego korzenia... A więc po pierwsze, skoro nie chcą płacić, więc trzeba ich zwojować...
— Właśnie w tem sęk!... — przerwał niecierpliwie Niłow. — Wojować?... Wojnie nieprzychylny jest Petersburg... Wciąż odbieram stamtąd ukazy, aby inorodców szczędzić, jako z nich a nie z kogo innego jest wielki dla skarbu dochód... Że wyniszczać, wypleniać ich żadną miarą nie należy, przeciwnie oszczędzać i rozmnażać!... Każą więc brać zakładniki i działać łagodnością, a my cóż uczyniliśmy: zakładniki puściliśmy i wzamian nic... Nie pochwalą nas za to, och, nie!...
— Zbyt dowierzyła Wasza Wysoka Szlachetność słowom tego obieżyświata. Dawno już miałem na niego oko!... Sztuka cudzoziemska!... — rzucił Nowosiłow, poprawiając oburącz obwisły żołądek.
— Gdyby był żył, rzecz wyglądałaby może wcale inaczej... Zdolny był! — bronił się naczelnik. — Szkoda go, wiele przez tę jego śmierć pokręciło się spraw... Czy aby tylko pewna, że zginął?...
— Najlepszy na to dowód, że, dotychczas nasz wysłaniec nie wrócił!... Gdyby żył, z radosną nowiną jużby przygnał!...
— Mapy i papiery pozabierał, sprawozdanie miał pisać... Gdzie to teraz jest?... Jak to znaleźć i wydostać!...
— Dawno już mówię, że należy wysłać ludzi, rzeczy Beniowskiego opieczętować i straż przy nich postawić... Skoro umarł, majątek jego idzie na skarb.
— Jaki majątek? Co on może mieć?... Zresztą mieszka z tym Chruszczowym... Ten powie, że to jego...
— Zabrać wszystko, nie pytając Chruszczowa... Czyż Chruszczów nie jest takim samym bezprawnym rabem, jak i tamten? A co do majątku, to niech Wasza Wysoka Szlachetność nie myśli... I ze sobą on trochę przywiózł i wygrał niemało ostatniemi czasy; od kupców uzbierało się pewnie futer i pieniędzy, koło pięciu tysięcy...
— Co mówisz, Sergjuszu Mikołajewiczu?... Skądże tyle? — zdziwił się Niłow.
— Właściwie to nie jego a nasze... — wstawił żałośnie Czernych. — Chciałem właśnie prosić Waszą Wysoką Szlachetność, aby raczył cały ten jego majątek nam przyznać, albowiem od nas pochodzi...
Tu obszernie i mętnie jął opowiadać, jak to Beniowski „wciągnął go wraz z sekretarzem do spółki dla gry w szachy“, jak ich namówił do zawarcia pisemnej umowy z kupcami Kazarinowym, Czułosznikowym, Proskuriakowym i innymi na pięćdziesiąt partyj, „każda po trzysta rubli gotówką, prócz futer, których mieli brać do woli“...
— Z nich wygrał zaledwie dziesięć, trzy przegrał, zostało trzydzieści siedem... I co będzie teraz z nami, nie wiemy, gdyż oni mają po swej stronie najlepszego gracza w Kamczatce, a może i w całej Syberji, Koleskowa z Wierchniego Ostrogu. Ma niedługo przyjechać. W umowie zaś powiedziano, że w razie odmowy grania, strona płaci pieniądze jak za przegraną...
— Jedyna nadzieja nasza w Waszej Wysokiej Szlachetności, że nie odmówisz nam obrony i sprawiedliwym swym sądem rozwiążesz tak krzyczącą umowę wobec śmierci głównego winowajcy! — wstawił pokornie sekretarz.
Niłow nachmurzył się, zmarszczył krzaczaste brwi i milczał.
— Nic nie wiedziałem! Nikt mi nic nie powiedział!... Dzieją się w powierzonym mi kraju takie rzeczy, tysiące rubli przechodzą z rąk do rąk, a ja nic nie wiem... I kto to robi: moi właśni urzędnicy! — zagadał wreszcie.
Czerwone żyły nabrzmiały mu na skroniach, a dłoń zaczęła gniewnie stukać po kolanie.
— Wielka jest wina nasza! I obiecujemy na przyszłość nic już bez wiedzy Waszej Wysokiej Szlachetności nie przedsiębrać!... Tymczasem jednak prosimy o łaskę i ratunek... Te pieniądze i futra, wygrane przez Beniowskiego, właściwie są nasze, nie do skarbu więc powinny być zabrane, jeno oddane nam, prawym ich właścicielom... Wszystko co ponadto u tego człowieka się znajdzie, również do Waszej Wysokiej Szlachetności sprawiedliwie należeć powinno, jako jego wspaniałomyślnego dobroczyńcy... — dowodził setnik, któremu strach wrócił niespodzianie jasność wysłowienia.
Podtrzymał go sekretarz i naczelnik, po krótkiem wahaniu się, wysłał z miejsca pięćdziesiętnika z dwoma kozakami, aby Chruszczowa z mieszkania wraz z domowniki wyrzucił, wszelkie wejścia opieczętował i straż przy nich postawił do dalszego rozporządzenia.
Zaledwie odjechali wysłańcy, zjawił się nareszcie oczekiwany pop Łożkow, wychudły i wyżółkły, z długą siwą brodą. Obecni, nie wyłączając Niłowa, podchodzili doń kolejno po błogosławieństwo, a duchowny kreślił nad schylonemi ich głowami znak krzyża i mówił zdyszanym głosem:
— Darujcie opóźnienie, zacni wielmoże, ale zwlec się musiałem z łoża... Trzyma mię niemoc, zimnica obrzydła już który miesiąc... Obiecał mi pomoc Beniowski, nawar miał z kory jakowejś zgotować, ale umarł, pożarty przez dziką bestję... Niema więc ratunku, jedyna w Bogu nadzieja... On pierwsza i najgłówniejsza nasza ucieczka!... O cóż chodzi, zacni panowie?...
Kazał Niłow wejść wszystkim urzędnikom, wojskowym i kupiectwu do głównej komnaty, gdzie posadził za stołem protojereja, sam siadł z jego prawej strony, a z lewej umieścił sekretarza Nowosiłowa.
— Wezwałem was, aby się wspólnie naradzić, jako przedstawić najlepiej to nieszczęście, że, słuchając nierozważnej rady lekkomyślnego człowieka, zaufaliśmy mu i puścili na wolność rządowe zakładniki ankalskie... Wszyscyśmy porówno winni tego uszczerbku interesu skarbowego, jako teraz Ankalowie cale jasaku płacić nie zechcą, a skarb każe niedobór pokryć z kieszeni mieszkańców, za przykładem lat dawnych, uważając wspólną wszystkich porękę za najlepszą swych praw rękojmię... — zaczął naczelnik głuchym głosem.
Wtem nazewnątrz rozległy się hałasy, tupot nóg, rozmowa, drzwi od sieni otwarły się gwałtownie i wpadł zaśnieżony kozak.
— Jadą, Wasza Wysoka Szlachetność, jadą!...
— Kto jedzie?... Co znowu i skąd!?...
— Kapitan Sybajew jedzie, prowadzi moc renów ankalskich i kamczadalskich zakładników, sanie ładowne...
Zerwali się i ruszyli wszyscy na ganek i dalej ku bramie fortecznej, gdzie zbiegała się już zewsząd straż i służba forteczna. Nawet chory protojerej podążył za nimi z srebrnym krzyżem napierśnym w ręku, podtrzymywany z jednej strony przez diaczka a z drugiej przez dorosłego syna.
Ulicą, w kłębach złotej mgły, przesianej słońca posnową, szła, miarowo stąpając, w szyku wojskowym kolumna ludzi z muszkietami, błyskającemi równo na ramionach, jak sztaby lodu; za nimi ciągnęły sznurem ładowne sanie, zaprzęgnięte w kudłate psy; przy każdym zaprzęgu, trzymając się za „poklaski“, szli psiarczykowie z okutemi „osztołami“ w ręku, pilnie zważając na zgorączkowane bliskością domów zwierzęta...
Dalej, gdzie para oddechów bila wyżej i gęściej, wśród lasu rogów reniferowych migotały górą groty dzid i wypływały to tu, to tam głowy i barki ludzi w ciemnych szłykach futrzatych, w pstrej wzorzystej odzieży ze zwojami rzemiennych powodów i arkanów w dłoniach. Pochód zamykał znowu oddział muiszkietników.
Stronami biegła gawiedź miejska, pchając się i pokrzykując.
Dopóki byli daleko i trudno było w oparach pod słońce rozeznać twarze, panowie starszyzna patrzyli na nich z pewnym niepokojem, a porucznik Norin kazał stanąć odźwiernym u łańcuchów zwodzonego mostu, straży zaś obejrzeć skałki u muszkietów; skoro jednak zaszli w błękitny cień palisady, zbliżyli się i opadł opar oddechów, niepokój zamienił się w zdziwienie:
— Beniowski!... Skądże on?... Oczom nie wierzę?... Czy może się mylę?... — zawołał wreszcie Niłow.
— Doprawdy on!... On!... Nałgali!... — krzyknął radośnie setnik Czernych.
— On, on!... — powtórzyli inni.
Beniowski szedł spokojnie na przedzie muszkietników bez muszkietu, z ręką na temblaku, grubo owiniętą szmatami.
Przed bramą rzucił rozkaz, orszak wstrzymał, rozwinął front wzdłuż drogi, puścił przodem sanie z bagażami, a gdy przeszli wojownicy inorodni z renami, złączył się z tylną strażą i łańcuch żołnierzy półkolem zręcznie poza idącymi zatoczył. Dziwowali się wszyscy sprawności tych ruchów, ale bardziej jeszcze podziwiali tęgich, wspartych na ratyszczach ankalskich wojów. Aż wystąpił z nich jeden, ostawiwszy broń na miejscu, a dwaj inni, również bezbronni, towarzyszyli mu, podtrzymując go dostojnie za łokcie i podkolanka. Szli tak długo, wolno, wśród szpaleru ciekawych, aż znaleźli się przed obliczem naczelnika; wtedy padli na kolana, jak przed zwycięzcą i, dotknąwszy dłońmi czoła i oczu, oparli palce na śniegach tuż przed stopami Niłowa.
— Czegóż chcą?... — spytał ten przez tłumacza.
— Gniewna, nierozumna myśl żyła wśród nas, jeżyły się ostrza żelazne w rękach, zapamiętałość gnieździła się w sercach... Ginęli mężowie wasi i nasi, płakały niewiasty, głodem przymierały dzieci... Krew gniewu i zemsty ćmiła spójrzenie oczu... Tak szło i zdawało się, że iść będzie do końca istnienia ziemi... Zło zaludniło pole pomiędzy nami i wami, zamieszkała je śmierć... Język milczał, pełen przekleństwa i żółci... Duch, co żył na Górze Ognistej, i ten, co mieszkał we wzdętej fali Wielkiej Wody, i tamten Kosmaty, co przebiegał lasy, zrozumieli, że nastał czas, aby zgładzić dzieci Boga Białego, dla których Słońce wschodzi za Górą Wschodnią, a zachodzi za Górą Zachodnią... Poszczuli swych krwawych wysłańców na lud bezbronny, na śpiących w namiotach, na spokojnie zarzucających sieci, na dobywających futra lisie i sobole w rzadkawych zaroślach i czarnych ostępach, na nocujących ufnie u ognisk i na przechodzących łęgi poliste... I już zginąć miał lud Ankali i plemię Orun, aliści zmiłowało się serce Twoje i posłałeś broń ognistą i mądrego białego człowieka, co ją umiał nabić i skierować... Poznaliśmy dobroć Twoją i rozum Twój i pragniemy zachować serce Twoje... Oto my, których oszczepy nie pochylały się nigdy nadaremno, składamy je u nóg Twych i prosimy o przyjaźń, obiecując przyjaźń, ofiarujemy serce i prosimy o serce, niesiemy ubogie podarki i obietnicę płacić dobrowolnie doroczną daninę, jako i inne ludy podwładne Twej opiece i ramieniowi...
Tu wstali wojownicy i skinęli na sługi u sani, a ci, chwyciwszy narącza futer, nieśli je ku nim. Brali zatem po sztuce, po dwie skórki kastorowe brunatne, siwo mieniące się, brali skórki lisie czarno-bure, srebrzyste i niebieskie, jako słoneczny cień leśny, i lisie czerwone jak ogień a z wierzchu złote, i ciskali kolejno pod nogi naczelnikowi; ciskali takoż skórki kunie czarne jak noc, oraz dropiate skórki torbachanie czarne z żółtym nalotem, i długowłose, ogniste rysie futra i białe jak mleko, piesakowe... Nareszcie z wierzchu na mieniące się w słońcu barwami kupy bezcenne rzucili trzykroć razy po trzy „soroki“ niezrównanych kamczackich soboli...
Szmer przeszedł po tłumach.
— To jest danina nasza pierwsza. Takąż kłaść będziemy rok rocznie z wolnej woli naszej z polowań naszych w górach Gamalskich, aż po szczyty Changaru!
— Poczekajcie! — przerwał tłumaczowi sekretarz. — W górach Changaru widzi mi się, że już inne panują plemiona... Zdaje się, że Choa-Szen i Sumka!...
— Góry te zdawna były nasze... Choa i Sumka zajęli je bezprawnie, ale umkną stamtąd na wasz rozkaz, jako umknęły lodowe niedźwiedzie!...
— Aha! — mruknął sekretarz. — Cóżto? Czy już wam tak Beniowski obiecał?... Zawcześnie, oj zawcześnie pozwala sobie...
— Powiedz im, że przyjmuję i dziękuję za tę pierwszą daninę... że obiecuję im łaskę wszelką i opiekę w imieniu Pani Naszej Najmiłościwszej Imperatorowej Wszech Rosji. Zostaną poddanymi Jej i wtedy dopiero zrozumieją i ocenią, ile to szczęścia... — zaczął wezbranym od radości głosem Niłow.
Długo mówił, ale znużony tłumacz krótko tłumaczył.
Skończyło się zaproszeniem wodzów na ucztę. Nazajutrz miała być spisana i zaprzysiężona obustronnie szczegółowa umowa. Tymczasem pozwolono przybyłym założyć pod miastem obozowisko, a kupców dopuszczono do handlu z nimi. Ze swej strony krajowcy ofiarowali miastu 100 renów, jako gościńca.
Radość była niezmierna i powszechna. Odbiła się ona żywem echem aż w dziewiczej izdebce Nastazji. Przyniósł ją Grześ, który opowiedział wszystko ze szczegółami i chorej siostrze, i zafrasowanej matce, i zachmurzonej Mironownie.
— Okazało się, że zwierz go nie pożarł, tylko mu rękę przetrącił i krzynę bok podrapał... Zabił bestję Panow oszczepem w sam czas... Jest taki wygnaniec, były kapitan, powiadają... Sybajew, ten, prawda, mocno raniony w głowę, ale powiadają, żyć będzie... Beniowski rychło się ocucił... Dowództwo po Sybajewie objął, krajowców zebrał, gadał z nimi, gadał, aż ich tu przyprowadził. Dlatego nie wracał i nie dawał znać... Nie miał czasu i ludzi trzymał wpogotowiu... Wszyscy go wychwalają!
— Zapewne, że rzecz może i dobra, ale to jego, raba, powinność! — rzuciła zgryźliwie Mironowna.
— Mamusiu, mamusiu, czy ja go aby zobaczę zaraz, niedługo?... — szeptała z gorejącemi oczyma Nastka.
Blade dotychczas usta nabiegły jej znowu purpurą, na jagodach zakwitły róże.
— Zobaczymy, zobaczymy!... — odpowiedziała wymijająco matka. — Być może, że czasu nie będzie miał... teraz... na wasze uczenie! Nastąpiły takie ważne sprawy rządowe, że ojciec będzie go pewnie wciąż potrzebował...
Gdy późno wieczorem Beniowski z towarzyszami przybył nareszcie do swego mieszkania, znalazł ku wielkiemu zdziwieniu na drzwiach pieczęcie, a przed drzwiami kozaków, którzy go grubjańsko odpędzili od proga.
Na gwar głosów wyszli od sąsiada Chruszczow i Alajda i objaśnili, jak rzecz się miała.
— Uważali cię za umarłego i chcieli majątek twój zagrabić do skarbu, a przy okazji i mój!... — tłumaczył Chruszczów.
— W tumulcie i powszechnej radości zapomnieli cofnąć straże! Nieporozumienie, które jutro rano się wyjaśni. Dziś chodźcie do mnie, zanocujemy razem, będzie ciasno, ale wesoło! — radził Baturin.
— Nie, nie można!... Nie jest to bynajmniej błahostka! Co raz w ich ręce wpadnie, niełatwo stamtąd wydobyć!... Mamy w mieście wielu ukrytych nieprzyjaciół i zazdrośników... Trzeba temu z miejsca łeb ukręcić... Zaraz pojadę! — oparł się Beniowski.
— Do kogo teraz trafisz? Śpią wszyscy!
— Pijani, jeszcze naskoczysz na awanturę...
— Słaniasz się na nogach, od wczoraj nie zmieniałeś opatrunku...
— Lepiej napisz list, pojedzie ktokolwiek z nas! — odradzali mu towarzysze.
Ale Beniowski nie słuchał, kazał wiernemu Jędrzejowi psy nawrócić i siadł na sanki.
— Wszystko sam, zawsze sam! Uważa się za jedyną wśród nas zdolną i godną osobę!... Despota! — sarkał Stiepanow, patrząc wślad niknącej w ciemnościach postaci.
Wygnańcy weszli kupą do Baturina, aby zaczekać na powrót naczelnika i otrzymać rozkazy, gdy jednak długo nie wracał, rozeszli się do domów senni i znużeni wrażeniami dnia.
Beniowski tymczasem zajechał do miasta wprost do komendanta. Setnik Czernych bardzo się zdziwił i zafrasował wiadomością, że straż nie została od domu Beniowskiego cofniętą.
— Zapomnieli, napewno zapomnieli! Cóżby innego mogło być... Ale ja nic pomóc nie mogę: rozkaz wydał naczelnik, on jeden tylko może go cofnąć. Chyba, żeby sekretarz wziął na swoją odpowiedzialność. Wiesz co, Auguście Samuelowiczu, jedź ty do niego, on ci sprzyja!
— Nie chcę go niepotrzebnie niepokoić. Skoro rozkaz wyszedł od naczelnika, zwrócę się do niego samego.
— Najlepiej, najlepiej, ale nie wiem, jak to tam będzie...
— Daj mi, Nikandrze Gawryłowiczu, przepustkę do fortecy na wszelki wypadek... Już późno!...
— Poco ci przepustka! Kogo, ale ciebie puszczą tam o wszelkiej godzinie...
Z trudem wymógł od niego Beniowski przepustkę.
— A wyśpij się dobrze, Auguście Samuelowiczu, i pamiętaj, że to jutro mamy z Kazarinowym ważną batalję... Bal u sekretarza! Inni sobie będą tańczyć, a my tymczasem poskubiemy tych gruboworych handlarzy... Ha, ha!... Dawno już wszyscy do tego tęsknimy! — gadał komendant, wyprowadzając Beniowskiego aż na przydźwierek.
Straż poznała Beniowskiego i, odebrawszy przepustkę, puściła boczną kładką do fortecy, gdyż most ze względu na obecność pod miastem wojowników ankalskich był podniesiony. Jędrzej z saniami odjechał w stronę więzienia, aby przytulić się z psami dla ciepła u jakiego budynku.
Beniowski szybko minął błyskający mdłem światłem odwach, ciemny budynek kancelarji, ciemne korpusy składów, kierując się wprost do domu naczelnika, gdzie w niektórych oknach gorzały jeszcze światła.
Zastukał ostrożnie do drzwi kuchennych. Długo nikt nie odpowiadał, wreszcie dźwierze uchyliły się i ze szpary wyjrzał długi nos Mironowny.
— A czego tam? Wszelki duch Pana Boga chwali... To wy, panie Beniowski? Czegóż to po nocy chcecie?...
— Chciałbym w sprawie osobistej zobaczyć się z naczelnikiem.
— Nie można!... Śpi... A jak śpi, szczególniej po... zabawie, to go nikt ruszać nie śmie! Taki rozkaz wydan raz na zawsze!...
— O cóż to chodzi?... — spytała nagle, występując z cienia, pani Niłowowa.
— Opieczętowano mi dom, miłościwa pani!... — odrzekł kłaniając się Beniowski. — Nie mam się gdzie na noc podziać, ani potrzebnego odzienia na zmianę, ani pościeli skąd dostać!
Wyczuwał wrogość z wyrazu twarzy i spójrzeń stojących przed nim kobiet i, nie rozumiejąc powodu, chciał się wycofać. Mironowna jednak przymknęła nagle za nim drzwi, skąd ciągnęło mroźne powietrze, musiał więc krok naprzód postąpić i znalazł się w blasku łuczywa, płonącego u przymurku. Marta Karłowna obrzuciła ponownem spojrzeniem jego rękę ranną, twarz bladą, uduchowioną, całą postać zgrabną i silną. Źrenice jej na mrugnięcie powiek spotkały się z jego cudownemi oczyma.
— Nic panu poradzić nie mogę! — szepnęła, cofając się w cień, aby ukryć wybijający na twarzy rumieniec. — Mironowna, idźno zobacz, co tam z Nastką. Słyszę, że jęczy...
Beniowski podniósł głowę, spojrzał bystro w stronę drzwi wewnętrznych, gdzie znikła Mironowna, ale o nic nie pytał.
— Zanocuj pan u nas!... — rzuciła niespodzianie Niłowowa. — Widzę, że pan ranny. Za chwilę przyjdzie Lapin i opatrzy pana... Posłaliśmy po niego...
— A więc ktoś chory jest w domu państwa?
— Tak, trochę... Nastka!... Nic szczególnego... bok ma przebity... Więc zostaje pan? Mironowna zaraz panu przyrządzi posiłek...
— Mam z sobą niewolnika i psy, które czekają pod bramą, noc mroźna... A w wiosce towarzysze...
— Zawsze pan o nich tylko myśli... Oni pana zgubią, zobaczy pan... To hołota, znam ich, a pan inny... Pan się może odznaczyć, wysłużyć... Mąż często to mówi... Zostań! — szepnęła, przystępując zupełnie blisko. — Śpi, pijany... Zostań!...
Milczał i czapkę niespokojnie w rękach obracał.
Pobladła i cofnęła się, gdyż Mironowna ukazała się już na progu.
— Pani kochana, trzeba jednak coś zrobić!... Dziewczyna gorączkuje, opuchlizna idzie coraz wyżej, cały bok i ramię czerwone, gorzeje jak ogień... A ten Lapin nie jedzie!
— Wątpliwa, aby przyjechał... Był też na fecie i widziałem, że się mocno do butelki przykładał... Może gdzie śpi! — zauważył Beniowski.
— A pan, co taki mądrala, czyby pan czasem nie pomógł? Męczy się gołąbeczka, męczy się, cierpi bardzo za... cudze grzechy! — dodała niańka z wyrzutem.
— Owszem. Znam się trochę na ranach, jako człowiek wojenny...
Lecz Marta Karłowna nie śpieszyła go prosić. Spojrzawszy ukradkiem na jej twarz, zrozumiał, że się w niej coś waży, że walka jakaś nią targa.
— Muszę wracać! — rzekł stanowczo. Już późno!...
— Więc chodź pan i... opatrz tę ranę, ale o niej wiele po mieście... nie gadaj! — bąknęła wreszcie Niłowowa.
Wszedł do komnatki słabo oświetlonej olejnym kagankiem, pełnej zaduchu i zapachu lekarstw. Na białych poduszkach odrazu dostrzegł rozwichrzoną plamę czarnych włosów dziewczyny i w jej wieńcu rozognioną twarz anioła.
Utkwiła w nim gorejące oczy i zdawało się, że go poznaje, gdyż przysiadła, powiodła ręką po licach, jakby chciała zetrzeć z nich resztki snu.
— Aha, jesteś... przyszedłeś... Czekałam... Miłuję cię nadewszystko... — zaszeptała cichutko. —...Porzucisz ojca twego i matkę twoją... Na wyspach... gdzie wieczna kwitnie wiosna, pod łagodnem słońcem... wśród sinego morza... Ach, jakże boli!... jakże boli!... — dodała nagle zupełnie przytomnie i wyraz katuszy ściągnął jej śliczne rysy.
— Proszę pokazać, gdzie jest rana?... — spytał wzruszonym głosem Beniowski. Płacząca Mironowna objęła za ramiona chorą i, szepcząc jej do ucha pieszczotliwe wyrazy, położyła na wezgłowiu, ranionym bokiem ku górze, poczem uniosła giezło i zaczęła odwijać obwiązki. Dziewczyna nagle przycichła i spokojnie pozwalała robić wszystko ze sobą; dopiero gdy poruszono ostatni szmat, przesiąknięty spiekłą krwią, jęknęła boleśnie.
— Co to jest?... Coście tu przykładali?
— Cóż mieliśmy przykładać!? Lapin od samego rana zaprzepaścił się z waszymi wojakami... Wyjechał gdzieś za miasto po obiecane reny, czy tam co... Bóg was wie!... Rana krwawiła, więc chleba z pajęczyną wczoraj jeszcze... Zawsze pomagało, było dobrze, a bo to pierwszy raz!... — dowodziła Mironowna.
— Zaraz to obmyć ciepłą wodą i lodu przyłożyć... Macie jaki pęcherz bydlęcy albo rybi?... Tu wszędzie lód kłaść trzeba aż tak wysoko... Boże, jakże napuchło!... Ogień nie ciało!... Gruczoły mogą się zapalić w piersiach! — mówił Beniowski, dotykając drżącemi rękami czerwonych półkuli dziewiczych i sczerniałego wokoła ciała.
— Coście narobili, coście narobili!... — powtarzał stroskany.
— To nie my, to ogień idzie od wnętrza... Chleb z pajęczyną odwieczny sposób, zawsze dobry... Pamiętam, jak Iwan Piotrowicz raz cięty został siekierą... Pamięta pani?... — zwróciła się do Niłowowej Mironowna.
Ta stała opodal blada jak śmierć, z zaciśniętemi ustami. Nagle otrząsła się.
— Lodu, Mironowna, lodu!... Ciepłej wody, daj, daj... ja sama!... — rzekła, pochylając się nad córką.
Ta półświadomym ruchem objęła nagle matkę za szyję:
„Trafił się sęczek na drodze,
Rozdarł... giezłeczko... niebodze...“
majaczyła półgłosem.
— Boże, mój Boże!... Czy aby żyć będzie, panie Beniowski?...
— Byle zaognienie wstrzymać od strony gruczołów, to reszta rzecz mała!... Nie takie rany ciało ludzkie znosi i goi... Źle, że odpływ złej ropy został wstrzymany i poszedł wgórę. Stąd uderzenie humorów do głowy... Należałoby dawać co godzin parę odwaru z gorzkiej kory chinowej, a jeżeli jej niema, to choć z bylicy... I chłodzący napój z soku żórawinowego... — radził spokojnie.
— Nic tego niema, nic!... Przeklęty kraj... Tylko wódka i wódka... Może dać nastojki spirytusowej z czarnych porzeczek?... Ona też zawiera goryczkę...
— Boże uchowaj! Gdybym mógł wrócić do domu, tobym może tam co znalazł...
— Idź, jedź!... Idę zaraz, zbudzę męża!...
Nie mogły się wszakże kobiety docucić Niłowa; bił je, kopał nogami, rzucał w żonę butami i posyłał po tysiąc razy do wszystkich djabłów...
— Nic z tego nie będzie! To kara za moje grzechy! Ty, Auguście Samuelowiczu, jedź zaraz, może znajdziesz jakie leki u towarzyszy... Jak znajdziesz, to wracaj! Czekać na ciebie będziemy choćby do rana!
Posiedzenie Rady Związkowej zapowiadało się bardzo burzliwie. Spiskowcy, milczący i posępni, zebrali się w nowo zbudowanej szkole, dokąd przeniósł się był przed paru dniami Beniowski.
Zagaił on posiedzenie przedstawieniem rzęczy:
— W kasie mamy cztery tysiące rubli zgórą, prócz skórek lisich, sobolich, kunich, bobrowych, wiewiórczych, zajęczych, skór niedźwiedzich i reniferowych na pościele i obuwie, na ogólną sumę półtora tysiąca rubli; prócz tego mamy dwie setki ryb wielkich, trzy tysiące śledzi i drobnej ryby dla psów, trzy tusze niedźwiedzie. Mamy więc w skarbcu spiskowym zaopatrzenie pewne dla trzydziestu ludzi i pieniędzy oraz wartości wymiennych na uzbrojenie ich, na zakup oręża i amunicji. Trzeba będzie zwolna, ale stale zakupywać proch i muszkiety, o ile ich kto nie ma. Wpływy nasze w miasteczku wzrosły, już mieszkańcy nie tak od nas stronią, przeciwnie, za honor sobie poczytują zapraszać niektórych z nas i szukają naszej przyjaźni... A to rzecz niemała i nie tyle dla korzyści, jakie nam te znajomości dadzą, ile przez podniesienie poczucia godności i dumy w nas samych, zgnębionych dotychczas naszym stanem niewoli, pogardy i bezsiły. Bez wewnętrznego odrodzenia nie będzie nic, a wewnętrzne odrodzenie niemożliwe bez ufności w siebie i bez wzajemnego popierania się... Kto samotny, ten słaby, kto słaby, ten smutny i lękliwy! Szkoła, do której zapisało się 23 uczniów, pomiędzy nimi trzech kupców, pragnących się uczyć arytmetyki i cudzoziemskich języków, będzie dalszym ciągiem pożytecznych naszych stosunków z mieszkańcami. Chciałbym na pomocników w tej pracy przybrać sobie panów Chruszczowa i Panowa i mam nadzieję, że oni się do mej prośby przychylą, a Rada ją zatwierdzi... Następnie proszę Radę o przyznanie 30 rubli kapitanowi Sybajewowi na leczenie się z ciężkich ran, odniesionych w pożytecznej dla nas wszystkich wyprawie. Kapitan Sybajew ma się już lepiej, ale jeszcze czas jakiś musi się kurować. Mimo cierpienia swoje przywlókł się wczoraj dzielny ten człowiek do mnie i podał następujący obszerny raport, niezmiernie ważnej treści:
„W miesiącu sierpniu kupiec Czułosznikow, którego wszyscy tu dobrze znamy ze zdzierstwa i namiętnej gry hazardownej, uzbroiwszy własnym kosztem w Ochocku okręt do stu pięćdziesięciu beczek objętości, wysłał go był do wysp Aleuckich na połów kastorów. Ekwipaż jego składał się z 28 strzelców, którzy nieoswojeni z morzem za najpierwszą zaraz „buraską“ przymusili sternika, iżby przylądował do najbliższego Kamczatki brzegu. Przez to zdarzenie dużo tracąc, Czułosznikow gwałtem chciał przymusić ekwipaż do reperacji okrętu, iżby mógł z nim coprędzej na nowo wypłynąć na morze. Lecz niesforni strzelcy wzbraniali się pracować; udał się więc kupiec do rządu i wyjednał pomoc od niego wojskową, aby strzelców swoich siłą do posłuszeństwa przynaglić. Zapaleni podobnem z sobą obejściem strzelcy ułożyli jednomyślnie, iż natychmiast, skoro wyjdą pod żagle, opanują okręt i użyją go na odzyskanie swej wolności. Proszony przez nich Sybajew o radę w tej mierze dał im do zrozumienia, iż podobne przedsięwzięcie na wielkie ich niebezpieczeństwo wystawi, jeżeli Beniowskiego, który jest marynarzem, sobie nie ujmą i swoim naczelnikiem nie zrobią, w czem też wielkie upatrywał trudności. Przyjął ochoczo ekwipaż jego wskazania, prosząc go usilnie, iżby Beniowskiego, coprędzej, o jego determinacji uwiadomić raczył...“
— Jak widzicie, towarzysze i bracia — zaczął wyjaśniać Beniowski — iż okoliczność ta przynieść nam może niemałe korzyści, przez bardziej niż w dwójnasób zwiększenie siły naszej, oraz przez ów okręt, którym owładnięcie zbrojną ręką pozwoli nam wydartą wolność odzyskać. Z drugiej strony grozi nam niebezpieczeństwo, gdyż ludzie ci są niepewni i, pozostając wdali od naszego wpływu w swem „zimowiu“ na brzegu morza, mogą się nieostać pokusie, albo lekkomyślności zdradzenia tajemnicy, albo gadulstwa w stanie pijaństwa... Następnie plan ten, ułożony przedwcześnie, łatwo może zostać zniszczony przez okoliczności, gdyż do oczyszczenia się morza z lodów pozostaje jeszcze miesięcy co najmniej cztery i nawet w razie dochowania ścisłej tajemnicy dużo zajść może nieprzewidzianych wypadków, które plan cały zniweczą. Należy, myślę, zgromadzić przedewszystkiem śródki i siły, a plan szczegółowy stworzyć już w chwili ostatniej, gdy wiadome będą wszelkie warunki i wyjaśnion czas wyruszenia, nasze siły i wszystkie przeciwności...
Po Beniowskim zabrał głos Stiepanow:
— Niezmiernie doniosłym, ważnym i ponętnym jest tylko co wyłożony nam przez naszego przywódcę plan i musimy się nad nim głęboko zastanowić. Zanim jednak przystąpimy do tego, chcę poruszyć sprawy jeszcze ważniejsze, sprawy naszego wewnętrznego wzajemnego stosunku, od którego przedewszystkiem zależą siły nasze, gdyż te nie zewnątrz nas są, ale wewnątrz, leżą w naszych duszach, w naszej wzajemnej ufności i w naszem postępowaniu... My powinniśmy być przedewszystkiem wzorem dla wszystkich i przykładem niezachwianej powagi, inaczej pryśnie ufność, pryśnie czar! Co zaś widzimy: pierwszy nasz przywódca, który dzierży w rękach swoich wszystkie nici sprawy naszego uwolnienia lub naszej śmierci, gdyż nietajno wam, panowie, co rząd uczyni z nami, wykrywszy sprzysiężenie, otóż przywódca nasz organizuje przedewszystkiem, nie spytawszy Rady, szaloną wyprawę, zupełnie zbędną a niezmiernie niebezpieczną, w której sam omal nie ginie, uniesiony myśliwskim zapałem. Coby się wtedy z nami stało? — zapytam! Tośmy widzieli, gdy po powrocie znaleźliśmy straż u mieszkania Chruszczowa, a jego samego omal nie aresztowano... Coby było, gdyby wśród rzeczy Beniowskiego, wziętych do skarbu, wykryto jakiekolwiek ślady naszego sprzysiężenia, albo gdyby w popłochu i zamieszaniu, wywołanem jego śmiercią czy chorobą, ktoś ze słabszych, lękliwszych, ratując siebie, wyznał urzędnikom rządowym naszą tajemnicę? Odpowiedź na to daliśmy sobie wszyscy w ową noc bezsenną, gdyśmy napróżno czekali na naszego przywódcę, zajętego leczeniem jakiegoś wrzodu na ciele... córki naczelnika Okręgu! Czytałem wtedy w waszych twarzach, drodzy towarzysze, te wątpliwości, jakie przyszły mi samemu do głowy! Wszystko skończyło się pomyślnie; należy jednak zastanowić się poważnie, zali możemy dopuścić do powtórzenia się podobnych rzeczy, zali wolno jednostce, dla zadośćuczynienia swej pysze i żądzy władzy, narażać życie i wolność powszechności?... Beniowski wszystko chce sam robić, we wszystko się wtrąca, wciąż występuje naprzód... Czy jego to rzecz była jechać na polowanie, nawet jeżeli je lekkomyślnie zarządził?... Nie, po tysiąckroć razy nie! On, jako nasz wódz, powinien był tu siedzieć i śledzić za obrotami władzy miejscowej, aby je wczas paraliżować. Ale nie, uniosło go pragnienie wywyższenia się, zdobycia tanich laurów pogromcy ludów dzikich, zasłużonego rządowi oficera, uniosła go chęć przypodobania się naczelnikowi i jego rodzinie, zdobycie sukcesu u sekretarza, u kupców... Jego despotyzm, jego ambicja, jego niezrównana lekkomyślność, grożą nam zgubą i dlatego, zanim zaczniemy rozważać plany dalszego postępowania, należy nam, panowie, osądzić jego spełnione postępki... Z nich czerpać powinniśmy naukę, azali dobrą jest rzeczą władza tak znaczna, jaką on sobie przyswoił, w jednym skupiona ręku i czy pożyteczną jest rzeczą, aby sprawy tak ważne, jak urządzenie polowania, którego omal nie przypłaciło życiem kilku naszych towarzyszy, następnie budowanie szkoły i naznaczanie do niej nauczycieli, szafowanie funduszami związkowemi, aby, — powtarzam — sprawy tak ważne decydowane były bez zasięgnięcia opinji Rady? Skończyłem. Proszę słowa moje surowo sądzić, ale proszę osądzić i winowajcę tego wszystkiego, obecnego tu Beniowskiego...
W czasie mowy i chwilę po jej skończeniu panowała napięta, groźna cisza, poczem wybuchły pomruki:
— Nicpoń!... Sam co wyrabia? Co zrobił z Ziablikowym?
— Środki zdobył Beniowski, jego są... My tylko korzystamy!
— To już przesądzone. Przysięgaliśmy zresztą Beniowskiemu!...
— Ma rację!...
— Przysięga?... Co przysięga?... Chodzi o życie!...
— Choć niezupełnie, ale w każdym razie....
— Drab!... Zawsze warcholił... Całą drogę!...
— Daruj pan, ale nie pozwolę...
— Co nie pozwolę!... Wyrzucić go!... i tyle...
— Panowie, panowie!... Pozwólcie mi, proszę was, odpowiedzieć! — wołał Beniowski.
— Pokaże się, kto ma rację...
— Cicho!... Beniowski ma głos!...
— Beniowski... Dobrze!... Niech mówi!...
— Zobaczymy, co powie! Dość mamy tych wszystkich udręczeń... Od jego przybycia w osiedlu wre, jak w kotle...
— Ani chwili wypoczynku... Grom za gromem... Niespokojny duch!... Nie widać końca!... Wszystko sam, zawsze sam!...
— Uciszcie się!... Milczcie!... Beniowski ma głos... Daję głos Beniowskiemu!... — wołał Chruszczow.
Ucichli i zwrócili się ku Beniowskiemu. Ten powstał i, utkwiwszy gniewne, gorejące oczy w Siepanowa, zaczął:
— Mógłbym odpowiedzieć na postawione zarzuty przeczytaniem warunków, na jakich przewodnictwo nad wami przyjąłem... Ale nie chcę opierać się na suchym jeno rygorze, pragnę zachować przychylność serc waszych, jeżeli nie wszystkich, to choć poniektórych... A więc wyłożę wam powody, dla których podjąłem ową wyprawę, jakoby lekkomyślnie hazardując wassze życie, wolność i powodzenie. Otóż przypomnijcie sobie, com powiedział zaraz w początku, gdy żądaliście, abym ograniczył liczbę członków, abym dla bezpieczeństwa nie przyjmował nowych. Powiedziałem i powtarzam raz jeszcze, że powodzenie naszego spisku zależy przedewszystkiem od jego powszechności, że miasto zbyt lękliwej i na długi czas obliczonej działalności proponuję hazard i szybkość wykonania, jako więcej bezpieczne i skuteczne. Dla hazardu jednak i szybkości potrzebna sprawność we współdziałaniu, potrzebna jest ufność wzajemna, wiara w powodzenie, wiara w naczelników... Co jednak dziać się już wśród nas poczynało? Gdy minęła pierwsza tkliwość powitania, czyż nie zaczęli bracia braciom, wygnańcy wygnańcom, sprzysiężeni sprzysiężonym czynić wstręty, miasto jednać sobie dalej ich miłość?... Miasto radą pomagać im, wykrętnie korzystali z ich gościnności, miasto ochraniać, krzywdzili i ogadywali. Płynęły stąd skargi i rozruchy, nawet bijatyki, od których łacno mogło przyjść do zdrady przez zawziętość przyrodzoną uczuć... Widzieli to kozactwo, pospólstwo i władza, i wzrastała ich słuszna ku nam wzgarda, a za wzgardą idzie zawsze napastliwa śmiałość. Miałem-li czekać, aż zaczną po dawnemu wpadać owi pachołkowie do chat związkowych i rabować tam sprzęty, broń, którą z takim trudem zdobywaliśmy? Albo lękać się wciąż, że każą nam wynosić się gdzie daleko w rozmaite strony i w ten sposób rozbiją całość naszą i siłę naszą?... Z radością więc chwyciłem się pierwszej okazji, aby przez wspólny trud i niebezpieczeństwo, przez chwilowe oddalenie zniszczyć zarodki niesnasek, żeby w nadarzającej się walce choćby z bestjami wypróbować dzielność przyszłych żołnierzy... I nie żałuję tego, gdyż wiem, jaki stopień rzetelnej odwagi i zimnego zachowania ma ten i ów w okazji walki... Wiem, kto działa powoli, kto w prędkości lepszy, kto waży wyrazy a czyny ma pewne, oraz kto gładki w wymowie, ale mniej w postępowaniu ochoczy... Teraz wiem gdzie kogo użyć i postawić w jakiej potrzebie, a to rzecz wielka i ważna. A czy i reszta rachub moich nie okazała się słuszną?... Czy mięsiwo, przywiezione z polowania, reny podarowane przez Ankalów oraz futra nie ulżyły biedzie naszej i nie usunęły na skutek tego powodów do swarów?... Czy, powtarzam, nie wrócił szacunek powszechny dla wygnańców z przyczyny ujawnionej ich waleczności?... I czy wśród samych wygnańców nie zrodziła się nowa tkliwość, z dumy płynąca, dla uczestników wyprawy?... Czy wskutek tego nie łatwiej będą podlegać niesforni rozkazom naszym?... Azali nareszcie winić mię możecie, że osobiście rzuciłem się na pomoc przyduszonemu przez niedźwiedzia Sybajewowi!? Gdybym czekał, aż uczyni to Stiepanow, dzielny kapitan dawno byłby pożarty, i nie dlatego, aby Stiepanow mało miał męstwa po temu — daleki jestem od sądzenia go tak niesprawiedliwie — lecz poprostu dlatego, że był zbyt od tego miejsca oddalon, ja zaś byłem napadniętemu sąsiedni... Czyż mogłem rozważać o losach dalszych, widząc przyjaciela i towarzysza w groźbie okropnej śmierci? Nie, uczynić tego nie mogłem i nigdy czynić nie obiecuję, gdyż po mojej śmierci inny mię łatwo zastąpi, lecz nic już nie naprawi w duszach waszych raz zachwianej wiary w nasze braterstwo broni... Zresztą miarą hazardu jest zawsze powodzenie i dlatego sądzić mię nie możecie, możecie jeno odebrać mi przodownictwo, na co chętnie się zgadzam!...
— Właśnie!... Nabroił, zaplątał nas, a teraz chce rzucić!... — krzyknął Stiepanow.
Wszczął się rumor i ponowne hałasy, które z trudem niemałym uciszył Chruszczow.
— Ani nam w głowie, Beniowski, zaprzeczać ci zasług i odbierać przywództwo. Owszem, większość nas skarcić gotowa warcholstwo szkodliwe Stiepanowa, choć płynące pewnie z żarliwego pragnienia wolności. Wszystko, coś rzekł, sprawiedliwe jest i dlatego bez dalszego gadania wnoszę, aby nietylko władzę i złożoną Beniowskiemu przysięgę potwierdzić, lecz nawet ją zwiększyć wyrażeniem bezwzględnego zaufania!
— Zgoda!... Niech żyje!... — krzyknęła większość zebranych.
— Przysięgamy popierać cię i karać nieposłusznych wedle twego wskazania!
— Nie użyję tego prawa, gdyż największą karą będą dla nich rychło własne wyrzuty sumienia! — odrzekł Beniowski, spoglądając z żalem na Panowa, który milczący stał w kupce obok Stiepanowa.
— Wyznaję, że straszy mię — rzekł wreszcie Panow z nagłą determinacją — że lękam się twego, Beniowski... nadzwyczajnego wśród wrogów naszych... powodzenia, ale posłusznym ci będę i przyznaję, że dotychczas wszystko mądrze prowadzisz. Przebacz, proszę cię, siostrzeńcowi memu, który zawsze wyróżniał się gorącością uczuć... One go poniosły!...
— Przysiągłem, że albo zginę, albo z tego domu niewoli sam wyjdę i was wywiodę!... — powtórzył z przejęciem Beniowski.
Zbliżył się i rękę Panowa uścisnął, a potem ściskał inne ręce wyciągnięte do siebie. Nie przystąpił jeno do niego Stiepanow, a i Beniowski do niego się nie kwapił i, poglądając po wszystkich, wzrokiem go ominął.
Siedli i radzili już dalej spokojnie nad wniesionemi do dyskursu sprawami.
Co do załogi okrętu Czułosznikowa zaszła rezolucja, aby Sybajew dał jej następującą w imieniu Beniowskiego odpowiedź: „iż lubo do żywego poruszył go los ich opłakany, że jednak ponieważ raz już był zdradzon, pragnąc nieszczęśliwych ratować, zaczem teraz nie może przyjąć ich oświadczenia. Nadto Beniowski przekłada im, iż zamiar ich wielce niebezpiecznym znajduje, gdyż dość, ażeby między nimi jeden znalazł się zdrajca, a wówczas wszyscy niechybnie do min skazaniby zostali, gatunek ich bowiem przestępstwa oczywistym jest według niego buntem“.
Ustnie zaś zaleciła Rada Sybajewowi, aby, nie czyniąc imiennie żadnej im nadziei na pomoc Beniowskiego i nie odkrywając im istniejącego spisku, zachęcał ich jednak pośrednio do wytrwania w zamiarze opuszczenia Kamczatki, oraz szukania pomocy na przyszłość w Beniowskim i pokładania w nim ufności. Czyniło się to w tym widoku, iż, gdyby zamiar ich bliski był egzekucji, spiskowcy mogliby się do nich przyłączyć i z zawładniętego okrętu skorzystać.
Kuźniecow zaś dodał od siebie ostrożnie, że jeżeli nie wszyscy ludzie Czułosznikowa się zgodzą, to jednak są tam tacy, których on jest pewien:
— Ludzie wypróbowanej twardości i posłuszeństwa! Ludzie z Bogiem w sercu! — skończył znacząco.
Czułosznikow sprowadził nareszcie z Wierchniego Ostroga swego kuzyna Koleskowa, gracza nad graczami.
Mocno podskubana spółka Kazarinowa nabrała otuchy. Czekano z niecierpliwością okazji, aby się zmierzyć z Beniowskim. Proskuriakow ofiarował się w tym celu dać bal „z racji otwarcia szkoły“. Wszystko zależało od Beniowskiego, który dla niewiadomych przyczyn zwłóczył, ociągał się, odkładał.
— Boi się!... — zadecydował Czułosznikow.
— Boi się!... — powtórzyło miasto.
Cała miejscowa sympatja była, rozumie się, po stronie kędzierzawego Kieszy Koleskowa, który świetnie tańczył „gołubcia“, brząkał na bałabajce i prócz tego był „swój“.
Większość kobiet oświadczyła się za nim i tylko niektóre ośmielały się jeszcze twierdzić, że „Beniowski bądź co bądź piękniejszy“...
Kiesza czuł, że jest bohaterem chwili, wiedział, że przez szpary niedomkniętych drzwi, że z za węgłów chat, z ukrycia ciemnych śpiżarenek, śledzą za nim, gdy przechodzi po ulicy, setki czarnych i modrych oczu i białe piersi kobiece unoszą się tłumionem westchnieniem. Ale udawał, że to go nic a nic nie obchodzi; gryzł i spluwał od rana do wieczora na oczach wszystkich cedrowe orzeszki z niedbałością doświadczonego światowca.
— Co, wygrasz?... Powiedz prawdę!... Jak myślisz? — pytali go kozacy i kupcy. — Radzisz nam robić zakłady, czy nie? Piąta część twoja.
— Ciemna to rzecz gra!... On uczony a ja tutejszy!... — odpowiadał skromnie, ale mrugał jednocześnie śmiejącemi się oczyma.
Robiono więc zakłady i zwolna ogólne podniecenie dosięgło szczytu.
— Czego on zwłóczy?... Na co jeszcze czeka?
— Boi się!... Złapaliśmy ptaszka!...
— Niech się boi a grać musi!... — gniewał się Kazarinow.
— Do naczelnika w razie czego pójdę!...
Sekretarz milczał, ale się wściekał, gdyż zachowanie się Beniowskiego również napełniało go trwogą. Komendant żalił się po kątach:
— Doprowadzi on nas do żebraczej torby!... Ale wtedy i my mu nie darujemy. Tak ludzi omamić, a potem zwieść! Tego przebaczyć niepodobna!...
— Mam ja na niego sposób!... Już ja mu wygodzę!... Ani się spostrzeże, jak go wyślą do dalekich ułusów!... — odgrażał się sekretarz.
Przez niewolników, przez wygnańców, przez zaniepokojonych towarzyszy dochodziły te pogróżki i opowieści o powszechnem wzburzeniu do Beniowskiego. Ale pozornie nic sobie z nich nie robił, nie lubił gadać o nich, leczył swe rany, uczył codzień w szkole gromadkę dużych i małych dzieci, które się bardzo do niego przywiązały, chodził wreszcie do domu naczelnika, aby pogadać z Niłowym i śledzić za leczeniem Nastazji.
Rana dziewczęcia szybko się goiła, a oczy, jak gorejące gwiazdy otwarcie i wymownie wznosiły się na twarz ukochanego nauczyciela, a teraz lekarza i szły za nim wszędzie. Nie mogła z nim jednak mówić, gdyż Mironowna nie zostawiała ich samych ani na chwilę. Pani Niłowowa tymczasem ostrożnie wybadywała pięknego wygnańca o jego rodzinę, o stan majątkowy, o to, czy ma matkę, ojca, jakich krewnych?... gdzie są i co robią?...
Beniowski nie ukrywał przed nią, że majątki miał przez braci zajęte, że pensji generalskiej konfederacja barska pewnie by mu nie mogła wypłacić na skutek swojej przegranej, że wogóle musi w przyszłości polegać jeno na sobie.
— Nie będzie wam źle nigdzie, z taką głową jak wasza, z takiem ułożeniem i urodą, wszędzie miejsce odpowiednie zajmiecie. Jeno tu, w tym zapadłym kącie... — wzdychała niewiasta.
— I tu źle mi nie jest dzięki dobroci państwa!... — wstawiał Beniowski.
— O nie!... To nie to!... To się skończyć musi!... — Ale jak?...
Czekała jakby na przymówkę, ale Beniowski milczał. Dotychczas udawało mu się szczęśliwie przepływać między niebezpieczeństwami, które wyczuwał wśród tych niewiast, w tem serdecznem, rodzinnem gniazdku. Nie chciał o tem myśleć wyraźnie.
Aż raz stało się, że Mironowna odwołana została na chwilę do kuchni. Skoro tylko zniknęła za drzwiami, Nastazja siadła na posłaniu, uchwyciła dłoń Beniowskiego i zaszeptała przerywanym głosem:
— Kocham cię!... I wiedz, wiedz, że raczej umrę, niż wyjdę za kogokolwiek innego... Chyba, że mnie... sam... nie zechcesz! Powiedz, powiedz!... Ale wtedy...
Nie dokończyła. Beniowski spojrzał w jej śliczną, stężałą na marmur twarz i pobladł również.
— Nastazjo Iwanowno!... To niemożliwe!... Niech pani nie utrudnia i bez tego przykrego położenia mego... Muszę tu bywać, a właściwie... powinienem przerwać... i lekcje...
— Nie, nie!... Na Boga!... Jeno, jeno powiedz, błagam cię: czy mię...?
— Musiałbym powiedzieć wszystko... a zrobić tego jeszcze nie mogę... Może zczasem... Niech mi jednak pani wierzy, że ze wszystkich... ze wszystkich, jacy tu są...
Na korytarzu zaszurgały pilśniowe pimy Mironowny.
— Dzięki ci, dzięki!... — szepnęła dziewczyna, chowając ręce pod kołdrę. Beniowski również odsunął się dalej. Stara obejrzała ich podejrzliwie.
— Iwan Piotrowicz woła was, panie Beniowski, do kancelarji. Idźcie zaraz... Wysiadujecie tu bez potrzeby! — zrzędziła.
Beniowski wstał i, unikając spojrzenia dziewczęcia, ukłonił się i wyszedł.
Niłow siedział sam w swojej kancelarji.
Gdy Beniowski wszedł, kazał mu drzwi za sobą przymknąć i przybliżyć się.
— Powiedz mi, jak to tam było z tą... grą z Kazarinowym i kupcami? — spytał poufale.
Beniowski opowiedział mu w zabawny sposób swoją pierwszą przygodę, swój strach przed własnem powodzeniem, chęć zwrócenia komendantowi pieniędzy, propozycję Czernycha i spółkę jego z sekretarzem, wreszcie dąsy przegrywających kupców, ich pogróżki i nadzieje na sprowadzonego Koleskowa...
— I cóż: myślisz, że wygrasz?
— Nie wiem, nie znam tego młodzieńca. Przypuszczam jednak, że się oprę...
— Dlaczegóż więc zwłóczysz?
— Nie czuję się jeszcze na siłach... Następnie miałem ze szkołą kłopoty...
— Słyszałem, słyszałem... Rowy jakieś kopiesz i palisadę chcesz wkoło stawiać!...
— Wobec powszechnego przeciw mnie wzburzenia za tę nieszczęśliwą grę, którą muszę dalej prowadzić, wyznaję, że lękam się niespodziewanego wybuchu zemsty albo napadu.
— To prawda, bardzo są na ciebie zawzięci. I na wieleż to ich ukrzywdziłeś, co?
— A będzie, licząc razem z futrami i gotówką, ze czterdzieści dwa tysiące!...
— Aż tyle! — krzyknął naczelnik, podskakując na krześle. — A to nicponie ci twoi wspólnicy, mówili, że zyskali zaledwie dziesięć tysięcy, i dali mi wszystkiego dwa tysiące!
— Mieli duże wydatki na przyjęcia, na szkołę... Zresztą może ja futra za dużo cenię!... — bronił wspólników Beniowski.
— Dobrze, dobrze!... Niech ich tam!... Ale ty, Beniowski, już się zgódź i graj, gdyż wiedz, że i ja przyłączyłem się do ich spółki... Pokryję trzecią część przegranej, więc możesz się odważyć... Kiedyż więc?
— Chciałbym, aby ten festyn odbył się, kiedy już wyzdrowieje Nastazja Iwanowna... Uroczystość zapowiada się wspaniale, niechby się młodzież zabawiła. Prosiłbym również Waszej Wysokiej Szlachetności o dopuszczenie do udziału w uroczystości choć części wygnańców, choć tych, co uczą w szkole i mają z nią łączność. Słusznie im się to należy, gdyż festyn ma być z racji otwarcia szkoły.
Niłow zamyślił się.
— Dobrze! — rzekł — pomyślę o tem i pogadam z sekretarzem... Nie wszystko mogę, cobym chciał: pilnują i mnie tutaj oczy bystre a zawistne.
— Cóż oni śmią powiedzieć?... Pół miasteczka posyła dzieci do szkoły... Czyż Imperatorowa nie nakazuje przykładać się do nauk!?... Wszystko powstało dzięki rozumowi Waszej Wysokiej Szlachetności i wszystko od Was, panie, zależy.
— Tak to, tak!... Ale wszystko to jeszcze wisi w powietrzu... Może okazać się złem albo dobrem, gdyż... jeszcze nie posłałem raportu i nie wiem co powiedzą!... W każdym razie poddanie się Ankalów jest dla mnie wielką pomocą a to tobie zawdzięczam. Śpiesz się z mapami i sprawozdaniem, abym je mógł na przyszły tydzień wysłać. Idź więc już i przygotuj się dobrze do tego festynu!
Gotowali się do niego z przejęciem nietylko wygnańcy, dla których miał on stać się początkiem jawnego równouprawnienia towarzyskiego, i nietylko mieszkańcy miasteczka, którzy sobie cuda opowiadali o zapasach wódki, mięsa, ryby, jakie na tę uroczystość gromadzili kupcy pod przewodem Czułosznikowa, ale nawet kamczadalscy „tajowie“ już posłyszeli o niej i ściągali z dalekich ułusów, licząc, że uda się im również dobrze upić przy tej okazji. Stąd pewnie powstała głucha wieść o gotującym się w tym czasie napadzie na białych i naczelnik kazał zdwoić straże w mieście i powiększyć baczenie. Beniowski również naglił do pośpiechu Stiepanowa, który prowadził roboty obronne dookoła szkoły, zmieniającej się zwolna w małą forteczkę.
Ale ten bynajmniej się nie śpieszył.
— Nie mam do czego! — mówił Panowowi. — Każdy z was ma coś, jakieś zajęcie, jakąś pracę... Mnie odsuwają od wszystkiego!
— Dlatego odsuwają cię, że źle robisz, jesteś niedbały, nieposłuszny, spóźniasz się! — strofował Panow siostrzeńca.
— Wcale nie!... Przeciwnie, płynie to stąd, iż ten Beniowski widzi, że umiem wiele więcej od niego, że wszystko, co on robi, są to moje myśli i plany, które on sobie zdradnie przyswoił i dowcipnie wyzyskał... Ale to się skończy! Choćby teraz, dlaczego on nie fortyfikuje sam swojej chałupy?... Dlatego, że się na tem wcale nie zna... Każe się śpieszyć, a co warte pale wbite w zmarzłą ziemię?... Twierdza nie będzie przecież potrzebna wcześniej, jak na wiosnę, a wtedy palisada runie, nie ostoi się w obmiękłej glinie!... Poco więc się śpieszyć!?... Chyba poto, żeby większą jeszcze zwrócić uwagę i wzniecić w mieszkańcach podejrzliwość i tak już bardzo rozbudzoną... W gruncie rzeczy nie widzę nawet pożytku z tej twierdzy, przecież mamy uciekać morzem, a ono stąd z górą dwie mile...
— Dobrze, dobrze! Nie mędrkuj i rób, co ci każą!... Beniowski jest poprostu człowiekiem genjalnym!...
— Oj, oj!... Byleśmy tylko na tej genjalności źle nie wyszli... Bo że jest dla siebie genjalny, to dobrze widzę... Dokąd jednak nas zawiedzie, zobaczymy. Do tej pory wszystko w swej garści trzyma — i pieniądze, i futra, i zapasy i wpływy!
— Bo wszystko w gruncie rzeczy jego! Patrz, patrz, my tu gadamy, a twoi cieśle nic nie robią! Idź już do nich, a ja muszę do szkoły... Powiadasz, że Sybajew dawno już czeka?
— Już dawno!... I powiedz sam, czy to bezpiecznie przyjmować we dnie tutaj tego opoja ze zbuntowanymi majtkami? Przecież to zaraz się wyda... A wtedy co?...
Panow pokręcił w zakłopotaniu głową, raz jeszcze spojrzał na Korjaków, stukających ospale siekierami, i pośpieszył do uczelni, aby zastąpić w lekcjach Beniowskiego.
— Sybajew dawno już czeka!... szepnął markotnie po francusku.
— Powiedziałem mu, żeby przyszedł wieczorem... Żaden z was nie słucha!... — gniewał się Beniowski. — Co miałem teraz uczynić?... Nie widzisz, że szkoła pełna?
— Posadziłbyś na swoje miejsce... Stiepanowa!
Beniowski przemilczał i odwrócił się ku wyjściu.
W sypialni zastał Sybajewa z dwoma marynarzami z załogi Chołodiłowa; jeden był Trofimow, starszy majtek, drugi Paresow, cieśla okrętowy. Obaczywszy Beniowskiego, rzucili mu się do nóg i błagać go zaczęli, aby ich przyjął pod swoją opiekę:
— Przysłali znowu żołnierzy i chcą nas rozłączyć; część wysyłają do Niżniego, część do Awaczyna... A wtedy wszyscy zginiemy... Skos ro z oczu stracimy się wzajem, słabsi wydawać zaczną... Zakują nas wszystkich, zakatują na śmierć! Ty jeden zbawić nas możesz; wpłyń na naczelnika, aby do wiosny pozwolił nam tutaj pozostać, że my nawet gotowi jesteśmy z Chołodiłowym ugodę zawrzeć, byle zabrał od nas pijawkę i dręczyciela Czułosznikowa i zgodził się zmienić niektóre warunki, aby nie wszystko tak nam grabiono, jak teraz, że za pracę naszą grosza złamanego nie widzimy, wszystko odlicza Czułosznikow na kary i za długi... A karmi nas robaczywem mięsem i zgniłemi rybami... Bez sił ostaliśmy się, bez ochoty do życia, a i wielu od szkorbutu pomarło!... — biadali, coraz to chyląc się Beniowskiemu do nóg.
— I duszę gubi! Jeść z jednego naczynia wszystkim każe — prawowiernym i światowcom! — dorzucił posępnie Trofimow.
Beniowski wysłuchał ich uważnie, następnie rozpytał się o szczegóły umowy, warunki życia, ilość pracy:
— Pamiętajcie że mówić macie szczerą prawdę, tylko prawdę, bo od tego zależy wszystko...
— To się wie, szczerą prawdę! Jak Bóg na niebie — przysięgał Paresow.
Beniowski jednak w czasie indagacji wciąż ich łapał na sprzecznościach i marszczył brwi, a poczciwy Sybajew łagodził nieporozumienia dowodzeniem, że to „wszystko jedno“!...
— Musicie wierzyć mi i słuchać mię przedewszystkiem!... — nastawał Beniowski.
— To się wie!... Jak Bóg na niebie!... — powtarzał Paresow.
Na chwilę ucichli, gdyż przed ganek zajcechały nagle sanki i rozległy się tam zmieszane glosy. Beniowski drgnął i zachmurzył się.
— Schowajcie się tymczasem tutaj!... — rzekł, wpychając gości do małej alkowy, gdzie sypiał.
Ledwie zdążył zasunąć za nimi zasłonę, gdy drzwi otwarły się i na progu stanęła Nastazja w sobolim kołpaczku na głowie, w drogiem lisiem futerku, wzruszona i różowa od przejażdżki na mroźnem powietrzu; z poza jej pleców wyglądała kwaśna, cytrynowa twarz Mironowny i zawistne oblicze Stiepanowa.
— Nie przychodził pan te parę dni, więc sama uzyskałam pozwolenie odwiedzenia szkoły! Będę uczęszczać narówni z innymi... — śpiewała dziewczyna, rozglądając się ciekawie po skromnie przybranej komnacie. Oczy jej zatrzymały się na chwilkę na ławie zasianej skórą niedźwiedzią, nad którą wisiała broń, następnie na stole zasłanym księgami, mapami i papierami.
— Pracuję nad sprawozdaniem dla ojca pani!... — objaśniał uprzejmie Beniowski. — Co zaś do szkoły, to czy pani zaraz życzy ją sobie obejrzeć? Może pani zechce zostać na pierwszej lekcji!? W takim razie, niech się pani tutaj... rozbierze, tam gorąco!...
— O nie! Tym razem nie!... Chciałabym tylko... — mówiła Nastazja, trochę zmieszana chłodnem przyjęciem.
— Puściłbyś nas pan dalej od progu, ogrzać się trochę! — rzuciła szorstko Mironowna.
Beniowski cofnął się i z ukłonem wskazał na stołki. Za kobietami wsunął się Stiepanow, nie spuszczając zachwyconych oczu z postaci dziewczyny.
— Szkoła pełna i jeżeli tak dalej pójdzie, nie starczy miejsca... Sam gotów jestem od dziś zapomnieć prawidła Pitagorasa dla racji przyjęcia i pobytu w szkole, jako kolega osób tak czarownych! — wtrącił z ukłonem i znaczącym uśmiechem młody oficer.
— Łatwo żartować panom, wychowanym w tem od dzieciństwa... Ale my, na tym tu cyplu świata, złaknieni jesteśmy wszystkiego! — odcięła Nastazja.
— Czy aby zadowolnić będziemy w stanie wymagania tak wielkie i surowe!? Czy sprostamy zadaniom tak doniosłym i pełnym niebiańskiego czaru!... — snuł dalej oficer, kręcąc wąsika.
Nastazja rzuciła szybkie, ukradkowe spojrzenie na Beniowskiego, który stał z boku zasępiony, z oczami utkwionemi w ziemię.
— Zbierajmy się zpowrotem, Mironowna, bo matka strofować nas będzie...
Wstały; Stiepanow skoczył, aby drzwi przed niemi otworzyć, Beniowski odprowadzał je aż na ganek, siląc się na grzeczny uśmiech.
— Cudna!... Cudna!... Skądżeś taką wygrzebał, Beniowski?... Warta, żeby i na śmierć za nią pójść! — zachwycał się Stiepanow.
— Idź do swoich ludzi i zważaj, żeby mi tu nikt więcej nie wchodził!... — rozporządził się surowo Beniowski.
Już Panow skończył swoją lekcję i rozpuścił dzieci, a rozmowa ze zbuntowanymi marynarzami nie dobiegła jeszcze do końca. Sybajew był znużony i znudzony i nie krył tego.
— Upewniam was, Auguście Samuelowiczu, że chłopy są szczere i zuchy, i że liczyć na ich słowo można! — wstawiał się za swymi protegowanymi.
Beniowski wciąż kręcił głową.
— Niepodobna, niepodobna! Nie można obiecywać rzeczy niedościgłych! Naczelnik nie zgodzi się cofnąć swoich rozporządzeń!
Zgnębieni marynarze milczeli.
— Zrobimy, co każesz! Pójdziemy za tobą choćby na kraj świata!... Zechciej rozkazywać — bąknął raz jeszcze Paresow.
Beniowski zamyślił się:
— Słuchajcie: rozumiem, że wasze położenie jest ciężkie, ale pomyśleliście, co grozi mnie, albo kapitanowi Sybajewowi w razie wykrycia spisku?...
— Ja bo gotów jestem na wszystko!... — roześmiał się lekceważąco Sybajew.
— Nie o to chodzi, a o wybawienie ludzi!... Otóż, jeżeli potraficie skłonić wszystkich, ale to wszystkich swoich towarzyszy, aby przysięgli i świętą przyjęli komunję, że będą posłuszni mi, że nie porzucą mię w żadnej przygodzie, wtedy dajcie mi znać, a zobaczę, co uczynić wypadnie!... A teraz wracajcie do miasta, a obejdźcie je okólnemi drogami, żeby nie widziano, skąd idziecie, i nie mówcie nikomu, coście tu słyszeli, aż dam znak!...
— To się rozumie!... — mruknął Trofimow. — A tylko z przysięgą będzie ciężko, my nie przysięgamy! Albowiem powiedziano jest: nie będziesz wzywał imienia Boga twego nadaremno!
Beniowski bystro spojrzał na mówiącego:
— Acha! Słyszałem, słyszałem!... Tyś Kuzniecowski?
— Kuzniecowski! — sucho i niechętnie odrzekł marynarz.
— W takim razie... zresztą pogadamy o tem, zobaczymy... A teraz idźcie już sobie. Czekają na mnie! Tylko ty, Sybajew, zostań. Mam z tobą jeszcze do pomówienia.
Gidy zostali sami, kazał kapitanowi natychmiast uwiadomić związkowych, żeby zebrali się wieczorem.
— Czy znasz porucznika Norina? — spytał na odchodnem.
— Owszem, znam go trochę... Razem służyliśmy...
— Prosi, abym mu pożyczył pięćset rubli na uekwipowanie się; mianowano go komendantem w Niżnim Ostrogu...
Sybajew uśmiechnął się.
— Nie odda, na to się przygotuj. Gdy ktoś z władzy pożycza od wygnańca, znaczy to, że mu coś zabiera.
— Nie o to chodzi, lecz czy można polegać na innej jego obietnicy...
— O ile nie tyczy się... pieniędzy!
Uścisnęli się za ręce i już mieli się rozejść, gdy nagle Beniowski oparł dłoń na ramieniu oficera.
— Sybajew, czy ty druh mój?
— Tak, wszak uratowałeś mi życie i... wyprowadzisz nas z tej obecnej małości do wielkich rzeczy... Z tobą nic mi nie straszne! Ty jeden tu masz rozum i duszę!
— Słuchaj, zbliżają się ważne sprawy, czuję, że mam coraz więcej nieprzyjaciół. Niedługo może zostanę zupełnie... osamotniony. Nie chciałbym być napadnięty... ztyłu... znienacka. Rozumiesz, hę?...
— Któżby śmiał?...
— Oby tylko nie swoi. Więc pamiętaj!
— Lecz co mam robić?
— Tymczasem nic. Czasem poglądaj za mną z ubocza, dobrze?... Jesteś szlachetnym i sprawiedliwym człowiekiem, bez zawiści, bez fałszu... Ty i Chruszczów!...
— Tak, wodzu, miłuję cię!...
Beniowski przyciągnął go do siebie i uścisnął; Sybajew niezgrabnie oddał mu pocałunek.
Beniowski wybierał się właśnie na bal, kazał Jędrzejowi wyczernić buty i przygotować bieliznę, a sam pilnie oglądał i oczyszczał z plam swój skromny granatowy czekmeń, gdy zastukano do drzwi, a chwilę potem, nie czekając na wezwanie, wszedł Norin.
— Darujcie, Auguście Samuelowiczu, że przychodzę i ponawiam prośbę moją, ale... gdy nie dostanę tych pieniędzy od was, doprawdy nie wiem, co począć! Tymczasem jest to rzecz pewna; wkrótce po przybyciu odeślę... Jutro wieczorem muszę jechać, a dziś nikt o pożyczce nie chce słyszeć... Wszyscy szykują się na ten wasz wieczór, porobili zakłady lub chcą je robić... Gdyby więc...
— Lęka się pan, że przegram!... — roześmiał się Beniowski.
— Ależ nie!... Bynajmniej!... — bronił się, czerwieniąc zlekka Norin.
— Bardzo słusznie, bo w grze i na wojnie fortuna kołem się toczy... Ale niepotrzebnie się pan niepokoi, gdyż wymienioną przez pana sumę odłożyłem i jej nie ruszyłbym... Chcą tylko prosić, abyś pan, zająwszy urząd w Niżnim, miał wzgląd na nieszczęśliwych towarzyszy moich, pozbawionych wolności i ojczyzny... Mówię o wygnańcach!
Jednocześnie podał gościowi sakiewkę z imperjałami; ten, nie kryjąc radości, przeliczył je drżącemi rękoma.
— Nie uwierzysz pan, jaką mi wyrządzasz przysługę... Chętnie uczynię o co prosisz, i będę miał wzgląd na wygnańców, ku czemu skłania mię i ludzkość mego serca... Licz pan na mnie!
— Chodzi głównie o danie im swobody ruchów, potrzebnych do zdobywania środków życia przez polowanie, a takoż o sprzedanie im niezbędnej broni i prochu ze składów rządowych...
Norin kiwał głową, ale mówić wydało mu się, że niema już o czem, więc jeszcze raz podziękował i pośpieszył się wynieść. Nie zatrzymywał go Beniowski, owszem wysłał zaraz na rozdroże Jędrzeja z rozkazem, żeby nikogo więcej z miasta nie puszczał, ostrzegając, że pana niema w domu.
— Inaczej nie dadzą mi się ubrać!
Tymczasem od tyłu dróżką przez las nadchodzili jeden za drugim spiskowcy. Wkrótce zapełnili szczelnie komnatę; niektórzy byli staranniej przyodziani, gdyż wybierali się stąd na festyn do miasta, ale większość przyszła w codziennej, wytartej i połatanej odzieży wprost z roboty, zmęczona, chmurna i podejrzliwa.
Beniowski powiadomił ich o rozmowie i o swej odpowiedzi marynarzom oraz strzelcom Chołodiłowa.
— Długo trzeba czekać! Wyda się!...
— Właśnie o to chodzi, żeby się przygotować... Gdybym im odmówił, uczyniliby jakie szaleństwo na własną rękę, coby wywołało dochodzenia i sądy i pomogło łacno nas wykryć... Nie było więc sposobu innego, jak wziąć ich pod swoją władzę i wpływ... Ponieważ jednak to są ludzie niesforni, niewykształceni, a są także wśród nich religijni fanatycy, nie taję, że grożą nam wielkie z ich strony niespodzianki; dlatego rozkazuję, aby od dziś każdy miał broń w pogotowiu opatrzoną i wyczyszczoną, brzeszczoty szabel pociągnięte odnowa o brusy, groty oszczepów odtoczone; też każdy niech ma parę pistoletów na doręczu i sześćdziesiąt ładunków... Kto tych rzeczy jeszcze nie nabył i uczynić tego nie ma za co, temu Chruszczow, nasz podskarbi, wyda potrzebną sumę, aby nie było żadnej wymówki... Proszę pamiętać, bo będę wymagał, sprawdzał ilość ładunków i oręża i ostro za nieposłuszeństwo karał... W razie alarmu na dwa strzały pistoletowe jeden po drugim, zbierać się zaraz zbrojno tutaj do szkoły...
Wśród grobowego milczenia zebranych dźwięczny głos Beniowskiego rozbrzmiał, jak spiż.
Wysłuchali rozkazu bez uwag i bez uwag rozeszli się, poczem Beniowski wezwał Jędrzeja, kazał mu psy założyć, zabrał Panowa z Chruszczowym i ruszył do miasta.
Wielki, czarny, niezgrabny, z ogromnych kłód modrzewiowych zbudowany dom Czułosznikowych gorzał od świateł. Czerwona łuna ognisk rozpalonych na dziedzińcu otaczała go mglistą, krwawą poświatą. Przy ogniskach na zdeptanych śniegach kupili się niewolnicy kamczadalscy, poganiacze psów, słudzy, kozacy, żołnierze, dzieci, kobiety i wyrostki z miejscowego pospólstwa, zwabieni zapachem pieczonego mięsiwa i wódki, ciekawem widowiskiem oczekiwanego hazardu, nadzieją, że i oni w ogólnym tumulcie czemś się pożywią, coś zobaczą, coś usłyszą, co na chwilę rozerwie szarą, nużącą martwotę tutejszego garnizonowego życia.
Szmer burzliwych rozmów, wykrzykników, śmiechy, docinki i uwagi, jakiemi ta zgraja witała przyjezdnych gości, wpadały do pokojów przez roztwierane co chwila drzwi i mieszały się tam z rozmowami zebranych, wnosząc w towarzystwo dziką, hulaszczą, rozkiełznaną nutę.
Bawialnia była już pełna mężczyzn w kolorowych mundurach i ciemnych kupieckich kaftanach, opuszonych drogiemi futrami. W sąsiedniej komnacie widać było przez uchylone drzwi postrojone białogłowy w kuczbajowych kozakinach zimowych, różnobarwnych z atłasowemi wytokami, z sznurami pereł, korali, drogich paciorków kryształowych na wysokich piersiach, ledwie przykrytych cienką bielizną.
Pośród nich królowała dorodna naczelnikowa w wysokim kokoszniku kameryzowanym szmaragdami i perłami, a obok Nastazja, śliczna, smukła, cała biała, jako żywy posąg z marmuru albo raczej wróżka zimowa, w powłóczystej sukni z śnieżystego multanu z białą futrzaną opuszką. Jeno czerniała nad tem korona jej kruczych cudnych włosów na głowie i płonęły w bladej twarzy pociemniałe od wzruszenia oczy, a koralowe usta uśmiechały się napoły dumnie, napoły lękliwie. Wiedziała, że była piękna, i poglądała wyczekująco przez uchylone drzwi na napływających. Niejeden tam wzrok męski o nią zahaczył z pobożnem westchnieniem, nie jedno tam serce młodzieńcze słodka ścisnęła tęsknota, lecz odbijała dumna dziewczyna wszelkie wyrazy afektu wzgardliwym błyskiem źrenic, jak ciosami szabli.
Od czasu do czasu wchodził do komnaty stary Niłow i z czułością spoglądał na córkę.
— Ach, Nastka, Nastka!... Wystroiłaś się, jak na „asambleję“ dworską!... I poco?... Nikt cię tu nie oceni!... Za darmo przepadną twe starania!... Co innego im pachnie!... Nie widzisz!?... Beniowski więcej ich teraz obchodzi, niż najpiękniejsza z niewiast!... — żartował podchmielony i rozgadany.
— Daj jej pokój!... Kiedyż ma się ubrać, jeżeli nie w takim wypadku! — broniła matka dziewczynę.
— A może i nie przyjdzie ten Beniowski?... wtrąciła setnikowa Czernych, dygając przed naczelnikiem.
— Ho, ho!... Musi!... Z kozakami go tu sprowadzimy!... Niema żartów!... Skoro raz nazwałeś się grzybem, to marsz do kobiałki!...
— Już jest... Widzicie go!... I całą zgraję wygnańców z sobą sprowadził, zuchwalec!... szepnęła skromnie żona protojereja Łożkowa.
— Pozwoliłem mu! — mruknął Niłow i zawrócił na salę.
Przybycie Beniowskiego na chwilę stłumiło wrzawę, ale rychło wybuchnęła ze zdwojoną siłą.
Pchano się ku niemu, zagadywano, witano, a gospodarz ciągnął go do stołu, gdzie stały karafeczki i gąsiorki z wódkami, beczułki z piwem i miodem. Oddzielono go niebawem od towarzyszy, którzy skromnie pozostali w pobliżu wejścia. Jeden Stiepanow pod ścianą przedzierał się zwolna w stronę niewiast; miał na sobie frak zielony, obszyty złotym galonem, pożyczony na ten wieczór u Gurcynina, białe łosiowe spodnie Norina i jegoż białe pończochy i czarne trzewiki z kokardami. Wyglądał wcale dobrze i trzymał się dostojnie tak, że mieszkańcy, nie poznając go, usuwali się mu z drogi pokornie, jak jakiemu dygnitarzowi.
Niebawem zagrała muzyka, gdzie rej wodził na skrzypcach Bielski, a pomagali mu usilnie: wojskowy gobojnik, flecista i brzękacz, walący z niemałą umiejętnością w tęgie tace mosiężne. Gurkot i hałas był tak wielki, że głosy ludzkie łacno stłumił i zwrócił serca wszystkich ku tańcom.
Uprzątnięto środek komnaty, mężczyźni zebrali się w kupę przy wejściu, a płeć biała siadła rzędkiem na ławie pod ścianą przeciwległą; starosta taneczny kazał kawalerom brać damy do kadryla. Przystąpił więc kapitan Czurin do pani Niłowowej, a Stiepanow sunął śmiało do Nastazji, ale już go uprzedził Sudiejkin; wziął więc wygnaniec córkę Czułosznikowa i tak zgrabnie nią obracał, że wzbudził powszechny podziw. Nawet Nastazja przyglądała im się ciekawie, lecz trwało to krótko, gdyż wałęsający się wśród tańczących Grześ coś jej szepnął, co ją bardzo zaniepokoiło. Zaledwie ustała muzyka, opuściła tańczących i z bratem razem przecisnęła się ku drzwiom sąsiedniego pokoju, pełnego spiętrzonej aż po powałę ciżby.
Ludzie stali na ławach i patrzyli na środek, przez głowy innych tam, gdzie siedziała półkolem na zydlach starszyzna, a przed nią, na niewysokim stole zmagał się w szachy Beniowski z Koleskowym; obok leżały kupy czerwońców, srebrnych rubli i tynfów i stały czarki z gorzałką, której zresztą nikt nie pił.
Koleskow był czerwony, tarł często czuprynę dłonią i, czekając na posunięcie przeciwnika, stukał wziętym pionkiem cichutko po stole; Beniowski był blady, ale pozatem niczem nie zdradzał wzruszenia.
— Szach i mat!... Muuurrowany!... Moja!... Wziąłem! — wykrzyknął radośnie Koleskow.
Uczynił się ruch, wiele osób powstało i wzburzone głosy zaczęły się spierać:
— Wygrał... Wygrał!
— Gdzie zaś!... Prosty wypadek!...
— Górą nasza!...
Tłum zakolebał się i odepchnął w tył Nastazję.
— Źle będzie z Beniowskim!... Ojciec trzyma za nim... stawia... Jak przegra to grubo, a jak straci, to znasz tatkę: nie daruje mu stary!... Będzie źle!... Szkoda mi go, zawszeć on prawdziwy wojskowy i... poczciwe „uczydło“!... Nie nęka tak jak ten stary diak przeszłego roku!... — szeptał Grześ.
— Boże, Boże!... Pocóż on gra? Ostrzegałam go!...
— To pani zna się na szachach?... — spytał niespodzianie Stiepanow, który już ich zdołał odszukać. — Jestem przyjacielem Beniowskiego i mogę ręczyć pani, że na świecie niema przedniejszego nadeń gracza.
— A jednak przegrał!...
— Wypadek. A może miał w tym czasie zbytnie szczęście w czem innem?... — dodał znacząco.
— Boże, Boże... Już nie chcę!... Niechby, niechby wygrał!... — szeptała dziewczyna.
— Zanim ustawią szachy i rozegrają początek, chodź Nastka potańczyć trochę ze mną... — prosił Grześ.
— Jużem obiecała temu oto kawalerowi, ale myślę, że ustąpi ci, jako bratu.
— Wola pani jest dla mnie rozkazem, choć mi ciężkie takie zrzeczenie się!... — uśmiechnął się kwaśno Stiepanow. — W każdym razie następny taniec zachowa pani miłościwie dla mnie!
— Tańczy pan gawota?
— Tańczę gawota i nawet menueta!
— Tego nie znam. Ale gawota pokazywał mi kniaź Zadzkoj. Jeno że sam nie ma już w nogach potrzebnej sprawności!... — roześmiała się dziewczyna.
Zabrzmiała znowu straszna orkiestra, tłumiąc nietylko gwar rozmów, lecz i łagodny głos skrzypiec Bielskiego; na ścianach i powale zamigały cienie tańczących. Tańczyli wszyscy, kto tylko znalazł sobie tancerkę; tańczyły i starsze i młodsze białogłowy, tańczyły mężatki i panny; tańczono zamorskie i swojskie tańce... Wodzono korowód, śpiewano pieśni... Najwięcej aplauzu uzyskał ruski „hołubiec“ z chusteczką, a najlepiej tańczył go Szwed Brondorp z naczelnikową. Ta ostatnia wolała jednak tańczyć z Sybajewym, który był o wiele młodszy, a ponieważ od niejakiego czasu nie pił, wyglądał wcale ładnie w swoim kapitańskim mundurze.
W sąsiednim pokoju zapatrzony w szachownicę, zapomniawszy o skupionych wokoło widzach, rozwijał ostrożnie swe plany Beniowski, zdradziecko napadał nań Koleskow, wywołując to okrzyki radości, to przestrachu, to zachwytu i zdziwienia w szeregach swych zwolenników. Chmurnie przypatrywał się grze naczelnik Niłow; gryzł wargi, trząsł brzuchem i pośpiewywał nieprzyzwoite piosenki sekretarz Nowosiłow, a setnik Czernych omal nie płakał.
Beniowski zdawał się nikogo nie widzieć; długo namyślał się nad każdem posunięciem i robił je lekko, zręcznie, ujmując łebki figur z wysoka białemi palcami długiej swej dłoni. Koleskow sam do siebie gadał, powtarzał znane figliki i śmieszne przypowiastki graczów:
Łap pionka,
Jak skowronka!...
A królowę,
To bij w głowę!...
Do konika
Nie podchodź bez biczyka!...
Wreszcie, gdy losy walki ważyły się zbyt długo, wyjął z kieszeni jakąś wyrzeźbioną W kształcie potworka figurkę i postawił ją wśród zabranych bierek.
— Tego nie wolno!... — protestował Czernych.
— Dlaczego!? Niech stoi!... To jego bóg!... — wołali ze śmiechem widzowie.
— Co ona komu wadzi?... Pan Beniowski też może sobie postawić, co chce... — bronił „swego człowieka“ Kazarinow.
— Istotnie nic mi nie wadzi!... — zgodził się Beniowski.
Ale gdy i tym razem Beniowski przegrał, zerwała się prawdziwa burza; stronnictwo kupieckie wyło i tupało z radości; Koleskow postawił swego potworka na kupce wygranego złota, tkał mu w rozdziawioną paszczę dukaty, wołając jak oszalały:
— Pisztak... Rykszta... Buks!... Na, żryj, używaj... Łomgis... Hokus...
— Tak, tak!... Chwat Koleskow!... Ty go pociesz, uszanuj!... Wygodził ci, twój przyjaciel, sam bóg ankalski!... Ho, ho!... — zachęcano gracza z tłumu.
— Takeście mi go zachwalali?... A, co widzę? Nic nie wart ten wasz Beniowski! Ja nie płacę! — gniewał się Niłow.
— „Woził, woził... razy kilka, powiozą i wilka!...“ Oj, po-wio-zą, po-wio-zą!... W sam czas... w samiuteńką porę na miejsce cieplutkie, na sam pęp świata!... — nucił przez zęby, błyskając jaszczurczemi ślepkami, sekretarz.
— Co z nami wyrabiasz, przeklęty rabie!?... Osmagać cię każemy, przybłędo!... Co wyrabiasz?... Oczy straciłeś? Czyś się tak zadufał w rozum swój, że już uważać na posunięcia nie chcesz?... — Przecie widoczna było, kiedy królowę posunął, że konia ruszać nie można, a ty co?... — krzyczał Czernych z pianą na ustach, szarpiąc za rękaw Beniowskiego.
— Puść mię pan!... Jeszcze gra nie skończona! — odparł ten.
Usta mu drżały, wąs jeżył się, ale opanował gniew i powiódł śmiałym wzrokiem po okalającym go murze rozognionych twarzy, błyskających ślepi, wyszczerzonych w drapieżnym śmiechu zębów, nastroszonych bród, rozwichrzonych włosów. Czernych chwycił się za głowę i rzucił się w tłum.
— Dziesięć tysięcy... dziesięć tysięcy, nie licząc futer... — powtarzał, przepychając się ku wejściu. — Chodź, Grzesiu, chodź!... Napijemy się wódki! — schwycił spotkanego na drodze chłopca pod rękę i powlókł go z sobą.
— Przepadliśmy! Pasy drzeć z niegodziwca!... Kto go wie, może on się zmówił z Kazarinowym?... Przegrywa a potem się z nim podzieli!... Śledztwo, śledztwo!... Dać go katu!... Jak go żelazem przypieką, jak mu pod paznogcie trzaski smolne wbiją, wszystko wyśpiewa!... Już ja się o to postaram!... Och!...
Wpadli do sali, gdzie choć muzyka ryczała, nikt już nie tańczył, a wśród gości panował rozruch, i gwar, i popłoch, gdyż wszystkim udzieliło się wzburzenie, napływające z komnaty graczów. Co się stało?... — pytała brata wylękła Nastazja.
Przeciskała się właśnie przez falującą ciżbę, przy uprzejmej pomocy Stiepanowa, tam, skąd szli oni.
— Beniowski znowu przegrał!...
— Co ty mówisz!? Nie może być!...
— Mówię ci. Ho, ho, Koleskow w kaszy zjeść się nie da!... „Tutejszy, tutejszy“, „matołek“, „żółtobrzuch...“ powiadają... A niejeden tutejszy może dwóch „stołecznych“ wart!... Tybyś, Nastka, jego wzięła sobie za nauczyciela!... Towarzysz on takoż o wiele weselszy od Beniowskiego... Piosenkarz doskonały! — żartował Grześ.
Nastazja zwiesiła bezradnie ręce, zdawało się, że padnie.
— Tu ciężkie powietrze!... Niech lepiej pani wyjdzie na ganeczek, przyniosę pani okrywkę!... — troszczył się i zabiegał koło niej Stiepanow.
— Już mi lepiej!... Nie trzeba!... Pójdę do ojca!... Prowadź mię pan!
Gdy Beniowski, ustawiwszy szachy po raz trzeci, obejrzał przed grą przycichły tłum, dostrzegł przedewszystkiem w odległym kącie prawie pod powalą bladą, zbolałą twarz Chruszczowa i posępnie gniewną Panowa, gdy zaś wzrok zniżył, ujrzał nagle w szeregu groźnych, podejrzliwych i wrogich spojrzeń przygasłe od przerażenia, wierne i tkliwe oczy dziewczyny. Jakby nagle promień słońca błysnął mu w skłębionych chmurach. Stała za krzesłem ojca, sama jedna niesłychanie czysta, dziewicza i powabna w tym męskim roznamiętnionym tłumie. Beniowski uśmiechnął się do niej, lecz rychło oczy odwrócił, gdyż z poza jej głowy wychyliła się niespodzianie blada i wąska, zawistna twarz Stiepanowa.
— No, zaczynamy!... Hej, ty stary... Pamiętaj Pukszta!... Ignis, lapis, finis!... — przynaglał Beniowskiego Koleskow, grożąc jednocześnie palcem swemu fetyszowi.
Była to jednak ostatnia wygrana Koleskowa. Daremnie zżymał się, mówił straszne, nikomu niezrozumiałe zaklęcia, wymyślał i groził swemu kościanemu potworkowi za każdą wziętą figurę i nawet go pod stół sadzał za karę. Beniowski wygrał jedną partję, potem drugą, trzecią i czwartą. Znużeni widzowie już się zaczęli rozchodzić, już dawno umilkła muzyka, opróżniła się sala balowa, już odeszła do domu pani Niłowowa, zabrawszy Nastazję, już błękitny świt wpadał do komnat i mieszał się z czerwonem światłem dopalających się świec, już sen morzył nawet samego naczelnika, gdy wreszcie wstali gracze od stołu i Czernych drżącą ręką począł liczyć wygranę.
— Dwadzieścia pięć tysięcy... prócz futer... — wyjąknął przerywanym głosem. — Czy teraz podzielimy się, Sergjuszu Mikołajewiczu? Czy potem?
— Nic pilnego... Oddaj tylko Beniowskiemu należną część... Podziału dokonamy jutro... w kancelarji! — odpowiedział znacząco sekretarz i spojrzał na Nilowa.
Ten skłonił głową i ciężko uniósł się z siedzenia.
Czułosznikow podbiegł ku niemu z fałszywie uprzejmym uśmiechem:
— Już Wasza Wysoka Szlachetność mój dom ubogi opuszcza, a może jeszcze raczy przed wyjściem gardło swe zwilżyć... Mam butelkę ratafji na tę okazję!...
Niłow kiwnął głową w milczeniu; pili, trącali się i Beniowskiego pić prosili, ale w piciu kupców już nie było wesela. Jedynie Koleskow wychylał kielich za kielichem, napełniając je sobie sam nie proszony, aż beknął wkońcu płaczliwie na cały głos:
Przepadajcie moje wozy.
Wszystkie cztery koła wraz!...
Buksztal... Puros... Fligeloo!...
Ignis, finis... lapis... czynis!...
— A i podły ty człowiek jesteś, Beniowski!... Zgubiłeś mię docna!... Czarownik ty jesteś, charakternik!... Uśmiechałeś się wciąż i stukałeś butem w ziemię!... Niesprawiedliwie grasz!... Gdybym wiedział, nie zgodziłbym się nigdy!... Kto wie, kto ty jesteś? Mnie tu wszyscy znają... ale ty skądeś się wziął?... Ha!... — wstał nagle i podszedł do Beniowskiego niepewnym krokiem, schwycił go jednak wpół ciała Czułosznikow i odprowadził na stronę. Kazarinow, który przegrał najwięcej, nie ruszył się wszakże, nie zaprotestował przeciw niegrzecznemu zachowaniu się swego człowieka i gniewnych oczu z Beniowskiego nie spuszczał. Tylko setnik ujął się gorąco za wygnańcem, z całą wiarą powtarzając ułożoną niegdyś przez siebie bajeczkę o swoim rodzicu uratowanym w czasie wojny na dalekim Zachodzie przez ojca Beniowskiego.
Niłow zasypiał nieprzytomnym pijackim snem; z trudem doprowadzono go do sanek, na które padł jak nieżywy.
Ranek różowy zarumienił już szczyty gór, i śniegi nizin, i dachy domów, i oszronione lasy, jako mgła, bielejące woddali. Gasły gwiazdy na rozświetlającym błękicie zimnego nieba, a dymy dopalających się ognisk przed domem Czułosznikowa nisko tłukły się po zdeptanym, zbrukanym, sczerniałym dziedzińcu niedawno jeszcze tak białym i gładkim. Beniowski wracał piechotą do domu samotny i zamyślony.
Po przebytych wzruszeniach miasteczko, syte wrażeń, wyczerpane, ucichło na jakiś czas. Plotka jeno snuła się dalej cichemi krokami z domu do domu, rozważając wielekroć wszelkie szczegóły przeżytych zajść i wyprowadzając tysiączne wnioski, co do dalszych i bliższych ich skutków.
Beniowski usilnie pracował wraz z Baturinym nad wykończeniem map i opisów Kamczatki, których brak był, według słów naczelnika, jedyną przeszkodą, wstrzymującą wysłanie umyślnego gońca do stolicy.
Goniec miał tam zawieźć wiele rozmaitych sprawozdań urzędowych, wyroków sądowych, raportów i projektów, a w ich liczbie przedstawienie Beniowskiego do nagrody i ułaskawienia, wiadomość o poddaniu się plemienia Ankalów, nareszcie nowy pomysł Beniowskiego, przygotowany i przeprowadzany przezeń w głębokiej tajemnicy i ukryciu. Powiadomił o nim tylko Chruszczowa, Panowa i Baturina, prosząc ich o zupełną dyskrecję.
— Nawet przed Radę tego nie wniosę, aż upewnię się w powodzeniu i przygotuję grunt! Jasnem jest, że spisek nasz już długo się nie ukryje: zbyt wielu jest wtajemniczonych i zbyt rozmaici są wśród nas ludzie... Trzeba więc główne nasze siły stąd wyprowadzić i oddzielić od miejscowej ludności. W tym celu chcę namówić Niłowa, żeby nam pozwolił założyć kolonję rolniczą na południowym cyplu półwyspu...
— Kolonję rolniczą?... Bajki!... przerwał mu Chruszczow. — Już tu był przed paru laty niejaki Ryżykow, próbował siać jęczmień i żyto, wziął z kancelarji tysiąc rubli zapomogi, wszystko stracił, a zasiewy wyginęły od wczesnych przymrozków, jakie tu są co roku!
— Być może, że takby się i tym razem stało, lecz my przecież siać nie będziemy... Chodzi o to, aby nam pozwolono osiąść gromadnie daleko stąd, na morskiem wybrzeżu... Spróbuję więc przekonać Niłowa, że rolnictwo tu możliwe, a skoro mi się uda, proszę was, żebyście mię w naszej Radzie poparli!
— Najchętniej! — zgodził się Baturin. Plan jest dobry, nie wiem tylko czy wykonalny!
— Plan wyborny... Pozwoliłoby to nam i robić niepostrzeżenie zakupy na drogę, i zbroić się, i w razie czego zbudować nawet sobie tam okręt! — gorączkował się Chruszczow. — Czy aby się uda!? Mocno wątpię!...
— Przyjacielu, powodzenie powodzeniem się wspiera. Spróbuję w każdym razie... W razie odmowy takoż nic nie stracimy... Będziemy innego sposobu szukać!
Tegoż dnia jeszcze o zmroku udał się Beniowski do domu Niłowa i poprosił, aby go zameldowano naczelnikowi. Nastka posłała z zapytaniem Grzesia, a sama zabawiała gościa rozmową w jadalnym pokoju.
— Kto to jest ten Stiepanow?... Wydaje się być wcale grzecznym i umoderowanym człowiekiem!
— Jest to były kapitan, kawaler zewszechmiar godny...
— I poeta!... niech pan przeczyta, jaki mi przez Grzesia przysłał dzisiaj madrygał!
Podała mu papier w kilkoro złożony, a gdy Beniowski wahał się i nie brał, sama wetknęła mu go w palce.
— Chcę, nauczycielu, abyś przeczytał, a może mi poradzisz, co mam z tem robić?... — szepnęła zalotnie i odsunęła się odeń, słysząc za drzwiami kroki matki.
— Ach, to ty, Auguście Samuelowiczu, a ja myślałam, że to kapitan Sybajew! Miał przyjść i przynieść jakieś szczególne alaksińskie wyszycia, przywiezione niedawno z Niżniego przez tego nieszczęsnego Koleskowa... — mówiła wesoło Marta Karłowna, błyskając agatowemu oczyma. — Pogrążyłeś go mocno i kupców zarówno, Auguście Samuelowiczu... Biedny! Słyszałam, że pije śmiertelnie z rozpaczy! Zdaje się, że już nikt nie będzie miał odwagi z tobą stawać w zawody!
— Wszelka gra jest próbą fortuny, szanowna pani, i nigdy nie ma się w niej pewności...
— Już ty chyba, Auguście Samuelowiczu, wielką zawsze i we wszystkiem mieć możesz pewność!
— Najlepsze zamiary kruszą się często o błahe przeszkody. Choćby teraz widząc straszną trudność i niedostateczność wyżywienia tutejszej ludności, drożyznę mąki, przywożonej o tysiące wiorst, zamierzyłem prosić właśnie Iwana Piotrowicza, o pozwolenie na zrobienie próby posiewu zbóż rozmaitych...
— Już je robiono i nic nie wyszło okrom wydatków i przykrości...
— Słyszałem o tem, lecz mnie to nie zraża, gdyż pan Ryżykow był kupcem, nieuzdolnionym wcale do rolnictwa...
W tej chwili Grześ wezwał Beniowskiego do naczelnika do świetlicy; Marta Karłowna zaciekawiona podążyła za nim, a za matką pociągnęła i Nastazja.
Niłow z początku słuchać nie chciał o projekcie siania zbóż, przypominając w gwałtównych wyrazach swój zawód i wstyd z Ryżykowym, lecz Beniowski tyle w rozmowie rozwinął nowych dowodów, taką przytem zdradzał znajomość agry-kultury, botaniki, klimatyki oraz innych nauk, że stary słuchał go coraz uważniej, tem bardziej, że i żona i córka popierały wciąż wygnańca pochwalnemi wykrzyknikami.
— Po wszystkie wieki ludzie modliliby się za ciebie, Auguście Samuelowiczu! Przecież w razie powodzenia byłby tu kraj mlekiem i miodem płynący... — zachwycała się Niłowowa, słuchając opisów szumiących kłosami niw i wyobrażając już sobie góry taniej i bajecznie doskonałej mąki. — Mąka tutejsza rządowa jest taka, że często trzeba ją młotem kruszyć i siekierą rąbać... W długiej drodze przez bory i wody zamaka na ulewnych deszczach, śmierdnie od skóry jucznych worów, w których ją wiozą, a leżąc w składach rządowych zatęcha... Ani ciasta wymiesić z niej jak należy, ani rość chce od najlepszej zakwaski! — Glina i glina!...
— A i tej często niema!... W tym roku korę sosnową już jedliśmy! — westchnął Niłow. — Cóż, kiedy aura tu nieodpowiednia!...
— Aura wcale odpowiednia, panie. Pod tą szerokością w innych krajach winograd dojrzewa... Operacja słońca jest dostateczna, trzeba jedynie dobre wybrać miejsce, zasłonione od wiatru, suche, aby zboże szybko szło w kłos i aby ten nie pieścił się, nadmiernie nie delektował wilgocią, lecz rychło dojrzewał... Należy też dlatego duże pole odrazu obsiewać, żeby grzało grunt własną runią, żeby się nasycało słońcem w pogodę... Lasy karczować, bo tam grunt żyzny; znaczne jednak odrazu polany, żeby obsychały, żeby szron, ciągnący zawsze, z boru na kłosach nie siadał. A dlatego próbę należy robić wielką siłą ludzi, całą kolonją, jak to czyni się i w Europie na ziemiach nowych... Ryżykow obsiewał zapewne małe poletka...
— Obsiewał małe! — przyznał Niłow.
— Widzisz, mężu!... Pan Beniowski ma rację... A coby to był za triumf, gdybyś tu rolnictwo zaprowadził... Jakby się ucieszyła Cesarzowa Pani Nasza Serdeczna! Co? Przecież wciąż pisze w swoich rozkazach, aby troszczyć się o szerzenie na nowych ziemiach sztuki rolniczej.
Niłow powstał wzburzony.
— To prawda!... Już nie wiem jakąby za to dali mi nagrodę! Tyle tysięcy rubli rocznego wydatku skarbowi oszczędzonych, kultura w dzikie kraje wprowadzona!... — gadał, chodząc po komnacie.
Beniowski zamilkł, bojąc się spłoszyć nastrój.
— Pewny wtedy i generalski czyn, i pensja przyzwoita, podwyższenie na urzędzie... Nie do Ochocka, ale do samego Tobolska możeby nas przeniesiono... Zabrałbym wtedy z sobą ciebie, Auguście Samuelowiczu, zabrałbym z sobą na pewno...
Nastazja mimowoli jakoś znalazła się obok Beniowskiego i patrzała na niego takiemi oczyma, że ją matka aż za rękaw szarpnęła.
— Bój się Boga, dziewczyno, ojciec!... — szepnęła, uprowadzając córkę.
— Ach, już mi wszystko jedno, już mi jedno!...
Niłow wszakże niczego nie spostrzegł, chodził po pokoju, marzył głośno i popijał od czasu do czasu wódkę z lampki srebrnej drobnemi łykami.
— Nie częstuję cię, Auguście Samuelowiczu, bo wiem, że nie używasz... He, he!... Do wina, do drogich trunków przyzwyczajon jesteś... He, he!... A my tu... siwuchę! He, he!... Więc powiadasz, że całą tam chciałbyś urządzić kolonję na cyplu południowym, na Łopatce!? Widzi mi się, że tam wiatrowisko, że dmucha od morza...
— Można będzie przedtem obejrzeć, pomyśleć, przekonać się. Wasza Wysoka Szlachetność rok rocznie przecie objeżdża podwładny sobie okręg, może mię tym razem ze sobą zabierze!
Ha, zobaczymy, zobaczymy! Pogadam z sekretarzem...
— Sekretarz sam by może chciał coś takiego urządzić... Czy więc okaże się przychylny naszym projektom?...
— Musi! Jak każę, to musi!... Ze mną krótka sprawa!... Ale istotnie może lepiej, żebyś mi przedtem, nie mówiąc nikomu, szczegółową zapiskę przedstawił, zanim nie wyjechał goniec... A mapy zrobiłeś?... Nie!... Widzisz, idź już, idź!... Śpiesz się!... Kończ mapy i pisz zapiskę o kamczackiej florze i agri-kulturze!
Uradowany Beniowski udał się natychmiast do domu, aby podzielić się tak radosną wieścią z towarzyszami. Spory kawał za miastem na drodze spotkał się z Czułosznikowym i Koleskowym, którzy wbrew zwyczajowi szli piechotą przez las. Tknięty niemiłem przeczuciem, obejrzał się za jakim kijem wokoło lub schronieniem. Już go jednak kupcy dostrzegli i zbliżali się, zdwojonym krokiem.
— Właśnie od ciebie wracamy, Auguście Samuelowiczu... — zaczął słodko Czułosznikow. Chcieliśmy prosić cię, abyś zechciał grać w naszem imieniu z przyjezdnymi z Niżnie-Kamczacka kupcami... Wczoraj przyjechali i, nasłyszawszy się o twej w grze doskonałości, płoną ochotą spróbowania się z tobą...
— Bardzo żałuję, ale, zgodnie z umową moją z sekretarzem i komendantem, nie wolno mi grać w niczyjem innem imieniu!...
— Wiedzieliśmy o tem, hultaju, i wcale nie o to nam chodzi! Swoją się tu wiernością zasłaniasz, a co jednocześnie z naszymi ludźmi wyrabiasz?... Podniecasz ich do buntu, podmawiasz do nieposłuszeństwa!... Pomoc im swoją we wszelkiej swawoli obiecujesz!... Mało, żeś nas nieuczciwą grą obrabował, chcesz nas doreszty na mieniu zrujnować!... Co uczyniliśmy ci i dlaczego taką nienawiścią ku nam pałasz?... Ale urwie się twoje tu panowanie!... Nie takich ukrócaliśmy mołojców!... Nie takich!... W dyby pójdziesz, w dyby!... Na łańcuch do ściany, kuną za szyję! Ha, niegodziwcze!... Zaraz chodź z nami do naczelnika a zobaczymy, co mu powiesz, co zaśpiewasz, łgarzu i lisie chytry! Nawracaj!
Beniowski odstąpił kroków parę.
— Rozum straciłeś, człowieku! Widać onegdajsza przegrana pozbawiła cię całkiem zmysłów... Napadasz mię tu na drodze i posądzasz o tak głupi i nierozsądny zamiar... Cóżbym ja z twoimi ludźmi tu robił? Jaką korzyść z ich buntu rzekomego wyciągnął?... Prawda, iż ludzie z ekwipażu twego przychodzili mię prosić, iżbym im dał pierwszeństwo w budowli śpichlerza przy szkole; prawda i to, iżem zrobił z nimi w tej mierze układ, którego nieinaczej odstąpię, chyba za wyraźnym gubernatora rozkazem. Lecz nie waż się brać tego mojego tłumaczenia za usprawiedliwienie się przed tobą... Nie upodlę się do tego stopnia!... Miasto cobyś miał grozić, lękaj się sam o siebie!... Pośpieszę zaraz jutro do gubernatora i doniosę mu, jak srodze postępujesz ze swymi ludźmi, którzy z trudem tylko pracą rąk się żywią... Ty swem barbarzyństwem i niegodziwością i tego ich pozbawiasz... Wszystko im wydzierasz, okrutny i zdradziecki człowieku!
— Dobrze, dobrze!... Szczekaj sobie, co chcesz!... Mam kontrakt potwierdzony w kancelarji tutejszej, wiem, co robię, i nauk od byle przybłędy słuchać nie potrzebuję! Coś ty za jeden?... Warnaku piętnowany!... Nie jutro pójdziesz do naczelnika, a zaraz... Koleskow, bierz go!
Beniowski odskoczył od nich jeszcze dwa kroki i zasłonił się ręką. Z przodu lazł na niego z wysoko podniesioną palką rozjuszony, nawpółpijany Koleskow, a z boku podstępnie zachodził Czułosznikow. Beniowski wciąż się cofał, brodząc po kolana w śniegu, aż oparł się plecami o drzewo. Wtedy dopadł go Koleskow i z całego rozmachu uderzył w wyciągniętą rękę; ta zwisła natychmiast, jak obcięta szmata, ale w tejże chwili Beniowski zdążył chwycić drugą ręką za koniec kija Koleskowa i mocno go ku sobie pociągnął; Koleskow potknął się, potoczył i kij wypuścił. Widząc to, Czułosznikow zatrzymał się i pośpieszył kuzynowi z pomocą. Lecz ten już zerwał się na nogi i, wystawiwszy głowę przed siebie jak byk, rzucił się na przeciwnika. Czułosznikow ruszył z drugiej strony i zmogliby na pewno Beniowskiego, gdyby nie zjawił się niespodzianie Sybajew. To walce nadało inny obrót; Czułosznikow uciekł, a za nim podążył, chwiejąc się i potykając, Koleskow; Beniowskiego, pokrwawionego i z boleśnie rozbitą ręką, Sybajew poprowadził do domu. Tam Beniowski, opatrzywszy naprędce zdrapania, i przewiązawszy rękę, przywdział czyste ubranie, kazał zaprząc Jędrzejowi psy i pojechał niezwłocznie wraz z Sybajewym do sekretarza. Opowiedział mu całe zajście, powtórzył oskarżenie Czułosznikowa — rzekomy powód bójki z nim, Beniowskim, wreszcie jego zatarg z własną załogą.
— Wiem, wiem!... — potwierdził urzędnik. Posyłaliśmy mu żołnierzy.
— Ale źródłem wszystkiego jest odmowa moja na propozycję ogrania z nimi do współki przyjezdnych z Niżniego kupców, Gorochowa i Inokientiewa...
— Taki lis!... Rozumiem! A potem myśleli, że poraniwszy ciebie, wykręcą się od tych piętnastu gier, do jakich obowiązani są kontraktem!... Dudki!... Ja to zaraz załatwię!... Jedziemy natychmiast do naczelnika!... Ci lichwiarze i wydrwigrosze myślą, że jak mają pieniądze, to już im wszystko wolno, że wszystko mogą!... Zobaczymy: istnieje jeszcze władza państwowa!... — gorączkował się sekretarz, wodząc rękoma po rozkołysanym brzuchu.
— Nic się takiego nie stało! — próbował uspokoić go Beniowski.
— Jakto: napad na przejezdnej drodze.
Wysłał Sybajewa po komendanta, a sam z Beniowskim ruszył do fortecy. W jego opowiadaniu zwykła burda zamieniła się w zbrodnię stanu; daremnie Beniowski starał się sprowadzić ją do rzeczywistych rozmiarów: sekretarz nie dał mu przyjść do słowa.
— Ty, Beniowski, milcz! Ty chcesz być wspaniałomyślny, ale ty się na niczem nie znasz... Gdyby im pozwolić, wszystkichby oni zapędzili tutaj w barani róg; za wódkę, za pieniądze i podarunki łacno skłoniliby na swoją stronę i kozaków, i krajowców, i mieszczan i odwróciliby się od państwa i zaprowadziliby swoją republikę... A jakaby ona była, my o tem dobrze wiemy; przychodzili do mnie ci sami ludzie Czułosznikowa, pokazywali kociołek ze strawą: śmierdzi jak padlina i rusza się od robaków... Wszystkichby oni, drapieżnicy, obłupili, jak lipę z łyka... Umiaru nie zna ich chciwość... My z urzędu stoimy, z imienia Imperatorowej, jako obrońcy uciśnionych, jako sprawnicy i stróże praw, bez których człek człeku wilkiem się staje!... Naczelnik wściekł się od tej przemowy; żyły mu na skroniach nabrzmiały, nos posiniał, oczy wyszły z orbit. Gdy przybyły Czułosznikow ujrzał go w takim stanie, padł na kolana.
— A gdzie Koleskow?... Gdzie ten zbój? — pytał wielkim głosem władca.
— Leży chory od ran i krwi upłynięcia...
— I pijaństwa! — wtrącił komendant.
Sprawa została osądzona doraźnie i wyrok wykonany natychmiast: Czułosznikow został skazany na sześć miesięcy robót publicznych, a Koleskow na pięćdziesiąt kijów. Napróżno Beniowski starał się o złagodzenie wyroku, sekretarz pogroził mu palcem:
— Oj, Beniowski, Beniowski! Zbyt wiele ty o sobie trzymasz!... Patrz, żebyś się i ty... nie dostukał!...
— Źle... — przyznał się Beniowski Sybajewowi, gdy w nocy wracali z tego dziwnego sądu.
— Tak!... Będą nas nienawidzić! Ale co było robić?... Jakbyś ty się nie poskarżył, to oni oczerniliby ciebie... Widziałeś, że poto do ciebie przylecieli!... Tu niema wyboru!... Jedyna rada uciec stąd daleko, daleko w świat; tam, gdzie ważą się wielkie sprawy i dzieją wielkie rzeczy! Ech, Beniowski, Beniowski... pomyśl, czy to nie głupia rzecz, żebyś ty zginął z ręki pijaka!? Co wtedy byłoby?... Nie chodź ty piechotą po ciemnych ulicach miasteczka, ani po lesie!... Nie zawsze w porę pomocy przyjść się uda!... Sam wiesz, mówiłeś!...
— Źle, źle!... — mruczał Beniowski. — Trzeba się z tymi ludźmi jednak w jakikolwiek bądź sposób pogodzić!
Zgoda nie udała się. Koleskow umarł od uderzenia krwi do głowy, jak zawyrokował medyk Meder. Czułosznikowa wprawdzie zwolniono za wstawieniem się pani Niłowowej od robót publicznych, ale zdwojono mu karę pieniężną. W miasteczku głucho wrzało przeciw wygnańcom.
— Takie kary za pobicie jednego obieżyświata! Przecież to nasi ludzie, tutejsi, wszystkim znani obywatele!... I wielka rzecz, że przetrącili tamtemu rękę!... On sądem skazany, pozbawion wszelkich praw, to i zabić go nawet wolno bezkarnie, a on tu rządzi krajem, jak gubernator... Biały, gładki na gębie, wygadany, więc go białogłowy bronią. Wiadomo, jak łasa jest na chłopa naczelnikowa, a i córka też oczu z niego nie spuszcza!... — szemrano po kątach.
— Było dobrze, dopóki on się nie zjawił... Niech go ruszy powietrze... Bodaj ręce połamał i nogi!... Bodaj zgnił za życia! Nawet zabawić się teraz nie można; zaraz musisz z nim grać, a z nim gra nieciekawa... Wyjmij pieniądze zawczasu i połóż! — użalali się kupcy.
Wprawdzie Beniowski zwłóczył i wykręcał się obecnie od gry, lecz długo to trwać nie mogło; sekretarz przy każdej okazji dawał mu poczuć swe niezadowolenie, a komendant nawet groził.
— Ostrzegałem cię!... — wyrzucał Chruszczow Beniowskiemu, gdy ten opowiadał mu te smutne nowiny.
— Nie było innej drogi! Wskaż mi ją, proszę?... Rzeczy płynęły naturalną koleją... A zresztą nie jest jeszcze najgorzej. Cała sztuka, żeby im rzucić teraz inny plan, któryby ich pychę i chciwość podniecił, zajął. Wszystko szło dobrze i gdyby nie ten wypadek z Koleskowym... Ha, cóż robić!... Często zdarzają się nieprzewidziane przygody, do których trzeba się nagle przystosować!... Przywarujemy na jakiś czas, aż ludzie zapomną... Będziemy pocichu gotowali się do wymarszu, szykowali broń i zapasy... A kiedy projekt wsi rolniczej utrwali się i dojrzeje w umysłach urzędników, oni sami dadzą nam zapomogę rządową, — kilka, może kilkanaście tysięcy rubli. Wtedy zakupy i zamówienia łatwo pogodzą kupców z... nami!
— Bez sekretarza i w tej sprawie się nie obejdzie!... Będziesz więc musiał grać i wygrywać!... I tak dookoła historja o „białym byczku“, jedno się za drugie czepia...
— Cóż robić!... Będę grał!...
Grał i znowu ograł Kazarinowa i Proskuriakowa na kilka tysięcy rubli; przyczem między tymi dwoma i Czułosznikowym wynikły przykre zatargi, gdyż ostatni przez swe skazanie na karę uważał się za zwolnionego od nieszczęsnej z nimi spółki.
Choć Niłowa w czasie samej gry nie było, sekretarz zaniósł mu natychmiast należną część, co starego wprawiło w doskonały humor.
W przystępie wylania opowiedział nieostrożnie sekretarzowi o propozycji Beniowskiego: założenia osady rolniczej na cyplu Łopatki.
— Ryżykow był głupcem, nieukiem, ale temu człowiekowi wszystko się udaje, wszystko on umie i wszystko wie... Wiadomo, był generałem!... — gadał stary, popijając z kielicha bursztynową nalewkę z maroszki. — Dobra wódka! Muszę ją pochwalić, choć moja! — Niczem ananasówka!... Spróbuj, Sergjuszu Mikołajewiczu, własnego wyrobu mej żony!... zachęcał gościa.
Ten, jakiś chmurny, nie kwapił się.
— Nic mi nie mówił o tym projekcie!... — szepnął wreszcie.
— Ba!... Miał przedtem obejrzeć ze mną okolicę, żeby się ostatecznie przekonać!... Chciał z tobą już na pewniaka!... Co! Szanuje on bardzo twój wielki rozum!... Co!?
— Więc go bierzesz z sobą, Iwanie Piotrowiczu?... A czy to wypada?... Ty go z krajem w ten sposób zapoznasz, o on potem ucieknie!...
— Głupstwo!... Poco ma uciekać, albo mu tu źle!... Na pewno go ułaskawią w Petersburgu za zasługi już dokonane; gdyby zaś mu się powiodło to, co teraz planuje, wtedy może nawet dostać jaki urząd, naprzykład inspektora rolniczego z pensją i rangą... Zresztą ja go tu nie zostawię!
— To wyjeżdżasz?...
— Staram się o przeniesienie do Ochocka, albo jeszcze dalej na południe, ze względu na... wychowanie dzieci... i moje zdrowie, zniszczone tutejszym klimatem. Rozumie się na wyższą posadę, należy mi się ona z lat wysługi; gdyby zaś udało się z uprawą zboża, pewny jestem, że nie odmówionoby mi nawet Tobolska. A wtedy ty, Sergjuszu Mikołajewiczu, mógłbyś zająć moje miejsce... Nawet na pewno je zajmiesz, bo któż inny...
Sekretarz poruszył się niespokojnie.
— Nie mówmy o tem, Iwanie Piotrowiczu, wcale nie pragniemy się rozstawać z wami i waszą rodziną... Będziecie nam jeszcze długo tu panowali, ku zadowoleniu i szczęściu wszystkich...
— Zacny przyjacielu! Zapewne ciężko się będzie rozstać, służyliśmy tyle lat razem. Koń się przyzwyczaja a cóż dopiero człowiek. Wiesz co, rzuć ty tę swoją... Agafję!
Sekretarz poczerwieniał i, przymrużywszy oko, obejrzał uważnie pod światło nalaną w kieliszek nalewkę.
— Co za kolor! Warta całusa!... Najczystszy bursztyn!... Rzucić to można, dlaczego nie rzucić, trzeba tylko wiedzieć poco?...
Niłow otworzy! usta, lecz choć mocno rozmarzony wypitą nalewką, przypomniał sobie jednak rozmowę z żoną i wstrzymał się.
— Pogadamy, pogadamy, ale przedtem trzeba ten plan Beniowskiego wyświetlić...
— To nietrudno! Możemy wyjechać zaraz po świętach... Może i komendanta z sobą weźmiemy i... szachownicę! Co?... W Wierchniem, w Niżniem, w Awaczyńsku... dużo jest... graczów!... Tutaj już nie bardzo mają ochotę!... Co? — roześmiał się naczelnik.
— A co uczynimy z Kazarinowym?
— Ha, swoje dograć musi, ale zdaje się, że na całe życie mu starczy...
— Nic mu nie będzie!... Jeszcze sto razy w pierze porośnie, stary lichwiarz!... Ale ty, Sergjuszu Mikołajewiczu, zachowaj w tajemnicy, co ci o Beniowskiego planach mówiłem, żeby nas kto nie ubiegł... Poco gadać, kiedy nic jeszcze niewiadomo!... Co!?
— Rozumie się. Więcej powiem: nie należy i jemu zbytniej ufności i zachwytu wykazywać, aby nie wyprowadzić go z rygoru... Już i tak grać nie chce, unika...
— Co ty mówisz!...
— A tak!... Po trzy razy prosić go trzeba... kozaków nieledwie posyłać!
— Ach, tak nawet! Dobrze!... Zaraz mu to wymówię...
— Broń Boże!... To materja delikatna!... Gotowi nas w razie czego pomawiać o przymus... Niech mu tylko Wasza Wysoka Szlachetność da poczuć pewien chłód usposobienia, a on zaraz wyrozumie, o co chodzi! Ostra on sztuka!...
— Oho, ostra!... Ale i kosa na kamieniu się szczerbi!
Zacni wspólnicy uścisnęli się za ręce i rozstali, niezmiernie z siebie zadowoleni.
Niłow udał się na niewieścią połowę domu szukać córki, czuł potrzebę zobaczenia się i pogadania z nią. Nie znalazłszy dziewczyny w pokoju, podreptał do kuchni.
— Gdzie Nastka!?
— W szkole.
— To chodzi?
— Jeździ, a nie chodzi... z Mironowną... rozumie się....
— Nie wiem. Poco jej to?... Głupstwo i tyle!
— Przecież się zgodziłeś!...
— Nic nie pamiętam. Miał uczyć dzieci u nas... Nie wypada naczelnikównie...
— Idź już, idź, stary, i połóż się spać... Zakropiłeś znowu czuba od samego rana... Stoisz tutaj w otwartych drzwiach, przeciąg robisz, ciasto mi przez ciebie nie wyrośnie, a do świąt zostało dwa dni!...
Niłow nie ruszał się, patrzał na nią zpodełba mętnemi oczyma, a żyły mu na skroniach zwolna nalewały się krwią.
— Ja was nauczę!... — zaczął — ja was... nauczę... Gdzie Grześ?...
— I Grzesia niema, też w szkole!
— Szkoła... nauka!... Ja was nauczę!... Ciasto... Święto!... Babo przeklęta, ty mi za wszystko odpowiesz... Gdzie córka!? Dla gachów tutaj wyżerkę szykujesz, a o dzieci nie dbasz!... Ja was nauczę!... Gdzie Adelajda i Marta?... Rzuciliście mię starego na pastwę samotności! Ja was nauczę!... Cia-st-o! Patrzcie ją!
Zbliżył się chwiejnym krokiem do dzieży i zepchnął naczynie z ławy uderzeniem buta. Żółtawe, pyszne ciasto popłynęło grubą strugą po brudnej podłodze pod nogi osłupiałej Niłowowej i śmiertelnie przerażonej kucharki Kamczadalki.
Marja Karłowna rychło jednak oprzytomniała i, przybliżywszy się z uśmiechem do męża, szepnęła:
— Jaśku, Jasieczku!... Masz rację!... Chodź, obgadamy i ułożymy wszystko, jak sobie życzysz. Wszyscy przecie jesteśmy wierni twoi poddani i niewolnicy... Zrobisz z nami, co zechcesz... Ale chodź już stąd, bo tu gorąco i możesz się przeziębić... a wtedy smutne mielibyśmy święta!
Niłow wciąż stał pośrodku izby, rozkraczywszy nogi nad płynącem z dzieży ciastem, i patrzał mętnemi oczyma na blado uśmiechającą się żonę.
— Aha, boisz się, co?
— Boję się, Iwanie Piotrowiczu, boję!...
— Kogo się boisz? mnie, swego opiekuna i karmiciela!... Co?... Ja cię nauczę!...
— Ależ nie!... Boję się, że... sobie buty zawalasz obrzydliwem ciastem...
Niłow spojrzał pod nogi i nagle wdepnął obiema stopami w gęsty, drogocenny rozczyn; Kamczadalka aż przysiadła z cichym okrzykiem.
To ostatecznie udobruchało Iwana Piotrowicza; kazał niewolnicy przypełznąć do siebie, wytarł o nią powalane obuwie i z błogim uśmiechem pozwolił się żonie uprowadzić do sypialni.
Niewesoło zapowiadały się święta; w samą wilję wiatr od morza taką przywiał zamieć, że ciężki chmurny dzień rychło zamienił się w siwą, rozdygotaną noc. Śnieżyca hulała cały tydzień świąteczny, zawiała domy po wręby, przecięła zaspami drogi i utrudniła wszelką łączność nawet między bliskimi sąsiadami. Jaki taki, przyciśnięty potrzebą, wlókł się, przytrzymując oburącz za poklaski sani, do lasu po opał, albo do miasta po sprawunki, lecz że smagane wichrem psy nie chciały wieźć, mało znalazło się i na to ochotników; woleli marznąć lub obchodzić się nawet w święta bez wybredniejszej strawy i napojów.
W domu naczelnika nudzono się śmiertelnie. Po urzędowych zrana wizytach, nikt już tu nosa nie pokazywał. Niłow miał na pociechę swój gąsioreczek, siedział przed ogniem, płonącym na kominku, popijał tę lub ową nalewkę i brzdąkał na wyreparowanej w tym czasie przez Beniowskiego gitarze.
Ale postrojone białogłowy nie miały się gdzie z nudów podziać. To szły do swoich pokojów, to do kuchni, to w jadalnym siadały na ławach i patrzały markotnie na stoły, zastawione łakociami, dzbanami i butelkami w oczekiwaniu gości. Marta Karłowna krzyczała wciąż na dzieci, żeby nie dokazywały i nie niszczyły świątecznego ubrania.
Mironowna śledziła pilnie za wszystkiem i co chwila wstawiała swoje trzy grosze w ogólne gderanie, Nastazja uciekała i chroniła się po kątach przed matką i niańką, a Grześ znikł od samego obiadu.
— Co ci to, gołąbko, dziecino moja?... Zwiesiłaś główkę, jak zmrożona lelija!... — pytała się troskliwie Mironowna dziewczyny, zdybawszy ją wreszcie w własnej komnatce z czołem opartem o framugę okna.
— Ach, Mironowna, życie mi zbrzydło!...
— Wiem, wiem!... Wyszłabyś zamąż, dziewczyno, byle za kogo, byle za chłopa... Ulży ci, zobaczysz!
— Na Boga, Mironowna, daj ty mi spokój!...
Zerwała się i wyleciała; wsunęła się cicho do ojca, wyjęła mu z sennych rąk gitarę, przysiadła mu u kolan przed ogniem, cicho zabrzdąkała i zanuciła:
To nie śniegi w polu bieleją,
To bieleją ciała dziewicze,
To nie lilje tam rozkwitają,
To się kąpią córy książęce...
Jedyną rozrywką o tym czasie były w miasteczku „maszkary“ i kolędnicy, którzy bez względu na zawieję włóczyli się z domu do domu, oprowadzali „kozę“ i „niedźwiedzia“, śpiewali pieśni, urządzali rozmaite figle, straszyli dziewczęta i dzieci.
Grześ bardzo się chełpił, że go nie poznano w domu, i dawał do poznaki siostrom, że w gronie kolędników był „sam Beniowski“.
— Nie wierzę, nie może to być... Wiecznie zmyślasz... — dowodziła mu Nastka.
— Doprawdy... ten wysoki, co stał w kącie.
— Widzisz, że kłamiesz... Zupełnie niepodobny; co najwyżej mógł to być Stiepanow...
— Zawsze z tej samej paczki i wcale od Beniowskiego nie gorszy. Chcesz, to go przyprowadzę...
— A przyprowadź go sobie, cóż mi to szkodzi!...
Śnieżyca, jak nagle się zerwała, tak nagle ucichła. Na Nowy Rok wzeszło słońce nad doliną, zrytą wydmuchami, sfałdowaną zaspami ubitego śniegu. Wdali wśród szczytów górskich, w głębokich skalnych rozpadlinach jeszcze się kurzyły resztki zawiei, niby dymy gasnących pożarów.
Mieszkańcy, złaknieni powietrza, widoku okolicy i sąsiadów, rojnie wysypali na ulicę. Co chwila przemykały się sanie, łamiąc z trudnością twarde śniegowe wydmiska; obok biegli zdyszani psiarze, a na saniach leżeli nieruchomo, owinięci w futra, miejscowi dygnitarze i bogacze, śpiesząc z urzędowemi wizytami do naczelnika oraz innej „władzy“.
Beniowski, jako starosta wygnańców, musiał też pół miasta objechać, rozwożąc obowiązkowe podarunki świąteczne: wyborowe futerka lisie, kunie, sobole oraz ręczne wyroby wygnańców: szkatułki, pasy srebrne, kunsztownie rznięte wyroby.
Czasami otrzymywał jakie oddarze, czasem — nie, zależnie od tego, co i komu dawał. Poniektórzy kupcy i mieszczanie bogatsi posyłali mu sami gościńce do domu, na znak pamięci, przyjaźni i szacunku.
Cała nieomal wieś wygnańcza zbiegła się do szkoły dla oglądania i podziału tej zebranej „kolędy“. Wesoło gwarzyli, popijając herbatę i częstując nią przybyłych z miasta gości, gdy wtem wstał od stołu blady jak śmierć Czurin młodszy i wyszedł za drzwi. W sieni wszakże, jęcząc, padł z wielkim łoskotem; skoczyli go ratować zebrani, lecz wśród nich również pojawili się chorzy, wszyscy jednako na boleści w żołądku i wymioty. Wszczął się popłoch wśród pozostałych.
— Zaraza!... — wołali, zrywając się od stołu i garnąc ku wyjściu.
— Stójcie, stójcie! — wstrzymywał ich Beniowski, sam słaniający się na nogach. — Porzucacie nas więc na pewną śmierć? Takaż to miłość wasza i braterstwo!? Nieście tutaj natychmiast przed ogień Czurina, rozcierajcie mu ciało, a wody ciepłej wiejcie do gardła dostatecznie, żeby zrzucił... Ty, Chruszczow, skocz do śpiżarni, nieś stągiewkę z świeżym tranem... Trzeba ludzi ratować!... A niech nikt jedzenia i picia ze stołu nie rusza!
Mówił coraz ciszej, aż skłonił się na ławę i zakrył twarz rękami. Obok Panow, Baturin, Winblath wili się w boleściach; inni, padłszy na ziemię, tarzali się, ryczeli i bili piętami o ziemię, jakby tknięci morowem powietrzem.
Chruszczow, Sybajew, Stiepanow, Wołkow, Brondorp i Serebrennikow, zdrowi jeszcze uwijali się wśród chorych, pojąc ich wodą tranem, rozcierając tężejące członki, układając wygodniej na ziemi, gdyż na ławach już miejsca nie stało. Przerażenie ogarnęło wszakże ratowników, gdy Czurin i Panow zaczęli krwią zrzucać; już chcieli biec po pomoc lekarską do miasta, gdy wstrzymał ich oprzytomniały cokolwiek Beniowski.
— Nie posyłajcie! Nie róbcie popłochu!... Co wam pomoże pijany Lapin?... Zresztą: nie znajdziecie go? Pewnie od rana suszy dzbanki u sąsiadów! Zanim go przywieziecie, będziemy albo uzdrowieni, albo umarli... Lepiej przyłóżcie tutaj wysiłków, grzejcie na ogniu misy cynowe, gliniane, jakie są i kładźcie ciężej chorym na żołądki... Na ratowaniu chorych zszedł czas wygnańcom aż do wieczora.
Tymczasem do Kazarinowa zjechali się wedle umowy: sekretarz, komendant z żoną, Proskuriakow z żoną i siostrzenicą, kupiec Krasilnikow z całą rodziną, pisarz kancelaryjny Sudejkin, kapitan okrętu Czurin starszy, świeżo przybyły z Awaczyńska, wreszcie naczelnik Niłow z żoną, córką i synem. Podczas gdy białogłowy na niewieściej połowie domu, gryząc cedrowe orzeszki, powiadały sobie domowe i miejskie nowinki, uzbierane w czas niepogody, panowie zebrani w świetlicy trącali się kielichami i czekali niecierpliwie na przybycie Beniowskiego.
Gdy ten wszakże nie zjawiał się, zaczął Proskuriakow nastawać ze słodziuchnym uśmiechem, aby przystąpiono, nie zwlekając, do gry, ponieważ wszyscy zgodnie z umową są już na miejscu, a o Beniowskim niekoniecznie tam powiedziano...
— Nawet nic nie powiedziano!... — wtrącił chmurno Kazarinow.
Porwał się komendant Czernych, jechać chciał po Beniowskiego, lecz wstrzymali go kupcy opowieścią, że pewnie hula z towarzyszami i jako ich przełożony opuścić ich w dzień świąteczny nie może.
Pogodził zwaśnionych dobrze już rozweselony napojami naczelnik, ogłaszając z rzewnym uśmiechem, że sam zamierza zastąpić w grze Beniowskiego i przegraną z własnej kieszeni pokryje...
— Ale nie myślcie... że przegram! Poznałem w stolicy swego czasu wszystkie tej gry fortele... Przygotuj, Kazarinow, kabzę!... A może kto jeszcze życzy sobie... do spółki ze mną!?
Na razie nikt się do gry nie kwapił, wszyscy jednak z wielkiem zaciekawieniem obstąpili stolik, gdyż to był pierwszy występ na tem polu Jego Wysokiej Szlachetności. Wyzwany na pierwszy ogień Kazarinow rad nie rad rozstawił drżącą ręką szachy; z początku widać było, że chce przegrać, ale gdy naczelnik go kilkakroć razy zgromił, stary się rozjątrzył, zapalił i... wygrał.
Niłow też się zapalił, podwoił stawki i kielichy...
Goście z coraz większem zainteresowaniem przyglądali się niebezpiecznym zapasom. Aż dobrze po północy wpadł na niewieścią połowę domu Grześ, wołając:
— Mamo, tatuś wszystkie pieniądze przegrał, już kołpak soboli i szubę zastawia!
Pobiegła niezwłocznie pani Niłowowa do świetlicy, a córce i synowi kazała zbierać się do domu, psiarza zawołać z saniami, aby zajeżdżał.
Z wielkim trudem przy pomocy sekretarza i komendanta udało się jej męża z sali wyciągnąć. Kazał Kazarinowi na siebie czekać, bo miał ino do domu po gotówkę pojechać. Stało się jednak inaczej, gdyż, wypiwszy tam parę kruż, podanych przez żonę, niby na drogę, z „obawy aury niezdrowej w czas tak spóźniony“, już się ze stolca nie podniósł i rychło tam usnął, a żona z córką i Mironowną niebawem go rozdziały i do łożnicy przeniosły.
Ale nazajutrz od samego rana nastał prawdziwy dzień sądny w domu naczelnika zarówno z ciężkiego pochmiela głowy rodziny, jak z żalu jego po przegranej. Ci, co wchodzili do świetlicy, gdzie naczelnik wielkiemi krokami z kąta w kąt krążył, drżeli i żegnali się w skrytości przed drzwiami: leciały stamtąd jeno przekleństwa, brzęki i stukoty. Co chwila wzdychała nasłuchująca w korytarzu Mironowna.
— Słyszę, nikiej karafeczka nowiutka!... Zydel we drzwi!... A teraz dzban cynowy... O Jezu, Jezu!... Co z nami będzie! Od powietrza, ognia i wojny, wybaw nas Panie!
Naczelnikowa z dziećmi zamknęła się w pokoiku Nastki. Siedząc skulona z dwiema dziewczynkami przytulonemi po bokach, przysłuchiwała się bojaźliwie stamtąd ciężkim krokom, rozlegającym się od czasu do czasu w sąsiednich komnatach, i ochrypłemu głosowi, wypytującemu Mironownę, gdzie są dzieci.
— Niech zaraz... zaraz przyjdą!... Słyszysz, stara!... A to każę cię smagać przed domem gołą na śniegu!...
— Może mię Wielmożny Pan choć zabić, niewolnicą jestem... Wiadomo! wolna w tem wasza wola... Ale co zrobię, kiedy wyszły... — dowodziła śmiało staruszka.
— A... a... a... gdzie klucze?
Kopnął nogą we drzwi Naścinej komnatki.
— Zamknęła i klucze z sobą wzięła. Ma tam swoje dziewicze sekrety...
— Przed ojcem, co?...
— I ojciec mężczyzną jest i przed nim srom niewieści Matka Boska chować każe!
Niłow mruczał, odchodził i znów wracał, rozpalony coraz silniejszą gorączką. Niezmiernie więc ucieszyła się Mironowna, gdy wystraszony kozak ordynans oznajmił przybycie Beniowskiego. Niłow patrzał na kozaka tępemi oczyma, jakby go nie rozumiał.
— Aa!... Beniowski!... — rzekł wreszcie. — Dobrze! Niech wejdzie! Prowadź go!
Gdy Beniowski stanął wyciągnięty po żołniersku w progu, naczelnik wlepił weń ten sam wzrok tępy i zamglony.
— Przyszedłeś?... A?... A wczoraj, co... co wczoraj robiłeś, ha? Czy wiesz, coś zrobił wczoraj, czy wiesz?...
— Wasza Wysoka Szlachetność, bardzo byłem chory i dziś jeszcze z trudem... przywlokłem się!
— Ha, gadaj zdrów!... Znamy te kłamstwa!... Choroba, zawsze choroba!...
— Nie ja tylko byłem chory, ale cała nas gromada, a jeden nawet... umarł, gość mój Czurin, brat kapitana z okrętu „Piotra i Pawła“.
Niłow zrobił wysiłek, zamyślił się i jak gdyby zaczął trzeźwieć.
— Umarł, mówisz? A możeście go... zabili!?
— Właśnie z obowiązku służby, jako starosta wygnańców, muszę całe zdarzenie opowiedzieć...
— Zaraz, poczekaj! Mironowna, dawaj kwasu z lodem, słyszysz! Żywo! Siadaj, Beniowski! Tymczasem, skoro to okazuje się... zabójstwo... poślę po sekretarza i komendanta, niech robią śledztwo! Co? Opieczętują... majątek... i jego... i twój... i was wszystkich... Tak, tak: was wszystkich!
Widział Beniowski, że nie dojdzie z nim do ładu, więc nie opierał się, nie prostował na razie omyłek, rad, że zobaczy kogoś przy zdrowych zmysłach. Za chwilę weszła pani Niłowowa, niosąc dzban kwasu i dwie kruże; była blada i uśmiechała się wymuszonym uśmiechem.
— Ha, jesteś nareszcie!... Gdzież to się włóczyłaś?... Co? Wyobraź sobie, co za noworoczna historja: ci zbrodniarze popili się i zabili... brata Czurina! Dam ja im!... Ho!... Pokażę!
Przyłożył krużę do ust i pił chciwie, Niłowowa spojrzała z przerażeniem na Beniowskiego i wyszła.
Gdy przyjechał nareszcie sekretarz z komendantem, Niłow był już spokojniejszy, jeno przekrwione i wyszłe z orbit oczy zdradzały niedawne wzburzenie. Siedział posępnie, podparłszy brodę na łokciu, i słuchał opowiadania Beniowskiego o wesołem zebraniu gości u niego i smutnym zabawy końcu.
— Wpadliśmy na myśl, że zostaliśmy otruci, gdyż niektóre kawałki cukru miały smak słony. Naówczas parę z nich wybraliśmy, owinęliśmy w płatki ryby i daliśmy owe pigułki do zjedzenia psu i kotu. Zwierzęta w pół godziny zdechły...
— Kogóż podejrzewacie?... komu coby przyszło z waszej śmierci?... — spytał głucho sekretarz.
— Od wielu ludzi dostaliśmy dnia tego gościńce. Otóż między innemi dostaliśmy głowę cukru od kupca Kazarinowa. Wyśledziliśmy, że jadowity cukier z tej głowy pochodził.
— Hę! Głupstwo!... Nie oszukacie mię! Popiliście się i pobiliście się!... Każę trupa felczerowi krajać!... — mruknął Niłow.
— Czyś ty, Beniowski, też pił ową herbatę? — spytał sekretarz.
Piłem, ale mało; gdyż jako gospodarz, dużo zajęcia miałem z ugaszczaniem gości.
— A to podła kupiecka dusza! Taką wymyślić historję!... — wybuchnął komendant.
— Juściż, że trupa należy krajać... — zwrócił się Beniowski do naczelnika. — Lecz przedtem, czy Wasza Wysoka Szlachetność nie uważa za słuszne zawołać wprędce, aby uprzedzić rozgłos, zaraz tu niby na południowe zaproszenie do siebie Kazarinowa i poczęstować go herbatą, oświadczając mu nawiasem, iż w upominku ode mnie Wasza Wysoka Szlachetność dostała głowę cukru, którą z nim masz teraz ochotę napocząć... Obaczymy, co na to powie ten pan!? A wtedy, szlachetny panie, postąpisz wedle prawa i swego rozumienia.
Długo tłumaczyli sekretarz i komendant naczelnikowi, wezwawszy do pomocy panią Niłowową, zanim nareszcie Iwan Piotrowicz zrozumiał, o co chodzi, i zgodził się.
— Ale ja tej herbaty pić nie będę... nie potrzebuję pić!?... — wołał.
— Ależ nie!... Ona może być zupełnie inna, nasza, gołąbku!... Nie o to chodzi!... — przekonywała go Marta Karłowna.
Na jej rozkaz zastawiono w jadalni stół, jak na przyjęcie; na boku w kącie umieszczono głowę cukru, zupełnie podobną do ofiarowanej wygnańcom, odrąbano od niej spory odłam, napełniono kawałkami cukru cukiernicę. Gdy przybyły Kazarinow z innymi gośćmi wszedł do komnaty, już kipiał samowar i pani Niłowowa królowała koło niego, nadstawiając pilnie uszu, aby lepiej słyszeć, co przybyli powiedzą. Beniowski stał ukryty przy drzwiach w korytarzu. Gadano o szykujących się na wiosnę wyprawach na Aleuty, o uszkodzonym okręcie Chołodiłowa, o rządowym statku „Piotr i Paweł“, wmarzniętym w lody u przystani na Czekawce.
— Czy aby starczy wam, kupcy, w tym roku zapasów herbaty i cukru? — spytał zdradliwie sekretarz.
— O, niema obawy!
— A często pijacie w domu herbatę?... wmieszał się Niłow.
— Kilka razy na dzień, zwyczajnie jak wszyscy!... — odparł zdziwiony Kazarinow. Parzymy brzuchy! Wiadomo: zimny klimat kamczacki!
— Jacy ci wygnańcy jednak dobrzy! — zaśpiewała niespodzianie Marta Karłowna drżącym trochę głosem. — Przynieśli mi wczoraj w prezencie noworocznym dwie głowy cukru... Dostali je pono od was, zacny Tymofieju Archipyczu!... Napoczniemy ją właśnie...
Uprzejmy uśmiech znikł nagle z twarzy kupca, zbladł jak chusta.
— Co wam jest? — już zupełnie przerażonym głosem zaszeptała Niłowowa. — Czy nie boli was co, Timofieju Archipyczu?...
— Właśnie. Dolegliwość mam przykrą, muszę wyjść!
— Nie waż się! Siadaj i pij zaraz razem z nami!... Będzie ci lepiej!... — warknął Niłow.
Mimo to Kazarinow spróbował wstać, lecz skoczyli doń obcesem sekretarz i komendant.
— Musisz pić!... Pij albo przyznaj się, coś zrobił? — wołali.
Obejrzał się kupiec za siebie, spaśne ciało pochylił naprzód, jak do ucieczki; wtem spostrzegł we drzwiach gniewną, surową twarz Beniowskiego, ręce przed siebie wyciągnął i upadł na kolana.
— Łaski, naczelniku, łaski, Iwanie Piotrowiczu!... Obrony! Pozbyć się go chciałem... Prawda: chciałem go uśmiercić!... Po nocach nie sypiałem, jeść, pić nie mogłem, ani żony całować... ani nic... Wszystko obrzydło mi, co ludzkie jest! Nie żeby mi chodziło o te kilkanaście przegranych tysięcy... W naszym stanie kupieckim rzecz to zwykła — zyskujemy, tracimy, znów zarabiamy... Ale tak się dać złapać! Tak się dać okpić!... Żółć mię zalewała, ile razy to sobie wspomniałem... I komu? Jakiemuś obieżyświatowi bez rodu, plemienia! Wszystkich on opętał, oplątał... Wszystkich... Nienawidzi on nas, prawosławnych, przeklęty schizmatyk, papista... Oczarował on nas, rzucił na mózgi zaćmienie... Wszyscy mu wierzą, a on wszystkich do zguby wiedzie... Nawet na córki nasze, na cnotę dziewic czystych śmie się w rozpuście swej targać! Patrz, czcigodny Iwanie Piotrowiczu, co znaleźliśmy przy trupie nieszczęsnego Koleskowa... Mało tego: niejakin Piacynin był u mnie i wyjawił, jako zbrodzień Beniowski zamierza wszystkich wygnańców zjednoczyć, aby na nas uderzyć znienacka, zwojować, poczem, owładnąwszy okrętem, ujść na morze, jak ów Ochotin... Więc, grzeszny człowiek, chciałem go co prędzej struć, aby zdechł, zanimby swe piekielne zamiary wykonał...
— Kiedyżeś się tego wszystkiego dowiedział? Wczoraj wieczór jeszcześ mi nic nie mówił!...
— Bo dziś dopiero był u mnie ten człowiek, właśnie chciałem powiedzieć...
— A trułeś ludzi dzień temu!... Łżesz i łżesz... Ale my cię zmusimy prawdę wyśpiewać... Sameś pewnie z nim był w zmowie! — syczał sekretarz.
— Tu oto jest ten papier... od trupa!... — bełkotał Kazarinow, wyciągając z zanadrza zmięty papierek.
— Więc przyznajesz się, żeś tych ludzi truł?... — spytał głuchym głosem Niłow, powstając.
— Chciałem uwolnić wszystkich, Bóg świadkiem.
— A co byłoby, gdybyśmy wszyscy zażyli twego cukru? Hę? — zapytała Niłowowa.
— Czurin umarł!... — wtrącił posępnie sekretarz.
— Zgrzeszyłem. Winien jestem, ukarzcie mię!... — bił się kupiec w piersi i robił raz za razem znak krzyża.
— Stąd pewnie idzie wszystko, żeś się chciał w ten sposób od gry wykręcić!... — dorzucił zapalczywie komendant.
— Jakie miałeś zamiary, to się pokaże. Popełniłeś zbrodnię i sądzon będziesz według prawa. Teraz pójdziesz do więzienia! — zawyrokował sekretarz.
— Weźcie go!... Zaraz go bierzcie!... — rozkazał Niłow.
Komendant Czernych z podręcznym kozakiem wyprowadzili płaczącego kupca, a sekretarz podjął z ziemi zmięty papierek, rzucił nań okiem i wyszedł na korytarz do Beniowskiego, ale Beniowskiego tam już nie zastał.
Usłyszawszy zeznanie kupca o Piacyninie, wybiegł on natychmiast, siadł na sanie i kazał pędem wieźć się do domu.
— Zginęliśmy! Wszystko zależy od pośpiechu!... Zbierz natychmiast Radę Związkową!... — zawołał, wpadając do Chruszczowa.
Sam widok Beniowskiego był tak straszny, że Chruszczów o nic nie pytał i, drżąc cały, pobiegł wykonać rozkaz. Wpół godziny Rada była w komplecie. Nawet chory Panow zwlókł się z łoża. Wysłuchawszy opowiadania Beniowskiego, on pierwszy szepnął z rozgorzałemi oczyma:
— Zbadać i... śmierć!
— Śmierć!... — powtórzyli inni.
Rzucono losy, sprowadzono oskarżonego, który drżąc z przerażenia, odrazu się przyznał. Wkrótce czterech uzbrojonych w muszkiety ludzi uprowadziło w las związanego i bladego, jak ścielące się wokoło śniegi, winowajcę.
Opisanie i opieczętowanie znacznego majątku Kazarinowa zajęło tyle czasu, że do badania go przystąpiono dopiero w parę dni. Potwierdził wszystkie swoje pierwotne zeznania, więc rzucono się na poszukiwania Piacynina. Nikt go jednak nie znał, nie słyszano nawet o takim w mieście. Sam Kazarinow nie mógł określić, kto zacz był, gdyż widział go na krótko przed samem wezwaniem do naczelnika i zapomniał w zamieszaniu rozpylać się szczegółowo kim jest, skąd przychodzi i gdzie mieszka. Nieznajomy obiecał przyjść później, lecz już nie pokazał się. Służba nie widziała go, bo przyszedł do sklepu, kiedy tam nikogo prócz gospodarza nie było. Odszukany zaś przez kozaków inny Piacynin, głupowaty, niemrawy chłop, dowodził, że cały ów dzień przespał pijany, i zaprzysiągł, że jako żywo nigdy Kazarinowa nie widział i z nim nie mówił. Kupiec z początku upierał się, że to ten sam, lecz wzięty na dybę, całe oskarżenie cofnął i wyznał, że wszystko zmyślił na Beniowskiego, że zrobił to z zawiści, chciwości i zemsty za przegraną w szachy...
Beniowskiego nawet nie badano. Mimo to był przez cały czas bardzo niespokojny, kazał znieść ładunki i lepsze muszkiety do szkoły, urządził tam stałą wartę z pewniejszych spiskowców i co wieczór zbierał Radę Związkową, aby z nią rozważać bieg wypadków i obmyślać zaradcze środki.
— W razie czego będziemy przebijać się zbrojną ręką do plemienia Ankalów!... — postanowił.
— A co dalej? — spytał Baturin.
— Wrócimy na wiosnę z Kamczadalami i weźmiemy szturmem miasto! Droga nasza przez morze!...
— Z Kamczadalami!?... — powtórzył w zamyśleniu stary pułkownik.
Beniowski spojrzał nań bystro i zmarszczył brwi.
— Więc znajdźcie lepszą radę!
Milczeli.
— Juścić, że nie mamy wyboru, choć przykro iść z dzikusami na rzeź i rabunek swoich! — rzekł Chruszczów. — Ale to są rzeczy odległe. Najważniejszą sprawą jest obecnie, co powiemy, gdy zaczną szukać tego... nieszczęśnika!
— Powiemy, że go niema oddawna, że na jesieni jeszcze wyjechał do Niżniego na zarobki i więcej nie wrócił... — radził Stiepanow, zerkając na Beniowskiego.
Ten, zasępiony, nie mieszał się więcej do narad.
Nazajutrz po wykładzie w szkole przystąpiła do niego Nastazja i rzekła z nieśmiałym uśmiechem:
— Niech się pan nie martwi! Już wszystko skończone, za parę dni zapadnie wyrok!...
Beniowski drgnął.
— Jaki wyrok? Nie wie pani!?
— Dokładnie nie wiem... Zapewne pójdzie truciciel do kopalni.
— Widzi pani!... Jakże się nie mam smucić, zawszeć to z mego powodu! Przeklęta gra, bo o to poszło... Ale były okoliczności silniejsze nad wszystko, które mię grać zmuszały...
— Domyślam się. Ale możeby dało się uratować winowajcę... Ojciec z początku jest zawsze bardzo zawzięty, lecz potem łatwo go udobruchać!
— Niech pani pomyśli o tem, niech pani pomyśli!... Wielką mi pani wyświadczy łaskę...
— O, będę się starała!... Pan wie, że dla pana wszystko zrobię... — szepnęła uszczęśliwiona dziewczyna.
Spojrzał jej w oczy, poczem odwrócił pośpiesznie twarz.
— Zbyt dobra pani jest dla mnie!
Urwał, gdyż Mironowna ubrała już młodsze dziewczynki i zbliżała się ku nim. Nastazja stała jeszcze chwilkę promienna i zasłuchana.
— Jedziemy! Na co czekasz?...
— Ach, tak!... Jedziemy!... Zwolna wszystko do zwykłej wracało kolei, ustały jeno wesołe wieczorynki w mieście, gdyż strach obleciał wielu, a smutny los żony i drobnych dzieci Kazarinowa bardzo ciężył miejscowemu kupiectwu.
Zaopiekował się niemi bogaty i wielce szanowany przez wszystkich kupiec Iwan Czornyj, reszta pocichu zbierała składki, aby nieszczęśliwym jaki taki byt zabezpieczyć.
Niłow już prawie o zdarzeniu zapomniał i w godzinach wolnych od zajęć pił i snuł znowu marzenia o ochockiem gubernatorstwie, biorąc zawsze na powiernika Beniowskiego.
Raz Beniowski spróbował ostrożnie wybadać grunt w ciążącej mu mocno sprawie Kazarinowa, ale stary uniósł się gniewem:
— Ty nie wiesz, Beniowski, ten zbrodzień wszystkich nas chciał potruć, owładnąć skarbem, składami futer rządowych i wywieźć to wszystko do Ameryki!... Sam się przyznał...
— Trudno uwierzyć w taką śmiałość... Dowodzi to jednak, iż on jest prostym szaleńcem!
— Nie broń go!... Zresztą sprawa już przesądzona. Powiedz mi lepiej, jak idą przygotowania do twojej agrikultury!?
Beniowski na razie ustąpił, ale wraz z Nastazją w dalszym ciągu starali się wpłynąć przez panią Niłowową na naczelnika, żeby choć od ciężkich robót zwolnił skazańca.
Miało to ten skutek, że Niłow zagabnął pewnego razu sekretarza, co on o tem myśli.
— Niepodobna!... Majątek opisany, papiery wygotowane... Niepodobna!... Wszyscy wtedy zaczną psocić, a potem prosić, gdy się jednemu przebaczy... Bez surowych, nieubłaganych praw i ostrych kar jak my się tutaj na krańcu świata z tak małą siłą zbrojną ostoimy?... Każdy oczyma strzyże, gdzieby urwać. Muszą więc, nicponie, bać się, muszą drżeć na samą myśl... Oh, widzę ja, widzę w tem wszystkiem robotę Beniowskiego, ale niech mu Wasza Wysoka Szlachetność zbyt nie dowierza, gdyż i na niego mam ja tutaj sztuczkę niezłą...
Tu nachylił się do ucha Niłowa i zaszeptał z złośliwym uśmiechem:
— Pamiętacie, Iwanie Piotrowiczu, tę zapiskę, co ją Kazarinow w chwili zeznania przedstawił... Jest to poemat do córki waszej i choć pisany innym, niż Beniowskiego charakterem, lecz nikt inny, ino on mógł taki wiersz dowcipny skomponować... Dawno za nim śledzę; daleko mierzy niebezpieczny ten człowiek... Te szkoły, te wyjazdy, przyjazdy, rolne zamiary... Zręczny, ani słowa, nie mogę go na niczem przyłapać... Ale tym razem zdaje się, że mu pazur uwiązł, bo posłuchajcie tylko, Iwanie Piotrowiczu...
Położył na stole zmiętą kartkę, wygładził ją ręką i zaczął czytać uroczystym głosem:
Twe oczy, skąd Kupido na wsze ziemskie kraje,
Nastazjo Iwanowno, harde prawa daje,
Nie oczy, lecz pochodnie dwie nielitościwe,
Które palą na popiół serca nieszczęśliwe...
— Żono! — krzyknął na całe gardło Iwan Piotrowicz. — Żono!
Wbiegła, obciągając zawinięte przy zajęciu w kuchni rękawy.
— Co się stało?...
— Słuchaj!...
Twe wdzięki, jak straszliwe Ateny pawęże,
Rażą śmiertelnym blaskiem osłupiałe męże...
— Co słyszę! Napisaliście madrygał dworski, Sergjuszu Mikołajewiczu? — roześmiała się kobieta, zwracając się do sekretarza.
— Ja?... — oburzył się ten. — Gdzie zaś?...
— Zhańbił dziewkę, docna zhańbił, a ty się śmiejesz! — wybuchnął Niłow.
— Ależ kto?...
— Któż jak nie Beniowski!...
Niłowowa spoważniała.
— Jak on śmiał?... Jak ona pozwoliła mu!... Wołać ją!...
Marta Karłowna wyszła niezwłocznie, a sekretarz szepnął:
— Oto są skutki białogłowskiej nauki... Niewiasta powinna być niewinna i nieświadoma w swem dziewictwie przeczystem, a to co?... Uczy się! A czego się uczy przedewszystkiem, wiadomo!... — syczał sekretarz.
— Już ja mu ją z głowy wybiją... Skończy się to! — srożył się naczelnik.
Gdy jednak spojrzał na pobladłą ze strachu twarzyczkę wchodzącej córki, opamiętał się trochę:
— Znasz ten szpargał? Czytałaś go?... — spytał surowo, podając dziewczynie zmięty papierek. Rzuciła nań okiem.
— Tak. Jest to wiersz, który mi przysłał jeden oficer...
— Więc nie Beniowski?
— Nie.
— Tak to jej pilnujesz?... Ona, widzę, na wszystkie strony romansuje!... Czy nie Sybajew to czasem?
Dziewczyna potrząsnęła głową.
— Więc kto?... I jakże się ten papierek u Koleskowa znalazł?
— Nie wiem. Dałam go panu Beniowskiemu...
— Nie matce więc, a jemu, jakiemuś przybłędzie!
Nastazja zapłoniła się bolesnym rumieńcem i rzuciła zukosa spojrzenie na sekretarza.
— Bo jego tylko miłuję i za niego jedynie wyjdę!... — odrzekła nieoczekiwanie z dziwną, wyzywającą mocą.
Niłow skamieniał. Twarz z czerwonej stawała mu się zwolna siną, żyły na skroniach nas brzmiały, jak postronki. Zerwał się wreszcie na nogi, szarpnął kołnierz futrzany i głucho zamamrotał:
— Precz!... Wziąć ją!... Ja was nauczę... Łeb mu utnę!... Zaraz go tu sprowadzić!... Na pal!...
Daremnie próbował go mitygować przerażony sekretarz:
— Pocóż na pal!?... Może się jeszcze przydać, zdolny człowiek!... Wyślemy go na jakiś czas do Niżniego, żeby przyszedł do przytomności... I po wszystkiem!...
Niłow chodził po komnacie, rozbijając sprzęty nogami.
— Niesłychane!... Żeby do tego doszło!... Co?... Przyjmowałem go w domu, jak człowieka, a on...
— Daj kurze grzędę!... Dawno to wiedziałem, ale to się da naprawić!... Zbyt dobrzy jesteście Iwanie Piotrowiczu!... Nie można popuszczać tym ludziom... Znam ja ich!
— Cóżeś zrobiła, nieszczęsna!... — wymawiała tymczasem córce Niłowowa.
— Już dłużej nie mogłam wytrzymać!... Trzeba z tem skończyć!... Trzeba było raz na zawsze odebrać nadzieję, cień nawet nadziei temu obrzydłemu workowi sadła!...
— Wiem sama. Powoli chciałam przygotować ojca!... Należało czekać, aż przyjdzie ułaskawienie dla Beniowskiego.
— Rok cały, matko, niepodobna!... I tak już chwilami zdaje mi się, że umieram... Niech raz wiem!
— Cóż się dowiesz?... Ojciec wsadzi go do kaźni!
— Pójdę z nim!... Pójdę z nim na koniec, świata!... Byle mię tylko chciał!
Niłowowa wzruszyła ramionami i wyszła na korytarz posłuchać, co dzieje się w świetlicy męża: grzmot przekleństw i łoskot padających przedmiotów ucichł. Kobieta przeżegnała się i szepnęła:
— Bogu niech będą dzięki!... Byle tylko nie przyprowadzili go zawcześnie!
Gdy kozacy wpadli do szkoły, zastali u Beniowskiego Chruszczowa, żonę Kazarinowa, oraz kupców Iwana Biełycha i Oblaskowa. Przyjście kozaków rzuciło popłoch na zebranych, sam Beniowski nie mógł ukryć zaniepokojenia. Nie miał czasu zastanowić się, ani wydać rozporządzeń, tak naglili go do pośpiechu wysłańcy; zamienił jeno znaczące spojrzenie z Chruszczowym, a pani Kazarinowej powiedział, iż dołoży wszelkich starań, aby prośbę jej spełnić.
W drodze próbował dowiedzieć się, co się w Zarządzie stało i o co chodzi, lecz kozacy sami mało wiedzieli.
— Przyszedł z początku Sergjusz Mikołajewicz, potem pan zawołał panią, a potem panienkę... Krzyczał bardzo gniewnie... ale powodu nie wiemy... Albo to trudno o powód?... Powodów jest tysiąc dla chętnego człowieka!... — przekładał podręczny.
Gdy weszli do domu, zabiegła im w korytarzu drogę Marta Karłowna i szepnęła:
— Pamiętajcie, Auguście Samuelowiczu, nic nie mówić, nic!... Wszystko znieść, jak od rodzonego ojca, a będzie dobrze!
Nie po raz pierwszy słyszał te rady, lecz bądź co bądź dodały mu teraz otuchy.
W świetlicy postąpił parę kroków od drzwi i ukłonił się grzecznie naczelnikowi, a potem sekretarzowi. Nie odpowiedzieli mu nawet kiwnięciem głowy.
— Znasz to pismo? — spytał Niłow, podając mu nieszczęsny wierszyk.
Beniowski obejrzał uważnie papierek z jednej i drugiej strony.
— Nie, nie znam!... — odrzekł zupełnie szczerze.
— Więc to nie ty pisałeś?...
— Czyżbym śmiał?...
— Łżesz, nicponiu!... Ona mówi zupełnie co innego — zaczął z wzrastającą irytacją Niłow.
— Anastazja Iwanowna mówi, żeś jej robił... nieprzystojne propozycje! — wtrącił podstępnie sekretarz.
Beniowski spojrzał nań z pod oka i poczerwieniał.
— Ha, to jakieś nieporozumienie!... Nietylko nie miałbym śmiałości, ale i dowcipu. Cały czas byłem zajęty obmyślaniem planu kolonji, której wykonanie przyniosłoby tyle chwały miejscowej administracji, tyle pożytku tutejszej ludności i zabezpieczyłoby dobrobyt mnie i moim nieszczęsnym towarzyszom.
— Przestań głowę zawracać!... Dosyć tego!... Już mię nie weźmiesz na jedwabne słówka!... Dopuściłem cię do swego zaufania, chciałem wrócić ci prawa, zrobić cię człowiekiem, a ty co? Wkradłeś się, jak opryszek nocny, do mego gniazda rodzinnego, sięgnąłeś po cześć moją... Coby powiedział generał-gubernator, gdyby dowiedział się, że ty, ty zbrodzień, pozbawiony praw... moją córkę... śmiałeś!... Dosyć, dosyć!... Ja cię!...
Zerwał się i szedł ku Beniowskiemu z zaciśniętemi pięściami, ale było coś w oczach wygnańca, co wstrzymało naczelnika, krzyknął więc ino na całe gardło:
— W dyby go! Wziąć!...
Drzwi natychmiast otwarły się i przyczajeni za progiem kozacy schwycili Beniowskiego za ramiona i ręce.
Z drugich drzwi wypadła Niłowowa i probowała uspokoić męża, lecz temu już twarz posiniała, już nabrzmiały żyły na skroniach i, tocząc błędnym wzrokiem po wszystkich, klął i wołał:
— Ja was nauczę!... W róg barani zegnę, złamię, skruszę... Na pal!... W łańcuchy...
Nawet sekretarz probował wymknąć się z niebezpiecznej świetlicy. W korytarzu trafił na Beniowskiego, otoczonego przez zmieszanych i wahających się kozaków.
— Odprowadźcie go do turmy, — kazał — lecz nie zakuwajcie w łańcuchy! — dodał łagodniej.
Gdy wepchnięto Beniowskiego do celi więziennej, chwilę stał przy drzwiach, aby oswoić oczy z panującym tam zmrokiem. Więźniowie poznali go natychmiast.
— Beniowski!... Pan Beniowski?... Co się stało!?
— Chodź, chodź!... Dawno czekamy na ciebie... Ale przedtem coś niecoś ofiaruj na majdan... na sierocy nasz majdan więzienny... Bogacz jesteś przecie!...
— Daj czerwońca!... Albo tę kurtkę lisią, w którą odzian jesteś...
Ogromny kozak z twarzą opoja, z wyrwanemi, jak u ostatniego szelmy, nozdrzami zbliżył się do Beniowskiego i ujął poufale za róg jego kaftana. Beniowski dłoń jego z niechęcią odsunął.
— Cóż to, nie znasz prawideł więziennych? Dawnoś to nas porzucił? Co!? — spytał ochrypłym głosem kozak.
— Dajcie mu spokój! Zapłacę za niego, jeżeli nie ma pieniędzy!... — ozwał się cichy głos z pod okna. — Auguście Samuelowiczu, chodźcie tutaj... tu jest miejsce!
Był to Kazarinow. Beniowski ledwie go poznał, tak był się kupiec zmienił, zmarniał i podstarzał. Wahał się chwilkę, lecz na powtórne zaproszenie zbliżył się i przyjął wyciągniętą dłoń.
— Właśnie przed paru godzinami widziałem się z żoną pana — zaczął cicho — cóż, kiedy fortuna kołem się toczy!
— Chciałem to samo powiedzieć: żebraczej torby i więziennej doli nie zarzekaj się!... Cóż, jak tam u mnie w domu? Dzieci czy zdrowe?... Co robią?... Majątek opisali, wiem, wiem... Kątem mieszkają u starego przyjaciela... Może herbaty napijesz się, Auguście Samuelowiczu?... Jeszcze ciepła...
Beniowski zlekka wzdrygnął się.
— No, no!... Nie ta, inna... przyjacielska... Co stare grzechy wspominać!? — I wy byliście przed chwilą u szczytu powodzenia, a teraz tu jesteście... — dodał Kazarinow łagodnie.
— A za co?... Nie wiecie?... — spytał inny z kupki więźniów, siedzących na pryczy bliżej drzwi.
— Nie wiem, potwarz jakaś...
— Wszyscyśmy tu przez potwarz! — uśmiechnął się kozak z wyrwanemi nozdrzami.
— Wiadomo niewinni... przez potwarz! — cieniutko zaśpiewał łysawy, ale młody jaszcze aresztant. — Dziewicza niewinność... oprócz... — słomka tam nie bywała!
— Cicho, Ciotka!... Co ty się tam znasz!
Zaczęły się swary, cyniczne drwiny i śmiechy, które całkowicie pochłonęły uwagę czcigodnego towarzystwa.
Beniowski siedział nieruchomo i pilnie słuchał; bystre oczy jego, utkwione w mur, zdawały się przebijać przeszkody i lecieć daleko, zmarszczone brwi zdradzały natężenie myśli.
— Nasłuchujesz, Auguście Samuelowiczu, nasłuchujesz! To samo było z początku ze mną... Nie wierzyłem, że może się wszystko tak nagle zmienić... A przecie... Pij herbatę, Auguście Samuelowiczu, bo zupełnie wystygnie... Myślałem wciąż, że, oto, za chwilę otworzą się drzwi, przyjdą, powiedzą: wychodź, Timofieju Archipyczu, wracaj do domu, do rodziny, do sklepu i dobytku, gdyż to był tylko brzydki sen-mara... A przecie!... Teraz już wiem, że jestem nędzarzem, teraz już marzę jedynie, jakby się stąd wydostać choć nago, byle cało! Ale to trudno, to bardzo trudno! Jak kogo te kleszcze ułapiły, musi skórę na nich zostawić... Myślałem, że uda mi się przez ciebie, Auguście Samuelowiczu, a, oto, sam tu jesteś!... Czy można spytać zaco?... Jak myślisz?... Skąd to przyszło? Co!? Powiedz!... Może razem coś ułożymy: ręka rękę myje, noga nogę wspiera... — szeptał Kazarinow.
— Wszystko z powodu tej nieszczęsnej zapiski, którą im oddałeś!... — powiedział po krótkiem zastanowieniu się Beniowski.
— Źle. Rzecz sama przez się błaha, gdyby nie to, że sekretarz ma ochotę na tę dziewkę, raczej na jej posag i miejsce po ojcu... On całą rzecz rozdmucha i zrobi zeń, co będzie chciał... Chyba, że mu pan da pieniędzy... Za gotówkę on wszystko odda: i najładniejszą pannę i najlepszą karjerę. On mówi, że jak się ma w ręku grosze, to się ma wszystkie kobiety na wybór, ale jak się ma wszystkie kobiety, to się jeszcze nie ma pieniędzy. Gdyby tak można moją sprawę z pana sprawą połączyć?... Co? Jabym im cały majątek oddał, gdyby mię wypuścili i gdyby mię wysłali choć na jaki rok na Aleuty na poborcę podatków... Właśnie umarł dawny na wyspach Kurylskich... Ale cóż, kiedy z nimi niepodobna się porozumieć... Łatwo wpaść... Nietylko majątek zabiorą ale i życie! Kto ich wie?... Trzeba mieć głowę na karku, aby z nimi gadać... Liczyłem na pana, bo pan mądry, a tymczasem... masz, babo, jarmark! — użalał się kupiec.
Beniowski słuchał go z pewnem roztargnieniem; prawe jego ucho wciąż zwracało się ku oknu. Nagle stamtąd dobiegł dziwny dźwięk, jakby zwady i uderzeń w bramę ostrokołu. Beniowski zerwał się.
— Idą!
Więźniowie również zerwali się ze swych miejsc.
— Kto idzie?... Twoi?... — spytał się kozak z wyrwanemi nozdrzami. — Właź, Beniowski, właź na okno!
Stanął blisko muru, oparł się oń ramieniem i podstawił swe kolano i szerokie plecy Beniowskiemu, jak schody. Beniowski wdrapał się zręcznie i zawisł na kracie u maluchnego, zaciągniętego rybim pęcherzem okienka. Tumult nazewnątrz przycichał, ustały kołatania. Do grubych męskich głosów dołączył się płacz niewieści, poczem wszystko ucichło i odeszło z głuchym łoskotem licznych chrzęszczących na śniegu kroków.
— He, to jakaś podwika!... Dużo ich masz rozsianych po świecie, Beniowski, co? Och, rozkosznik jesteś, czuć to odrazu!... Baby za takim latają jak suki!... — roześmiał się kozak i ruszył ramionami.
Beniowski ześliznął się na ziemię blady i zmieszany. Twarz mu sposępniała, jak chmura; nikt go już nie śmiał zaczepiać; nawet Kazarinow nie odważał się nawiązać przerwanej rozmowy.
Zapadła noc, posnęli więźniowie. Beniowski również wyciągnął się na twardej pryczy, podłożywszy pod głowę litościwie użyczony mu przez Kazarinowa worek; spać wszakże nie mógł. Przed oczyma przesuwały mu się w ciemnościach obrazy tego, co się stać w tym czasie mogło poza murami więzienia. Co znaczył ten krzyk i kołatanie?... Czyżby ta nieszczęsna, śliczna dziewczyna odważyła się aż tutaj pójść za nim?... Boże mój, Boże!... Z cichym jękiem przewrócił się na bok i zakrył twarz dłonią. Dlaczego nie przyszli towarzysze, jak przysięgali?... Wszak przeczytał wyraźną obietnicę w oczach Chruszczowa? Co znaczyło dla pięćdziesięciu nieomal ludzi, uzbrojonych w muszkiety, zdobycie więzienia przy tak lichej załodze?... A jednak nie przyszli!... I nie przyjdą!... Widział zdradę i tchórzostwo, lęgnące się już w wielu sercach...
— Ludzie są słabi... Potrzebna dla zwycięstwa twardość w postanowieniu i szybkość w czynie... Męstwa, widać, nie stać im na długo... Chruszczów jest powolny i ostrożny... Panow... Panow nie wierzy mi! Ach, ten Stiepanow, ten Stiepanow!... Czego on ode mnie chce?... Wciąż czegoś chce?... Co będzie teraz?... Historja z kartką, rozumie się, że głupstwo... Ale za parę dni... wypłyną a może już wypłynęły sprawy, za które będę wisiał! Niema tam głowy... Jedynie strach przede mną, wiara w me powodzenie trzymały ich na wodzy... Dawnoby się między sobą pożarli, wydali jeden drugiego... Niewielu mam przyjaciół! Mogę liczyć na Chruszczowa, na Baturina, na Sybajewa, na Bielskiego... lecz wszyscy oni mało mają determinacji! Winblath zakopał się w chałupie ze swoją Kamczadalką, nosa nigdzie nie pokazuje, z trudem ściągnąć się daje na zebrania... Innych utrzymuje przy mnie nadzieja zysku, łupu, swywoli... Ach, prawda: Kuzniecow, ten wierny, ale co go wiąże ze mną, sam nie wiem!... Zresztą wszystko jedno: teraz wszystko to pęknie i znajdą się oni wszyscy wcześniej czy później tutaj!... Ha, wtedy, stąd spróbujemy...
Usiadł i dotknął ręką oślizgłych zrębów ściany więziennej. Przez malutkie okienko wpadał popielaty świt.
— Dnieje! — pomyślał. — Muszę się wyspać, bo niewiadomo co jutro przyniesie! Wezwą mię pewnie na dopros!...
Przytulił głowę do worka i zamknął oczy. Śniło mu się, że jedzie w Krakowie ulicą Florjańską na czele swych pułków zwycięskich, że pędzi przed sobą stada bydła i wiedzie wozy z żywnością dla oblężonych, że tysiące ludzi wita go radosnemi okrzykami, że z balkonów, z okien i z dachów wieją chorągwie barwne i kobierce, a woddali u wylotu, na skrawku błękitnego nieba czernieje strzelista korona wieży Marjackiej...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— „Miłuję cię ponad wszystko, Maurycy... nie odchodź, nie odchodź!...“ — szepczą usta świeże i purpurowe, jak wiśnie, oczy modre patrzą błagalnie z pod ciemnych rzęs. — „Uniwersał przyszedł... przysięgałem Generalności i Ojczyźnie...“ — „Jeszcze miesiąc, tydzień, dni kilka... Wszak dla mnie ty jeden jesteś na całym świecie, a tam oni mają cały świat... Oni nawet nie poczują twej nieobecności, gdy z twem odejściem zgaśnie tu dla mnie dzień słoneczny!...“ — „Jeżeli zostanę, inny zostanę i ty mnie przestaniesz miłować!...“ — „Nie mówię: nie idź!... mówię: dzień, jeszcze jeden dzień tylko pozostań!...“ — „Jutro trudniej się będzie oderwać, niż dziś... słodkie są pocałunki twoje, Hanno, tak są słodkie!...“ — „Słodkie są, bo niewiadomo, czy się powtórzą!...“ — „Ludzkich rzeczy los! Kto trwałości ich dobija się, oddaje się im w niewolę...“ — „Słodka niewola, po stokroć razy słodsza od samotnej wolności...“
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Wstawaj, Beniowski, wstawaj!... Przynieśli ci chleb i wody gorącej na herbatę, a że jej nie masz, więc zaparzyłem podwójną porcję w swoim imbryczku!... — budził Beniowskiego Kazarinow.
Podniósł się Beniowski, poprawił starganą we śnie odzież, rozczesał włosy palcami i spojrzał badawczo na szare postacie towarzyszy więziennych.
Wzrok jego zatrzymał się dłużej na pełnej zwierzęcej mocy postaci kozaka z wyrwanemi nozdrzami. Ten poczuł jego spojrzenie i zwrócił nań oczy siwe, śmiałe i zimne jak połysk topora.
— Co? Nie idą?... Ha!... Ech, panie Beniowski, poszedłbym ja do pana na służbę, służyłbym, wysługiwał się wiernie, ale...
Wstrząs! kudłatą głową i zanucił z początku cicho ochrypłym głosem:
Chyże stopy w pętach łańcuchów,
U wrót wszędzie stoją żołnierze,
Niema wyjścia dla śmiałych zuchów,
Niema przejścia przez te rubieże...
Hej, nadpłyńcie, chmury gradowe,
I rozbijcie turmy darniowe!...
Pod koniec głos jego grzmiał, jak burza; wszyscy słuchali z przejęciem i ciekawością. Wtem zachrobotały zawory u głównych drzwi, wionęło zimnem powietrzem, zastukały kolby muszkietów o podłogę. Chwilę potem nadzorca otworzył celę i zawołał gromkim głosem:
— Beniowski, wychodź!...
— Pewnie do lochu, do katowni!... Niech cię Bóg ma w swej pieczy!... — szepnął Kazarinow.
Beniowski wyprostował się dumnie i wyszedł; zdumiał się wszakże do tego stopnia, że wpół drogi przystanął, gdy na schodach więziennej przyciesi spostrzegł stojącą w słońcu i błękicie Nastazję, a za nią samą panią Niłowową.
— Chodź, chodź, Auguście Samuelowiczu!... Czekamy!... Śpiesz się, bo zimno!...
Beniowski nie ruszał się, przejęty wyrazem twarzy dziewczyny i widokiem łez, płynących z jej wpatrzonych w niego oczu gwiaździstych.
Nawet zrobił ruch, jak gdyby chciał się cofnąć, ale klucznik i żołnierze popychali go ztyłu.
— Już się wszystko ułożyło... Iwan Piotrowicz wie, że madrygał pisał Stiepanow... — gadała Niłowowa, patrząc ze wzruszeniem na więźnia i córkę.
— Jakto?... Więc Stiepanow aresztowany?... — spytał z przerażeniem Beniowski.
— Ależ nie!... Całkiem inaczej... Wszystko dobrze, pocałuj-że ją, narzeczoną swoją!
Beniowski wahał się, lecz dziewczyna, popchnięta przez matkę, już była koło niego i podniosła ku niemu zapłonioną twarz. Pobladł, pochylił się ku niej, objął i musnął po świeżej twarzy ustami.
Całą drogę do fortecy i mieszkania Niłowowych opowiadała zacna Marta Karłowna przebieg wypadków; jak Nastka, dowiedziawszy się o jego aresztowaniu, postradała zmysły i, jak stała, w jednym sarafanie, pobiegła do więzienia, jak łomotała we wrota, żądając, żeby ją również zamknięto; jak z trudem i wielkiem zgorszeniem udało się nareszcie ją stamtąd uprowadzić; jak przyszedł Chruszczów i poradził, żeby wskazać na Stiepanowa, że chłopak gotów jest odpokutować za swe przewinienie; jak bardzo gniewał się i wytrząsał pięściami na Chruszczowa, na nią i na córkę Iwan Piotrowicz, aż wreszcie zmiłował się, więcej nawet, bo pogodził się z koniecznością marjażu... Cała trudność teraz, jak skłonić sekretarza, żeby odnalazł co prędzej paragraf prawa pozwalający na ułaskawienie jego, Beniowskiego, i przywrócenie mu wolności, nie czekając na odpowiedź z Petersburga, bo jako skazaniec bezprawny nie może przecie jej poślubić! Trzeba go zjednać sobie i skłonić, aby napisał niezwłocznie od siebie odpowiednie urzędowe podanie...
Beniowski słuchał wszystkiego uważnie, prowadząc za rękę Nastazję. Na ganeczku spotkała ich Mironowna, Adelajda, Marta, Grześ i Chruszczow.
Beniowski zamienił z ostatnim znaczące spojrzenie i poszedł do naczelnika dziękować mu za uwolnienie. Stary siedział na swym stolcu przed stołem z nadpitym sporo już gąsiorkiem wódki i pełną jej czarką. Przywitał Beniowskiego dość kwaśno, a gdy ten z Nastazją padli mu do nóg, odepchnął ich zlekka, mrucząc:
— Och, och! Zgubicie wy mnie, wcześniej czy później zgubicie!...
Poczem Beniowski poprosił o pozwolenie udania się natychmiast do domu, aby mógł się przebrać i oczyścić z więziennego niechlujstwa; lecz pani Niłowowa nie zgodziła się na to.
— Musisz przedtem zjeść obiad, a umyć się to i tutaj możesz, bo już przecież jesteś tak jakby nasz syn!...
Pojechał więc Chruszczow sam do wioski z radosną nowiną.
Dopiero pod wieczór wrócił do siebie Beniowski.
Natychmiast zjawił się u niego Chruszczow z dwoma uzbrojonymi spiskowcami i zażądał niezwłocznie udania się na zebranie.
Chłodne zachowanie się Chruszczowa i obecność zbrojnych zastanowiły Beniowskiego.
— Bardzo dobrze, żeście zwołali zebranie, ale... cóż się tam stało nowego?
— Mam zakaz rozmawiania z tobą w tej sprawie. Na zgromadzeniu dowiesz się o powszechnych zarzutach i zamiarach!... — odpowiedział poważnie Chruszczow.
W izbie Chruszczowa było pełno ludzi; wpływowsi wygnańcy siedzieli dookoła stołu na ławach, inni kupili się po kątach, złowrodzy, ciemni, ledwie widzialni w słabem, czerwonem świetle gorejącego u ściany łuczywa. Tu i tam lśnił krwawo oręż. Pośrodku stołu leżały dwa pistolety i stał kubek pełny napoju; zbrojna w muszkiety straż pilnowała wejścia.
— Beniowski — zabrał głos Baturin wśród powszechnej ciszy — opowiedz nam, w jaki sposób uwolniłeś się z więzienia, oczyściłeś z urzędowych oskarżeń i uzyskałeś nawet pono rękę starszej córki naczelnika kraju?
— Aha, więc to tak!... Widzę, że podejrzewacie mię o nędzną zdradę i że ta trucizna dla mnie przygotowana jest!... — zaczął wzburzonym głosem Beniowski. — Jakiem prawem i dlaczego śmiecie tak myśleć o mnie? Czy dałem wam jakie powody? Czy obracałem kiedy na własną wyłącznie korzyść osiągnięte przez siebie powodzenie?... Co więc dowodzi mej zdrady? Czy gdybym z wami tak haniebnie postąpił, przybyłbym tutaj teraz, aby narażać się na wasz sprawiedliwy gniew?... Azali nie bylibyście raczej otoczeni w tej chwili żołnierzami i zakuci oddawna w łańcuchy!?
— Jesteś tak pełny wybiegów, Beniowski, i tak w nie dufny, iż mogłeś pozory umyślić, aby, rozproszywszy nas do domów, tem łacniej bez oporu zagarnąć!... — wybuchnął Stiepanow.
— Taak! Teraz rozumiem, gdyż... ten oto pan był właśnie mego aresztowania powodem. Nie o to jednak na razie mi chodzi, chodzi mi bardziej o ten brak wszelkiej ufności, jaki wykazaliście mnie, swemu wodzowi... Pocóżeście wybierali mię i przysięgali mi?... Czy mogę polegać na ludziach, co wykazali tak łatwą wiarę w zmienność zamiarów, obietnic, nawet przysiąg swego naczelnika?... I co za powód tego?... Przypomnijcie sobie początek stowarzyszenia naszego. Kto był jego twórcą i więzią?... Kto z wytężeniem pracował krok za krokiem, aby zbliżyć chwilę wyzwolenia?... Kto zbudował szkołę?... Kto powiódł was do Ankalów i wyrobił wam powszechny w społeczności szacunek?... Kto polepszył byt wasz?... Kto związał was, rozsypanych, poróżnionych i słabych, wspólną nicią, dającą wam jedność i siłę?... Nie dlatego przypominam to wam, aby się chwalić... Bynajmniej; ale dlatego, aby wykazać, nierozsądni, iż w razie wykrycia naszego sprzysiężenia, bądź co bądź, ja byłbym karany najsrożej, że żadna zdrada nie mogłaby mię uchronić od podejrzeń i prześladowania, gdyż zaiste winy moje wobec rządu są największe. Wiedzą tu poniektórzy z obecnych, że nawet ułaskawienie za obecny spisek nie uwolniłoby mię od wielu innych oskarżeń, albowiem życie całe dążyłem do wyzwolenia siebie oraz innych. I zato zapewne wyście mi tutaj przygotowali truciznę!...
Przerwał i milczał czas dłuższy, oddychając ciężko.
— Owszem, gotów jestem wypić ten kubek, o ile dowiedziecie mi, że którykolwiek z moich postępków nie wiedzie ku waszej wolności!...
Zapanowała śmiertelna i długa cisza; wreszcie wstał Panow.
— Oddawna w podejrzeniu cię miałem, Beniowski. W głowie mojej pomieścić się nie mogło, iżby te były rzetelne powody tak ścisłych twoich z naczelnikiem stosunków, o których radzie naszej donosiłeś. Śledziłem więc wszystkie twoje kroki, a skoro tylko tego poranku uszu mych doszło, iż na mocy ukazu cara Piotra wolność zyskałeś, nie wątpiąc już o twej zdradzie, umyśliłem własną ręką życie ci odebrać i jeżelim odwlókł wykonanie tego przedsięwzięcia, to szczególnie w celu, bym co prędzej ostrzegł mych towarzyszów, jak srogie i bliskie grozi im niebezpieczeństwo.
— I jakoś niebezpieczeństwo to nie nadchodzi. Jeżelim was zdradził i stanąłem wśród was jedynie poto, aby... was łacniej, po domach rozproszywszy, bez oporu ująć... w takim razie zostańmy razem do rana w tej komnacie, a nawet dłużej, abyście w każdej chwili mogli mi wpakować w łeb kulę z jednego z tych pistoletów...
— Tak!... To prawda... Głupstwo wszystko!... — rozległ się pomruk w tłumie.
— Bądź jednak, Panow, szczerym do końca i przyznaj się, azaliż sam przyszedłeś do tych podejrzeń, czy raczej podszepnął je ci kto inny?... — pytał dalej Beniowski.
Panów nie odpowiadał blady i wzruszony.
— Odpowiedz!... — rozkazał Baturin.
— Istotnie... często mówiłem o tem... ze Stiepanowym.
— Aha, właśnie!... Otóż posłuchajcie, co pan ten pisze do panienki, której dobroci i poświęceniu winienem właściwie wolność... Znacie jej: skromność i zacność, albowiem chodzi ona, jak to wspomniałem, do szkoły naszej i wielu z was widuje ją codziennie... Co zaś do jej uczuć i małżeńskich względem mnie zamiarów, to myślę, że te całe plany rzekomo są jeno szlachetnym wybiegiem w celu ułagodzenia gniewu srogiego ojca... Gniewem zaś słusznym zapłonął on po przeczytaniu następującej kartki:
Twe oczy, skąd Kupido na wsze ziemskie kraje,
Nastazjo Iwanowno, harde prawa daje,
Nie oczy, lecz pochodnie dwie nielitościwe,
Które palą na popiół serca nieszczęśliwe...
Twe wdzięki, jak straszliwe Ateny pawęże,
Rażą śmiertelnym blaskiem osłupiałe męże...
Otóż kartkę tę przypisano mnie i za nią wtrącon zostałem do więzienia... Jeżelim zamilczał imię autora, to nie dlatego jednak, że pragnąłem uchodzić za twórcę owych pięknych wierszy, żywcem zresztą tłumaczonych z francuskiego znanego poety, lecz jedynie z obawy, aby istotny ich właściciel przez właściwą mu lekkomyślność nie naprowadził wypadkiem władzy na ślad naszego spisku... Czy nie było tak, jak opowiadam?... Powiedz, panie Chruszczów?... I czy to ja powiedziałem nazwisko Stiepanowa naczelnikowi okręgu?... Czy ja?...
— Więc je wiedzą!?... — krzyknął z przerażeniem Stiepanow.
Obecni roześmieli się głośno.
— Uspokój się, Hipolicie Piotrowiczu, już sprawa załatwiona... Nie grozi ci nic narazie, ale trzymaj się czas jakiś... zdaleka... od panny!...
Do Beniowskiego podszedł zmieszany Panow:
— Daruj, byłem wprowadzony w błąd... Ten Stiepanow... Ale widzisz: kodeks Piotra Wielkiego mówi podobno wyraźnie o przywróceniu praw tym wygnańcom, którzy wykryją jakąś zbrodnię, zamach stanu lub spisek...
— Grożące całości państwa, albo zdrowiu i mieniu urzędników państwowych... Otóż wykrycie, iż cukier, podarowany nam przez Kazarinowa, był zatruty, będzie uważany za taką zasługę, gdyż mógł on być przez nas... podarowany naczelnikowi kraju, sekretarzowi, oraz innym... — dodał Beniowski znacząco.
Zebrani znowu roześmieli się głośno.
— A stało się to również za zgodą Kazarinowa, który przyznał się do zamiaru strucia urzędników, lecz za szczere wyznanie winy, głęboką skruchę i obietnicę poprawy, zostanie ukarany jedynie konfiskatą majątku i zesłaniem jako poborca rządowy na wyspy Kurylskie...
— Ukarali kota sadłem!...
— Za rok będzie miał drugie tyle!...
— Kruk krukowi oka nie wykole... Wiadomo!
— Szajka!
— Będzie darł z żywego i umarłego!...
Pomrukiwali zebrani, ruszając ku wyjściu.
— Jakiż więc koniec?... — spytał Baturin.
— Ja chcę powtórzyć moją przysięgę!... — powiedział Beniowski.
— A ja proponuję zwolnić Beniowskiego od wszelkiej przysięgi, my tylko mu ponownie przysięgniemy!... — krzyknął Panów.
— Zgoda!... Stójcie!... Przysięgać!... Niech Chruszczów czyta przysięgę.
— Na przysięgę z waszej jedynie strony nie zgadzam się: przysięgniecie dopiero po mojej przysiędze!... — sprzeciwiał się Beniowski.
Stało się, jak żądał. Po chwili Chruszczow zaczął drżącym głosem:
— ...„Iż przyłoży z nich każdy wszystkich swych starań, choćby z niebezpieczeństwem życia, iżby dopomógł do uskutecznienia planu, w celu odzyskania wolności“...
Gdy się rozchodzili, Beniowski zatrzymał przedniejszych z rady naczelnej: Chruszczowa, Baturina, Kuzniecowa, Sybajewa.
— Chciałem się was, przyjaciele drodzy, poradzić, jak mam postąpić w sprawie mego narzeczeństwa?
— Cóż, panna ładna i zacna, w razie czego zabierzemy ją z sobą na okręt!... Można ci tylko powinszować!... — odparł Baturin.
— Cukierek-dziewczyna!... — cmoknął Sybajew.
— Nie jest to jednak rzecz taka prosta, gdyż przedewszystkiem może nie zechcieć opuścić rodziców, następnie... — zaczął Beniowski.
— Musiałaby jednak ich opuścić, gdybyś naprzykład został urzędnikiem i dano ci posadę w jakim odległym zakątku... Białogłowy tego zwyczajne, z tem od dzieciństwa rosną... — zauważył Chruszczow.
— Następnie... — powtórzył z pewnem wahaniem się Beniowski — wiedzcie, że jestem żonaty i że mam syna... Nawet nie widziałem go... Opuściłem żonę w stanie błogosławionym...
— Masz tobie!... — przeciągnął Baturin. — To co innego!
— Licho nadało!... Gdzie djabeł nie może... — mruczał Kuzniecow.
— To, rozumie się, komplikuje sprawę!
— Tak komplikuje, że chwilami nie wiem, co robić... — szczerze zgodził się Beniowski. — Wolałbym iść otwarcie na ogień nieprzyjacielski...
— Mógłbyś, zaślubiwszy ją, nie korzystać z praw małżeńskich... Na tej zasadzie, oraz wyjaśniwszy pod jakim zrobiłeś to przymusem, łatwo wszędzie otrzymałbyś rozwód — wstawił ostrożnie Chruszczów.
— Zawsze to dwużeństwo!...
— Wcale nie, gdyż wyrok sądów rosyjskich, pozbawiający praw, zwalnia wygnańców od wszelkich ślubów...
— Nie jestem poddanym rosyjskim... Zresztą w żadnym razie nie chcę i nie mogę wplątać w taką brzydką historję czystej, cnotliwej i tak mi oddanej panienki.
— Cóż się wtedy z nami stanie?... Zrozum, że całą osłoną twoją i naszą jest rodzina naczelnika. Przez swą odmowę obrazisz ją i uczynisz z niej najzajadlejszych swych wrogów... — wybuchnął Kuzniecow.
— Co czynić, co czynić? — szeptał Beniowski, chodząc po pokoju w rozterce.
Towarzysze po raz pierwszy widzieli go w takim stanie.
— Możnaby tak urządzić, żeby ci dał ślub nasz spiskowy pop; onby wtedy i w księgi kościelne i w sam obrzęd mógł wstawić takie nieformalności, że małżeństwo byłoby nieważne — radził Baturin.
— Nie!... Nie mogę... Jej jednej tak okłamywać nie mogę... nie mogę...
— Cóż więc uczynisz? — spytał cicho Chruszczow.
— Nie wiem, myślę, że najlepiej zwłóczyć... Zostało do wiosny jakieś trzy miesiące... Dwa albo nawet trzy tygodnie zajmie nam podróż z naczelnikiem... Z tego więc też względu musi ta wyprawa jak najrychlej dojść do skutku... Następnie drugie trzy tygodnie albo miesiąc zabierze wyszukanie miejsca i rozplanowanie naszej osady... Potem trzeba będzie budować domy — nie mogę przecie małżonki z tak szlachetnej rodziny wprowadzić do byle budy... Będę czepiał się najrozmaitszych pozorów... Nie przyjdzie mi to łatwo, gdyż w każdym razie będzie to fałsz, a nie uwierzycie, jak mi jest ciężko... gdyż taka ufna jest... ona!...
Urwał i z pewnem zmieszaniem spojrzał na uśmiechającego się Baturina.
— Pamiętaj, że losy nasze... — zaczął cicho Chruszczow.
— Pamiętam, pamiętam!... — przerwał mu niecierpliwie Beniowski.
Wracając do domu, nałożył drogi i długo błądził po pustych drogach, wśród śmiertelnie cichych, zaśnieżonych lasów, szukając jak zwykle wśród migocących na niebie gwiazd ukojenia dla swej myśli i swej burzliwej duszy.
W parę dni potem odbył się uroczysty ceremonjał przywrócenia praw Beniowskiemu, według przepisanego kodeksem porządku.
A więc zrana wszyscy wygnańcy w odświętnej odzieży zebrali się w szkole, by czekać na wysłańców rządowych.
O dziesiątej przybył pisarz Sudejkin z dwoma kozakami i obwieścił, że przywozi rozkaz naczelnika okręgu, aby się Beniowski niezwłocznie wraz z nim do kancelarji gubernjalnej stawił. Kto miał psy i sanie, ten pośpieszył razem z Beniowskim. Inni szli pieszo. W zarządzie wygnańcom kazano czekać w sieni, a Beniowskiego urzędnicy wprowadzili do sali radnej. Siedział w niej Niłow, jako prezydent, na pierwszem miejscu, otoczony asesorami z przedniejszych obywateli miasta i oficerstwa, z sekretarzem Nowosiłowym i setnikiem Czernych na czele.
Rozpoczął uroczystość Niłow długą przemową, w której dowodził, jako szczęśliwy jest każdy mający do czynienia z światłymi i sprawiedliwymi przedstawicielami rosyjskiego rządu, jako szczęśliwi są poddani, korzystający z dobrotliwej i mądrej opieki praw rosyjskiego państwa.
— Szczególniej, gdy na tronie zasiada taki anioł w ludzkiej postaci, jakim jest boska nasza, panująca obecnie Imperatorowa, Katarzyna Wielka... Głębia mądrości, wzór cnót niedościgły, uosobienie tkliwości i wspaniałomyślności, Mars i Athene razem i sama Wenus w jednej osobie, anioł-stróż bezpieczeństwa i pomyślności poddanych, rozsypanych po całem Jej niezmierzonem Państwie. W jej to imieniu nagradzam zasługi, okazane Imperjum przez obecnego tu a wszem znanego Augusta Samuelowicza Beniowskiego.
Tu kiwnął na Sudejkina i ten zaczął urzędowym nosowym głosem:
— „Powodowany nigdy niezmiennem mojem do sprawiedliwości przywiązaniem, dojrzale i z uwagą rozważywszy godne i chwalebne czyny Augusta Samuelowicza Beniowskiego, tutejszego wygnańca, w myśl ukazu Senatu a z woli Jej Cesarsko-Imperatorskiej Mości Katarzyny Samowładnej i Najwyższej Rządczyni Wszech Rosji, ogłaszam go wolnym od proskrypcji, na którą wzwyż wymieniony wyrok go skazał. Wyrok ten od dziś dnia ustaje, a to w myśl prawa, wyłuszczonego w pięknym artykule przepisów, tyczących się urządzenia wygnańców. Ażeby zaś powody, które mię do tego kroku skłoniły, poznane były, rozkazuję, ażeby czyn Augusta Samuelowicza Beniowskiego został do wiadomości publicznej podany i przyłączony do powyższej deklaracji w brzmieniu, wyłożonem mi przez naczelnego sekretarza mej kancelarji.
Kapitan I. Niłow“.
„Jaśnie Wielmożny Gubernator, zastanowiwszy się nad gorliwym czynem Augusta Samuelowicza Beniowskiego, który odkrył spisek, uknowany przez kupca Timofeja Kazarinowa na strucie i zadanie śmierci gubernatorowi i przedniejszym urzędnikom gubernjalnym, a to zapewne w celu zbrodniczym opanowania tej prowincji i wyrwania jej z pod władzy Najwyższej; nadto zważywszy, iż wspomniany August Samuelowicz Beniowski, dla dowiedzenia sromotnego zamiaru przestępcy, hazardował nietylko życie swoich towarzyszów, ale i swoje własne, doświadczeniem mocy trucizny na własnej osobie, a tem samem z niebezpieczeństwem dni swoich i życia swoich przyjaciół przekonał się dostatecznie o występku zwyż wyrażonym, co świeżo potwierdził sam Kazarinow, dobrowolnie wyznając swoją zbrodnię, zaczem w nagrodę tej tak ważnej usługi, postanowione jest wyrokiem Jaśnie Wielmożnego Gubernatora, stosownie do ukazów Piotra Cara, iżby wspomniany August Samuelowicz Beniowski uznany był wolnym od kary wygnania, jakoż niniejszym aktem uroczystym wolnym jest deklarowany.
S. Nowosiłow.
Pisarz Sudejkin.
Po przeczytaniu deklaracji przywołał Nilów do stołu prezydjalnego Beniowskiego i kazał mu ucałować „zierkało“, poczem uściskał wygnańca sam, a za nim koleją inni członkowie rady. W tej chwili drzwi się otworzyły i ukazało się na progu sześciu żołnierzy z doboszem. Sudejkin stanął pośród nich z dekretem w ręku i udał się natychmiast na miasto, tam go ogłaszać po wszystkich rogach ulic.
Beniowski poprosił, żeby jemu też pozwolono zrobić pewien wniosek, a otrzymawszy pozwolenie naczelnika, tak zaczął:
— Po usłudze, którą los szczęśliwy wydarzył, iżbym oddał ją Państwu, można zaufać, iż całe moje życie poświęcę na użytek i dobro łaskawej tej Gubernji, która tak wspaniale i skutecznie raczyła się zatrudnić mym losem; podejmuję się zatem wprowadzenia uprawy roli w części południowej Kamczatki i założenia tam pastwisk, wystarczających na utrzymanie tyle bydła, ile go potrzeba będzie na wyżywienie tej całej prowincji. Do wykonania tego zamiaru niczego więcej nie żądam, jak tylko pozwolenia, ażebym mógł osiąść w owych stronach z kilkunastu dobranymi towarzyszami, toż iżby mi ze czterdziestu krajowych mieszkańców w pomoc przydano.
Przemowę Beniowskiego spotkano pochwalnym szmerem; poczem Niłow po krótkiej naradzie z Nowosilowym obwieścił, że propozycja została przyjęta i zostanie podana pod obrady na następnej sesji Zarządu.
— A teraz proszę do mnie na obiad!... — zwrócił się do asesorów.
Beniowski wymknął się do sieni, aby uściskać towarzyszy i powiadomić ich o urzędowem przyjęciu projektu osady rolnej.
Wywołało to wielką wśród nich radość i gwarnym, podnieconym tłumem opuścili fortecę.
Beniowski poszedł do gubernatora, aby siąść przy biesiadnym stole z obywatelami miasta, już jako równy z równymi. Obok niego posadzono strojną w perły, w drogie zausznice i odzianą w najpiękniejsze szaty Nastazję. Wszyscy już dobrze wiedzieli o narzeczeństwie, ale czekali cierpliwie, aż to ogłosi publicznie sam naczelnik kraju. Ten nie śpieszył się, jadł, pił, gości jeść i pić zmuszał, dopiero dobrze sobie podchmieliwszy, poczuł godne rzeczy wzruszenie i podniósł się, aby przemówić:
— I powiedziane jest: — rzekł Niłow — wyjął Pan żebro z boku Adamowego i uczynił zeń niewiastę... Ogłaszam cnym gościom, jako tych dwoje ma się za łaską Boga i mojem pozwoleniem niedługo pobrać...
Tu kiwnął głową w stronę córki i Beniowskiego.
— Nie wcześniej to jednak nastąpi, aż nadejdzie od gubernatora irkuckiego nominacja pana młodego na oberpolicmajstra Kamczatki, na który to urząd przedstawiłem go...
Radość gości nie miała granic, wszyscy na wyścigi szli z kieliszkami trącić się najpierw z rodzicami, a później z narzeczonymi. Nastazja, cała w ogniach, dziękowała na wszystkie strony, ściskając tajemnie pod stołem rękę ukochanego.
Lecz ten był smutny i skąpy w uśmiechach. Nawet gdy na wniosek kupca Rybnikowa miejscowi obywatele uchwalili zebrać składkę na wiano dla młodych i posypały się niezwłocznie dość duże sumy na ręce kupca Biełycha, obranego prezesem komisji składkowej, troska nie znikła z pięknej twarzy wygnańca.
— Co ci jest, synu, gdyż sądzę, że tak pozwolisz mi ciebie od dziś nazywać!? — zwróciła się do niego pocichu pani Niłowowa.
— Mamo, on taki smutny, jakby to był pogrzeb!... — szepnęła Nastazja, opierając się na ramieniu narzeczonego.
— Myślę, droga Marto Karłowno, o towarzyszach, z którymi przeżyłem tyle czasu, zaznałem tyle biedy, przebyłem tyle drogi w trudach i niebezpieczeństwach, a którzy pozostają wciąż w niedoli, z jakiej los szczęśliwy mię tylko co, dzięki wam, wywiódł...
— To się da zmienić, to się zmieni! Skoro będziesz naczelnikiem policji, będziesz przez to najbliższym ich opiekunem. Zresztą cóż robić!... Musisz się przyzwyczaić, żeś przestał być już ich towarzyszem. Mam nadzieję, że zamieszkasz u nas, gdzie kazałam już pokoje wyporządzić! Ufam, że nie odmówisz temu żądaniu, a tem samem łatwiej ci przyjdzie w interesach publicznych pomagać Iwanowi Piotrowiczowi...
Kłaniał się Beniowski, dziękował, pulchne ręce pani naczelnikowej całował, niecierpliwą Nastazję upewniał, że niczego tak nie pragnie, jak być wciąż blisko niej, ale...
— Niech panie zrozumieją, że byłoby zbyt już bolesną, zbyt nieludzką z mej strony rzeczą, gdybym tych przyjaciół wiernych i oddanych mi, tak natychmiast po otrzymanem szczęściu porzucił... Mam tam w dodatku uczni, szkołę, którą obowiązałem się prowadzić... Potrzeba czasu, aby to wszystko urządzić, aby nauczyciele włożyli się w swe obowiązki!... Jesteśmy młodzi, życie nas czeka jeszcze długie, Nastazjo, nieprawda? Nie należy być skąpym, nieużytym i bezwzględnym w chwili szczęścia dla pokrzywdzonych przez los, nieprawda!?... — dowodził szeroko i wymownie.
Nastazja miała w oczach łzy rozrzewnienia, ale pani Niłowowa wzruszyła niecierpliwie ramionami.
— Rób, jak chcesz!... Chociaż nie przekonałeś mię. Nie rozumiałam cię nigdy i teraz nie rozumiem... Wiem tylko, że wszystko w twem ręku na lepsze się obraca!
— Niech mi pani wierzy, iż to dlatego, że istotnie szczerze pragnę, aby wszystkim było jak najlepiej!... — odparł z wesołym naciskiem.
Uwolniono nareszcie Kazarinowa; sam Beniowski poniósł mu o tem wieść do więzienia. Kupiec z płaczem upadł mu do nóg.
Sekretarz Nowosiłow również był bardzo zadowolony, gdyż ułaskawiony wydał mu niezwłocznie skrypt, że jego skonfiskowany majątek nie przenosił paru tysięcy rubli w gotówce, w należnościach, oraz w pewnej ilości zleżałych, zepsutych towarów.
— Wszyscy trzej zarobiliśmy na tej sprawie po ośmnaście tysięcy rubli — chwalił się Niłow. — A wszystko przez ciebie, Auguście Samuelowiczu. — Od dzisiaj codziennie zrana przychodzić do mnie będziesz pomagać mi w mej pracy. Czytać będziesz raporty i listy, treść z nich wyciągać i dawać na nie stosowne odpowiedzi albo rozkazy. Wprawi cię ta robota do urzędowania, na którem wprędce mam cię nadzieję pomieścić!...
Beniowski spełnił rozkaz i zaraz nazajutrz wziął się do porządkowania papierów, co trochę rozerwało jego przykre myśli. Miał już dość tego wszystkiego i marzył o rychłym wyjeździe z gubernatorem, spodziewając się, że w drodze trochę wytchnie od tych wszystkich brudów i intryg. Zawiódł się jednak srodze, gdyż po obiedzie wezwał go znowu do siebie naczelnik przez umyślnego i kazał uprzedzić kupca Kuzniecowa, który podjął się dostawy podwód, aby przygotował więcej psów i sani, gdyż sekretarz i komendant również z nimi jadą.
— A z nami... szachownica!... — dodał znacząco Nowosiłow.
— Ha, ha!... Właśnie... ona!... — roześmiał się setnik.
— Cobyśmy tu bez ciebie robili, Auguście Samuelowiczu!... — dowodził słodziuchno sekretarz, nie spuszczając błyszczących oczek z pochmurnej twarzy wygnańca.
— W Awaczyńsku, w Wierchnim, w Niżnim są jeszcze osoby, co nie poznały ostrości twego umysłu i płoną ochotą starcia się z nami!... — rozwodził się setnik.
— Myślę, że twój Kuzniecow zdąży jeszcze wszystko urządzić. Zapowiedz mu, że chcę wyjechać najpóźniej pojutrze, aby uniknąć w powrotnej drodze złej sanny!... — rozkazywał naczelnik.
Beniowski skorzystał z pretekstu, aby się wymknąć.
Tej nocy odbyło się w szkole ostatnie zebranie spiskowców, na którem Beniowski zdał władzę na czas swej nieobecności Chruszczowowi.
— Winniście mu bezwzględne posłuszeństwo!... Nie czyńcie kroku bez jego pozwolenia!... Już niedużo zostało czasu, lecz rozgałęzienie naszego spisku takich dosięgło rozmiarów, iż byle nieostrożność zwrócić może na nas uwagę, a wtedy trudno byłoby prawdę zataić!... Jeszcze trochę cierpliwości i wysiłku a cel zostanie osiągnięty!... — pouczał zebranych Beniowski.
Obiecali słuchać jego rad i widać było, gdy żegnali się z nim, że byli jego odjazdem przejęci.
— A ty, Beniowski, wracaj jednak co prędzej, szczęśliwie. Jakoś raźniej nam z tobą!... — mówili niektórzy.
Kudin, Łapin i Rubatow szykowali się w drogę, jako przyboczna straż Beniowskiego.
Orszak naczelnika składał się z czterdziestu sześciu osób na dziewiętnastu saniach; w tej liczbie było dwudziestu pięciu spiskowców, wprowadzonych umyślnie przez Kuzniecowa, jako straż, służba i psiarze. Sprawni, karni, trzeźwi, otaczali oni naczelnika i urzędników czujnym pierścieniem, nie dopuszczając do nich żadnej osoby, żadnej wieści bez uprzedzenia o tem Beniowskiego. Ten nieodstępnie przebywał przy boku coraz mocniej przywiązującego się do niego Niłowa.
— Bóg cię zesłał na pociechę moich starych lat!... Z tobą nie zginiemy!... — powtarzał mu w chwilach rozczulenia.
A zdarzało się to dość często, gdyż płaskich baryłeczek podróżnych z wódką wzięto spory zapas.
Pogoda sprzyjała, dnie były złote, słoneczne, a noce szafirowe, gwiaździste i mroźne. Psy i sanie lekko mknęły po stwardniałym, ubitym wiatrami, zeszklonym przez słońce i mróz nocny śniegu.
Droga z początku wiodła po lodzie rzeki Bystrej. Urwiste, porosłe lasami brzegi malowniczo załamywały się na wysokich przylądkach, tworząc ciemne skały i osypiska, obrzeżone na złomach rąbkami śniegów. Z poza nich wyglądały tajemniczo mleczno-białe, wysokie i zębate łańcuchy gór. Zorze świtu i zachodu malowały je cudną, mierzchliwą purpurą, a jasny dzień dziergał złotem, omglonem tęczową śreżogą promieni, rozszczepianych w kryształkach szronu, w perełkach lodu.
Nocowano w kamczackich osiedlach, gdzie znajdowano zawczasu przygotowane jurty, ogrzane sutym ogniem, wymiecione, wyczyszczone, upiększone futrzanemi wzorzystemi dywanami. Przyjmowali ich tam uniżenie kamczaccy „taju“, ubrani w cenne futra, padając na twarz i ofiarując im wyborne ryby wędzone, mrożone, gotowane, moc dziczyzny, jarząbków, kuropatw, zajęcy, dzikich i swojskich renów... Wszyscy tedy byli syci i weseli, i ludzie i psy... Każdy z orszaku na popasach dostawał od okolicznych mieszkańców jako datek futerko lisa, lub dziesiątek skórek wiewiórczych, a prócz tego mógł wymienić na herbatę, cukier, chińską tkaninę lub poprostu wyłudzić drugie tyle. Gdy zaś naczelnik pokrzepił się jedzeniem i trunkiem, przychodzili z hołdem wodzowie pobliskich plemion i, kłaniając się, rzucali mu pod nogi całe stosy drogich futer kunich, lisich, nawet sobolich. Dostawało się z tych skarbów sporo i podwładnym.
Pęczniały skórzane sumy podróżne, okrągliły się od wywczasów, od dobrej wyżerki, od zadowolenia twarze urzędników.
Gdy w dalszej podróży wdarli się zwężającym wciąż wąwozem rzeki w samo wnętrze górzystej krainy, w dzikie zacienione wąwozy o ścianach prawie prostopadłych, droga stała się bardzo uciążliwą i otwarły przed nimi zadymione mroźnym oparem czeluście „tarinów“. Rzeczułki, płynące po dnie wąwozów, w wielu miejscach pokrywała sina gołoledź, dziwnie odbijająca od przyległych bialuchnych calin śniegowych. Jeszcze bardziej dziwiły i przerażały wędrowców niespodziane rozlewy żywej wody, wyciśniętej z głębin rzecznych odmętów mrozami, która chlupała pod łapami psów, jak rozlew letni.
W takich miejscach, aby nie pomrozić zwierząt, ludzie przewozili je i przenosili na rękach, przeciągali następnie sanie i ładunki, co dużo zabierało czasu. Nieraz już i noc zapadła i księżyc wszedł nad czarniejszemi od nocy skałami, a karawana, pokrzykując, dzwoniąc brzękadłami osztołtów, poskrzypując płozami, tłukła się wśród białych oparów oparzeliska, ledwie prześwietlonych srebrną poświatą. Tu i tam wśród mrozu, białości i martwoty tajemniczo migotała i łuszczyła się żywa smuga płynącej wody... Czasami w lodowym pagórku rozpękłego łona rzeki trzeba było rąbać schody wśród tych ciekących niebezpiecznych strumieni.
Ludzie w tych miejscach bardzo cierpieli od zimna i odmrożeń; nawet naczelnik zdradzał czasem obawy o nich i ze współczucia wstawał z sani w trudniejszych miejscach. Jedynie sekretarz nie ruszał się ze swego futrzanego wora, gdzie było mu miękko i ciepło, zaciszno, jak w uchu.
Na przestrzeni często paruset wiorst nie spotykali podróżni mieszkańców i nocowano w „powarniach“ — pustych schroniskach, umyślnie pobudowanych co wiorst kilkadziesiąt dla wygody kupców przejezdnych, oraz na użytek poczty rządowej.
Po przybyciu niecono przedewszystkiem suty ogień na niskiem ogniszczu, umieszczonem pośrodku; ławy i ściany wyścielano pośpiesznie futrami, urządzano naprędce stoły z pniaków, z narcianych blatów, rozstawiano małe zydelki sporządzone z karczów i sęków... Siadali na nich zziębnięci i zdrożeni panowie urzędnicy i czekali niecierpliwie na warzącą się herbatę. Po herbacie podawano ryby, mięsiwo i wódkę. Któryś z kozaków siadał wtedy z bałabajką nieopodal i śpiewał, przygrywając:
Car Kuczur na gołym stepie
Opłakuje państwa stratę,
Przypomina skarby swoje,
Góry złota, błamy futra,
Czarnych lisów i soboli...
A w obszernym jego dworcu
Kozacy dzwonią w puhary,
Piją hucznie Rosji zdrowie,
Wspominają Rosji sławę...
Pośrodku siedzi naczelnik,
Wszechpotężny wojewoda,
Pierwszy w boju, pierwszy w radzie,
Sam Jermak, syn Timofieja...
............
Nazajutrz, ledwie zorza różowa zapaliła wierzchołki gór, już długa karawana napełniała znowu wrzaskiem, ujadaniem psów, dzwonieniem brzękadeł, skrzypem sani i okrzykami psiarzy stężałe od mrozu wąwozy spiętrzonych do nieba skał.
Tak dotarli do Wierchniego Ostroga, gdzie naznaczony był trzydniowy postój dla nabrania sił. Byli tu spiskowcy, których odwiedził i zlustrował Kuzniecow, podczas gdy Beniowski musiał grać z kupcami w szachy.
Podejmowali tu ich bardzo szczodrze; naczelnik prawie chwili nie był trzeźwy.
Ale nic nie mogło iść w porównanie z przyjęciem, jakie zgotował im porucznik Norin w Niżnie-Kamczacku.
Na spotkanie wyszła procesja z kościelnemi chorągwiami przy odgłosie dzwonów a wódki wypito w ciągu trzech dni pobytu tam tyle, że długo o tem chodziły po kraju niewiarogodne legendy. I długo kobiety z westchnieniem opowiadały o czterdziestu przybyłych z naczelnikiem mołojcach...
— Jednem słowem... czterdziestu braci zbójów z bajki! — kończyły zwykle z zachwytem.
Norin był szczerze rad Beniowskiemu, cieszył się z jego wywyższenia i na każdym kroku mu swoją przyjaźń i szacunek okazywał.
Nocną porą w ustronnej chatce odbyło się połączone zebranie przybyłych i miejscowych spiskowców; były skargi na przywódcę sekcji Lewantiewa, że uciska sprzysiężonych, że część kasy wspólnej roztrwonił na własne potrzeby. Beniowski zbadał sprawę i ku zadowoleniu wszystkich winowajcę złożył z urzędu. Kazał się ponadto związkowym sposobić usilnie do drogi, gdyż miał zamiar ściągnąć wszystkich z końcem wiosny do Bolszeriecka, skoro tylko kra morska od brzegów odejdzie.
Drogę powrotną wybrał gubernator inną, łatwiejszą, brzegiem morza na Awaczyńsk.
Wtedy to, niedaleko od Bolszeriecka, zdarzył się wypadek, który o mało wszystkich nie zgubił.
Rano o świcie wyszedł Beniowski z jurty, gdzie spał z naczelnikiem, aby zobaczyć się z Kuzniecowym i polecić mu wysłanie umyślnego do miasta.
— Niech się zobaczy z naszymi i dowie się, czy co nie zaszło?... Zawsze lepiej naprzód wiedzieć!...
— Zapewne, zapewne!... — zgodził się Kuzniecow. — Choć nie wiem, coby się stać mogło!
Gdy tak rozmawiali, zbliżył się ku nim Kamczadal w podróżnem ubraniu i zapytał, czy nie wiedzą, kiedy naczelnik wstanie.
— A co takiego? — Mam mu oddać ważny list od pewnego wygnańca, który dla nagłej słabości nie mógł tu osobiście stanąć!
— Oddaj list temu tu panu, to jest sekretarz naczelnika. On mu list doręczy! — odrzekł Kuzniecow.
Beniowski ledwie okiem rzucił na kopertę, drgnął i pobladł, gdyż poznał pismo Lewantiewa. Wszedł natychmiast do jurty Kuzniecowa a Kamczadala kazał nakarmić, obdarować i odesłać niezwłocznie z powrotem.
Otworzywszy list, wyczytał, że Lewantiew umyślnie wyjechał z Niżnie-Kamczacka, aby dogonić gubernatora. W drodze wszakże zasłabł nagle, schwycony ostrą kolką. Wysyłał więc zamiast ustnego doniesienia pisemne o spisku wygnańców, o roli Beniowskiego, o zebraniach, naradach; przyczem podawał cały szereg nazwisk sprzysiężonych, oraz miejsca, gdzie ukrywają broń i amunicję.
Beniowski odczytał list drżącemu z przerażenia i gniewu Kuzniecowowi.
— Cóż ty na to?
— Śmierć!... — odrzekł kupiec z złowrogim blaskiem w oczach.
— Weź więc natychmiast Kudina, jedź z powrotem i zrób z tym nicponiem porządek... Zaczekamy na ciebie. Wytłumaczę twoją nieobecność zapomnieniem jakiego przedmiotu na poprzedniej stacji... i postaram się naczelnika tutaj zatrzymać. Właśnie jest blisko wulkan, będę go namawiał, żeby górę zwiedził!
Przy śniadaniu starał się Beniowski dowieść naczelnikowi, że zamiast tłuc się w ciągu paru dni po przykrych drogach, nocować w pustych, zimnych schroniskach, należy raczej wypocząć dobrze w tej tu wesołej i względnie zaludnionej miejscowości, podpaść psy, wyreparować uprząż, aby następnie za jednym przejazdem stanąć w mieście.
— Zapewne, że lepiej, ale... co tu robić będziemy! — zauważył Niłow.
— To samo, co w drodze: leżeć sobie do góry brzuchem! Z tą różnicą, że nie będzie nas trząść... — podtrzymał Beniowskiego sekretarz, któremu obiecano na ten wieczór jakąś osobliwą Kamczadalkę.
Proponował zatem Beniowski wycieczkę do wulkanu, lecz zdołał zachęcić jedynie setnika.
— Bo i prawda!... Żadnej rozrywki, grać niema z kim, wódki ledwie starczy dla Iwana Piotrowicza!... Pójdziemy więc chyba z tobą, Beniowski!... Zawszeć to dziwo przyrody!
Wzięli przewodników miejscowych, uprzężkę psów u miejscowego „taju“ i kazali się wieźć na górę. Rychło dosięgli kresu lasów i dalej już piechotą musieli piąć się na goły stożek po spękanych opływiskach lawy, ledwie przyprószonej śniegiem, wśród złomów skalnych i osypisk zrzuconych trzęsieniem ziemi i zawianych zaspami śniegu, wśród rumowisk sterczących nago z białych lodowców, jak żałobne, tajemnicze znaki. Droga była trudna i żmudna; często wypoczywali, a wówczas komendant bawił Beniowskiego opowiadaniami o swoich niepowodzeniach służbowych i zamiarach przezwyciężenia ich nareszcie.
— Gdybyś tylko, Auguście Samuelowiczu, zechciał, gdybyś tylko zechciał, mielibyśmy, co dusza zapragnie!... Namów ty Iwana Piotrowicza, żeby on nie wysyłał pocztą twego opisu Kamczatki, lecz polecił mnie osobiście przedstawić go Imperatorowej... Wyjechałbym wczesną wiosną, a w zimie jużbym był z powrotem... Przez ten czas mógłbyś mię zastępować na służbie... Już jabym całą rzecz tak tam przedstawił, że naczelnik dostałby gubernję Ochocką, tybyś tutaj rządził w Kamczatce, a ja... ja dla siebie nic nie chcę, jeno wyspy Aleuckie... Tam można dużo zarobić, tam jeszcze jest na oceanie dużo niewykrytych ziem... Opowiadają, że są takie ziemie, gdzie mieszkańcy mają oko pośrodku piersi, a jeżdżą nie na psach, lecz na sobolach... Ale dla mnie to nie ma znaczenia... Tacy czy owacy byle jasak płacili...
— Zapomnieliśmy jednak, Nikandrze Gawryłowiczu, całkiem... o sekretarzu! On swego nie daruje. Co z nim poczniemy!? — wstawił niespodzianie Beniowski.
Czernych zmieszał się i chwilę patrzał w osłupieniu na Beniowskiego.
— Istotnie, co poczniemy!? On swego nie daruje!...
— Czy nie lepiej więc, abyśmy tak zrobili: Iwan Piotrowicz dostanie Ochocką albo Irkucką gubernję, sekretarza osadzimy tu w Kamczatce, a ja zostanę twoim pomocnikiem na Aleutach... I poco nam jakichś nieznanych ziem na oceanie szukać, kiedy na tamtym brzegu w Ameryce mamy Kalifornję. Hiszpanja daleko, zawikłana w wojnę z Austrją, musi bronić i odnowa zdobywać bliższe swoje prowincje, nie będzie mogła rychło okrętów swych posłać tak daleko, a my się tymczasem tam utrwalimy... Kraj piękny, żyzny, południowy...
Kozakowi zapaliły się oczy.
— Kraj żyzny, piękny, południowy... — powtarzał rozmarzony. — A ludzie tam są?...
— Są Kanaki. Tęgi lud miedzianoskóry, ma moc futer i złota.
— Złota, powiadasz, prawdziwego złota? A dziewki ładne?
— Rosłe, jak topole...
— Ho, ho... A daleko to z Aleutów?...
Opowiadał mu Beniowski w krótkości wszystko, co wiedział o Nowym Świecie, o jego ziemiach, ludach, o drogach do niego wiodących, o Kolumbie, o Pizzaro i Kortezie...
Słuchał w milczeniu kozak, przejęty i wzburzony, i wciąż pytaniami dręczył Beniowskiego, choć przykra droga bardzo utrudniała rozmowę. Przerwał ją wreszcie Beniowski, gdyż wchodzili w krainę dziwną, pełną syku i gulgotu pary, bijącej tu i owdzie szparami z podziemi, jak z zamkniętego kotła; pełną siwych kłębiących się mgieł, pełną grzmotów dalekich, jęków i furkotu... Zapach siarki poraził im nozdrza, pod nogą czuli ciepło drgającej ziemi. Kamczadalowie nie chcieli iść dalej. Beniowski spojrzał na stromy kopiec, dymiący się i wznoszący wspaniale ponad mgłami ku jasnemu niebu, i powiedział, że pójdzie sam; wahał się chwilę setnik, lecz uważając, że przyszłemu zdobywcy Kalifornji nie wypada wykazywać strachu, też się iść zgodził. Dwóch spiskowców, Kudin i Łapin, wiernie pośpieszyło za nimi.
Zaspy popiołu i narzutowe głazy mocno im przeszkadzały w podróży; co chwila obsuwali się razem z nimi i o mało nie pospadali w przepaść. Zmęczeni niezmiernie dostali się nareszcie na grań krateru, czerwonosczarnej skalistej czaszy, pełnej skłębionego siwego dymu, hurkotów, jęków i szmerów. Pozatem nic tam nie dojrzeli, a że z dołu wiał niezmiernie przykry zaduch i gorąco, więc pośpieszyli zejść, tem bardziej, że zbliżał się wieczór.
Dopiero w samem obozowisku, przy rozstaniu się, ocknął się z głębokiej zadumy setnik i rzekł, ściskając rękę Beniowskiego:
— Sprawiedliwie rzekłeś, przyjacielu, w Kamczatce osadzimy Sergjusza Mikołajewicza, a co do Kalifornji to milcz na Boga, gdyż lękam się, by nas nie ubiegli.
Beniowski uśmiechnął się i kiwnął mu głową.
Nad ranem trawiony bezsennością Beniowski usłyszał skrzyp sani i wyszedł przed jurtę. W siwym zmroku przedświtu przemykały się ostrożnie ku dalszym budowlom dwie ludzkie figury, wiodąc sforę oszronionych psów.
— Czy to ty, Kuzniecow?...
— Tak, to ja!...
— Jakże tam?...
Kuzniecow przystąpił blisko i rzekł cicho:
— Stało się, jakeś kazał. Znaleźliśmy go wpół drogi w kamczadalskiem Siedliszczu, leżał chory... Przyznał się do wszystkiego. Więcej — opowiedział docna, co się w Niżnim dzieje. Grzech, srom... Rozpuścili się nasi sprzysiężeni pod przychylnemi rządami Norina, jak dziadowskie bicze... Będziem mieli z nimi niemało zachodu... Trzeba ich stamtąd nagwałt zabrać...
— Skądże tak?...
— A wszystko przez baby!... Wiadomo...
— No a... ten?... Co z tym?
— A no nie chciał pić, błagał, obiecywał poprawę, ale... musiał!
Beniowski odwrócił głowę.
Świtało. Blade czoło dnia już wychylało się z za góry, gasząc gwiazdy.
Czuć było wiosnę. Mgławo migały nocami gwiazdy na pociemniałem niebie. Nagrzane za dnia śniegi zionęły siwemi oparami, które krzepły natychmiast w leciuchne szrony na odwilgłych i znowu tężejących ku nocy gałązkach drzew. Kroki ludzi chrzęszczały przejmująco na śniegowej grudzie.
— Kto idzie? — pytały co chwila straże, rozstawione dokoła szkoły.
— Swój!
— Hasło?
— Piotr i Paweł...
Czerwono gorzały nieduże okna szkolnego budynku, słaniały się na nich tłumnie cienie ludzkie.
Beniowski opowiadał zebranym o zdradzie Lewantiewa i o jego śmierci. Groza wiała nad słuchaczami.
— Będzie się to powtarzać coraz częściej! — rzucił Baturin. — Ludzie są słabi!... Zapachniało im prawo Piotra Wielkiego i, miasto uwolnić się razem, myślą jeno o polepszeniu swego wyłącznie losu za judaszową cenę...
— Nie widzę innego na to sposobu, jak oddać władzę dyktatorską życia i śmierci jednemu z nas. Aby miał prawo wydawać rozkazy i układać plany, nie zdradzając ich przed nikim... Dla pomocy niechby ów najwyższy naczelnik dobrał sobie sam zaufanych ludzi... W ten sposób może uda się zachować tajemnicę! — radził Panow.
— Proponuję na dyktatora Beniowskiego!... dorzucił Chruszczow.
— Tak, tak!... Beniowski, niech rządzi Beniowski!... — ozwały się głosy.
— Myślę też, że potrzebna większa w słowach oględność i tajemniczość, niż to możliwe przy obecnym sposobie wykonywania naszych zamiarów — zabrał głos Beniowski. — Lecz musi to być ze wszech punktów rozważone postanowienie, a osoba dyktatora wybrana jednogłośnie!
— Co tu radzić?... kto tu za nas do tej pory myśli?... kto w razie czego najciężej za wszystko odpowie? Ty, Beniowski... Tobie najwięcej ufamy!... Ty rządź!... — zagrzmiało ze wszystkich kątów.
— Więc głosujcie! Bez głosowania tak ważna sprawa obejść się nie może. Pamiętajcie, że w razie wyboru będę miał nad wami prawo życia i śmierci... nawet... za zwykłe nieposłuszeństwo!
— Podchodzić do głosu!... — wezwał przewodniczący obradom Chruszczow.
Podchodzili i zgodnie podawali głosy za Beniowskim, a Chruszczow znaczył je na papierze.
— Jest nas tu pięćdziesięciu dziewięciu, a głosów podano pięćdziesiąt osiem... Kto jeszcze nie głosował?
— Stiepanow nie głosował! — odrzekł Panow.
— On jeden. W każdym razie Beniowski wybrany.
— Chciałbym jednak usłyszeć powody, dla których wstrzymałeś się od głosowania? — zwrócił się do Stiepanowa Beniowski. — Czy masz co przeciwko samemu postanowieniu, czy też przeciwko mojej osobie?
— I jedno i drugie!... — odrzekł krótko. — Despotja nigdy nie prowadzi do dobrego...
— Skoro jednak potrzebna jest dla tajemnicy, dla powszechnego bezpieczeństwa!...
— Będziemy cierpieć od omyłek, od stronności i zaślepienia jednostki...
— Choć pochwalam wasze ogólne postanowienie, ale uznaję zarazem słuszność uwag Stiepanowa i w razie mego wyboru wcale nie miałem zamiaru umniejszać liczby członków Rady Zarządzającej, ani ujmować jej znaczenia... Owszem, zapraszam do niej na dawnych prawach nawet Stiepanowa, który, jako adwersarz, najlepiej dojrzy i śledzić będzie umiał moje czynności! — odpowiedział Beniowski.
— Nie wypada mi dłużej przed wami zataić... — przerwał głucho Panow — że Stiepanow według mnie nie godzien jest dopuszczenia do tajemnic związkowych i że uczyniłem moją propozycję głównie w zamiarze usunięcia go z Rady!
Zaległa cisza głęboka.
— Co?... Co powiedział?
— Ładna rzecz!... Przecież to jego krewniak!...
— Niech gada zaraz, o co chodzi!...
— Prostych ludzi to śmiercią karzą, a takiego!... Ho, ho!
— Co on zrobił!... Zaraz gadaj!...
— Nie ujdzie żywy!... Tu o zgubę naszą chodzi!...
Wrzawa wzmagała się. Wtem Beniowski znowu głos zabrał.
— Trudno zmuszać Panowa, aby na siostrzeńca swego powiedział więcej nad to, co powiedział. Zupełnie to wystarcza. Zapewne, że Stiepanow po proteście swego krewniaka już do Rady nie może być przyjęty, lecz nie widzę dlaczegobyśmy mieli dalej go ścigać, skoro nic jeszcze występnego nie uczynił, prócz może wypowiedzenia nierozważnie jakich słów lub gróźb! Wystarczy nam, gdy obieca większą na przyszłość wstrzemięźliwość oraz posłuszeństwo, a zaś Panowowi, z którym mieszka, poruczymy pilny nad nim nadzór... Czy zgadzacie się na to?
— Tak będzie najlepiej!... — przywtórzył mu Chruszczow.
— Zamiast niepotrzebnych sądów i swarów, niech Stiepanow poprostu powtórzy przysięgę...
Spiskowcy rozstąpili się, czyniąc puste miejsce przed wezwanym; ten milczał, blady, z oczyma utkwionemi w ziemię; wreszcie podniósł wzrok gorejący i utkwił go w Beniowskim.
— Tak?... Dobrze! Więc powiem!... A komuż to mam przysięgać!?... Temu drabowi, który wszystkich nas, świat cały uwodzi jedwabnemi słówkami, budując powodzenie osobiste na powszechnem omamieniu?... Nie, tej przysięgi nie uczynię!... Nie jestem szaleńcem!... Gotów jestem życie przynieść w ofierze sprawie ogólnej, ale kropli krwi nie obowiązany jestem oddać na widzimisię jakiegoś tam awanturnika!... Mówi, że jest hrabią, że jest generałem, magnatem i bogaczem, ale jakie mamy nato dowody prócz słów jego własnych?... Czem poświadczył pokładane w nim zaufanie? To, co uczynił, każdy z nas uczynić w stanie. Że ogrywa kupców?... To czyż o mało w ten sposób nie wydał nas wszystkich i nie naraził nas na zgon haniebny od otrucia!?... Wzbudził powszechną ku sobie nienawiść i stąd to a nie skądinąd płynie zdrada, której nic nie wstrzyma, gdyż płynie ona z małej ku niemu ufności... Kto zresztą wie, kto wie, jakie pobudki skłoniły go do zabójstwa Lewantiewa? Może nieboszczyk przejrzał go i odmówił mu posłuszeństwa, jak ja, albo może zechciał Beniowski zawładnąć i jego majątkiem, jak zawładnął majątkiem Kazarinowa!...
— Co on plecie?... Co on plecie?... Bezmyślny szaleniec!... — szepnął Beniowski.
— Podlec, podlec!... Patrzcie, oto na szczęście zachowałem pismo Lewantiewa, choć mi je kazał Beniowski zniszczyć! — krzyknął Kuźniecow, występując z szeregów.
Chruszczów wziął od niego podawany list.
— Czytaj, czytaj!... — wołano ze wszech stron.
— „Do Jego Wysokiej Szlachetności Naczelnika Kamczatki...“ — zaczął Chruszczów drżącym głosem.
— Fałsz... Nie wierzę!... Sfałszowany... Co dla Beniowskiego znaczy sfałszować list?... Nie pierwszy i nie ostatni sfałszowany przez niego dokument... Wiem coś o tem!... — wciąż przerywał czytanie Stiepanow.
Po skończeniu zaś listu w długiej przemowie dowodził oponent, iż z takim potworem i intrygantem, jak Beniowski, walczyć bronią zwykłą niepodobna, lecz on gotów uciec się do sądu Bożego i pojedynkiem zaświadczyć prawdziwość swoich oskarżeń.
— Co za głupstwo! — zawołał Chruszczów. — Średniowieczne zabobony!...
— Ukarz go, zuchwalca! — krzyczał Panów. — Pojedynków mu się zachciewa...
— A jeżeli Beniowski zginie, to co? — wołali jedni.
— Co za niedorzeczne pomysły!... — sprzeciwiali się drudzy.
— Śmierć jego najmniejszej jest wagi!... IlHu tu nas jest przytomnych, tylu zdatniejszych do wykonania nie tak trudnych już naczelnika obowiązków!... Zresztą żądam w imię Boga!... Niech Bóg nas sądzi, skoro wy, grzeszni ludzie, nie umiecie!... — wybuchnął Stiepanow.
— Tak, to prawda, nie można mu odmówić, skoro pod opiekę Boga się udaje! — rozległy się tu i owdzie nieśmiałe głosy.
Rzesza wygnańców zawahała się. Dojrzał to Beniowski i ogłosił naraz, że wyzwanie przyjmuje.
Nazajutrz o świcie pojechał wraz z Chruszczowym i Kuzniecowym na oznaczone miejsce; niezadługo stawił się i Stiepanow z Panowym; grupkami zwolna napływała reszta spiskowców. Czarne ich postacie w kosmatych odzieżach, twarze posępne i ogorzałe, mocno odrzynały się na niepokalanej białości śniegów i szronów, pokrywających polankę oraz zarośla. Złote słońce ranne roziskrzyło zimne pokrowy tysiącem skier, górą sklepił się blady błękit nieba z srebrnemi chmurami; mroźny opar nocny opadał ku dołowi, jeno na miejscu pojedynku chwiał się jeszcze, podsycany oddechem licznych ust, ciepłem tęgich, parujących ciał ludzi, otaczających gotujących się do walki adwersarzy. Dano im broń, długie szpady oficerskie; zajęli pozycje, sekundanci stanęli po bokach z laskami. Stiepanow z niesłychanym impetem natarł na przeciwnika. Beniowski początkowo ustępował, zasłaniając się. Gdy już był u kresu mety, silnie sparował sztych i momentalnie sam przeszedł do natarcia. Furknęła szpada Stiepanowa, oplątana niezmiernie szybkim wężowym ruchem klingi Beniowskiego, wyleciała w powietrze i padła o dwa kroki na śnieg. Beniowski cofnął się, nadepnął ostrze nogą i swoją szpadę opuścił.
Lecz w tejże chwili huknął strzał i widzowie z okrzykiem trwogi i zgrozy przychylili się ku ziemi. Stiepanow stał z dymiącym się pistoletem w prawym ręku, a lewą z drugim pistoletem podnosił znowu ku zbroczonemu krwią Beniowskiemu. Strzał jednak spalił na panewce.
Sekundanci schwycili szaleńca i powalili go na ziemię, reszta rozjuszonych wygnańców wpadła nań kupą. Musiał Beniowski poniechać tamowania krwi ze zranionego ramienia, aby nieszczęśnika bronić. Związanego oddano pod straż Panowa; poczem wszyscy niezmiernie wzburzeni wracali gromadkami do wioski.
Beniowski musiał śpieszyć na zwykle zajęcie do gubernatora, gdzie miał pozostać na obiedzie; zakończenie więc sprawy zostało odłożone do wieczora.
W czasie obiadu wesoła, przydrwiąca rozmowa obracała się dokoła projektów setnika Czernych, dokoła możliwości zdobycia Kalifornji i prawdopodobieństwa zagarnięcia trzech gubernij przyległych sobie pod władzę zacnego triumwiratu.
— Juścić, że w tych warunkach zgadzam się i na Ochocką gubernję!... — dowodził Niłow. — Mając na wyspach Aleuckich i w Kalifornji twoje, mój zięciu, poparcie, a w Kamczatce przychylnego sobie Nowosiłowa, będziemy mogli rządzić całym tym krajem, jak nam się spodoba!
— Nie wiem jednak, czy na sekretarza można będzie liczyć zupełnie!... Za gruby! Nie dwóch a trzech i więcej ludzi w nim się mieści! — zauważył Beniowski.
— Hm!... Myślałem i o tem... Zapewne, że nie zupełnie. Ale zważ, Auguście Samuelowiczu, że węzłem wszystkiego jest Ochock: przezeń idą rozkazy i raporty, z niego wypływają okręty, niosąc prowiant, amunicję i zasiłek w ludziach... Kto ma Ochock, ma w garści kraj cały... A tam ja będę!... Ja, który znam Sergjusza Mikołajewicza jak zły szeląg!
Pilnie, choć w milczeniu, słuchały tej politycznej rozmowy Nastazja z Martą Karłowną, znikając od czasu do czasu za drzwiami dla spraw domowych. Dopiero na samem wyjściu zawolała pani Niłowowa Beniowskiego do pokoju córki i jęła mu wyłuszczać, jak pilne jest, wobec gotujących się zmian i możliwej dalekiej wyprawy, przyśpieszenie wesela:
— Żebyście się mogli choć sobą nacieszyć przed twoim tam wyjazdem! Chcesz a skłonię męża, żeby dom i całe uekwipowanie własnym ci sprawił kosztem, żebyś mógł nie czekać na budowanie osady...
Zmieszał się mocno Beniowski i umknął jej oczu:
— To żadną miarą być nie może, gdyż i względem wygnańców zaciągnąłem zobowiązania, których naruszenie odrazu zniweczy me wpływy... A bez tych wpływów nic się nie uda!
Długo dowodził, zanim przekonał gorącą niewiastę. Gdy już wychodził, w ciemnym korytarzu rzuciła mu się na szyję ukryta w ciemnościach Nastazja i, tuląc zapłakaną twarz do jego piersi wyrzucała mu tkliwie:
— Nie śpieszno ci do mnie, ukochany, nie śpieszno!
Nadaremno próbował oderwać jej ręce, przyciskała się doń coraz mocniej, aż po krótkim oporze Beniowski sam ją nagle do siebie przygarnął, przechylił wtył i utonął gorącemi ustami w jej pokornych ustach.
Jeszcze czuł w krwi upajający czar tych pieszczot a już musiał składać i przyjmować groźne przysięgi, gdyż zebrani w szkole spiskowcy przy jego pojawieniu się tam jednogłośnie okrzyknęli go nieograniczonym władcą nad sobą. Poczem przewodniczący zebraniu Chruszczow zażądał w imieniu wszystkich sądu i kary na Stiepanowa.
— Niechby jednak przedtem Panow powiedział, co wie o powodach tak zaciętej ku mnie nienawiści jego siostrzeńca!... Możeby się udało całą rzecz załagodzić!... Bądź co bądź stary to i, do niedawna, wierny towarzysz!... — przekładał zgromadzonym Beniowski.
Panow stanowczo odmówił.
— Spytajcie jego samego... Nie chcę się do tej sprawy mieszać... Choć jest bliskim mym krewnym, straciłem serce do niego... Niech się sam tłumaczy, jak umie! Zresztą związany jestem słowem honoru!
Wezwano więc Stiepanowa, który wszedł wcale zuchwale, z głową hardo wzniesioną i wodził rozgorzałym wzrokiem po wszystkich, nie wyłączając Beniowskiego.
Chruszczow w poważnem przemówieniu wykazał mu szkodliwość jego zachowania się, groźne dlań jego skutki i zażądał szczerego wyznania pobudek dziwnej zawziętości.
— Owszem, ponieważ wiem, iż wkrótce spotka mię los Piacynina i Lewantiewa, nie będę sobie zadawał fatygi, żeby was okłamywać. Zobaczycie, że wy wszyscy pójdziecie niedługo za mną, gdyż celem tego człowieka jest zgubić was dla swego wywyższenia. Skąd wiecie, o czem rozmawia on z gubernatorem?... Jakie układa plany z niecnym sekretarzem i dzikim kozakiem Czernych?... Azali przypuszczacie, że wymową swoją zamienił ich w łagodnych baranków?... Nie, tych ludzi poruszać może jeno przewrotna chciwość i pycha; musi więc on ich czarować podobnemi nadziejami; i kto z was zaręczy mi, czy w chwili wsiadania na owe upragnione, mające nas wieźć ku wolności okręty, nie spotkacie tam siepaczy i więzów?... Beniowski jest mądry i przebiegły jak wąż, nie sprzeda was za byle co i wpół drogi, lecz sprzeda was za cenę drogą i w chwili ostatniej, aby zasługa była tem widoczniejsza... Już i teraz gadają, że ma być naznaczony naczelnikiem miejscowej policji... a rychło stanie się zięciem gubernatora i pękną ostatnie nici, wiążące go z nami, nędznymi, bezprawnymi rabami... Jaki jest więc powód jego troski o nas?... Łudzi was, jak łudził niegdyś mnie... Podejrzenie dawno mnie nurtuje, dawno śledzę jego piekielną zręczność, niezwykłe powodzenie we wszystkich zamiarach... Nie wydaje mi się to rzeczą naturalną... Ale nie mogłem się oprzeć sidłom ufności i wspaniałomyślności, jakie wciąż zastawiał na mnie ten nieskończenie przebiegły człowiek. Nietylko przebaczał mi stale wszelkie wykroczenia, owszem obsypywał dowodami uznania, wyznaczył do Rady Najwyższej, powierzał tajemnice, obsypywał szczodrzej od innych upominkami... I poco?... Czyżby chciał zabić mię lub podkupić wspaniałomyślnością? Czas jakiś poddawałem się temu, ale rychło spostrzegłem cel utajony — wywyższyć siebie przez moje poniżenie!... Więc starałem się odepchnąć jego dobrodziejstwa... Przemawiałem najostrzej przeciwko niemu, a przecie niedawno jeszcze, pamiętacie, chciał mię zaprosić do przybocznej swej rady, w triumfie wlec mię za swoim rydwanem... Dziś rano godziłem na jego życie, a jednak nie zabił mię?... Czy nie wydaje wam się to dziwne?... Ha, może on upatrzył mię sobie jako drużbę na bliskie wesele?... Co?... Tego jeszcze brakowało, abym pychę jego nasycił widokiem mego cierpienia!... I tak już cierpię niewymownie, że tego anioła, tę dziewicę niesłychanie czystą i piękną, on schizmatyk i oczajdusza, wychodziec z piekła rodem...
— Miarkuj się!... — wstrzymał go Chruszczow. — Mów, co chcesz, ale lżyć ci nie wolno!
— ...Ciągnie w przepaść swych niegodnych zamysłów, czyni ofiarą swych sprośnych chuci...
— Milcz, nie mieszaj jej!... — wybuchnął Beniowski.
— Dlaczego nie mam mieszać, krzywdzicielu? Czyli świadomie nie uwodzisz jej pod przykrywką pożytku naszego sprzysiężenia?...
— Nieprawda!... Nie uwodzę jej wcale!
— Cóż więc znaczą te przesiadywania, schadzki, ciche rozmowy i spojrzenia?... Azali nie ogłoszono cię jej narzeczonym i nie naznaczono dnia ślubu!?... Kpisz sobie z nas?... W dniu tym, przyjaciele, wyda on nas wszystkich na wiano... naczelnikowi kraju! Zobaczycie!
— Wzywam na świadków obecnych tu Chruszczowa i Baturina, czy nie za ich poradą zgodziłem się z wielkim wstrętem dopuścić do ogłoszenia owego narzeczeństwa. Oni również wiedzą, czy mogę zaślubić ową panienkę, istotnie zacną i życzliwą mi...
Stiepanow umilkł i nieufnym wzrokiem spojrzał na wymienionych.
— Istotnie, prawdą jest, iż na nasze żądanie Beniowski nie odrzucił ofiarowanej mu ręki panny Niłowówny, choć zaślubić jej nie może! — potwierdzili zgodnie obaj wygnańcy.
— Cóż więc to wszystko znaczy, cóż więc znaczy? Ha, rozumiem: on niby rząd zwodzi, ale nie wierzę... Zbyt wielka pokusa! Niepodobna... Oszukuje nie ich a was... — oburknął wzgardliwie Stiepanow.
Wśród wygnańców zapanowało przykre milczenie.
— Więc o to chodzi! — zaczął nagle cichym, przejmującym głosem Beniowski. — Więc to tak?... Więc wolność stawiacie narówni z posiadaniem ładnej dziewczyny, z dojściem do bogactwa, do urzędu? I dlatego, że mogę tego dosięgnąć, podejrzewacie mię, iż gotów jestem tutaj pozostać i was nawet na najwyższe katusze zaprzedać!... Więc wolność dla was to możność przewodzenia innym i uciskania ich, bo tutaj nie można niczem innem być, ino rabem albo katem... Więc wy przypuszczacie, że można wolną duszę zamienić na szyty złotem mundur, że wieczne tęsknoty za rozmaitością wolnego świata można zalać gorzałką, że miejscowe szacherki i intrygi mogą zastąpić wolną grę szlachetnych zapałów i ambicyj, że, patrząc w ładne oczy niewieście, można zapomnieć ojczyste krajobrazy, ojca, matkę, krewnych, przyjaciół, wszystko, co tysiącem nici wrosło od kolebki w serce i pragnienie, co po tysiąckroć razy tu spotężniało od ręki gwałtu, która powrotu ku nim wzbrania... Nie, — dla mnie wolność jest to żyć równym wśród równych, jest to możność niekłamania nikomu i nigdy, nieudawania, nieuniżania się, nieodczuwania przed nikim strachu, jest to możność zostania tem, czem się chce, możność sięgania po wszystkie zaszczyty i wszystkie prawa życia... Pewność jutra, pewność należnych mi zasług... Tu zaś co?... Nawet gdybym został owym szczęśliwym małżonkiem córki naczelnika i naczelnikiem miejscowej policji, jak mi obiecują, to czyż jutro nie mogę znów być przez podły donos, zawiść sąsiada, nieszczęśliwy traf, strącony na samo dno tutejszego piekła, zapędzony do min, wyzuty z mienia i życia?...
— Nie, przyjaciele moi — mówił dalej Beniowski — nie pogodzę się nigdy z myślą pozostania tutaj, choćbyście się wy wszyscy jej wyrzekli... Sam, jak włóczęga, przekradać się będę przez nieobeszłe lasy, na kolanach pełzać nie przestanę ku dalekiej mojej wymarzonej ojczyźnie. Taka jest moja wolał Jako grot, jako kamień raz rzucony, przelecę przez wszystkie przeszkody i zapory, albo padnę zdruzgotany... Przebaczam ci, nieszczęśniku — zwrócił się do Stiepanowa — widzę, jako ogarniony jesteś szaloną żądzą i zazdrością... Przebaczam ci ze względu na krewnego twego a wiernego przyjaciela mego, Panowa, przebaczam za przebyte niegdyś razem niebezpieczeństwa i niedolę więzienną... Co się zaś tyczy panny Niłowówny, rad będę, skoro pozyskasz jej wzajemność i zajmiesz po naszym wyjeździe przygotowane dla mnie miejsce naczelnika policji... Teraz zaś oddal się, albowiem wykreślam cię z liczby sprzysiężonych, a zaprawdę zbyt już wiele drogocennego czasu poświęciliśmy tym małoważnym sprawom. Daremnie czekają rozważania pytania najpierwszej doniosłości, jak mianowicie zdobyć potrzebny nam statek, o czem właśnie chciałem dziś mówić... Wyprowadźcie Stiepanowa.
— Czy wypuścić go... żeby sobie poszedł? Czy zatrzymać w lochu?
Beniowski chwilę pomyślał.
— Nie. Do czasu zamknijcie go w lochu a potem niech Panow zatrzyma go w swojem mieszkaniu pod pilnym nadzorem. On odpowiada za jego postępki, on i Winblath...
— Dlaczegóż ja?... — spytał Szwed.
— Dlatego... że jesteś z nas... najspokojniejszy! — roześmiał się Beniowski.
Wyprowadzono Stiepanowa, poczem obrady przybrały bieg łagodniejszy. Radzono nad środkami zapobiegawczemi osłabieniu karności i wzajemnej życzliwości wygnańców, czego skutkom przypisywano coraz częściej ujawniające się zdrady. Postanowiono zgromadzić wszystkich znowu na jakiś czas do wsi, aby wzmocnić ducha przez wypływ osobisty, nie puszczać nigdzie wątpliwszych, choćby przyszło ich żywić w ciągu pozostałych paru miesięcy. Po obliczeniu okazało się, że spiskowców jest z górą sześćdziesięciu, że każdy z nich posiada muszkiet i długi nóż, mogący zastąpić w walce szablę, że w magazynie znajduje się szesnaście par pistoletów, trzydzieści sześć siekier, sto dzid i koło tysiąca ostrych naboi, że palisady dookoła szkoły, dostatecznie wzmocnione i zaopatrzone w ukryte przed niewtajemniczonem okiem strzelnice, pozwolą wytrzymać nawet oblężenie, że więc w razie wykrycia i napadu możliwy jest opór gromadą i przedzieranie się zbrojną ręką w pożądanym kierunku przez przylegle lasy, które rychło już miały stracić zimowe pokrowy i obszyć się zielenią.
— Nastaję jednak, że najlepsza, najpewniejsza dla nas droga to morzem — dowodził Beniowski. — Dlatego proponuję podać do gubernatora memorjał z prośbą, iżby użyczył nam jakiego okrętu dla przetransportowania rzekomo do Łopatki naszych zapasów i sprzętów. Jak taki statek zdobędziemy, już go z naszych rąk nie wypuścimy, lecz odpowiednio przysposobiwszy, bez krwi rozlewu i gwałtu użyjemy do uzyskania naszej wolności...
Propozycja została przyjęta. Do Wierchniego Ostroga i Niżnie-Kamczacka postanowiono wysłać gońców z wezwaniem tamtejszych spiskowców do niezwłocznego przyjazdu.
Po rozejściu się sprzysiężonych, gdy znużony Beniowski już kładł się spać i, zrzuciwszy odzież, opatrywał zranione ramię, niespodziewanie zastukał ktoś do drzwi i, nie czekając na pozwolenie, wszedł.
Był to Stiepanow. Rzucił się do nóg Beniowskiego i, tuląc twarz do jego futrzanych butów, długo i boleśnie szlochał:
— Zabij mię, gdyż cierpię, strasznie cierpię!... Niegodzien jestem... Zazdroszczę ci, wszystkiego ci zazdroszczę!... Przecież ja tysiąckroć razy zabiłbym cię, gdybym miał władzę twoją. W dodatku... miłuję ją, tak ją miłuję, że i samej wolności bez niej nie pragnę...
— Użyję wszelkich sposobów, żebyś wzajemność jej mógł pozyskać... A wtedy co przeszkodzi wam siąść razem z nami na okręt, skoro uda się nam go zdobyć?...
— Beniowski, jesteś dobry, jak sam Bóg... Przysięgam!...
— Nie przysięgaj!... Bądź szczęśliwy i dziewczynę uczyń szczęśliwą, bo warta... Słodka i szlachetna to dusza!
— Ależ wiem, wiem!...
— Idź więc w spokoju!... Nie omieszkam ze sposobności skorzystać, aby zapoznać cię z nią i z całą rodziną Niłowowych.
— Już ją znam, gdyż w czasie twej nieobecności bywałem u Marty Karłowny razem z Sybajewym...
— Tem lepiej!... — odrzekł Beniowski.
— Zmysły tracę, gdy pomyślę, co to będzie, gdy siądziemy z nią razem na okręt... Gdy trafię na jaki piękny kąt świata, na jaką cichą wyspę, osiądę z nią tam, aby w spokoju uprawiać rolę i cieszyć się jej miłością... Uważałeś, Beniowski, jakie ona ma śliczne oczy?... Gdy się w nie spojrzy, wydaje się, że się zapada w jakąś słodką przepaść... Co?... Nie!?... Wieczniebym patrzał... Uchyla mi jednak oczów, szkaradnica... Przyjdzie jednak chwila, że utonę w nich niewzbronnie... Och, Beniowski, jakże bije mi serce, przyjacielu, gdy o tem myślę!... Albo usta?... Ileż niewiast całowałem, a bez drżenia nie mogę wspomnieć jej ust!... Czar dziwny i uroki rzuciła na mnie!... Dziwię się, jak im się oparłeś, Beniowski!...
Beniowski milczał i chował w cień zmienioną twarz.
Chyży bieg przybierać zaczęły przygotowywane całą zimę wypadki.
Jeszcze Beniowski spał, a już nazajutrz stukał do drzwi szkoły zaśnieżony i zdrożony wysłaniec, wioząc list od Łoginowa, przełożonego spiskowców w Niżnie-Kamczacku. Pisał, że ma przyjechać z Wierchniego Ostroga do Bolszeriecka trzech wygnańców, Iwaśkin, Wołodimirow i Puszkarew, którzy będą prosić o przyjęcie ich do sprzysiężenia. O istnieniu sprzysiężenia mieli dowiedzieć się od Lewantiewa, lecz szczegółów nie znają. Zwierzyli się wszakże poniektórym przyjaciółkom swoim, jako niezadługo pozyskają wolność, wielkie honory i majątki, gdyż są na tropie wykrycia rządowi wielkiego buntu, organizowanego przez Beniowskiego.
„Co zaś do innych, to wszyscy jesteśmy pełni otuchy, gorącego pragnienia jak najrychlej tę ziemię przeklętą opuścić i posłuszni waszemu wezwaniu wraz z kapitanem Sybajewym niezwłocznie się u was stawimy“.
Jeszcze Beniowski rozmyślał nad listem, co ma czynić, gdy wszedł kupiec Krasilnikow i po długiej okolicznościowej rozmowie ofiarował Beniowskiemu 200 rubli kozubalca, byle ten wyrobił mu jedyne prawo dostarczania przyszłej rolniczej kolonji wygnańców wszystkich potrzebnych towarów i wiktuałów.
— Dwanaście tysięcy rubli kaucji natychmiast w kancelarji złożę, że towary będą dobre, słusznej wagi i miary, oraz wydawane bez zwłoki!
— Daruje pan, iż sam dać odpowiedzi nie mogę, gdyż ten ważny interes dotyczy wszystkich... Muszę więc propozycję pana na ogólnem zebraniu przedłożyć... Uczynię to natychmiast... Właśnie mamy odbyć naradę! — mówił z pewną niecierpliwością Beniowski.
Kupiec ani myślał wychodzić. Rozwodził się długo i szeroko o potrzebach rolniczej kolonji i o wielkich zyskach, jakie ona osiągnie z porozumienia z nim, Krasilnikowym.
— Inni was obedrą. Mnie przedewszystkiem chodzi o usługi ojczyźnie. Weźmy naprzykład siekierę: to się zawinie, to wyszczerbi, to stępi łatwo i trzeba odrywać się od roboty, by ją na brusie pociągnąć...
— Ależ tak, tak! Bardzo słusznie!... Jesteśmy pewni, że pan dostarczy nam doskonałych cieśli i kowali. Niezmiernie się nam przydadzą!... Niech pan zabierze pieniądze i pośpieszy zamówić nam majstrów... Nie wątpię, że zebranie przychyli się do prośby pana...
— Jakież to mam zabrać pieniądze, he, he!... Rozgniewaliście się pewnie, Auguście Samuelowiczu, że śmiem wam ofiarować tak mało... Małe dostatki nasze nie pozwalają nam na większą kwotę: uważamy ją jednak za drobny ledwie zadatek i nawet zaraz obecnie gotowiśmy powiększyć ją jeszcze o sto rubli, mając wasze słowo!...
Zżymał się Beniowski, miał ochotę wyrzucić kupca za drzwi, musiał jednak nietylko wysłuchać do końca jego rozwlekłych wywodów, lecz i przyjąć zgodnie z obyczajem obrzydliwy datek.
Natychmiast po wyjściu Krasilnikowa udał się Beniowski do Chruszczowa, wyłożył mu treść otrzymanego listu i kazał na piątą zebrać spiskowców do szkoły. Sam musiał śpieszyć do komendanta, który go wzywał w „ważnej, wiadomej sprawie“.
Powitał go kozak jak zawsze utyskiwaniem, że mu zbyt mało udziela czasu i wręczył następnie ogromną plikę papierów, mówiąc wyniośle:
— Znajdziesz tu, przyjacielu mój, szczegółowo wyłożone moje poglądy na wyspy Aleuckie... Dodasz do tego to, cośmy mówili o Kalifornji, i otrzymamy piękny memorjał, który na wiosnę podam osobiście Imperatorowej... Zajrzyj, a zobaczysz, jak niewiele będziesz miał pracy... Wszystkim nam to podanie dobrze się tu przysłuży...
Z konieczności musiał Beniowski przebiec oczami pierwsze stronice.
„Jako oddzielone od lądu burzliwemi wodami oceanu wyspy Aleut w nieznanych mgłach... A bogactwa ich są niezliczone i niewiadome, a składają się z futer morskiego i lądowego zwierza, z drogich kamieni Sezamu, a może nawet i złota amerykańskiego... Zamieszkują zaś je ludy dziwne i nikomu niepodwładne, przebywające równo chętnie na ziemi, jak w wodzie...“
— Trzeba będzie jednak trochę tam zmienić!... — bąknął Beniowski, składając papiery.
— Poco?... Aha, rozumiem; tu i owdzie jaką literę albo znak pisarski, bo ja, he, he, istotnie żołnierz jestem, w tych drobiazgach, niezupełnie pewny! He, he!...
— Nietylko! Trzeba będzie trochę i treść...
Setnik wydął usta.
— Czyż ty, Beniowski, sądzisz, że w kilka miesięcy zdążyłeś lepiej poznać kraj, niż ja, który tu jestem od lat kilkunastu!... Mylisz się... Nie zgodzę się na żadne zmiany!... Co, naprzykład, według twego zdania należałoby?... Co, naprzykład?...
— Naprzykład o tych... ziemno-wodnych ludziach!...
— Domyślałem się... A jeżeli przedstawię ci świadków, którzy na własne oczy widzieli...
— Ale pan sam ich nie widział?
— Cóż z tego!... Chociaż byłeś w rozmaitych stolicach i na dworach, nie widziałeś też wszystkiego...
Spór stawał się trochę przykry i Beniowski już wstał, żeby się pożegnać, gdy wszedł sekretarz Nowosiłow i ogłosił wielką nowinę, że przyjechał kupiec Kobylin z Wierchniego z wieloma ludźmi, z rabami i psiarzami i z karawaną futer drogich, i że uda się go pewnie namówić na grę, gdyż jest to wesoły hulaka i rozrzutnik.
— Cóż ty na to, Beniowski, hę? Kwaśny jesteś czegoś, hę?
— Jest kwaśny, bo myśli, że wszystkie rozumy połknął, a tymczasem okazuje się, że nie! — rzucił komendant.
— Pokłóciliście się, to ciekawe!... A o co?...
— Wcaleśmy się nie pokłócili, lecz nie widzę, poco mam przepisywać i poprawiać doskonały raport Nikandra Gawryłowicza...
— Mówiłem już, że dla niektórych liter i znaków pisarskich...
— Przyjacielu, Nikandrze, jesteś pierwsza na półwyspie głowa, wiemy o tem wszyscy, ale pozwól, niech już Beniowski z twej mądrości dowolnie skorzysta... Niech go tam gęś kopnie, niech korzysta... dla wspólnego naszego powodzenia... — śmiał się sekretarz.
— Właśnie o to chodzi!...
Beniowski wstał.
— Muszę już iść!...
— Więc grać nie pójdziesz?...
— Dziś wieczorem naczelnik zapowiedział mi swoją wizytę z całą rodziną.
— Ho, ho!... A nas nie prosisz?...
— Owszem. Rad będę bardzo!
— Nie widzę bardzo radości! A któż tam będzie więcej?
— Nikt.
— Co za piekielna nuda!... A może przyprowadzić... Kobylina?
— Nie wiem, czy wypada?... Będą panie!...
— Czy wypada?... Patrzcie go! — zasyczał sekretarz. — Ech, Beniowski, Beniowski!...
Beniowski uchwycił wzrok jaszczurczy urzędnika i rzekł łagodniej:
— Jutro służę... z tym Kobylinym. Dziś, Sergjuszu Mikołajewiczu, doprawdy nie mogę!
— A już idź, idź do swego fartuszka!... — roześmiał się sekretarz i dodał żart tak ordynarny, że Beniowski aż pobladł z gniewu. Pośpieszył więc wyjść, czując, że łatwo wybuchnąć może niebezpieczna zwada między nim a podrażnionymi urzędnikami.
— Bielskiego!... Wołać Bielskiego!... Niech przyniesie skrzypce. I bez stołecznych obejdziemy się frantów!... Hulaliśmy bez nich, pohulamy i teraz!... — huczał gniewnie sekretarz.
— Leć, Mitka, po Bielskiego! — rozkazywał podręcznemu kozakowi komendant.
Jednocześnie z Beniowskim wysunął się na dziedziniec kozak Mitka.
— Gdzie go znajdę, tego żebraka!... Pewnie gra gdzie w szynku! — mówił, mijając Beniowskiego i kłaniając mu się nisko.
Beniowski z przykrem uczuciem siadł na sanki i kazał się wieźć do siebie. Podejrzewał, że Bielski jest na zebraniu, i śpieszył go uprzedzić.
Gdy wszedł, spostrzegł starca niedaleko ode drzwi, kryjącego się wstydliwie w ostatnich szeregach zebranych. Zafrasował się bardzo Bielski, usłyszawszy opowieść o zamiarach sekretarza i komendanta.
— Trzeba iść, bo gorzej będzie, jak mię nie znajdą!... Bywajcie zdrowi!...
Westchnął, nacisnął uszastą czapkę futrzaną na siwą głowę i wyszedł.
Beniowski przedstawił sprawę Iwaśkina, Wołodimirowa i Puszkarewa; wszczęły się przykre i namiętne debaty: jedni proponowali, żeby zdrajców zaraz zabić, inni, żeby ich uwięzić, ci wyrzekali wogóle na zepsucie obyczajów, na podłość ludzką, na sobkostwo, tamci klęli świat cały i złych i dobrych. Wkońcu przyjęto podaną przez Beniowskiego rezolucję, żeby zgłaszających się judaszów upewnić, „jako dawny zamiar zrzucenia jarzma niewoli został porzucony wobec zmiany zachowania się członków rządu względem wygnańców; że obecnie wszystkie ich siły skierowane są wyłącznie na założenie osady rolniczej na Łopatce, ku czemu zapraszają wszystkich towarzyszy, a w tej liczbie i przybyłych“.
Beniowski śpieszył ze skończeniem obrad, poczem wraz ze służącym i dobraną do pomocy Alajdą zaczął porządkować i przygotowywać dom na przybycie naczelnika z rodziną.
Przybyli wszyscy, przybył nawet Grześ, który zresztą wkrótce się gdzieś ulotnił. Gubernator wesoło żartował, spoglądając na ustawione na stoliku gąsiorki:
— Jakiegoż to bohatera miałeś, Auguście Samuelowiczu, na myśli porazić, szykując taką moc napitków?...
— Wcale tego nie dużo, Iwanie Piotrowiczu! Grube ino szkło naczyń wywołuje omamienie wzroku. Aby wszakże damom nie było nudno, prosiłbym o pozwolenie zaproszenia paru moich przyjaciół: Chruszczowa, Baturina, Stiepanowa.
Nastazja rzuciła nań zdziwione, pytające spojrzenie, więc wysławszy po przyzwoleniu gubernatora z kartką służącego do zaproszonych, skorzystał ze sposobności i, zbliżywszy się, szepnął jej prosząco:
— Szczególniej dla tego ostatniego proszę was o względy, Nastazjo Iwanowno!...
— Pocóż to?
— Długo i szeroko o tem mówić i nie miejsce po temu! Wyjaśnię najdalej jutro, o ile pani sama nie wymiarkuje powodu.
Spojrzał jej smutno i zarazem serdecznie w oczy. Kiwnęła głową i zwróciła się do wchodzących niebawem gości.
Wieczór przeszedł na ożywionej rozmowie; naczelnik upodobał sobie Baturina, który okazał się wielce gładkim, światowym kawalerem i nieodmownie sekundował mu przy puharze; rozweselona pani Niłowowa miała wciąż z obu swych stron Beniowskiego i Chruszczowa, opowiadających zabawne historyjki ze stołecznego życia, a Nastazję oblegał rozpłomieniony Stiepanow.
Przesiedzieli tak do dnia, gdyż podochocony naczelnik nie chciał wracać do domu. Dopiero gdy siny świt, lejąc błękitne smugi tężejącej światłości w komnatę, przepłoszył cienie, przygasił żółte płomienie świec, uwydatnił bladość zmęczonych twarzy oraz pustość opróżnionych gąsiorków, dźwignął się Niłow na niepewnych nogach. Obudzono śpiącego na ławie Grzesia i kazano zajeżdżać saniom. Ponieważ odurzony ostatecznie Niłow potrzebował podtrzymania i pomocy, siadł z nim razem zamiast Grzesia Beniowski a chłopak stanął ztyłu na płozach za siedzeniem matki i siostry.
Szczęśliwie dojechali na miejsce i wprowadzili przy pomocy służby naczelnika do sypialni. Gdy Beniowski wychodził, zatrzymała go Nastazja.
— I mnie się trochę należy, Auguście Samuelowiczu, tem bardziej, że zdaje się dobrze spełniłam wasze polecenie.
— Pani jest zawsze dobrotliwą nad wyraz istotą...
— Nie o to chodzi!... Wiem, że Stiepanow was nienawidzi... dziś wiem nawet dlaczego! Wyznał mi już bez ogródki swoją miłość i nalegał usilnie, iżbym go za swego obrała małżonka... Czy tego pan chciał?...
Beniowski spojrzał na nią dziwnym wzrokiem:
— Możeby to... było... najlepiej!...
Szarpnęła się i pobladła.
— Niedobry!...
Ujął ją pieszczotliwie za rękę.
— Cóż pani mu odpowiedziała?...
— Odpowiedziałam, iż mało miałam okazji do poznania go, że zatem nie mogę tak nagle przyjąć jego propozycji; że choć nic nie mam przeciw jego osobie, nie czuję jednak również nic okrom przyjaźni... Wskazałam mu ponadto na trudności ze strony rodziców, którzy sprzeciwią się pewnie widokom człowieka, który przez stan swój wygnańca żadnej nie może posiadać własności, ani urzędu... Uprzątnąć więc mu przedewszystkiem tę zawadę radziłam!
Beniowski zrobił bezwiednie niespokojny ruch.
— ...Nareszcie dodałam, że pan cieszy się zupełnem zaufaniem ojca i że nie widzę skuteczniejszego środka usunięcia trudności nad pana pomoc... Radziłam mu więc, aby nie opuszczał żadnej okazji pozyskania szczerej i prawdziwej pana przyjaźni... Cóż, dobrze?...
Beniowski przez dłuższą chwilę nie podnosił opuszczonej głowy.
— Zapewne!... Nic lepszego nie można było w tym wypadku uczynić!... W każdym razie dziękuję pani serdecznie, dziękuję...
Dziewczyna czekała, że ją popieści, zrobiła nawet ruch, jakby chciała się do niego przytulić, lecz on złożył jeno na jej ręku pełen szacunku pocałunek i powiedział:
— Do jutra... a raczej do dziś po południu!
Wracał piechotą.
Zorza napełniła miasteczko swoim złotym pyłem i purpurą; cicho płynęły w podniebiu od morza siwe chmury. Wszystko spało jeszcze, nawet psy nie snuły się po pustych ulicach. Gdy jednak mijał dom komendanta, dobiegła go stłumiona wrzawa.
— Popili się!... — mruknął, wspominając z niechęcią scenę z setnikiem i sekretarzem. Zamierzał iść dalej, gdy nagle rozległ się przejmujący krzyk.
— Oho!... — szepnął — mordują kogoś!
Zawrócił mimowoli i poszedł w tę stronę. Rychło dostrzegł kupkę kozaków i mieszczan przed gankiem domu komendanta; przyglądali się ciekawie czemuś, co działo się wewnątrz ich koła. Nad głowami ludzi mignęły nagle pręty i straszny, skomlący krzyk powtórzył się.
— Egzekucja!
Zbliżył się już na tyle, że spostrzegł stojących na ganku komendanta, sekretarza i paru kupców.
Schował się przed ich wzrokiem za plecy tłumu i z boleśnie bijącem od przykrego domysłu sercem spojrzał, kogo biją. Na kobyle z rękami i nogami przywiązanemi pod klocem leżał Bielski; siwa głowa starca tłukła się o brudne drzewo, a nagie, napuchłe, okrwawione plecy drgały i kurczyły się za każdym świstem rózeg.
Beniowski rzucił się ku oprawcom; tłum zakołysał się i rozstąpił, ale kozacy, stojący w pierwszym rzędzie, przytrzymali go za ręce.
— Nie wolno!
Rzucił wzrokiem na ganek i na krótką chwilkę oczy jego skrzyżowały się z wyzywającem, okrutnem spojrzeniem sekretarza.
— A Beniowski!... Jużeś wolny? Chodź, chodź! Jeszcze zdążymy zagrać partyjkę... Mamy czas!... Nic tu ciekawego!... Nieraz to jeszcze zobaczysz!... Ha, ha!...
Beniowski odwrócił się i szybkim krokiem podążył do fortecy. Lecz widok mocno przywartych drzwi i ślepych okien objętego snem domu naczelnika otrzeźwił go; przypomniał sobie ową scenę, gdy był tu w podobnych warunkach z powodu zapomnianej u drzwi jego warty, zawahał się i zawrócił. Straż w bramie, śledząca za nim ze zdziwieniem zdaleka, oddała mu, gdy przechodził, ukłon wojskowy.
— Śpią, Auguście Samuelowiczu, śpią i nie wstaną wcześniej, jak na podwieczerze!...
— Tak, tak!... Zapewne!... — odszepnął machinalnie. Serce i usta miał pełne goryczy. Poskarży się jutro, poskarży! Bić starca... niedołężnego, steranego starca!... Czy jednak nie lepiej skoczyć do wsi, wzburzyć wygnańców i dziś jeszcze rzucić się na nich wszystkich?... Nie!... Morze skute lodami... Dwa miesiące co najmniej trzebaby było walczyć i czekać... Tymczasem nadciągnęłyby załogi z Wierchniego, z Niżniego, z Awaczyńska!... Trzeba zcierpieć, pogodzić się z losem!... Zdaje się, że już... cicho!... Ach, łotry, ach, łotry!
Istotnie pusto było przed domem Czernych i sam dom, mocno zamknięty, zdało się, spał już twardo. Wtedy Beniowski, ostrożnie wymijając chałupy, gdzie już błyskały ognie i gdzie z kominów poczynały kurzyć się dymy, skierował się do znanej sobie lepianki Bielskiego.
W ciemnej, niskiej izdebce znalazł starca, leżącego twarzą na glinianej podłodze. Pozostał widocznie tak, jak padł, gdy go tu wrzucono. Skrwawione, starmoszone futrzane ubranie garbiło się na nim, jak skóra na zdychającem, wychudłem bydlęciu.
Beniowski nachylił się ku bladej, odrzuconej w bok ręce skatowanego i przylgnął do niej gorącemi wargami.
— Bracie, bracie!...
Palce Bielskiego uścisnęły go lekko.
— Nie trzeba ci co, bracie!...
— Beniowski?... To ty?... Tak?...
— Tak!... Może cię przenieść na pościel?...
— Nie rusz mię, nie!... Uciekamy, co?...
— O tak!... Uciekamy, ale przedtem...
— Nic, nic przedtem!... To przeszkodzi!
— Święty człowieku!...
— Idź, już idź!... Mogli cię zauważyć!... Przyjdą!... Dam sobie sam radę... Muszę trochę tak tylko poleżeć!... Pomodlę się do Matki Boskiej Częstochowskiej, to mi zawsze pomaga! Twardo trzyma się człek życia, twardo!... Wciąż mi jakowaś świtała nadzieja, że zobaczę Polskę... I oto przyszła! Idź już Beniowski, bo wyda się!... Och, och!... Jakże strasznie... jakże strasznie!... ale idź już!... Mówię ci!...
Nagle w pobliżu zaszczekał pies; starzec uniósł opuchłą, posiniałą twarz i kiwnął niecierpliwie na Beniowskiego.
Ten posłusznie wysunął się za drzwi.
Gdy Beniowski podchodził do swego domu, dzień już był rozgorzał w całej pełni. Wiosenne słońce zalewało olśniewającym blaskiem białe jeszcze, lecz już ciemniejące okolice.
Otopniałe ze szronu drzewa i krzewy prężyły rozkosznie swe gałązki w ciepłem powietrzu i rzucały sine, wilgotne cienie pod siebie na roziskrzone, brylantowe śniegi. W zaroślach szemrały szmery, niesłyszane w przeciągu całej zimy, kapała woda, chlapały opady śniegu, nawet tu i tam rozlegało się nieśmiałe ćwierkanie ptaszków, zimujących tu sójek. Z kryształowych frendzli sopli lodowych, zwieszających się z gałęzi, z rogów domów, z przęseł płotów ciurkiem leciały kryształowe krople. Ciemne figury ludzi pieszych i na saniach migały często w jasnych przelotach leśnej drogi.
O śnie i wypoczynku nie było co marzyć. Już zdala Beniowski zauważył przed ganeczkiem swego domu parę sani, a na ganeczku kilka figur w futra zaszytych.
Nie znali go i patrzyli nań ciekawie, ale obojętnie; dopiero gdy stanął na stopniach schodków i spytał ich, kto zacz są, domyślili się, że on to jest Beniowskim, i zdjęli uszaste, podróżne czapki.
— Wygnańcy jesteśmy z Wierchniego.
— Czegóż chcecie?...
Milczeli i kręcili w rękach czapki, przestępując z nogi na nogę.
— Nieszczęśliwi jesteśmy... pozbawieni kraju swego i wolności... i wszelkiego prawa... — zaczął jeden.
— Długo o tem gadać, więc może pan pozwoli...
— Tu nieporęcznie... Należałoby opowiedzieć wszystko, porządnie od początku... więc może...
Beniowski zdawał się wahać.
— Chodźcie! — rzekł wreszcie — ale ja nie mam żadnych tajemnic. Jak się nazywacie i skąd jesteście?
— Wszyscy jesteśmy z Wierchniego... Zwę się Iwaśkinym, a ci dwaj Wołodimirow i Puszkarew...
Beniowski ruszył przodem i wprowadził gości do świetlicy.
Iwaśkin obwiódł ją bystrem, lisiem spojrzeniem, poczem jego skośne, zielonawe oczki schowały się natychmiast pod opuszczone na dół powieki; dwaj jego towarzysze patrzyli z pewnym lękiem i zachwytem na wspaniałą, swobodną w ruchach, dumną postać Beniowskiego, podziwiali kosztowną, krytą aksamitem szubę, zamorskie skórzane obuwie, sukienny żupan i lity pas, wyglądający z pod rozchylonych pół zwierzchniego ubrania.
— Czegóż chcecie?... — powtórzył Beniowski, zatrzymując się w połowie komnaty i zwracając ku nim.
Stanęli nieśmiało u proga.
— Panie, jesteśmy nieszczęśliwymi, uciskanymi niewolnikami!... Ratuj nas — zabełkotał nagle Iwaśkin. — W tobie jedyna nasza nadzieja... Dwadzieścia lat jak gniję już w tem tu piekle kamczackiem... Byłem niegdyś niewielkim wprawdzie ptakiem, prostym mieszczaninem z miasta Rżewa, ale wolnym... Miałem dom, rodzinę, dzieci, kawał gruntu, dorabiałem się... Wtem stał się nieszczęśliwy wypadek, spłonął sąsiad i w swej zaciekłości rzucił na mnie podejrzenie, jakobym ja podpalił go przez zawiść... A tymczasem co ja... robak marny... Myślałem jeno o kawałku chleba... byłem nawet w sam czas pożaru daleko... Schwytano mię jednak i poprowadzono do Uprawy. Gdybym był bogaty, wiadomo, że wypuszczonoby mnie, ale nie miałem czem opłacić diaków i zostałem skatowany... Oczerniłem w bólach samego siebie i przyznałem się do niespełnionych win... Odtąd zaczęły się moje nieszczęścia... Najpierw bito mię knutem na placu targowym, następnie piętnowano mnie...
Zaczął wyliczać długą litanję rzeczywistych i jawnie zmyślonych krzywd. Dwaj jego towarzysze przytakiwali mu, wzdychali, chrząkali, szczególniej, gdy po skończeniu swych przygód rozpoczął o nich opowieść:
— Wziąć też choćby Wołodimirowa... Ten od urodzenia był chłopem, rabem bez praw... Zabrano mu córkę i popędzono do odległych majątków pana na brzeg Czarnego morza... a syna znowu na Ural do zakładów żelaznych. Zniszczyli chłopu nie wiedzieć poco gniazdo docna. Byli przecie inni samotni, bezdzietni. Wybrali jego... Co miał robić?... Uciekł... Złapany, zesłany, znowu uciekał, aż znalazł się tutaj... Czy nie tak?...
— Juściż tak! Sprawiedliwie, uciekałem... Co miałem robić, kiedy z pracy miałem tyle co nic?... Zjesz i wypijesz i tyle twego, a co nadto, zabierają rabuśniki. Niech ich morowa zaraza! Niech ich ziemia święta połknie... — potwierdził krępy, kudłaty Wołodimirow.
— Albo Puszkarew, żołnierz od zorzy swej młodości!... Oddany nie w kolej pod czerwoną czapkę... Musiał pójść bo był biedny... za syna bogacza, co się pańskiemu ekonomowi opłacił. A co miał w wojsku, wiadomo: jadła mało, zato kijów sotnię całą!... Niema sprawiedliwości w ziemi ruskiej i poprawić jej nie sposób, gdyż rabusie, ciemiężyciele w niej rządzą, złodziej na złodzieju jedzie i złodziejem pogania... Nie, niema na nich żadnej rady, gdyż zewsząd do cara daleko a do Boga wysoko... Obszerna ziemia ruska, lecz niema w niej przytułku i ukrycia dla prostego człeka, dla biedaka... Dlatego umyśliliśmy opuścić ją, uciec za morze sine, do Alaksy albo na Białe Wody, albo do innego państwa, gdzie, powiadają, ludzie równi są sobie i wolni... Ale drogi nie znamy i sposobu nie posiadamy, więc błagamy cię, o panie, abyś wziął nas pod swą mocną i światłą opiekę, przyjął do drużyny, którą za morza wyprowadzić zamierzasz, a będziem ci służyć jako wierne psy, nie żałując sił naszych, mienia i nawet życia.
Tu Iwaśkin upadł na kolana i wyciągnął ręce do Beniowskiego, a za nim przyklęknęli i dwaj jego towarzysze powtarzając:
— Będziem, o panie, ci służyć wiernie, jako psy, nie żałując sił, mienia i życia!... Na co przysięgamy!...
Cofnął się Beniowski i potrząsnął głową.
— Wstańcie! Przedewszystkiem... nie jestem ja żadnym panem, a takim jak i wy do niedawna wygnańcem, dziś wolnym, jutro niewolnikiem... I mylicie się, sądząc, iżbym mógł dla was więcej uczynić, jak dla siebie.
Iwaśkin zwrócił głowę ku drzwiom i nadstawił uszu.
— Idzie ktoś!... — zawołał, zrywając się. — Idzie ktoś!...
— To nic!... Tu niema żadnych sekretów... — uspakajał spłoszonych Beniowski.
Zastukano trzykroć.
— Proszę wejść!...
Na progu ukazał się Stiepanow, obrzucił podejrzliwem spojrzeniem wygnańców i zrobił ruch, jakby chciał się cofnąć.
— Proszę dalej... Zaczekaj!... Zaraz będę na twoje usługi... — zapraszał go Beniowski.
Iwaśkin poruszył się niespokojnie.
— A może... potem przyjdziemy?...
— Nie, nie!... Poco? Zaraz skończę!... Otóż, był wprawdzie wśród niektórych tutejszych wygnańców, szczególnie uciśnionych nędzą i niewolą, zamiar wydostania się stąd, lecz zważywszy, że wokół leżą nieprzebyte góry, dzikie pustynie i burzliwe morza, wydało się im, że ucieczka stąd jest niezmiernie trudna. Skoro więc naczelnik, wnikając w nieszczęśliwe położenie ogólne wygnańców, zgodził się dopomóc im przez urządzenie proponowanej przeze mnie kolonji, wszyscy zgodnie postanowili ku temu celowi skierować jedyne swe siły... Bo pomyślcie sami, jeżeli uda nam się wyhodować tutaj ogrodowiznę, owoce, zboże, albo rozplenić mleczne bydło, trzodę, owce, co rzecz nietrudna, bo trawy tu rosną piękne i klimat nie gorszy, niż w kraju Norweskim, który znam... — zaczął Beniowski, siadając na rogu stołu i zwieszając prawą nogę.
Długo opisywał korzyści, płynące z dobrze postawionego gospodarstwa rolnego, widoki powodzenia, możność zbogacenia się. A czynił to w tak ułudnie pięknych wyrazach, że przysłuchujący się ze zwieszoną głową Stiepanow posępniał coraz bardziej, a u Wołodimirowa i Puszkarewa świeciły się coraz mocniej oczy i na policzkach wystąpiły im krwawe rumieńce.
— Jeżelibyście więc chcieli przyłączyć się do naszej kolonji, to owszem, przedstawię wasze życzenie towarzyszom, gdyż nikt nie może zostać przyjęty bez powszechnego przyzwolenia! — zakończył Beniowski.
— Panie, dobry panie, my o takiem szczęściu nie marzyliśmy!... Ręce, nogi całować ci należy!... — wybuchnął Wołodimirow.
— Nic ino zbawcą jesteś naszym!... — dodał piętnowany Puszkarew.
— Cicho!... — wstrzymał ich Iwaśkin. — Rzecz to jest zbyt ważna, aby ją postanawiać, nie pomyślawszy...
— Czego cicho?... I poco zwłoka?... Szczęście samo w ręce lezie, bierz je, trzymaj, a ty chcesz rozmyślać!?
— I wcale nie o myślenie mu chodzi, wielmożny panie! Za dobroć waszą i serdeczność my też nie chcemy zostać dłużni... i powiemy wszystko! Mów Iwaśkin, boś ty zmówca...
— Co za zmówca!?... Nic ja teraz nie powiem. To rzecz poważna! Tu mało trzy razy zmierzyć, zanim ukrajesz! Jutro, jutro, wielmożny panie, przyniesiemy panu odpowiedź!... Chodźcie już. Czy nie widzicie, że drugi pan tyle czasu nadaremno czeka!...
Kłaniał się i zwracał ku drzwiom, lecz gruby Wołodimirow zastąpił mu drogę.
— A ty się nie śpiesz, stój!... Nie puszczajcie go, wielmożny panie, gdyż wszystkich on nas, a szczególniej waszą miłość zgubić zamierza... Są tu tacy, co mu obiecali i wolność i pieniądze, jeśli dokaże, że zamierzyliście bunt, jak o tem szeroko po okolicach gadają.
— Ach, tak! W takim razie zostań, Iwaśkin, już musisz zostać... Inaczej pójdę natychmiast do naczelnika!...
— Widzisz, mówiłem!... — mruczał Puszkarew. — Ale to nie my. My co: prości ludzie... On zmówca!...
— Było tak... — zaczął Wołodimirow, opierając się szerokiemi plecami o zaworę drzwi. — Było tak...
Krótko i dosadnie opowiedział plan zdrady, opisany w liście Łoginowa.
W czasie opowiadania zwolna jeden po drugim napływali wygnańcy, wkrótce była ich pełna izba.
— Zawiniliśmy, ukarz nas albo pomiłuj... Twoja wola! Ale jeśli nas pomiłujesz, rabami twymi zostaniemy na wieki... — zakończył grubas, chyląc się pokornie do stóp Beniowskiego.
— Rabami twymi zostaniemy na wieki... — powtórzył Puszkarew, chyląc się również.
— Jeno że nie my jesteśmy przyczyną, a on — dodał Wołodimirow, kiwając głową na stojącego bez ruchu Iwaśkina.
— On zdrajca i podmówca!... — przytaknął Puszkarew.
— Cóżeśmy ci uczynili, przewrotny człowieku? — zwrócił się ostro do oskarżonego Beniowski. — Uważ, jak duszę masz czarną, kiedyś chciał zguby tylu niewinnych ludzi, których ani znałeś, ani najmniejszej od nich nie doznałeś urazy. Poznaj ich dzisiaj... Widzisz, ilu nas tu jest... tych wszystkich, których przeznaczyłeś na męki... Mogąc się zemścić na tobie, gardzą li tylko nikczemnym swym nieprzyjacielem i pozostawią sprawiedliwym niebiosom przykładne ukaranie twego haniebnego przestępstwa, o ile wyznasz, kto cię do niego skłonił. A następnie niegodny oddychać jednem z nami powietrzem ustąpisz, odejdziesz i nie poważysz się pokazywać więcej na oczy tych, którzy, czystość sumienia i swoich postępków mając za sobą, nie lękają się niczyjego zarzutu, ani niczyjej zdrady... Powiedz więc, przyznaj się, kto cię do nas podesłał?
Iwaśkin milczał, utkwiwszy oczy w ziemię; tłum wygnańców poruszył się niespokojnie za plecami Beniowskiego.
— Nie wypuszczać go...
— Do tajgi z nim...
— Co za ceregiele!?...
— Wiem tyle tylko, szlachetni panowie — zaczął wylęknionym głosem Wołodimirow — że ma on tutaj kumę i ziomkę, kucharkę sekretarza Agafję...
— Ona cię więc podmówiła? — spytał Beniowski.
— Nie wiem!... — mruknął Iwaśkin. — Boję się... I ja jestem człowiekiem i nade mną litość powinniście mieć... A zresztą wszak nie udało się i nic nie będzie!
— Ach, hultaju! Nie udało się!... Ładna obrona... — oburzał się Panow.
— Sprawa jasna: żadnego z nich wypuścić stąd nie można... — gorączkował się Stiepanow.
— Cóż ty na to, Beniowski?... Istotnie oni mogą zmyślić i nagadać Bóg wie co!... Nie słyszałeś jeszcze tego, co o tobie mówią z powodu wczorajszej egzekucji? Straszne rzeczy! Wszystko to się tak dziwnie splata... — szeptał cicho Chruszczów, chyląc się ku Beniowskiemu.
Ten kręcił zlekka wąsa i namyślał się, zachowując pozorny spokój.
— Dobrze!... Zatrzymajcie ich wszystkich trzech, ale nie róbcie im nic złego, dopóki sprawy nie wyjaśnię. Wy, Stiepanow z Panowym, zostaniecie przy nich na straży.
— Ja nie mogę, muszę z tobą pójść... Mam do pogadania... wymawiał się Stiepanow.
— W takim razie Winblath... Niech zostanie Winblath... A ty chodź ze mną zaraz; w drodze opowiesz, bo śpieszę się! — zwrócił się Beniowski do Stiepanowa.
Czas dłuższy szli w milczeniu.
— Jakże więc: uciekamy czy nie? — spytał wreszcie Stiepanow.
— A ty jak myślisz?
— Ja?... Doprawdy nic już nie wiem. Gdym cię słuchał przed chwilą tak przekonywająco wychwalającego korzyści, płynące z pozostania tutaj i zajęcia się rolnictwem, zdawało mi się, żeś zmienił zdanie.
Beniowski uśmiechnął się pod wąsem.
— No i co?...
— A no że... zostajemy... o ile się rolnictwo powiedzie. Ale w takim razie może zmienisz zamiary i... względem Nastazji Iwanowny, co?... Powiedz otwarcie i odrazu, co?
— Żadnych zamiarów nie zmieniłem...
— Bo, widzisz, ja rozumiem... Trudno się oprzeć urokowi tej dziewczyny... Ona niepokoi... Kto raz ją poznał... Ona nietylko jest piękna, cudowna, boska, ona prócz tego ma jakiś dziwny czar... Płynie odeń jakiś urok miodowy, jakiś blask słodki i przedziwny... Jej uśmiech... Uważałeś jej usta?... Patrzeć na nie nie mogę bez zawrotu głowy... Ach!... a oczy!... Marzę, żeby w nich wzrokiem na długo, na życie całe utonąć... Nieznośna zalotnica, umyka mi jednak wciąż źrenic...
— Jużem przecie to słyszał. Więc to chciałeś mi powtórzyć? — przerwał mu z pewną niecierpliwością Beniowski.
— Nie, nie!... Chciałem cię prosić... Okazałeś mi tak niezmierną usługę, wyrwałeś mię z takiej rozpaczy... Już myślałem, że pozostaje mi jeno umrzeć... I nagle przez ciebie, któregom podejrzewał i któremu starałem się szkodzić, błysnął mi promyk nadziei. Nim jedynie żyję teraz, trzymam się, błyszczy on mi jak gwiazda w mrokach mego nieszczęśliwego żywota... Już myślałem, że wszystko skończyło się dla mnie, że pozostaje mi jeno bezsławny zgon, gdy nagle ta dziewczyna... Jasny anioł w ludzkiej postaci... Czy nie uważałeś, że gdy ona idzie, to wydaje się, że nie stąpa po ziemi, jeno płynie w powietrzu jak srebrny obłok... A ręce? Jakie ona ma ręce? To nie ręce a dwie lilje, wyrastające z białego łona... Gdy myślę o tym, kogo ona temi liljami uściśnie, lub wyobrażam sobie inne jej wdzięki... krew mię zalewa...
Beniowski zatrzymał się i zwrócił ku niemu rozgniewaną twarz.
— Dość!... Miasto już blisko. O cóż nareszcie ci chodzi?
— Ach, tak!... Prawda. Ani spostrzegłem, jak przebyliśmy drogę... Otóż, bądź wspaniałomyślny do końca... Kiedy wyjedziesz z innymi wygnańcami w tych dniach, aby odszukać miejsce i wytknąć plan osady, nie bierz mię z sobą, zostaw tutaj, abym mógł w dalszym ciągu prowadzić, co tak szczęśliwie wczoraj z twoją pomocą zacząłem. Wierz mi, że wdzięczność moja dla ciebie już teraz granic nie ma, że już nie przyjacielem, lecz zaprzedanym ci na śmierć i życie niewolnikiem będę... Gdybyś zaś zdołał jeszcze uczynić, abym mógł zająć twoje miejsce sekretarza osobistego przy naczelniku, dopełniłbyś szczytu mych marzeń oraz miary twych dobrodziejstw dla mnie. Mógłbym wówczas widywać ją codzień bez przeszkody, a wyświadczając jej ojcu, matce i jej samej tysiące drobnych usług, wzmocnić poczynający się między nami afekt węzłami tkliwej przyjaźni. Ty zaś i tak będziesz tu nieobecny, gdyż, jako naczelnik kolonji, zmuszony będziesz żyć tam, na miejscu... Będzie więc twa posada wakowała...
— Jakto? Więc chciałbyś zostać tu w mieście, podczas gdy my wszyscy będziemy tam?...
— Cóż w tem dziwnego? Mówię na wypadek, gdy nie uzyskamy okrętu i będziemy musieli ucieczkę odłożyć do przyszłego roku, abyśmy statek, jak projektowałeś, mogli sami wybudować albo innej czekać sposobności...
Beniowski znowu się zatrzymał i rzucił na rozedrganą twarz Stiepanowa bystre spojrzenie.
— Aha, tak więc myślisz!... Dobrze, zastanowię się nad twą prośbą, ale tymczasem stanowczo miejsce przy gubernatorze dla siebie zatrzymać muszę, gdyż dostarcza mi ono wiadomości i sposobów do przeprowadzenia naszych planów...
— Mógłbym również ich dostarczać... — Nie wątpię. Sprawa jednak mego ustąpienia z tego stanowiska jest zbyt ważna, abym ją mógł osobiście załatwić, nie zasięgnąwszy rady poważniejszych towarzyszy.
— Ach, tak! W takim razie... niech lepiej wszystko pozostanie jak jest... Gotów jestem czekać, kiedy sam... osądzisz albo wyjedziesz... stąd zupełnie!... Czy ja wiem!?... Proszę w każdym razie o sekret... Nie mów nikomu... gdyż to mogłoby... — plątał się i śpieszył Stiepanow, rzucając okiem na drogę, po której szedł ku nim podręczny kozak naczelnika okręgu.
Zdrowia życzę ci, Auguście Samuelowiczu!... — zwrócił się kozak do Beniowskiego, salutując po wojskowemu. — Dobrze, że złapałem cię, gdyż Iwan Piotrowicz bardzo cię potrzebuje, kazał cię wszędzie szukać i zaraz przyprowadzić!
— Niech więc wszystko to zostanie między nami!... Dowidzenia, kochany przyjacielu i panie mój, Auguście Samuelowiczu!... — żegnał się nadskakująco Stiepanow z Beniowskim.
Uśmiech ironiczny znowu przewinął się pod wąsem Polaka.
— Owszem, zgadzam się, i wszystko uczynię, żebyś został w mieście na czas naszego obecnego wyjazdu. Życzę ci powodzenia pod wszystkiemi względami.
— Wdzięczny będę ci do grobowej deski...
Rozeszli się.
— Nie wiesz, Tomek, czego to chce ode mnie naczelnik? Co tam takiego pilnego!? — rozpytywał się wesoło Beniowski, idąc z kozakiem przez miasto.
— A nie wiem... Ale chyba tyczy się to wczorajszego waszego przyjścia do fortecy... Straż zaraportowała mu... Głupcy! Niby nie wiedzą, o co chodzi!... Hhi!... Hhi!... — roześmiał się kozak.
W korytarzu czekała nań Nastazja, przypadła i, schwyciwszy za rękę, zaszeptała gorączkowo:
— Byłeś wczoraj... Słuchaj, gdybyś... kiedy... to zastukaj w moje okno... Wiesz gdzie ono jest?... Trzy razy... a otworzę ci zaraz... Co za szkoda?... Gdybym przypuszczała... Dlaczegoś nie powiedział mi przy rozstaniu?...
Beniowski stał odurzony i zmieszany, i zlekka odpychał cisnącą mu się do piersi dziewczynę. Wtem drzwi od świetlicy otworzyły się i stanął na progu naczelnik.
— Cóż wy tutaj pociemku... szepczecie po... kątach? Zawcześnie!... Zawcześnie!... Chodź, Beniowski, chodź... Czekam już dawno!...
— Śpieszyłem się, Iwanie Piotrowiczu!... Bóg świadkiem... Ale, jak widzisz, nieprzezwyciężona mi się trafiła przeszkoda!... — roześmiał się Beniowski.
— Umiesz je brać... przeszkody, przyznaję!... — odparł wesoło Niłow, spoglądając na uciekającą w głąb domu córkę. — Ale tym razem nie o to chodzi!...
Podszedł do stolika, nalał sobie lampkę wódki, wypił, poczęstował Beniowskiego, potem przegryzł wędzoną rybą i usiadł ciężko na stołku.
— Pocóżeś tu wczoraj przychodził, ha? Możeś się nie nagadał z Nastazją, co?... Przyznaj się, hę!?
Twarz Beniowskiego pobladła nagle i sposępniała.
— Nie, Iwanie Piotrowiczu, nie potom przychodził — zaczął śmiało. — Ale wracając do domu, widziałem na placu przed mieszkaniem komendanta, jak bili starca...
— Właśnie, właśnie!... Mówili mi o tem... Skarżyli się, że chciałeś bunt urządzić, żeś krzyczał na kozaków i nawet żeś ich popychał... Gorąca jesteś głowa, ale pamiętaj, że nie wszystko uchodzi nawet mojemu zięciowi. Nie jestem wszechmocny... Oskarżą, zadenuncjują!... Co pocznę?... Sekretarz tylko czyha na to, jakby mię stąd wysadzić i wleźć samemu na moje miejsce... I o cóż to poszło?
— Bili starca... cichego, spokojnego człowieka... Bielskiego.
— Tak, tak!... Wiem: on rab... źle, powiadają, grał!... Bez przyczyny nawet bić go wolno, a on... źle grał, umyślnie źle grał... Ktoby tu sobie bez bicia ze wszystkimi poradził!... Jakby jemu darować, to drugiby gorszą sprawę zrobił i tak dalej — znikłoby wszelkie posłuszeństwo, trzebaby było łby ścinać... Dla ich więc dobra, dla napędzenia rozumu bijemy żołnierzy, bijemy niewolników, kupców... Bijemy wszystkich bez gniewu, miłując, przez litość dla głupców... Nie raz pierwszy widziałeś bitego i nie ostatni... Sam będziesz musiał bić nieraz, gdy na urzędzie siądziesz, zobaczysz... I pamiętaj bij dobrze, nie żałuj! Wiedz, że u nas w Rosji to za bitego dwóch niebitych dają... Bo stąd płynie szacunek dla władzy, największa na świecie cnota, którą się państwo całe trzyma! I co on ci, ten Bielski? Co? Hę?...
— On mój rodak!... — przerwał surowo Beniowski.
— Cóż że rodak!... Ty o tem zapomnij!... Coś ty był, ty sam wiesz!... Nic nikomu do tego! A potem umarłeś, praw cię wszelkich pozbawiono i przyszedłeś tu pozbawion tytułu i nazwiska, rodu i plemienia, jako numer... Jeżeliś teraz zmartwychwstał, to jedynie dzięki łasce Imperatorowej i do niej teraz należy i ciało twe i dusza, w życiu tem i w przyszłem, i grzechem najgorszym jest nieposłuszeństwo jej woli!... A wolą jej jest, aby nieposłusznych rabów bić, uczyć rozumu! Tak! Słyszałeś, co?... — grzmiał coraz głośniej Niłow, a żyły nabrzmiewały mu na skroniach.
Usłyszawszy jego podniesiony głos, weszła pani Niłowowa, ciężko stąpając. Rzuciła okiem na Beniowskiego i męża, poczem weszła między nich.
— Cóż się to stało?... Cóżeście przewinili, Auguście Samuelowiczu?...
— Broni niewolników!... Bunty urządza!... Siebie i nas chce zgubić... Ale myli się!... Znajdzie się i na niego uzda!... Nie daruję!... Pasy drzeć będę!... Nikomu nie daruję, rodzonemu synowi... kto prawo naruszyć zechce... rozkazy Jej Cesarskiej Mości w wątpliwość podawać! Ja wasz pan a pierwszy Jej rab!...
Krzyczał i tupał nogami, aż drzwi otwarły się i na progu pojawiła się blada jak śmierć Nastazja.
— Czego chcesz, dziewucho bezwstydna!... Jak ci kto srom połechtał, toś dla niego gotowa ojca matkę zgubić!?... Wieczne gzy!... Kto ci tu pozwolił wejść?... Wynoś się zaraz, a to i tobie każę skórę kozakom wyłoić dla przykładu... Patrzcie ich, wywłoków, przybłędów, już im łoza śmierdzi!... Wczoraj im kij był chlebem powszednim, a dziś już ich honor obraża!... Hrabia, magnat cudzoziemski... Otóż wezmę i każę ci wlepić pięćdziesiąt odlewanych, a zaraz rozumu nabierzesz!...
Pani Niłowowa robiła Beniowskiemu znaki, ale ten nie spostrzegł ich, czy nie rozumiał, gdyż stał wciąż pod ścianą nieporuszony, blady, z oczami świecącemi i ostremi jak gwoździe. Aż podeszła ku niemu Nastazja, wzięła łagodnie za rękę i uprowadziła z komnaty. Znaleźli się w korytarzu.
— Co za nieszczęście! Taka już moja dola... A dziś właśnie matka chciała wam powiedzieć, że ojciec zgodził się podarować wam dom z całem urządzeniem, z naczyniami i meblami, który ma być przewiezion do tej waszej kolonji na Łopatkę, której naczelnikiem macie zostać... Chce ojciec, żeby nic nie stało już na przeszkodzie naszemu rychłemu połączeniu się. On dobry, on doprawdy dobry, a tylko prędki... Dlatego najlepiej zejść mu na czas jakiś z oczu.
— Nie, nie mogę teraz odejść... Gorzej się jeszcze rozgniewa.
Po chwili jednak, gdy grzmoty naczelnikowskiego głosu przycichły w świetlicy, wyszła stamtąd pani Niłowowa i również kazała mu uchodzić.
— Był tu sekretarz i on to pewnie na ciebie nagadał. Idź ty do niego, Auguście Samuelowiczu, i jakoś sprawę załagodź... Istotnie, co ci do nich, do tych wygnańców?... Świata nie poprawisz, a siebie zgubisz... Zapewne, że nie powinni byli bić starego, ale na tego Bielskiego też czasem coś nachodzi: cichy, cichy, aż nagle... skrzypcami o ziemię trzaśnie, w chwili największego wesela, jak to było w przeszłym roku u popa w zapusty, pamiętasz, Nastka?...
— Ciężkie ma życie tutaj! Och ciężkie! Żal mi starego! — westchnęła dziewczyna.
— Już dobrze!... Wiem! Ty, Auguście Samuelowiczu, idź, idź, jak ci radzę, do sekretarza!
Podeszła do Beniowskiego i, ująwszy go za ramię, popychała zlekka ku wyjściu, oglądając się od czasu do czasu lękliwie na drzwi do świetlicy.
Beniowski wyszedł, postał chwilkę na ganku, posłuchał głosów szumiących poza nim w domu, jak w ulu poruszonych pszczół, i ruszył ku bramie fortecznej, poczem dalej przez miasto do mieszkania sekretarza.
Zastał go w domu i został nadspodziewanie grzecznie przyjęty.
— Hej, Agafja!... Mamy drogiego gościa!... Daj nam co prędzej wypić i przekąsić! — wołał piskliwym głosem zacny Sergjusz Mikołajewicz.
Słowem nie zdradził się, że czeka jakich wynurzeń lub wyjaśnień; Beniowski również napomknieniem nawet nie potrącił o wczorajszy wypadek. Ale po długiej rozmowie o miejskich nowinach i podróżnych swych przygodach, rzekł nagle:
— Wiecie, Sergjuszu Mikołajewiczu, jaką dziwną dziś miałem przygodę... Właśnie chciałem was się poradzić, co mam robić...
Poczem, nie spuszczając oczów z nalanej twarzy sekretarza, opowiedział mu o przybyciu z Wierchniego Iwaśkina z dwoma towarzyszami, uczynionej mu przez nich propozycji, swej odpowiedzi, wreszcie o wyznaniu Wołodimirowa i Puszkarewa.
— To łotry! — zawołał Nowosiłow. — To łotry!... A przecież my mogliśmy im uwierzyć i tylu niewinnych ludzi dać katu!... To łotry!...
— Gorzej, bo i was w całą tę sprawę chcieli wmieszać — dodał śmiało Beniowski.
— Mnie?... Jakże to?...
— Przez Agafję...
— Wołać ją... Agafja, chodź tu zaraz, suko!... Znasz niejakiego Iwaśkina?
Przerażona kobieta zamigała szybko rzęsami, poczem oczy szeroko otwarła.
— Mów prawdę!
— Znam... — szepnęła cicho.
— Oho!... Dobrze!... Przyślij mi tych tu ludzi, Auguście Samuelowiczu, i bądź spokojny, już ja całą sprawę zbadam!
— Otóż prosiłbym bardzo, Sergjuszu Mikołajewiczu, żeby tych dwóch nie karać... Co oni winni? Zostali w błąd wprowadzeni... W naszej kolonji poprawią się, zamienią się w uczciwych pracowników... Oddaj ich nam; są to podobno dobrzy cieśle; gotowi jesteśmy za nich suty okup złożyć do skarbu, jako bardzo potrzebni są nam wszelcy majstrowie...
Sekretarz słuchał i gładził dłonią swój gładki babi podbródek.
— W takim razie, skoro o nich prosisz, to co innego... Złożycie za nich po dwieście rubli kaucji... Czy i Iwaśkina weźmiecie?
— Nie, tego nie weźmiemy.
— W takim razie... rozporządź się, żeby wracał do Wierchniego i żeby nie opuszczał miejsca pobytu bez urzędowego pozwolenia. Odprowadzić go pod eskortą... Tobie, Beniowski, jako staroście, polecam wykonanie wyroku. Hę, zgadzasz się, co?... A z Agafją to już ja sam się załatwię... Wynoś się stąd, dziurawa dzieżo, do kuchni!... — mruknął, mierząc zmrużonemi oczkami przerażoną niewiastę. — A teraz, może zagramy w szachy, co?... Poślę zaraz po komendanta i Kobylina!... Na pewno są w domu, co?...
Przygryzł wargi Beniowski, ale musiał przystać. Ku wielkiemu jednak rozgoryczeniu swoich wspólników z pięciu partyj przegrał aż dwie.
W domu zastał Beniowski list od Norina i partję futer, którą ten oficer przysłał na satysfakcję długu, jaki przed odjazdem zaciągnął. Winszował Beniowskiemu przyjaźni naczelnika i przyszłych związków z jego córką. Kończył prośbą, aby dalej kontynuował dla niego swe względy i nie odmawiał w potrzebie pomocy.
Niewolnik Jędrzej rozpakował przysłane futra, z których kilka było wielkiej ceny; dodał w czasie rozmowy, że pan Chruszczów coś trzy razy w ciągu wieczoru przychodził dowiadywać się, czy pan wrócił...
Beniowski był wszakże tak znużony niewywczasem i kłopotami ubiegłego dnia, że wprost nie miał już siły na rozważanie jakichkolwiek spraw. Usiadł więc na łożu i kazał Jędrzejowi ściągnąć sobie buty, gdy drzwi się otwarły i wszedł Chruszczow.
— Po raz czwarty!... — zawołał od proga. — Ale tylko na chwilkę... Pewnie ledwie żyjesz? Nie spałeś ubiegłej nocy, lecz co robić, musisz mi dać wskazówki... Przedewszystkiem, co mam począć z tym... z tym i tymi... trzema?
— Możesz iść spać, Jędrzeju... Sam się rozbiorę, a jutro rano obudzisz mię o zwykłej porze — zwrócił się Beniowski do niewolnika i dopiero, gdy ten odszedł, spojrzał pytająco na Chruszczowa.
— Siedzą i lamentują, myślą, że ich zgładzić każesz!... Następnie przyszła odpowiedź z kancelarji gubernjalnej w sprawie ustąpienia nam okrętu dla przewiezienia rzeczy, narzędzi i nasion na Łopatkę... Otóż, pewnie wiesz już, że nie powiodło się...
— Wiem, zamiast okrętu dają sześć bajdar.
— Dalej z Niżniego jakieś trwożne przyszły wieści. Przybył umyślny z listem od popa Ustiużnikowa. Oto pismo!
Beniowski natychmiast rozdarł kopertę i zagłębił się w czytanie.
— Znowu zdrada!... Boże mój!... Pisze, że protojerej cofnął pozwolenie na jego wyjazd do Bolszeriecka, że traktuje go jakoś dziwnie a nocami miewa jakieś tajemne rozmowy z Izmaiłowym i Boczkarowym... że po mieście chodzą mętne wieści o buncie, o mojem aresztowaniu, że jest pełen niepokoju, że nie wie co robić i że jeżeli tam u nich nie dzieją się gorsze rzeczy, to dzięki jedynie znanej przychylności do wygnańców komendanta Norina...
— Cóż więc? — spytał głucho Chruszczow.
— A no, poczekaj — pomyślimy... Przedewszystkiem niech Sybajew weźmie dwunastu ludzi i przywiezie z Niżniego tych nicponiów oraz resztę pozostałych tam wygnańców... Niech przedstawi im, że są potrzebni przy zakładaniu kolonji na Łopatce... Skoro jednak z dobrej woli się nie zgodzą, niech użyje siły... Gorzej z popem: jeżeli go zostawimy, wyda nas, a wziąć go przemocą niepodobna. Kłóci się i swarzy wciąż z tamtejszym protojerejem! Więc wszcząłby się hałas... Ale słuchaj: czy mi się przywidziało, czy co, lecz wydaje mi się, że mówiono w mieście o zgonie protojereja Łożkowa?...
— Umarł dziś właśnie.
— Aha, wybornie!... Jutro Niłow wyśle list, żeby Ustiużnikow przyjechał tu na uroczysty pogrzeb protojereja!... Rozumiesz?... Już moja w tem głowa!... Niech Sybajew uprzedzi go, żeby szykował się do drogi... Tak!... A więc jedna sprawa załatwiona!... Dalej: przed południem zwołasz Radę do mnie; wezwiesz Kuzniecowa, Panowa, Gurcynina, Winblatha, Baturina, no i sam przyjdziesz... Pogadamy o okręcie i owych bajdarach... Następnie, skoro świt wyślesz Iwaśkina pod strażą dwóch spiskowców do Wierchniego Ostrogu, — został tam internowany z rozkazu sekretarza i nosa niech stamtąd nie wychyla, bo będzie źle!... Mnie jako staroście wygnańców polecono za tym śledzić! Zapowiedz mu to ode mnie!... Wołodimirowa i Puszkarewa zostawić na wolnej stopie. Ale mieć oko na nich, ze wsi nie wypuszczać, z ludźmi obcymi nie pozwalać im wiele gadać... Niech się szykują też, gdyż biorę ich z sobą na Łopatkę...
— To jedziesz?
— Jadę i cieszę się z tego niezmiernie, bo jestem bardzo znużony. Zresztą pobyt mój jest tam konieczny. Władze, mieszkańcy i nawet nasi muszą być przekonani, że te sprawy nas obecnie jedynie zajmują, że nawet jeżeli były, albo są jakie inne projekty, to porzucone zostały dawno i ostatecznie!
— Słusznie, ale widzisz...
— Nic nie widzę! Dosyć!... Dziś nie mogę więcej... Czuję, że jak się nie wyśpię, to zdechnę!...
— Bój się Boga, nie zdychaj!... Cóż się z nami stanie, przyjacielu!?
— Właśnie!... Dlatego wynoś się!...
— Szczęście istotnie, że jeszcze spać możesz... Ja bo nie mogę się tem pochwalić...
— Bo masz nieczyste sumienie!... Ale już idź, idź sobie!...
— Nieczyste sumienie!... Dobrześ powiedział!... — roześmiał się Chruszczow, uścisnął wyciągniętą prawicę przyjaciela i wyszedł.
Beniowski opatrzył i zasunął za rum rygle, drzwi wewnętrzne, wiodące do Jędrzeja, zawarł na haczyk; położył nabitą krócicę koło siebie na nocnym stoliczku, rozebrał się i zwalił, jak martwy na posłanie.
W opustoszałej nagle komnacie chwiał się jeno i cicho pryskał blady płomyk kaganka. To nikły, to wypływały w chybotliwem jego świetle stojące pod ścianami sprzęty i lśniące jak sztaby lodu rzędy nabitych muszkietów oraz broni, zebranej w kącie, zasłoniętym we dnie zazwyczaj kotarą, w nocy rozsuwaną na boki.
Nazajutrz na cichy stuk do drzwi Beniowski otworzył oczy rzeźki, wypoczęty. Wesoło spojrzał na smugi słońca, przekradające się przez okno, zszyte z drobnych mikowych szybek.
Zarzucił naprędce futrzaną opończę na ramiona i poszedł otworzyć drzwi. Wszedł Jędrzej, niosąc zastawę do herbaty i błyszczący, buchający parą imbryk.
— Cóż słychać?... Przychodził kto?...
— A jakże!... Już przychodzili!... Jakżeby się bez tego obyło!?...
— Gdzież są?
— Gdzież mają być: u Chruszczowa czekają! Niech się wielmożny pan nie lęka, zaraz tu będą, jak kruki węszą każdą chwilkę wolną pana...
Beniowski roześmiał się i, obmywszy się cały od stóp do głowy zimną wodą. siadł do śniadania; nie zdążył go jednak zjeść, gdy zjawił się Chruszczow z całą Radą. Obsiedli długi stół; Jędrzej przed każdym z nich postawił filiżankę herbaty, a Beniowski podsunął im fajansową cukiernicę z cukrem trzcinowym i koszyczek z sucharami.
— Od czegóż zaczniemy?... Aha, Chruszczow, czy wszystkie moje rozporządzenia spełnione?
Wszystkie. Iwaśkin błagał, żeby go dopuszczono do ciebie, że chce się usprawiedliwić i ciebie przebłagać, alem się nie zgodził.
— Słusznie bardzo. Sprawa jasna, niema powodu mitrężyć! Czy Sybajew już wyruszył?... Nie chciałbym, żeby go w drodze mógł dopędzić posłaniec naczelnika z listem...
— Pewnie, że wyruszył. Miał zaraz jechać, zanim miasto się obudzi...
— A więc teraz: cóż powiecie na odmowę okrętu?... Jeszcze jedna nadzieja prysła. Mów Winblath, tyś najmłodszy!
— Wyznaję, że nie żywiłem nigdy nadziei zbyt wielkiej. Nawet lepiej może, że nam odmówiono. Liczylibyśmy na pewno i nie przedsiębrali środków, a statku mogli nam nie dać w ostatniej już chwili. Co wtedy?... Pogłoski i plotki rozchodzą się coraz szerzej, lada dzień możemy zostać wykryci. Dlatego radzę obecnie przywarować, siedzieć cichutko, zaprzestać nawet ściągania i werbowania ludzi. Poco nam więcej!? Każdy nowy człowiek to możliwy zdrajca... Tymczasem, jeżeli rzecz poprowadzić należycie, starczy nam tych sił, jakie posiadamy. Z jedenastu statków, jakie stoją w porcie, wypatrzyć najlepszy, najodpowiedniejszy dla nas i owładnąć nim w ostatniej chwili, kiedy będzie miał wyjść pod żaglami. Zazwyczaj cała załoga i oficerowie są wówczas pijani po pożegnalnej uczcie... Część naszych ludzi mogłaby jeszcze w czas tej uczty na statek zakraść się i uśpić załogę, częstując nietrzeźwych marynarzów wódką zmieszaną z jakim sennym proszkiem... Mederowi nie trudno go będzie sfabrykować, myślę. A wtedy łatwo już będzie za umówionym znakiem reszcie naszych do statku przypaść i przymusić ekwipaż do posłuszeństwa albo opuszczenia okrętu...
— Rada dobra, ale zbyt... dowcipna, za dużo komplikacji, a dość by jeden warunek zawiódł, a cała sprawa upadnie! — zauważył Beniowski.
Winblath próbował bronić swego projektu, upierał się, wskazując na trudność otwartej walki, ale po długich dyskusjach projekt został odrzucony licznemi głosami.
Zkolei mówił Gurcynin; ten zalecał ucieczkę ofiarowanemi przez rząd bajdarami do wysp Kurylskich, a stamtąd do Japonji, gdzie nie trudno spotkać holenderski okręt i na nim już dostać się do Europy. Podobała się z początku śmiała rada, lecz kiedy wystawiono trudności kierowania płaskimi statkami na pełnem morzu, a stąd niezawodne rozproszenie całej flotylli, następnie długość wodnej podróży na statkach tak niedołężnych, gdyż objechać należało całą prawie Japonję, zanim uda się dosięgnąć Nagasaki, jedynej na tych morzach holenderskiej osady gdy rozważono to wszystko, projekt Gurcynina również został odrzucony.
Panow zrzekł się głosu, gdyż wyznał, że zupełnie nieświadom jest przedmiotu.
Baturin proponował, ażeby, z powodu mniemanych przenosin do Łopatki całej wygnańczej kolonji, dać bal dla naczelnika, oficerów, urzędników, przedniejszych obywateli; wszystkich w czasie uczty pochwytać i trzymać w zakładzie, póki rząd nie ustąpi jednego okrętu.
Lecz i ten wniosek nie znalazł uznania, gdyż obliczono, że garnizon, składający się z 240 żołnierzy, snadno mógł przymusić o wiele mniej licznych wygnańców do wydania zakładników. A choćby się udało podejściem czy przekupstwem wojsko przemóc, pozostałoby jeszcze 700 blisko kozaków, rozkwaterowanych w mieście, okolicy i dalszych warownych osadach, którzyby obojętnem okiem na podobny postępek wygnańców nie patrzyli.
Gdyby zresztą i ich, co rzecz wątpliwa, udało się ułagodzić, niewiadomo jeszcze, coby powiedzieli oficerowie morscy, mający na swych okrętach armaty oraz broni i amunicji poddostatkiem. Ci, skupiwszy swych majtków i część fortecznej załogi, mogliby nieprzełamaną ucieczce stawiać przeszkodę.
I ten więc projekt odrzucono i oczy wszystkich zwróciły się na Beniowskiego, który pilnie słuchał, najmniej mówiąc w czasie całej dyskusji.
— Przedewszystkiem powinniśmy, o ile się da, unikać wszelkiego gwałtu, wszelkiej przemocy — zaczął niespodzianie dla wszystkich Beniowski. — Mało nas jest, a nadomiar, jak to ze smutkiem przekonaliśmy się, nie na wszystkich polegać możemy. Bo jeżeli wobec grożącego nam wciąż niebezpieczeństwa nie w stanie jesteśmy drobnych wyzbyć się wad, zaniechać swarów i pokonać niskie zawiści, co stanie się, gdy życie trzeba będzie narazić i ponieść w ofierze!?... Wątpliwa jest powszechna jedność działania i przezorność każe nam liczyć ino na te wypróbowane siły, któremi wykonywaliśmy wszystko dotychczas. Te porachować możemy nieledwie na palcach. Ale to nic; położenie nasze obecne nie jest wcale ani rozpaczliwe, ani krytyczne, abyśmy hazardować albo śpieszyć się potrzebowali. Zdaniem mojem należy czekać i uciec się do wybiegu, który jest siłą słabych. Należy skorzystać z odjazdu okrętu „Święty Piotr i Paweł“, który ma być przygotowany na 15 maja, a więc za pięć tygodni. Cały jego ekwipaż składa się z dwudziestu dwóch majtków i kilku pasażerów. Nic łatwiejszego jak kilkunastu naszym towarzyszom zaciągnąć się w służbę okrętową, co gdy nastąpi, wówczas Kuzniecow, jako należący do handlu, ułoży się z kapitanem, żeby go na okręt zabrał potajemnie, nocną porą, niby dla ukrycia kilku pak przemycanych futer... Z kapitanem Kuzniecow powinien się przedtem zaprzyjaźnić, ująć go pieniędzmi i obietnicą wspólnych zysków. Według umowy kapitan musiałby ruszyć z portu pod żagle przed świtem i wszystko na ten czas przygotować... My zaś w ostatniej chwili na bajdarach dopadniemy okrętu, każemy się wziąć na pokład pod jakimkolwiek pretekstem, choćby dostawy owych futer przemycanych, w których może być schowana broń... W ten sposób opanujemy statek bez rozlewu krwi i bez niebezpieczeństwa wykrycia, gdyż plan ten możemy trzymać w zupełnej tajemnicy do ostatniej chwili.
Po krótkiej rozwadze plan Beniowskiego został przyjęty. Polecono Kuzniecowowi wybrać dwunastu ludzi, którzy mieli się za majtków na okręt zaciągnąć. Następnie obradowano nad ułożeniem porządku służby wojennej, w przypadku, gdyby wygnańcy zmuszeni zostali do otwartej walki. Podzielono spiskowców na trzy dywizje. Lewem skrzydłem miał dowodzić Winblath, a dano mu w rozporządzenie Kuzniecowa, Stiepanowa, Sybajewa, Bielskiego, Łobaczowa i trzynastu towarzyszy. Beniowski objął dowództwo środka, do którego zaliczono: Panowa, Rumina, Medera, Łoginowa, Baturina i czternastu związkowych. Chruszczowowi oddano prawe skrzydło i zaliczono doń archidjakona Protopowa, kniazia Zadskoja, Brondorpa, Nowoziłowa, Lapina, Wołkowa i dwunastu spiskowców podrzędniejszych.
— Samych inwalidów, żeby się miało kim opiekować twoje litościwe serce!... — żartował Gurcynin, zwracając się do Chruszczowa.
Na Łopatkę postanowił Beniowski wyruszyć nazajutrz rano i za towarzyszy podróży wyznaczył sobie Panowa z Winblathem i sześcioma ludźmi z najmniej wtajemniczonych i najmniej potrzebnych na miejscu.
Po skończonych obradach Beniowski odział się przystojnie i udał się do naczelnika na obiad, gdzie spodziewał się zastać takoż sekretarza Nowosiłowa i zręcznie ubić tam odrazu sprawę popa Ustiużnikowa.
— Kiedy wrócisz, Auguście Samuelowiczu? Wracaj, miły, jak najprędzej!... Będę niespokojna... Gdy niema cię wpobliżu, nawet wprost gdy do domu tylko odszedłeś, serce moje wciąż ściska trwoga, że coś się stanie, że coś ci zagrozi, że nie zobaczymy się już, że cię porwą, zamordują... Nad twoją jasną głową, wciąż wydaje mi się, że wisi chmura, że padnie grom, który i mnie i ciebie zabije... Cóż dopiero, gdy jesteś daleko! Ach, kiedyż, kiedyż nareszcie będę mogła nie opuszczać cię ani na chwilę? — szeptała Nastazja, zaglądając w twarz Beniowskiemu.
— To chyba będzie niemożliwe do ziszczenia nawet po ślubie, gdyż nie mogę przecie zamknąć pani w mem sercu, jak w więzieniu!
— Co za szkoda!... — westchnęła zabawnie.
Starała się odprowadzić Beniowskiego na ubocze od gromady jego towarzyszy, zajętych szykowaniem psów i sani do dalszej podróży. Szli po rozmiękłych śniegach, po rozoranej płozami drodze ku sinawym rozłogom i ciemnym borom, rozpływającym się w bladych dalach wiosennych, w srebrnych blaskach słonecznych, przesianych przez zwały skłębionych chmur. Wiał łagodny wiatr niewiadomo skąd i niósł ciepło i wilgoć nadchodzącej z za morza odmiany. Wesoło spoglądały oczy dziewczyny na topniejące śniegi, pełnym tchem dyszały jej piersi i radośnie uderzało serce, czujące wolniejące pęta zimy.
Trzymając się za ręce, uchodzili coraz dalej od ludzi i nędznej chaty zruszczałego Kamczadala z Nihilowej, gdzie jedli obiad. Nastazja z bratem miała stąd wrócić do miasta, a Beniowski odjeżdżał dalej na Łopatkę.
— Niech mi pan powie, dlaczego pan zwłóczy z małżeństwem? Bo przecież ten brak domu, brak gospodarstwa najmniejszego nie ma znaczenia... Chętnie zamieszkałabym z panem w jego obecnym pokoiku przy szkole; zastąpiłabym Jędrzeja w małem gospodarstwie pana. Więc dla kogo ta zwłoka potrzebna?...
— Potrzebne to przedewszystkiem... dla ludzi... dla ojca pani, jako przedstawiciela władzy, dla matki, jako niewiasty o dawnych poglądach, dla sąsiadów, kupców, znajomych... Nie może pani, naczelnikówna, zamieszkać w lichej chałupie wygnańca... nie może upodobnić się do ludzi niewolnych!
— Ach, przypuśćmy że tak, lecz to wszystko dla nich, a co dla mnie?... Są to błahostki w porównaniu z tęsknotą, jaka mię gnębi, gdy ciebie niema... Co wobec niej znaczą wszelkie pozory, nawet same śluby... Chcę wiedzieć nareszcie, że doprawdy jesteś mój, że mię miłujesz! Chcę trzymać cię blisko siebie w objęciach, patrzeć bez przeszkody w twe oczy... Chcesz, a przyjdę kiedykolwiek do ciebie... ani się domyślisz i spostrzeżesz: w noc ciemną zastukam niespodzianie w okienko...
— Byłoby to tak wielkiem nadużyciem zaufania rodziców pani, którym obowiązany jestem aż nazbyt wiele... — dowodził Beniowski.
— Co mi tam! Co za nadużycie, jeżeli mię kochasz? Zresztą wszak mię zaślubisz... Ach, jakże mię to wszystko nudzi i nuży!... Słuchaj, wracajmy do miasta... Sprawimy zaraz natychmiast w twym pustym domu nasze gody weselne!... Powiesz towarzyszom, żeś coś zapomniał, dogonisz ich potem... Niech jadą!
Stanęła i zastąpiła mu drogę. Patrzał na nią, na jej śliczną wzburzoną twarz, na oczy płonące jak gwiazdy pod sobolowym kołpaczkiem, na różowe rozdęte nozdrza, na rozchylone usta nabiegłe krwią i sam czuł, że twarz mu blednie od żądzy.
Odwrócił od dziewczyny pociemniałe, rozszerzone źrenice.
— Co pani ze mną robi, Nastazjo Iwanowno, co pani ze mną robi! Niemożliwe!... Nietylko względem pani popełniłbym haniebną zbrodnię, ale... nieobliczalne wywołałbym następstwa. Dowie się pani zczasem i zrozumie!...
— Nikt wiedzieć nie będzie!... A zresztą co mię to obchodzi! Kto mi tu słowo może powiedzieć!... Nowosiłowa ojciec już podkupił... On jeden coś śmie...
— Ho, ho!... Dużo tu jest oczów, co nas śledzą gorliwie!?
— Myśli pan o Stiepanowie! Nienawidzę go!... Pocoś pan kazał mi go przynęcać? Jest to wstrętna dla mnie nad wyraz osoba!...
— A jednak... błagam panią, niech pani nie odtrąca go ostatecznie... jeszcze... jakiś czas!...
— Dziwna jakaś tajemnica!... Albo pan mię... nie kocha... albo...
Beniowski przemilczał; szli kroków kilkanaście, nie mówiąc do siebie, nie patrząc na siebie, a gdy wreszcie Beniowski rzucił na nią zukosa spojrzenie, dostrzegł łzy wiszące na długich jej rzęsach.
— Niech się pani uspokoi!... Przysięgam, że już niedługo wszystko pani wyjaśnię, wytłumaczę!
Ujął dziewczynę za rękę; nie broniła jej i wydała się osłabłą i bezwolną.
— Dobrze!... — rzekła wreszcie. — Będę czekać!... Wszak czekałam tak długo, a mogłeś wcale się nie zjawić!... Bywaj zdrów więc, ale pamiętaj, pamiętaj, że straconym dla mnie jest bezpowrotnie każdy dzień spędzony bez ciebie... Pamiętaj, pamiętaj, kochany!
Beniowski podniósł jej rękę ku ustom i utonął w odwróconej jej dłoni, jak w kielichu kwiatu.
Tupot psów, skrzyp sani, brzękanie „osztołów“, okrzyki i nawoływania ludzi, zbliżające się gwałtownie, ostrzegły ich, że przyszedł czas, by się rozstali.
Grześ krzyknął na psy grubym głosem starego psiarza i zatrzymał zręcznie sanie przed siostrą. Beniowski pomógł mu je zawrócić i usadowił pieczołowicie Nastazję.
Chwilę potem mknęli w dwie przeciwne strony.
Wygnańcy mijali bory, doliny, wzgórza i pasma zaśnieżonych gór, wciąż kierując się ku stojącemu na zenicie słońcu. Przypiekało. Zmęczone, zgrzane psy co chwila lizały śniegi wywieszonemi ozorami i pokładały się przy najmniejszym przystanku. Dopiero gdy droga wywiodła na krawędź morza, powiało chłodem. Zatrzymali się, dziwując niezwykle pięknemu widokowi kier lodowych, rozkołysanych na morskich odmętach.
Przypędził je tu do samego brzegu wiatr i silny flukt bałwanów, jaki bił o skały. Ogromne, lśniące bryły z niezmiernym hukiem, zgrzytem i stukotem ześlizgiwały się po bokach gwałtownie wzdymających się fal i rzucały wściekłemi zastępami na stromy brzeg. Z pod ich cielsk, ze szpar, z niedomkniętych paszczy ich spękanych krawędzi wysoko pryskała ślina wzburzonej piany, chlustały bicze zielonawych wytrysków, roznosząc daleko słony pył. Wodna kurzawa rychło zmoczyła, niby z dołu bijący deszcz, wstrzymaną przez Beniowskiego na krawędzi wiszaru karawanę wędrowców.
Psy pokładły się, a ludzie nie odrywali oczu od wrzącej w dole szalonej walki, od potężnych brył lodowych, z jękiem i rykiem spływających jako wiórki drobne w leje wirzysk, gdzie uderzając o się wzajem, topiły się i mełły w szatańskim młynie. Na miejsce znikłych pod wodą pojawiały się inne, wynurzały z zielonych toni białe łona i roziskrzone w słońcu złomy, zapalając to tu, to tam błyskawice diamentów i tęczy, niby błyski oczu rozigranych bestyj.
Pomimo jednak niezmiernych wysiłków morza, wszędzie, jak okiem zajrzeć, panowały tu jeszcze lody. Widać je było wzdymające potworne łbiska, szeregi nieprzeliczone, aż po kraj widnokręgu... A szedł od nich taki szum, ryk, grzmot, że mowa ludzka nawet zbliska nikła w nich bez śladu.
— Kiedyż to wszystko odejdzie!... Mam wrażenie, że nigdy nie starczy słońca, by roztopić te lodowce! — szepnął Panow do Beniowskiego, gdy ruszyli dalej.
— Morze zabierze je i połknie, jak garść śmiecia! — roześmiał się ten. — To tylko wobec człowieka takie przeraźliwe, ale i ten daje sobie z tem radę dowcipem... Majtkowie islandzcy nigdy po innem nie pływają morzu; życie ich mija wśród lodów i morskich fal!... Jeżeli wiatr powieje pomyślny, jutro już może ich tu nie być śladu... Gorzej z lodami na rzece, w zatoce, w przystani. Te musi słońce skruszyć, podnieść powódź ze stopniałych śniegów... Trzeba więc czekać cierpliwie terminu. Ha, będziemy czekać! Już niedługo!...
— Dobrze, że niedługo!... — odszepnął Panow.
Dnia tego nocowali w osadzie Kompach, skąd otwierał się wspaniały widok na poszczerbiony stożek wulkanu „Opalnaja“. Miejscowy „taju“ przyniósł Beniowskiemu kawałki rudy miedzianej i spore ułamki malachitu, znalezione w pobliskich wąwozach.
Zmęczone ciepłem psy z coraz większym trudem ciągnęły sanki po rozmiękłych od odwilży śniegach. Czwartego dopiero dnia stanęła wyprawa w wioseczce Tontynie, skąd Beniowski zamierzał zrobić wycieczkę w głąb lasu dla rzekomych poszukiwań miejsc zdatnych do uprawmy zboża. Tontnyński taju bardzo wychwalał żyzność wschodnich wybrzeży półwyspu Łopatki, ofiarował się zawieźć tam Beniowskiego z towarzyszami morzem na bajdarach. Ale w tych jego zachwalaniach czuć było strach o posiadanie podległej mu obecnie ziemi i chęć oddalenia od siebie niebezpiecznej osady. Beniowski zaś musiał zachować pozory, więc na propozycję się nie zgodził i kazał się wieźć ku równinom, leżącym wpobliżu jeziora Kuil. Tam, odnalazłszy obszerną równinę nad małą rzeczułką, dopływem jeziora, wytknął na śniegach wiechami granice i plan przyszłej kolonji. Poczem wrócił do Tontyny, a nazajutrz opłynął na bajdarach półwysep, zwiedził wyspy Szumszu, Paramuszir, Alaidę i odesławszy Panowa do Tontyny, aby z pozostałymi tam ludźmi wracał sankami lądem do Bolszeriecka, sam dla lepszego poznania brzegów popłynął bajdarą morzem do Czekawki.
Wyprzedził w ten sposób znacznie towarzyszy i niespodzianie wszedł sam do Chruszczowa o północy.
Zastał go za stołem pochylonego przy kaganku nad stosem papierów. Alajda spała już za kotarą.
— Wróciłeś?... A gdzie tamci?... — zdziwił się Chruszczow.
— Przypłynąłem morzem.
— Aha, więc nie widziałeś się z naczelnikiem, z naczelnikową, z Nastazją Iwanowną... Wybierali się wszyscy na twoje spotkanie!
— Nie, nikogo nie widziałem!... Przyjechałem wprost!... Wiesz co, chodź do mnie: Jędrzej ugotuje nam herbaty i opowiesz mi, co się tu działo!
— Dobrze!... Chodźmy, ale właściwie nic tutaj godnego opowieści nie zaszło!
W drodze ostrożny Beniowski nie mówił wcale i dopiero oddaliwszy Jędrzeja podsunął gościowi filiżankę gorącej herbaty, sam wziął drugą i zaczął go szczegółowo wypytywać.
Chruszczow zdał sprawę dokładnie z wyjazdu Sybajewa, z drobnych zatargów, jakie znowu zaszły wśród wygnańców, z plotek, jakie krążyły po mieście...
— Czy pop Ustiużnikow przyjechał?...
— Nie. I nie mam stamtąd dotychczas żadnej wieści...
Zerwał się z miejsca Beniowski i krążył niespokojnie po izbie.
— Źle!... Czuję, że źle!... Czemu nie wracają?
— Zamiecie były podobno w górach. Zresztą zwłoka niewielka jeszcze...
— A... Stiepanow co? Co robi?... — spytał, zatrzymując się nagle, Beniowski.
— A no nic! Łazi chmurny... Pono mu się nie wiedzie u... naczelnikówny. Nic z tego nie będzie!... Dziewczyna zbyt jest w tobie rozmiłowana. Nawet tego nie ukrywa. Mordowała mię w dzień wypytywaniem wszelkich o tobie szczegółów. A czy daleko pojedziesz?... A czy bezpieczna aby podróż?... A kiedy wrócisz?... Wielką im wszystkim sprawi przykrość, że nie spotkają cię dworem całym w Czekawce!... Dostanie się tamtejszemu taju, który miał rozkaz uprzedzić ich umyślnym wysłańcem o twoim powrocie... Bo i naczelnik i naczelnikowa o niczem nie mówią, jeno o tobie, o twym rozumie, o twoich talentach, o twojem powodzeniu, o oczekującej cię świetnej przyszłości i swojem do ciebie przywiązaniu i myślę, że istotnie szczerze cię miłują...
Beniowski chodził chmurny, założywszy lewą rękę za pas, a prawą za siebie.
— Wolałbym, żeby mię nienawidzili! — wybuchnął wreszcie. — Nie uwierzysz, Chruszczow, jak mi ciężko, jak strasznie mi ciężko chwilami! Bo ja się nie łudzę, że cała odpowiedzialność za naszą ucieczkę spadnie na naczelnika... Obwinią go nieprzyjaciele, a przyjaciele odstąpią natychmiast, skoro popadnie w niełaskę u dworu. Rzecz wiadoma!... Oskarżą go o ułatwienie nam ucieczki. Wszystkie pozory przeciwko niemu... Wtrącą starego do więzienia, skonfiskują majątek, może nawet ześlą do min... Wszystko możliwe w tym kraju przeklętym... Co się wtedy stanie z jego rodziną? A najgorzej mi żal tej dziewczyny czystej, prawej, szlachetnej, która bezwiednie tak nam do swej zguby pomaga!... Jakżebym chciał, żeby była szczęśliwa!... Gdyby ten Stiepanow był lepszy, możeby zakochała się w nim... Ale ona przejrzała jego niski, brzydki charakter i ty masz rację, że z tego nic nie będzie!... Co więc robić, co robić?... Nie chcę, nie mogę pogodzić się z myślą, że za dobre, bądź co bądź, ich uczucia dla mnie, za pomoc i życzliwość, czekają ich cierpienia, nędza, gorzej — bo nawet katusze!... Czy nie porwać ich wszystkich na okręt?... Co? Radź, przyjacielu, bo w tym wypadku, doprawdy, ból rozsądek mi mąci!...
Chruszczow, wsparty łokciem na stole, śledził z pod oka za ruchami Beniowskiego.
— Cóż ci mogę poradzić!? Myślałem sam nieraz o tem, lecz położenie doprawdy bez wyjścia... Gorzej — wszelka słabość, wszelka ustępliwość z naszej strony nikogo nie osłoni, nie uratuje, a wszystkich zgubi... Bo gdybyśmy nawet nie uciekli, to czyż najbłahszy wypadek, pijacka zwada, kłótnia małżeńska nie mogą wykryć wszystkiego, a wtedy czy da się ukryć przed śledczym życzliwość naczelnika dla ciebie, narzeczeństwo jego córki z tobą, jej wreszcie dla ciebie uczucie... A to wszystko czyż nie będzie dostatecznym powodem dla zguby jego i jego rodziny w oczach rządu i dworu... Już stało się... zabrnęliśmy tak daleko, że powrót niemożliwy... Sameś chciał tego...
— To prawda, sam chciałem, ale nie wiedziałem... że...
— Nikt z nas nie wiedział. Teraz wiemy. Więcej ci powiem, nie tajno dla nikogo z nas, że miłujesz naczelnikównę... To widać ze spojrzeń, ze zmiany twej rozjaśnionej twarzy, łagodniejącego głosu, gdy z nią się spotykasz, lub mówisz... I musi uczucie być silne, skoro nawet ty, Beniowski, ukryć go nie możesz... Nie dziw się więc, że z niepokojem śledzimy za tobą... Silni ludzie silne miewają namiętności... Co stanie się z nami wszystkimi, jeżeli...
Beniowski zatrzymał się i zmarszczył brwi.
— Tego możesz się nie obawiać!
— Ja się też nie obawiam, ale... ja jeden, który cię znam lepiej... Co zaś do innych... Wierzaj mi, że na tem właśnie podłożu lęgnie się... cała... chwiejność... naszych... wewnętrznych... stosunków!... — cedził znacząco.
— Wcale nie na tem, a na tchórzostwie! — odparł Beniowski.
— Może i na tchórzostwie, lecz zrozum, że wszyscy widzą, iż w obecnym twoim stanie najmilszym byłby dla ciebie zapewne... zbrojny gwałt. Jakiś koniec krótki i stanowczy. Czy nie tak? On pokryłby do pewnego stopnia winę gubernatora, którego możnaby związać, wtrącić do więzienia, udać względem niego srogość i przemoc... Co innego my, my wszyscy nie chcemy zbrojnej walki, bo nas mało, bo nas pobiją... Wolimy podstęp, bo siłą słabego jest...
— Czyż nie mówiłem tego samego?
— Tak, ale czyś mówił szczerze!?... Czyś jeno przymuszał się do takiego myślenia mocą rozumowania?... W tem sęk! Jesteś śmiały, lubisz ryzyko, a tu w dodatku pcha cię w tym kierunku uczucie. Rzecz prosta, iż obawiamy się o naszą skórę. Lękamy się niepotrzebnego rozlewu krwi, walki nierównej; stąd niepewność, nieufność mimowolna wśród dowódców, udzielająca się szeregowym i wywołująca w całości mąt i rozruch... I dlatego twierdzę, że ty musisz się nareszcie na coś zdecydować, choćby na przymusowe małżeństwo Nastazji ze Stiepanowym i zostawienie ich swemu losowi!
Beniowski zatrzymał się i długo namyślał z oczami utkwionemi w róg izby.
— Nie!... Daremna ofiara! Zresztą naczelnik się nie zgodzi!... A Stiepanow wyda nas, aby zatrzymać na wieki szczęście, które mu w ręce wpadnie! W ten sposób odrazu pozyska i wolność i zaszczyty...
— Myślę, że nie jest tak podły...
— Myślę, że jest!... Prób zresztą nie możemy robić... Obaczymy!... Nieprawdą jednak jest. Chruszczów, żebym ja pchał was do gwałtu, do walki... Czyż nie wiem, co to jest walka? Czyżbym śmiał hazardować właśnie życiem i bezpieczeństwem osób, które mówisz, że miłuję?... Bo, o ile znam Niłowa, pewny jestem, że bez oporu się nie podda!... Nie! — szczerze pragnę wyprowadzić was wszystkich stąd bez krwi rozlewu i bez użycia przemocy, ale myślę jednocześnie, jakby oszczędzić i tym ludziom skutków bolesnych. Czyż możesz mię o to oskarżać?
— Nie oskarżam cię wcale, tłumaczę jeno obecny stan ducha powszechności... Wydaje mi się prócz tego, że taka troska o bezpieczeństwo nieprzyjaciela zawsze osłabia atak... Nie czyje inne jeno twoje powtarzam wyrazy! Ach, Beniowski, Beniowski... miły druhu!... My słabi, my zwykli i poziomi, rzecz prosta, od takich jak ty przywódców nadludzkich często wymagamy przymiotów! Nie gniewaj się więc, a bądź dumny z naszego o tobie mniemania... Ty wszystko możesz... ty wszystko móc powinieneś!
Beniowskiemu twarz drgnęła boleśnie, mimowiednie zrobił przeczący ruch ręką i odwrócił się.
— Zresztą przesadzasz! Nie tak już wielkie Niłowowym grozi niebezpieczeństwo. Kruk krukowi oka nie wykole!... Zaiste nic pewniejszego, że dwór przypisze twoją ucieczkę naczelnikowi, gdyby do jego wiadomości doszło wszystko, co on uczynił dla ciebie, gdyby wydało się, że miałeś zostać jego zięciem... Dlatego nastaję, aby Nastazję Iwanownę wydać za kogokolwiek zamąż, jeżeli nie za Stiepanowa, to choć za... Nowosiłowa!
— Co ty gadasz!... Dziewczyna prędzej na siebie się targnie!...
— W takim razie obmyśl co innego... bo to bardzoby ułatwiło Niłowowym obronę. Komendant i sekretarz już są przecież pośrednio w naszą sprawę uwikłani. Grywali w spółce z tobą w szachy, — kupiectwo dobrze im to zapamięta! Układali i zatwierdzili pierwsi projekt szkoły, wnieśli podanie o twoje uwolnienie, wreszcie brali decydujący udział w naradach nad planami i zatwierdzeniem naszej kolonji... Ich podpisy wciągnięte są do wszystkich protokółów. Nawet ostatnie postanowienie o zesłaniu Iwaśkina, napisane własnoręcznie przez Nowosiłowa. Broniąc więc siebie, będą starali się zniszczyć ślady tych... dobrodziejstw, będą ukrywali prawdę o stosunkach swoich i naczelnikowskich z tobą i z nami... Wyłżą się, mówię ci... Co najwyżej przeniosą ich gdzieś na jakiś czas na gorsze miejsce, na wyspy Aleuckie albo nad Amur, gdzie będą mogli bezkarniej rabować i bogacić się... Gdzież tu porównywać ich losy z tem, co nas czeka w razie niepowodzenia!...
— Pocóż mówić zaraz o niepowodzeniu... Chciałbym jeno uniknąć niepotrzebnego, jak ci mówiłem...
— Nie, przyjacielu, właśnie o to chodzi!... Niepokoi mię nie to, że zmienisz swoją główną decyzję; nie wątpię, że jej nie zmienisz, lecz straciłeś swobodę wyboru najlepszych... najodpowiedniejszych środków wykonawczych... Zgodzisz się przecie, że tak! Nie dziw się więc, że pragnęlibyśmy, aby ci dawna jasność i twardość postanowień wróciła...
— Może i masz rację, może i masz rację... Człowiek jestem!... — szepnął Beniowski, trąc czoło.
Chruszczow powstał, zbliżył się do niego, objął wpół i tak chodzili długo razem w milczeniu.
— Zostaw mię już, przyjacielu! Dziękuję! Stanie się, jak się stać musi! — szepnął wreszcie Beniowski, wysuwając się z ramion towarzysza.
Ten spojrzał nań miłośnie błękitnemi oczyma, raz jeszcze uścisnął serdecznie i wyszedł.
Wieść o powrocie Beniowskiego rychło rozbiegła się po wiosce i dotarła do miasta. Wygnańcy, kozacy, kupcy, sznurem pociągnęli do jego domu, jedni przez ciekawość, drudzy z najrozmaitszemi interesami, obudzonemi nadzieją zysków i zaprojektowanej rolniczej osady. Czekali w przedsionku, siedzieli na ganeczku, na przyzbie, rozmawiając między sobą i z wygnańcami o tem, co przywiózł z wyprawy Beniowski.
— Ha, może i będzie z tej mąki chleb!... Mistrz on we wszystkiem!
— A gdzie? nie wiesz? Gdzie wybrał miejsce?...
— Nie wiem, nie przyjmuje nikogo... Plany wygotowuje dla naczelnika!
— Tak powiedział przysłanemu po niego kozakowi z kancelarji!...
— Jakie plany?... Siedzą u niego Kuzniecow, Baturin, Chruszczow...
— Może właśnie nad temi planami radzą!
Jeden Stiepanow do rozmów się nie mieszał i oparty o filar patrzał w posępnem zamyśleniu na błękitniejącą wśród rozsłonecznionych śniegów wyrwę zamarzłej i nieruchomej wciąż jeszcze rzeki.
W komnacie tymczasem Kuzniecow opowiadał zebranej Radzie Związkowej, że już przyjęci są za majtków na okręt „Śgo Piotra i Pawła“ dziesięciu strzelców i dwóch Kamczadalów, którym ślepo zaufać można, i że on sam, Kuźniecow, zdołał już skłonić kapitana Czurina do zabrania go do Ochocka wraz z rzekomą kontrabandą futer...
Ucieszyło to wszystkich; wspaniały zaś plan oraz rysunki domów przyszłej kolonji, wygotowane naprędce przez Beniowskiego, zabawiły i zajęły zebranych tak, jakgdyby, miały zostać wykonane w rzeczywistości.
— Muszę was już opuścić, muszę iść do kancelarji, gdyż znowu gotowi przysłać po mnie kozaków!... — tłumaczył się, odziewając pośpiesznie Beniowski. — Niech obrady dalej prowadzi Chruszczow!
— Najmniejszej niema potrzeby! Załatwimy wszystko, jak wrócisz!..
Gdy Beniowski zjawił się na ganku, sunęli ku niemu wszyscy ze swemi sprawami i załatwiał je pobieżnie podczas, gdy Jędrzej przygotowywał do odjazdu psy i sanie.
— Muszę dłużej z wami pomówić, Auguście Samuelowiczu; może znowu pozwolicie mi towarzyszyć sobie!... — zwrócił się do niego chłodno Stiepanow.
Zsunęły się sobole brwi Beniowskiego, lecz wyrównały prędzej, nim zdążył zauważyć to Stiepanow.
— Cóż!... Chodźmy!... Jędrzeju, pojedziesz za nami!
Milczeli, idąc obok siebie czas jakiś; Stiepanow rzucał chmurne spojrzenia na stężałą w pozornym spokoju twarz Beniowskiego. Ten nie śpieszył się pytać.
— Nie mogę znosić dłużej tego stanu. Muszę z tobą pomówić otwarcie — zaczął wreszcie z lekkiem zająknięciem Stiepanow. — Powiedz mi szczerze z ręką na sercu, co to wszystko znaczy: niby to ustąpiłeś mi Nastazję, a tymczasem ona odprowadza cię... i wszyscy mówią o waszem weselu, które ma odbyć się, skoro tylko zbudowany zostanie wasz dom! Ten dom ma stanąć nawet nie w osadzie, dokąd chcesz nas wszystkich wyprawić, a tu blisko pod miastem... Co to za nowa gra?
— Nic o tem nie wiem!... — odpowiedział z nieudanem zdumieniem Beniowski.
— A jednak ja sam widziałem budowlę; setki robotników pracują z wielkim pośpiechem... Umyślnie chodziłem sprawdzać... Zresztą mniejsza o to. To mogą być dalsze projekty jej matki, które skończą się z waszą... z naszą ucieczką! Gorzej, że dziewczyna zupełnie się zmieniła po powrocie z tej przejażdżki do Nihilowej... Traktuje mię prawie wrogo... Coś ty jej tam nagadał!?... Muszę wiedzieć!...
— Należało jej się o to spytać!... Mogę cię tylko upewnić, że wcale nie mówiliśmy o tobie...
— Bardzo dobrze!... Lecz skądże ta zmiana właśnie względem mnie!? Przedtem, choćby ostatniego wieczora u ciebie, wykazywała mi uprzejmość, więcej powiem — pewną względem mnie zalotność, która kazała mi się łudzić nadzieją... Obecnie — lód, skała! Rozpacz mię ogarnia, gdy patrzę na te cudne rysy, jakby rzeźbione z marmuru, na te oczy stale odwracające się ode mnie... Chciałbym ją porwać, przytulić do siebie, rwać z niej odzież, oddzielającą ją ode mnie, a tymczasem ona taka daleka od myśli nawet o mnie, taka daleka! Nie wytrzymam, doprawdy oszaleję! Rzucę się na nią, na was wszystkich w przystępie rozpaczy, ręce na siebie nałożę... Czy ja wiem!... Ratuj mię, Beniowski!
Głos mu zadźwięczał szczerym bólem.
— Cóż ja na to mogę poradzić!... Bóg świadkiem, że chciałbym... Usunąłem się, dałem ci czas... I na przyszłość nie będę ci wchodził w drogę... Wierz mi! Nie mam żadnych na tę dziewczynę zamiarów... Wiesz o tem dobrze, wiesz, że wszystkie siły poświęcam wyzwoleniu naszemu z tutejszej opresji... Musisz się sam postarać serce jej ku sobie przychylić, tego za ciebie nikt nie uczyni...
— Choćbyś słówko czasem za mnie rzucił!...
— Robiłem to i obiecuję na przyszłość. Ale afekt niewieści takiemi często dziwnemi chodzi drogami...
— Ty wszystko możesz, wszystko, co zechcesz... Jesteś najzręczniejszy, najrozumniejszy z ludzi, jakich znam... Zechciej jeno, a stanie się... Nie wątpię!...
Przykry uśmiech przewinął się po ustach Beniowskiego.
— Są granice, poza któremi żadna zręczność nie działa... Niepodobna się podobać za kogo innego... Sam się staraj, wysilaj wolę, zaostrzaj dowcip, zabiegaj... Stałość i gorącość uczucia często zwycięża kobiety...
— Gdybym choć miał czas. Ale ucieczka nasza już tak niedaleka... Jeżeli zostanę, cała mściwość rządu spadnie na mnie; wtrącą mię do min, może nawet na śmierć haniebną skażą; umrę pod batem i od katuszy. Nikt nie uwierzy, że, żyjąc z wami tak blisko, nie wiedziałem o waszych zamiarach... Jeżeli zaś ucieknę, stracę ją na wieki... Nie mogę myśleć o tem... Chyba, że pozwolisz ją zabrać?...
— O ile zgodzi się dobrowolnie, owszem...
— A jeżeli się nie zgodzi?
Beniowski milczał przez chwilę.
— Wiesz, że postanowiliśmy... nie używać... żadnego gwałtu! — odrzekł, cedząc wyrazy.
— Zgodziłeś się jednak, żeby Kuzniecow porwał Agafję...
— To co innego! Lecz skąd ty wiesz o tem? Tego nikt wiedzieć nie powinien!...
Zatrzymał się i utkwił błyszczące źrenice w bladych oczach Stiepanowa.
— Wiem!... — odrzekł ten zuchwale. — I wiele innych rzeczy jeszcze wiem... Są granice, za któremi żadna zręczność nie działa... — dodał szyderczo.
— Słuchaj! — przerwał mu stanowczo Beniowski. — Żadnego gwałtu względem rodziny Niłowowych nie dopuszczę! Wybij sobie wszystkie podobne projekty z głowy... szczególniej względem tej szlachetnej i czystej dziewczyny. Jeżeli zgodzi się dobrowolnie, to co innego... Ale pamiętaj, że na drugi dzień po odbiciu od brzegu pop okrętowy zwiąże was ślubem.
— Tego tylko pragnę!... — roześmiał się Stiepanow.
— Staraj się więc. Masz jeszcze miesiąc czasu... Daruj, ale muszę się śpieszyć... Czy masz mi jeszcze co do powiedzenia? Nie, a więc dowidzenia!... Jędrzej dawaj sanki!...
Siadł i pomknął ku miastu, a Stiepanow odszedł powoli ze zwieszoną głową w stronę wioski wygnańczej. Gdy chwilę potem obejrzał się Beniowski, długa, pochyła postać wygnańca rysowała się w bladym wylocie drogi, jak zgięta wichurą, obłamana z gałęzi drzewina.
— Trzeba będzie pilnie go śledzić!... — powiedział sobie. — Muszę pogadać o tem z Chruszczowym, bo przed Radą niepodobna podnieść tej sprawy ze względu na... Panowa! Do licha, plącze się wszystko coraz gorzej!... Końca przewidzieć niepodobna!
Rozerwała go trochę i ożywiła wielka radość, jaką wykazała rodzina Niłowowych na jego widok. Siedzieli jeszcze przy obiedzie, kiedy wszedł do jadalnego pokoju. Naczelnik po ojcowsku uścisnął go za głowę; pani Niłowowa wyciągnęła mu dworskim obyczajem rękę do pocałunku, dzieci opadły go z wrzawą wesołą, a Nastazja, rumieniąc się i blednąc ze wzruszenia, robiła mu miejsce koło siebie, zastawiała przybory i podsuwała półmiski.
Beniowski jadł niewiele, mówił mało i posmutniał gwałtownie. Aż zauważyła to pani Niłowowa i zwróciła się doń z dobrotliwym uśmiechem.
— Niedobre widać wieści przywiozłeś ze swej wyprawy, Auguście Samuelowiczu, ale nie martw się znowu bardzo, tak czy owak zrobi się wszystko i źle ci z nami nie będzie.
— Ani chwili w to nie wątpię, widząc niezmienią i niezasłużoną życzliwość państwa dla siebie... Smutek mój nie z materjalnych pochodzi powodów a z rozmaitych trosk, związanych z mojem położeniem.
— Czyż to położenie się nie odmieniło?... Przy twym rozumie i wykształceniu łatwo uzyskasz najwyższe rangi i służbowe odznaczenia. Możesz nawet zostać zczasem naczelnikiem kraju... Nieprawda, mężu?...
— Zapewne, zapewne!... Nie wątpię, że przedstawienie nasze zatwierdzą, jeżeli nie teraz, to po pierwszych żniwach, po pierwszej zbiórce kamczackiego zboża. A cóż ci się tam tak nie udało na Łopatce?...
— Owszem,, wszystko mi się udało i plany mam ze sobą. Myślę o tem, jakby tam co rychlej się przenieść!... Czasu mało, a roboty dużo... Droga zła, a morzem niebezpieczna... Właśnie umyślnie zpowrotem popłynąłem bajdarą wzdłuż brzegów. Skały, fale i prąd silny!... Myślałem, że nas rzuci na rafy i że jak drugi Sinbad-marynarz będę się musiał ratować wpław na nieznaną ziemię. A srogie było zimno i kra pływała dokoła.
— Boże uchowaj zginąłbyś!... — zawołała pani Niłowowa, a Nastazja, już nie kryjąc się, spojrzała w twarz narzeczonemu pociemniałemi z przerażenia oczami.
— No, nic się nie stało!... Widzicie, że żyje przecież?... Wy, baby, bo wiecznie trzymałybyście wszystkich pod pierzyną!... — wstawił naczelnik.
Grześ aż parsknął z uciechy i uszczypnął obie młodsze siostry naraz gdzieś... pod stołem. Wszczął się płacz i narzekanie, w czasie których Niłow uprowadził Beniowskiego do świetlicy. Tam rozwinął Beniowski rulon ze skreślonemi przez siebie planami i zaczął objaśniać malowniczo ich szczegóły, oraz opisywać miejscowość. Wszystko to do tego stopnia zajęło i zachwyciło naczelnika, że posłał natychmiast po sekretarza i komendanta, aby podzielić się z nimi dobremi wieściami.
Do wieczora przesiedzieli, gawędząc i popijając rozmaite nalewki i proste wódki, snując wesołe plany, rojąc złote marzenia zaboru Kalifornji i ostatecznego poddania całego pobrzeża oceanu Wschodniego pod władzę zjednoczonego triumwiratu Niłowa, Nowosiłowa i kozaka Czernych w Imieniu Jej Imperatorskiej Mości.
Na wychodnem naczelnikowa poprosiła Beniowskiego, aby przybył jutro rano i wziął udział we wspólnej przejażdżce za miasto.
— Pojedziemy aż nad morze. Zobaczymy owe straszne flukty i góry lodowe, o których pan tak ładnie opowiadał. A może prócz tego zobaczymy jeszcze coś, od czego rozsieje się zupełnie i twój i Nastki smutek, bo ja rozumiem, dobrze rozumiem, o co chodzi!... Pilno wam, młodzi jesteście, a i wiosna idzie! Niech więc was Bóg błogosławi!... Tyle nam tylko pozostało szczęścia, co przyglądać się waszemu!... — dodała z westchnieniem.
— Czy mógłbym wziąć ze sobą na przejażdżkę kogo z przyjaciół?... — spytał po krótkim namyśle Beniowski.
— Owszem, owszem! Weź tego tam długiego... Stiepanowa, no i Sybajewa, jeśli wrócił, bo słyszałam, że wyjeżdżał...
— Zdaje się, że wrócił...
— Więc go zabierz i jeszcze kogo zechcesz... Żeby było ludno, gwarno, wesoło... Och, lubię ja te szlichtady!... Pamiętam w Petersburgu...
Zanosiło się na długie opowiadanie, na szczęście na progu świetlicy pojawił się naczelnik na mocno niepewnych nogach i kazał się prowadzić do sypialni; podchwyciły go więc niewiasty pod ręce, a zwolniony Beniowski wyszedł pośpiesznie na ganek.
Było ludno i wesoło na szlichtadzie. Dwadzieścia podwunastnych sani wyjechało z bramy fortecznej i skierowało się za miasto. Pogoda sprzyjała; wiosenne słońce iskrzyło się na błękicie nieba kręgiem czystym, jasnym jak źrenica dziecka.
Od gór, od dolin i łęgów, od topniejących śniegów wiało wilgotnem, rozmarzającem ciepłem. Oczy wszystkich biegły w sinawą dal z tęsknem, aż do bólu, oczekiwaniem wesela. Usta otwierały się mimowoli do śmiechu i okrzyków, do podśpiewywania hucznej muzyce, grającej na przednich saniach pod wodzą starego Bielskiego. Psiarczykowie pokrzykiwali i pobrzękiwali „osztołami“ do taktu, do taktu tupotały psy i nawet poskrzypywały do taktu sanki.
Wszystko zlewało się w jeden poryw wesela, nakazanego przez pana naczelnika, podnieconego sutą na wyjezdnem libacją. A gdy szlichtada wybiegła z zabudowanych ulic na mleczno-sine śnieżyste pola, gdy obleciał wszystkich żywiczny zapach rozbudzonych już modrzewiowych lasów, gdy poczuli się zdala od ludzkich oczu, wesołość przeszła w szał... Mężczyźni, kobiety krzyczeli, śpiewali, przychutniwali tanecznym dźwiękom muzyki, zapomniawszy o rangach, o pensjach, o należnej urzędom czci i względach.
Mknął rozśpiewany korowód, mknął, ile tchu miały w piersiach, ile sił miały w kosmatych łapach oszalałe, podniecone powszechną wrzawą psy. Migały na śniegach czerwone, niebieskie, żółte i sine barwy drogich kitajek i aksamitów, skrzyło się złoto i srebro galonów, guzów, pętlic, szamerowali; nad ciemnem futrem kosztownych kołpaków i bezcennych szub chwiały się, niby barwne dymy, lekkie kity i pióropusze.
Zdało się, jakoby nawet stroje, zamknięte srogiemi mrozami w czas zimy w skrzyniach i schowkach, chciały sobie nagrodzić przewlekły w ciemnościach pobyt szczególnie jaskrawą grą mieniących się kolorów. Zdało się, jakoby żądze ludzkie i pustota wszelaka chciały użyć sobie i nahulać się dosyta w śródpościu przed zbliżającym się surowym Wielkim Tygodniem.
Nawet naczelnik Niłow, ciężko obijając się na wyboinach o siedzącego z nim razem w saniach sekretarza, mruczał wesoło:
Upiła się młoda wdowa,
Zapragnęła żyć od nowa...
Ci zaś, co mieli koło siebie niewiasty, mimowoli przytulali się do nich i wcale nie byli odpychani. Że zaś Beniowski tak zarządził, aby tym razem białogłowy nie mężów miały za towarzyszy, a innych kawalerów, była więc powszechna stąd wesołość.
Sam Beniowski, wspaniale odziany w krytą drogim niebieskim atłasem szubę kunią i śliczną czapkę bobrową z niebieską czaplą kitą, wpół leżał w długich wąskich saniach obok Nastazji i stało się, rzecz prosta, że ręce ich złączyły się pod futrzanym fartuchem sani. Beniowski zamknął oczy.
— Ostatni raz, ostatni raz! — mówił sobie i pozwolił rozkochanym palcom dziewczyny błądzić po swoich dłoniach i nawet odpowiadał na jej uściski.
Z pewnym niepokojem jednak spoglądał na zawrotach drogi ku sankom, gdzie z Baturinym jechał Stiepanow, zauważył jego bladość i złowrogo płonące oczy.
— Nastazjo Iwanówno, przez wzgląd na tego tam szaleńca musimy zachować pozory!... — szeptał, uchylając ramię od kłoniącej ku niemu głowę dziewczyny.
— A niech tam! Co mię wszyscy oni obchodzą!...
— W przystępie obłędu on może Bóg wie na co się ważyć!...
— On, niewolnik! Niech się ośmieli!... Ojciec zgnoi go w kazamatach!...
— Zapominasz, że byłem, nawet poniekąd jestem takim, jak on...
— O, ty co innego!
— A jednak nie należy go drażnić! Pamiętasz, co mówiłem ci wtedy!
— Kiedyż to nareszcie się skończy!... — westchnęła dziewczyna, odsuwając się z niechęcią.
— Niezadługo, niezadługo...
— Mówisz mi to już od trzech miesięcy. A według mnie wszystkie te przeszkody nie mają żadnego sensu... Powiedz mi nareszcie, co to znaczy? — dodała, zwracając się ku niemu i zaglądając wprost w oczy.
— Jeszcze chwilkę, chwilkę cierpliwości, a dowiesz się, wszystkiego się dowiesz i... przyznasz, że miałem rację, że istotnie... miłuję cię! — odszepnął.
Nastazja odchyliła się na poręcz sani z cichem westchnieniem.
— Więc proszę cię, abyś była uprzejma dla Stiepanowa, i nawet chcę posadzić go z tobą do sani, gdy po śniadaniu ruszymy dalej z przy« stanku. — Przenigdy! A ty z kim pojedziesz?... — Z twą matką. — Nie, nie chcę, z nikim nie chcę jechać, tylko z tobą!... Przekomarzali się tak, aż Beniowski spo« strzegł nieopodal drogi wielką, już pod dach wy« prowadzoną budowlę, na której uwijała się pokaźna liczba cieśli i stolarzy, stukających siekierami, zgrzytających piłami, szurgających heblami i strugami po pachnących, smolnych kłodach. Przypomniał sobie opowieść Stiepanowa i domyślił się, co to jest; nie miał jednak czasu spytać się swej towarzyszki, gdyż rychło ich sanie wpadły za innemi saniami na podjazd przed budujący się dom. Już naczelnik Niłow, sekretarz, pani Niłowowa, podtrzymywana przez Sybajewa, pani komendantowa, opierając się na ręku Chruszczowa, a za nimi inni wychodzili z sani i kierowali się ku schodkom ganeczku, gdzie z gołą głową stał pochylony pokornie ciesielski „narjadczyk“ Parenicyn, niegdyś okrętowy cieśla kupca Chołodiłowa. Za nim ustawili się w dwa szeregi wolni i niewolni robotnicy, Rosjanie i Kamczadale. Niektórzy tylko postukiwali jeszcze gdzieś w głębi domu młotami.
— Prosimy, prosimy dalej miłych gości!... — zapraszała wesoło Niłowowa zaciekawionych i rozbawionych uczestników szlichtady.
Weszli tłumnie do napół wykończonego już środkowego pokoju, gdzie wśród stosów zgarniętych na bok strużyn i wiórów stały stoły zastawione szkłem, porcelaną, cynowemi talerzami, sztućcami i innemi biesiadnemi przyborami. Na wielkim kaflowym kominie cudzoziemskiego wzoru palił się suty ogień; zaciągnięte w oknach, zamiast szkieł, żółte kitajkowe zasłony, rzucały wesołe, słoneczne światło na złotawe, świeżo wystrugane, modrzewiowe ściany, na takąż powałę z potężnych bali i gładką posadzkę komnaty.
— Zaiste pańska siedziba! — wyrzekł sekretarz, rozglądając się wokoło.
— To dla ciebie, Auguście Samuelowiczu, godny zięciu nasz i synu, szykujemy gniazdko!... — zwróciła się uroczyście do Beniowskiego Niłowowa. — Abyś nie potrzebował oddalać się zbytnio od nas do tej twojej na Łopatce kolonji i nie potrzebował odkładać ślubu i wesela, aż do czasu pobudowania się tam, co przeciągnęłoby się Bóg wie jak długo, postanowiliśmy ten ci tu dom wybudować własnym kosztem, a wesele i przenosiny chcemy sprawić zaraz po Wielkiej Nocy...
— Wybornie!... — zahuczały liczne głosy.
— Do kolonji będziesz mógł dojeżdżać... Zresztą będzie ona wciąż potrzebowała twego przedstawicielstwa w mieście. Prócz tego staramy się dla ciebie o miejsce naczelnika całej policji okręgowej. Będziesz mógł mieć tutaj swoją kancelarję. Miejsca dosyć!... — dowodził Niłow, obwodząc ręką ściany domu.
— Ale w takim razie pocóż, Iwanie Piotrowiczu, stawiacie ten budynek na własny koszt... Przecież to będzie gmach na użytek rządowy... Czy nie prawda, Sergjuszu Mikołajewiczu? zwrócił się słodko komendant do Nowosiłowa.
— Juściż!... — mruczał ten. — Będą stąd rządzić a więc gmach rządowy!... Zgoda, zgoda! Będzie można jeździć tu na pohulanki! Ho, ho!... Ani oko cudze nie zobaczy, ani ucho wrogie nie usłyszy!... Ho, ho!...
W teremie żona łzy srebrne roni,
Obok małżonek w kielichy dzwoni!...
— Czy nie tak, pani naczelnikowo, co?... Bodajto życie nasze: nie spać, nie umierać, jeno się całować i gębę ucierać!
— Siadajcie, goście mili! siadajcie!... — zapraszała naczelnikowa.
Obsiedli hałaśliwie stół, podsuwając sobie wśród żartów i śmiechów drewniane pieńki zamiast stołków, których zabrakło. Deska położona jako ławka na obrzynkach bali, gięła się i chwiała pod ciężarem biesiadników, wywołując lękliwe piski niewiast.
Jak mi miłe życie!
Czego się boicie?...
Że się położycie?...
Nie pierwszy to raz
Zdarzy wam się taki... szpas!
— składał napoczekaniu sekretarz.
Wniesiono potrawy, odkorkowano butelki i beczułki; zapach mięsiwa, zamorskich korzeni, wódki i wina zlał się z miłym, rzeźwiącym zapachem żywicy, świeżo ciosanego drzewa i aromatem smolnych płonących na kominie szczap.
Beniowski usiadł z Nastazją na końcu stołu, naprzeciwko teścia i teściowej i, wesoło gawędząc z sąsiadami, troszczył się jedynie o napełnianie talerza i kieliszka narzeczonej, gdy zbliżył się do niego Chruszczów i szepnął mu do ucha:
— Wynijdź bez zwłoki na ganekl Sprawa pierwszej wagi!...
Zmieszał się Beniowski, spojrzał na ucztujących i, nie dostrzegłszy wśród nich ani Sybajewa, ani Stiepanowa, zrozumiał o co chodzi. Baturin w przeciwnym końcu stołu rozmawiał spokojnie z naczelnikiem i ważniejszymi urzędnikami.
— Znowu ten niecnota! — pomyślał marszcząc brwi Beniowski. — Mam dosyć tego!
Nie mógł jednak zaraz wstać, gdyż siedząca po drugiej jego stronie pani Czernych jęła właśnie go wypytywać, jak to można jeździć sankami, zaprzężonemi w takie duże i dzikie zwierzęta, jak konie?
— Nigdybym się nie odważyła, przenigdy!... Jeszcze gdy mężczyzna na koniu siedzi, to go pod sobą ma, to nim włada, ale tak, toć jakże powodować nim? Może zawieźć, gdzie sam zechce!...
Musiał więc wyłuszczać jej Beniowski urządzenie cugli i wędzidła, kół wozu oraz dyszla, aż usłyszał dyskurs zoddala Nowosiłow i wmieszał się głośno:
— Dyszel urządzon tak, że go białogłowom opisać trudno, ale pokazać łatwo!
— Cha, cha!... — śmieli się mężczyźni.
Beniowski wyniósł się cichaczem, lecz nie zastał już Chruszczowa; psiarczykowie, pilnujący sani, powiadomili go, że odjechał razem z Sybajewym przed chwilą.
— A Stiepanow gdzie?...
— Ten dużo wcześniej od nich wyruszył. Wrychle po przybyciu!...
Beniowski popatrzył na drogę, żółcącą się na śniegach, niby cienka brudna nić, i zawahał się, lecz już go z ganku wołano, żeby wracał, bo sekretarz będzie miał przemowę.
Jakoż Nowosiłow już stał z kielichem w ręku i gadał:
— Kolonja taka nieobliczone przysporzy krajowi korzyści, bo pomijając okoliczność, że dziś wór mąki żytniej, często sprzałej i podmoczonej, przywiezionej lądem z za 12 tysięcy wiorst, kosztuje rząd do dwunastu rubli i za tę cenę sprzedawany jest z dobrodziejstwem mieszkańcom, lub wydzielany kozakom i żołnierzom, jako strawne, co naraża skarb na ogromne straty; to jednak i owej mąki, którą nieraz przed użyciem siekierą kruszyć trzeba, to i tej mąki, powiadam, często dosyć nie bywa!...
— A jakże!... — zgodzili się obecni.
— Jakąż więc zasługę wobec państwa mieć będą ci, co dowcipem pokonawszy nieprzychylność klimatu i gleby, przyszczepią krajowi rolnictwo...
Długo gadał sekretarz, przypijając z kielicha i komplementując zkolei to Niłowa, to Beniowskiego, to komendanta Czernych, to panią Niłowową i nadobną jej córkę, to wreszcie zręcznym zwrotem pochlebiając wszystkim białogłowom, równając je z wdzięcznem polem dziewiczem, które rychło zakwita wszełkiemi fruktami, skoro przejdzie po niem pług oracza...
Tu znowu wszczęły się śmiechy, żarty powodujące powszechne niewiast spłonienie i opuszczenie oczu.
W tym czasie wpadł do sali Sybajew i zbliżył się porywczo do Beniowskiego; ledwie parę słów mu powiedział, gdy ten wstał i, podszedłszy do Niłowa, poprosił go, aby pozwolił mu oddalić się na chwilę, gdyż Stiepanow oszalał i trzeba z nim zrobić porządek.
Umilkł sekretarz, słysząc szepty, i nadstawił ucha.
— Wielka rzecz! Poco masz sam jechać?... To nam zepsuje zabawę!... Każ go związać i niech poczeka!... — odpowiedział głośno Niłow.
— Narzeczoną chcesz rzucić!? Jakże to wyglądać będzie. Wy tu główne jesteście osoby... gospodarze niejako w tym waszym domu — sprzeciwiała się naczelnikowa.
— Bieżysz ratować zuchwalca, któryby cię życia rad pozbawić!... — wmieszała się Nastazja, która podążyła za narzeczonym. — Wiem ja, wiem, co znaczy to szaleństwo!... Zaklinam cię, nie jedź!
Zakryła oczy rękoma i zalała się łzami.
Zerwali się biesiadnicy i otoczyli ich kołem.
— Cóż to znaczy?... Jakieś tajemnicze spiski? — spytał naczelnik, zwolna czerwieniąc się na twarzy..
— Żadne spiski, ojcze, jeno rozmiłował się we mnie ten szaleniec i grozi śmiercią z zazdrości Beniowskiemu...
— Rozmiłował się... bez rodzicielskiego pozwolenia? A możeś mu co obiecała?...
— Nic zgoła!... Wiadomo ci, ojcze, i matka może to potwierdzić, że miłuję jedynie przeznaczonego mi wolą boską i waszą Augusta Samuelowicza!...
— A jednak tego wieczoru u Beniowskiego gadałaś z nim długo. Potem przychodził do nas, widziałem parę razy. I, wyznam, wydawał mi się człowiekiem wcale do rzeczy.
— Wtedy właśnie, ojcze, dowiedziałam się, że mię miłuje, i odwodziłam go od tego beznadziejnego uczucia, prosząc żeby nie ścigał nadaremnie zazdrosną nienawiścią swą Beniowskiego, któremu pozostanę wierną do śmierci. Wtedy to dowiedziałam się, że już czyhał na jego życie i omało nie zabił go zdradziecko w pojedynku...
Coraz ciaśniej kupili się dokoła mówiącej goście, coraz mocniej czerwieniła się twarz naczelnika i nabrzmiewały mu krwią grube żyły na skroniach.
— A ja nic o tem nie wiem!... — zawołał nagle na Beniowskiego.
— Chciałem uniknąć rozgłosu w tak delikatnej sprawie! — tłumaczył się ten.
— Do turmy!... Wszystkich do min! Batoga? mi wybiję ja im te zakazane amory!... Rab nędzny śmiał targnąć się zuchwale na osobę mej córki!... Niedługo po moją głowę sięgną!... Ho, ho! Jedziemy zaraz!... Czernych, każ podawać sanie!... — szumiał Niłow i nogą stół od siebie odepchnął, aż upadły na nim z brzękiem kieliszki i flasze.
Z żałością patrzeli biesiadnicy na lejące się trunki, na niedojedzone na misach mięsiwa, słodycze i placki, lecz słowem nie odważali się sprzeciwić rozgniewanemu naczelnikowi. Jeno niewiasty pośpieszyły z pomocą naczelnikowej, podnoszącej wywrócone szkła.
— Czyby nie lepiej jednak doprawdy załatwienie tej sprawy powierzyć na razie Beniowskiemu? — zauważył ostrożnie sekretarz. — On jest starostą wygnańców, ich bezpośrednim naczelnikiem, on odpowiada za ich prowadzenie się... Można będzie potem śledztwo urządzić, dociec kto tam zawinił i winnych ukarać, ale teraz niech jedzie Beniowski!... Poco mamy zaraz wszyscy dla jednego niewolnika się niepokoić... Zbyt wiele o sobie mniemać zaczną!...
— Nie jedź, Auguście!... Ojcze, nie puszczaj go!... — krzyknęła Nastazja. — Chcą go zgubić, ukochany mój! Widzę to!...
— Dlaczego gubić!?... Poco takie brzydkie podejrzenia!?... My mu damy rozkaz na piśmie... — wtrącił sekretarz.
— Będzie mógł wziąć do pomocy kozaków!... — uspakajał ją komendant.
— Więc pisz, że mu pozwalam robić z nim, co zechce!... — rozkazał Niłow.
Podczas, gdy pisano rozkaz na ćwiartce papieru, dostarczonej przez ciesielskiego „narjadczyka“ Parenicyna, Beniowski upewniał tysiącami zaklęć narzeczoną, że nie narazi się na żadne niebezpieczeństwo i że nic mu się stać nie może.
Goście, gwarząc o wypadku, znowu obsiedli stół.
— Śpiesz, śpiesz się, Jędrzeju!... Popędzaj! — naglił woźnicę Beniowski.
Jędrzej, który dowiedział się coś niecoś od Sybajewskiego psiarczyka, sam w wielkim niepokoju gnał psy, co miały tchu. Sybajew został daleko w tyle. Pędem minęli miasto, fortecę, skąd, wydało się Beniowskiemu, że wołają nań stojący przed bramą żołnierze. Przechodnie, poznając naczelnikowskiego faworyta, ustępowali pośpiesznie z drogi i kłaniali się pokornie. Lecz wydało się Beniowskiemu, że w ich twarzach czyta jakąś niezwykłą, złośliwą ciekawość i wciąż przypilał Jędrzeja. Minęli szkołę, dokąd psy gwałtem chciały skręcić, i za chwilę znaleźli się przed obejściem Chruszczowa. Pobladł i porwał się Beniowski z sani, nim te stanęły, gdy spostrzegł kupę żołnierzy i kozaków, dobijających się do drzwi domostwa.
— Co się tu stało?... Co wy tu robicie!?...
— Nie puszczają!... Każcie im otworzyć, panie!
— Krzyczał tu jeden: „słowo i dzieło!...“, a ci nie chcą go wydać!...
— Wiadomo zdradę knują!... Hej, otwieraj!
— Co zważać na nich!... Napieraj, napieraj... Siekierą wal!... Z dołu podważaj!...
Zahuczały ponownie drzwi pod uderzeniami żołnierskich butów i żelaza.
— Nie ważcie się wchodzić!... Będziemy strzelać!... Mamy swoją własną władzę nad sobą nie was...
— Ho, ho!... Zdrajcy i złodzieje!... Wydajcie zaraz tego, co krzyczał słowo carskie!... Jak łże, to sam odpowie, a może takie powie o was zeznanie, że ducha tu waszego wkrótce nie zostanie!... Dawajcie dokazczyka zaraz, a to odpowiecie za opór!... — dowodził stojący na przedzie podoficer.
Z trudem przecisnął się ku niemu Beniowski przez zbity, wzburzony tłum.
— Czy umiesz czytać?... — spytał go.
— Umiem! Albo co?
— Przeczytaj ten papier, zabierz swoich ludzi i wynoś się zaraz. Jak śmiecie wyrabiać tu takie burdy?...
— Dokazczyka ukrywają... Wołał „słowo i dzieło“ do naszego żołnierza, który tędy przechodził... Mówił, że ma tajemnicę carską do wyjawienia, żeby go więc ratować z rąk waszych, panie Beniowski, że go zamordować kazaliście!... My musieliśmy go usłuchać!... Taki jest ukaz carski... Brać zaraz do urzędu tego, co obiecuje „słowo i dzieło“. Mybyśmy za to ciężko odpowiedzieli przed władzą, wielmożny panie, gdybyśmy go nie wzięli! — tłumaczył się podoficer.
— Czytaj, czytaj! — kazał mu Beniowski.
Żołnierz posłusznie zagłębił się w czytanie, inni przyglądali mu się z otwartemi ustami.
— Tak niby powiedziano tu jest, żeby go wam, wielmożny panie... zostawić... do... rozporządzenia! Ha, zostawić, tak zostawić!... Dla nas czy wziąć, czy zostawić, niema różnicy!... Jak każą, tak zrobimy, byle się nam za to nie dostało... Ale że jako na tym papierze jest podpis Jego Wysokiej Szlachetności pana Naczelnika, więc owszem... bierzcie go! A my spokojnie odejdziemy. Nie gniewajcie się jeno na nas, łaskawy panie, bo my jak nam każą... my jak ustawa! Niech się pan na nas nie żali, jeżeli my co źle zrobili, to nie ze złej zrobili woli a przez ciemnotę naszą... — dowodził wymownie.
— Dobrze, dobrze!... Idźcie już sobie i puśćcie mię, żebym mógł uspokoić napadniętych przez was! — odpowiedział Beniowski.
Zastukał do drzwi, ale gdy Chruszczów odezwał się z głębi, kazał mu po francusku wstrzymać się z otworzeniem, zanim żołnierze i kozacy nie oddalą się zupełnie. Wreszcie na ponowny znak drzwi odemknęły się i Beniowski spostrzegł bladego jak płótno Chruszczowa z rozwichrzoną brodą, a za nim kilku spiskowców z muszkietami w ręku.
— Cóżeście, nieszczęśnicy uczynili?... Czyż nie było sposobu?
— Ach, ty nie wiesz, co się stało!... — zaczął Chruszczow, odprowadzając Beniowskiego na stronę. — O małośmy wszyscy nie zginęli!... Ten szaleniec, Stiepanow, skoro tylko usłyszał przemowę Niłowowej o tym nieszczęsnym domu i twojem niedalekiem weselu, zaraz wybiegł. Śledziłem go i pośpieszyłem za nim, aby przeszkodzić jakiemu wybrykowi. Już siedział na saniach i krzyczał na psiarczyka, żeby go wiózł. Nadaremno wołałem nań, żeby się zatrzymał. Nie słuchał... Wtedy wsiadłem sam do sanek i popędziłem za nim. Miał lepsze psy, nie mogłem go dogonić. Na wjeździe do wsi spotkałem Kuzniecowa i Gurcynina, więc powiedziałem im, co zaszło, i pośpieszyliśmy razem do domu Panowa, z którym, jak wiesz, Stiepanow zamieszkał. Zastaliśmy go nad jakiemś pismem. Skoro nas zobaczył, wpadł wprost w szał. Zaczął lżyć nas, ciebie, świat cały. Krzyczał, że sprzedałeś nas, że za naszą tajemnicę, zdradzoną rządowi, kupiłeś sobie wolność, dostatek i że gotujesz się do ostatecznej zdrady za cenę wdzięków tej dziewczyny... Że on sam woli cię uprzedzić, woli nas wszystkich i siebie wydać i zaprzedać, niż tak cierpieć... Wrzaski i groźby swoje do tego posunął stopnia, iż gdyby je ktokolwiek obcy usłyszał, bylibyśmy wszyscy zgubieni... Staraliśmy się go ułagodzić, przekonać, lecz gdy się porwał biec do kancelarji, żeby wszystkie nasze sekreta rządowi odkryć i kryjówki wskazać, spostrzegliśmy, że nie wypadało dłużej szaleńcowi pobłażać. Rzucili się nań towarzysze, chcąc go obezwładnić, lecz wyrwał się, powalił Gurcynina, mnie również, gdy mu zastąpiłem drogę, wybiegł na ulicę i tam, spostrzegłszy przechodzącego żołnierza, jął wygadywać na nas, oskarżać nas, że go otruć chcemy, prosić, żeby żołnierz pobiegł do kancelarji i powiedział, że ma na nas „słowo i dzieło“, że knujemy przeciw rządowi zdradę... że chcemy uciec a miasto spalić i zrabować!... Zwabieni jego wrzaskiem zbiegli się wygnańcy z całej wsi, kobiety i nawet przechodnie. Chcąc położyć kres scenie i nie dopuścić do ucieczki Stiepanowa, kazałem towarzyszom schwytać go, gębę mu zakneblować i zawlec do mnie, gdzie go kazałem w lochu pod podłogą zamknąć. Żołnierz jednak uciekł i sprowadził kozaków oraz patrol. Na szczęście przybył w międzyczasie Panow, Sybajew a potem Baturin. Pchnąłem Sybajewa zaraz po ciebie a sami postanowiliśmy się bronić. Do Stiepanowa przystawiłem Ziablikowa z krócicą, żeby na wypadek zwycięstwa żołnierzy śmierć mu natychmiastową zadał. Przybyłeś w samą porę. Radź, co robić!...
— Przedewszystkiem odwołaj z lochu Ziablikowa... Czyż nie wiesz jakie miał zajście ze Stiepanowym, jeszcze go uśmierci przed czasem, a musimy się dowiedzieć, co ten zdrajca przedsięwziął, co pisał? Może już zrobił jakie wskazanie rządowi? Gdzie list, nad którym zastaliście go?...
Chruszczów wzruszył ramionami.
— Nie wiem gdzie ten list!... Może go podarł?
— A może go oddał żołnierzowi!... Co?... Widzicie, jacyście wy nieroztropni!? Zajmiemy się szukaniem tego listu... I wogóle trzeba przejrzeć rzeczy Stiepanowa... Ale przedewszystkiem pojedziesz do Naczelnika, przedstawisz mu wszystko przystojnie, powiesz, że wskutek szaleństwa nieszczęśnika wynikła przez nieporozumienie burda z żołnierzami; powiesz mu, że ręczymy za spokój, prosimy jednak, aby wobec powszechnego wzburzenia zabronił przez jakiś czas wchodzić do naszej wsi kozakom i żołnierzom, że porządek i poszanowanie prawa sami nadal utrzymywać będziemy. Poczem przyjedziesz do mnie, do szkoły, gdzie zwołam zebranie i złożymy sąd. Śpiesz się jednak, bo nie chcę bez ciebie tej sprawy załatwiać. Uprzedzisz tych, co mieszkają w mieście, aby też przybyli... Naczelnik pewnie bawi jeszcze z całem towarzystwem na budowli — tam jedź!
Chruszczow odjechał a Beniowski, zabrawszy z sobą Baturina i Kuzniecowa, udał się do Panowa.
Ten spotkał Beniowskiego z twarzą tak zbolałą, postarzałą i zmienioną w krótkim czasie, że litość Beniowskiego zdjęła.
— Nic takiego się nie stało! Wszystko jeszcze na dobre się obróci... — próbował go pocieszać.
Panow wstrząsnął głową.
— Hańba, hańba!... — mruknął.
Pilnie pomagał przeglądać rzeczy siostrzeńca, znosił je z rozmaitych kątów, wywlekał z ukrycia, ale nie odzywał się wcale.
Wieczorem obszerna sala szkoły wypełniła się po brzegi uzbrojonymi wygnańcami. W krwawem świetle kaganków i płonącego po rogach izby łuczywa, złowrogo rysowały się posępne twarze brodate i błyskał tu i owdzie oręż.
Chruszczów opowiadał szczegółowo przebieg wypadków, wskazał świadków, których badano pokolei; poczem Beniowski spytał zgromadzonych, co ze Stiepanowym według ich rozumienia czynić wypada?
— Śmierć, śmierć!... — zaszumiało w dalszych szeregach, ale bliższe milczały.
Beniowski obwiódł spojrzeniem zebranych i zatrzymał wzrok chwilkę na zmiętej twarzy Panowa. Stał z głową wzniesioną do góry, ale z opuszczonemi powiekami i szeptał zawzięcie przez zaciśnięte zęby, błyskające drapieżnie wśród czarnego zwichrzonego zarostu:
— Śmierć!... Śmierć!...
— Coś źle wygląda! Czyżby wiedział zdawna o zamierzonej zdradzie!? — błysnęło przez myśl Beniowskiemu.
Przypomniał sobie pierwsze wystąpienie Stiepanowa, jego wpływ na Panowa, chorobliwą podejrzliwość ostatniego.
— Muszę dowiedzieć się! — powiedział sobie i zaczął głośno:
— Zastanówcie się dobrze, towarzysze, nad waszą decyzją. Sprawa stała się głośną. Śmierć Stiepanowa może zostać użyta przeciwko nam przez nieprzyjacioły nasze, których nie brak nietylko wśród rządu, ale i w mieście, wśród tych zawistnych, co nam zazdroszczą powodzenia, co sarkają przeciwko nadaniu nam przez władzę ziemi i rzekomych tysięcy rubli zapomogi...
— Cóż z nim uczynić zamierzasz?... Ustawa mówi wyraźnie!... — przerwał zapalczywie Kuzniecow.
— Możemy trzymać go w zamknięciu, aż do chwili naszej ucieczki — odpowiedział Beniowski.
— To słaba asekuracja!... Z więzienia można uciec, można napisać... — rzucił Sybajew.
— Zresztą ci sami wrogowie i zawistnicy, o których przed chwilą mówił czcigodny nasz przywódca! — zaczął Gurcynin — nie omieszkają zapewne wypróbować wszelkich sposobów, żeby Stiepanowa z naszych rąk wydostać i dowiedzieć się prawdy. Obecnie władze za sprawą pana Beniowskiego uważają napady Stiepanowa za proste oszczerstwo. Gdyby jednak udało mu się wskazać im nasze kryjówki broni, opowiedzieć treść naszych uchwał, ujawnić wszystkie kunsztowne sposoby, wynalezione przez nas gwoli zapobieżeniu zdradzie, co, zapytam, mogłoby nas uchronić od srogiego losu!?...
— Niech lepiej on zginie, zamiast byśmy mieli zginąć wszyscy!
— Słuszna jest! Dla uratowania pięćdziesięciu, lepiej aby przepadł jeden!...
— Cackają się z nim, jak z wrzodem, bo ich, bo szlachcic, bo siedzi w Radzie, ale z Piacynym i Lewantiewym to się załatwili wprędce...
Huczały coraz burzliwsze głosy. Chruszczów, Baturin, Winblath, Meder, Brondorp, Serebrennikow, kniaź Zadskoj i reszta znaczniejszych wygnańców spoglądali wyczekująco na Beniowskiego.
— Wprowadzić oskarżonego!... — kazał ten. — Może on co nam powie na swoją obronę!
Wszedł Stiepanow w pętach, w otoczeniu czterech uzbrojonych spiskowców. Minę miał dość zuchwałą, skoro jednak przeczytano mu rozkaz naczelnika kraju, oddający go na łaskę i niełaskę Beniowskiego, oraz skoro własnemi oczami sprawdził rozporządzenie i podpis Niłowa, zbladł i opuścił głowę. Ale rychło znowu ją podniósł i obwiódł błyszczącym wzrokiem zebranych:
— Zamiast mnie tracić, który wam dobrze życzę, albowiem dla waszego ocalenia całą rzecz wszcząłem, lepiej schwytajcie jego, wydajcie władzy, upokorzcie się a uzyskacie przebaczenie!... — zagrzmiał nagle, kiwając głową w stronę Beniowskiego. — Azali wiadomo wam, dokąd was on prowadzi i czem się to skończy?... Azali nie on sam dotychczas miał korzyści z naszych trudów, pracy, niepokojów i niebezpieczeństwa!?... Spojrzyjcie na niego: w atłasy i sobole odzian, a wy czyż nie nosicie po dawnemu siermięgi podartej oraz skórzanej odzieży!?... Żyje z gnębicielami naszymi za pan brat... i czy wiadomo komu o czem mówi z nimi w głębokie noce przy kieliszku?... Może on dawno wszystkich nas sprzedał i stara się nas zebrać w onej kolonji poto ino, iżby żaden z nas stamtąd nie uszedł i nie stał się powszechności mścicielem?... Co, czy kto z was poręczy, czy nie tak?... I ciebie, wuju, widzę wśród sędziów moich!... — zwrócił się do Panowa — a czy nie dalej jak wczoraj nie przyznawałeś sam, że podejrzane jest zachowanie się tego tu niesłychanego kłamcy i zagranicznego intryganta?... Bo zaiste, jaki ma powód starać się i narażać po tysiąc razy na własną zgubę, aby ocalić nas, biedną hołotę, obcą mu mową, językiem, obyczajem, przeszłością!... Zapytajcie go, niech powie!? Przecież nie na tyle miłuje nas, aby obecne swoje położenie, swoje wpływy, swoje zdobyte przez nas bogactwo, swoje nadzieje na urzędy i zaszczyty, zamienić na niepewny los buntownika i zbiega, oddać się na łaskę burzliwych mórz, nieznanych przygód w nędznej łupinie tutejszej bajdary... Czego mu brak?... Już teraz włada całym krajem, jak prawdziwy jego naczelnik, urzędnicy gną przed nim swe grzbiety, kozacy i żołnierze słuchają go pilniej, niż swych oficerów... Je, pije, bogaci się... Za parę dni zaślubi najpiękniejszą w mieście, ba, w kraju całym, na świecie całym, dziewczynę... — tu pobladł, zachwiał się i dokończył zdławionym głosem: — A wtedy... a wtedy... Cóż mu przeszkodzi sięgnąć po najwyższe w województwie zaszczyty?
— Powiedziałem ci, nędzniku, że nie zaślubię jej nigdy!... Wiedz, że nawet jej zaślubić nie mogę, gdyż mam żonę i dziecko!... Spytaj się Chruszczowa i Baturina, niech poświadczą!... — wybuchnął wreszcie Beniowski. — Co się zaś tyczy innych twoich oszczerstw, to czyny moje są najlepszą na nie odpowiedzią!... Czy istotnie nie polepszyło się położenie wasze?... Czy rabują, poniewierają i katują was za byle co, jak dawniej?
— Bili niedawno Bielskiego... — bąknął ktoś z tłumu.
— To... nic... Co was to obchodzi... Sam wiem... sam Beniowskiego prosiłem!... Nie winien nikt!... Głupcy!... — odpowiedział nagle z kąta przerywanym głosem Bielski.
— Nie jestem wszechwładny!... — mruknął Beniowski — ale porównajcie swoje poprzednie położenie z obecnem... Czyż istotnie nie widzicie różnicy i czy sądzicie, że zdobył ją wam swem przebiegłem rozumowaniem Stiepanow?... Nie o to wszakże chodzi, gdyż przecie nie dla polepszenia obecnego swego bytu związaliśmy się i sprzysięgli. Nie dlatego narażaliśmy życie nasze na śmierć i najgorsze tortury, aby zdobyć mały, lepiej okraszony kęs chleba, lecz poto, aby zdobyć wolny, ludzki byt, aby żyć jak inni, żeby nie drżeć wciąż, iż lada kaprys tyrana odbierze wam to, co dzisiaj dała wam jego łaska... Czyż nie pragnęliśmy wszyscy wolności!... Czyż nie w imię wolności zgromadziłem was, pobudzałem do pracy i wytrwania?... Kiedyż to mówiłem wam, że będzie wam lepiej, że lepiej będziecie mieszkać, smaczniej jeść, dłużej spać, skoro zwiążecie się w sprzysiężenie, karane torturą i minami!?... Zaiste moglibyście mię uważać za ostatniego w tym wypadku głupca... Nie, nie dlatego zgromadziłem was, nie dlatego sam kłamałem, poniżałem duszę mą, obcując z wyrodkami tego świata, nie poto wwodziłem w błąd szlachetne, miłe mi serca... abyście tłusto jedli i miękko spali! O, nie! Bo chociaż sprzyjam wam, jak wogóle sprzyjam ludziom udręczonym, lecz duszy mej za całość waszego obuwia i sytość waszego brzucha nie oddam i nie winienem jej oddawać... I nie dlatego miłuję was, żeście ciemni, ubodzy i udręczeni, lecz dlatego, miłuję was, że z waszą pomocą tylko mogę stać się wolnym, czyniąc i was wolnymi!... Tak, jesteście mymi towarzyszami dlatego, że idziecie razem ze mną do wyzwolenia, do panowania nad swym losem, do zniszczenia raz na zawsze wspólnych dla wszystkich krzywd, raz na zawsze powtarzam... Czy nie tak?
— Tak, tak... Śmierć zdrajcy! — zahuczał tłum.
— Co się tego tyczy, to pozwólcie niech zdecyduje Rada. Zbyt jesteście wzburzeni, aby rzecz tak ważną jak śmierć niedawnego waszego przywódcy spokojnie rozważyć. Pozwólcie więc, że rozważymy to my, wybrani przez was, w cichości, tu w sąsiedniej komnacie, i rezolucję wyniesiemy wam niezwłocznie. Wy zaś tymczasem rozejdźcie się do domów i znieście tutaj natychmiast wszelką broń, jaką macie, i wszystko główniejsze, co kazano wam przygotować do drogi... Albowiem chwila stanowcza może już jest bliska! Odprowadźcie więźnia do lochu!... — zwrócił się do straży.
— Słuchaj, Beniowski, słuchaj!... Nie wiedziałem, że jesteś żonaty... Daruj!... Dlaczegoś mi przedtem tego nie powiedział?... Jakże żałuję... Teraz rozumiem wszystko!... Jakże inaczej potoczyłyby się wypadki... — zagadał rwącym się głosem Stiepanow, ale Beniowski skinął i więźnia wyprowadzono.
Cała Rada, za wyjątkiem Panowa, zebrała się w szkolnej świetlicy.
— Cóż poczniemy? — zagaił Beniowski obrady po chwili milczenia. — Z wielu względów chciałbym uniknąć stracenia Stiepanowa.
— Tym razem nie uda się. Wina jego jest zbyt widoczna!... — westchnął Chruszczów.
— Wtedy chodziło głównie o ciebie, Beniowski, mogłeś mu przebaczyć lub nie, obecnie przewinił przeciw całemu sprzysiężeniu!... — zauważył surowo Baturin.
— Lepiej niech zginie jeden, niż pięćdziesięciu powtarzał uparcie Kuzniecow. — Gdyby udał się mu występny zamiar, coby się stało?... Sądny mielibyśmy dzień!... Pasy by z nas w tej chwali darto w katowni!... Powinien czuć się szczęśliwym, że z niego drzeć ich nie będziemy.
— A jednak trzeba go ocalić, choćby ze względu na Panowa, dzielnego i wiernego jak rzadko towarzysza!... — nastawał Beniowski.
— Wszelkie związki krwi milkną wobec takiej zbrodni!... Słyszałem, jak sam Panow żądał jego śmierci!... I co byłby wart, gdyby myślał inaczej! — zapalczywie dowodził Kuzniecow.
— Wiemy jednak, że jest bardzo do krewnego przywiązany, uważa go poniekąd za syna!...
— Tem bardziej!... Zgniótłbym własnemi rękami takiego gada, gdybym go znalazł w swem gnieździe!...
— Zemsta nie powinna mieć miejsca w sprawach ogólnych. Ona równie często je gubi, jak niewczesna pobłażliwość. Zimno rozważmy, jakie korzyści da nam jego śmierć, i jakie grozi nam z tego niebezpieczeństwo!
— Zniknie człowiek, który zna nasze tajemnice a życzy nam źle. Chytry niegodziwiec, który zawiódł nasze zaufanie...
— Powtarzam, że możemy go obezwładnić, odosobnić, otoczyć strażą.
— O wierz mi, Beniowski, że najlepiej milczą umarli!... Dlaczego tak bardzo pragniesz go ocalić? — wybuchnął Kuzniecow.
— Zresztą co powiedzą inni!... Słyszeliście już, jakie robili nam zarzuty? Co? Może więc nasza pobłażliwość ostatecznie zdemoralizować wielu i przyśpieszyć szkodliwe dla nas rozwiązanie sprawy... — zauważył Gurcynin.
— Śmierć Stiepanowa przyśpieszy je tem bardziej! Naczelnik i przyboczni jego urzędnicy myślą, że chodzi tu o oszalałego z zazdrości i nienawiści ku mnie zalotnika. Przypuszczają, że ukarzemy go najwyżej chłostą lub zamknięciem. Nie dali nam prawa miecza, bo i sami go nie posiadają!... Toć każdy wyrok śmierci tutejszej władzy musi zatwierdzić generał-gubernator! Zniknięcie Stiepanowa może groźne wprost dla nas mieć następstwa... Jestem stanowczo przeciwny jego zgładzeniu! Ze względu jednak na powszechne wzburzenie, a również dla nastraszenia i przełamania przestępcy, proponuję, aby dać mu silną dawkę lekarstwa na wymioty, któreby on uważał za objaw otrucia... Będzie to zupełnie wystarczająca kara, a uratowanie jego od mniemanej śmierci da nam dostateczny pozór do ułaskawienia. Następnie wszystko się przewlecze, a nim chory przyjdzie do siebie, ruszą lody na rzece i odpłyniemy swobodnie!
— Jest to środek dobry, lecz okrutny i dla nas trochę poniżający!... — zauważył Baturin.
— Cóż robić, przyjacielu, czyż nie gorzej będzie, jeżeli go zabijemy?... Bóg świadkiem, że to, co mówię, jest najprostszym i najkrótszym wybiegiem!... Niech odpowiedzialność zań spadnie wraz z tyloma innymi na moją głowę. Słyszeliście przecie cały szereg stawianych mi zarzutów. Sądzę, że nie będzie ten zarzut największym!... — uśmiechnął się Beniowski.
Projekt został przyjęty; Meder dobył lekarstwo z przygotowanej apteczki podróżnej, odważył ilość potrzebną i zabrał ze sobą w papierku.
Gdy Rada weszła ponownie do wielkiej sali szkolnej, zastała ją już znowu zatłoczoną spiskowcami, jak w początkach zebrania. Dym od łuczywa i kaganków wprost gryzł oczy, zepsute powietrze chwytało za gardło, czerwone przyćmione płomyki świateł ledwie płonęły. Ze względów ostrożności nie otwierano okien ani drzwi i zebrani, znużeni i sposępnieli, czekali niecierpliwie w ścisku i zaduchu na wyrok.
Wprowadzono Stiepanowa i kazano mu zdjąć z rąk pęta.
— Przyznaj, iż obchodzono się z tobą, Hipolicie Aleksiejewiczu Stiepanowie, bardzo względnie! — zaczął uroczyście Chruszczow.
Poczem wyliczył cały szereg dobrodziejstw i ulg, z jakich korzystał obwiniony, dzięki zasługom dla sprawy wygnańczej wuja swego, Panowa. Wspomniał zatarg z Ziablikowym, niecne oszczerstwa rzucane na Beniowskiego, oraz inne drobne, brzydkie nadużycia.
— Ale ostatni twój występek przeszedł wszelką miarę i Rada skazuje cię na śmierć!
— Na śmierć... — powtórzył Stiepanow. — Na śmierć!... A ja myślałem właśnie, że teraz, kiedy wiem...
Pobladł, zachwiał się i pochylił na ręce Panowa.
— Tchórzu nikczemny!... — gromił go ten, ale widząc, że Stiepanow leży bezwładny, zawołał przejmującym głosem:
— Umiera!... Serce pękło!... Umarł!...
Przypadł Meder i zaczął trzeźwić omdlałego octem i „amonjacką“ solą. Wśród zebranych powstał ruch.
— Czego go trzeźwicie? Niech ginie pies podły!
— Oho! Dlaczegóż to tak poprostu!
— Musi wysłuchać wyroku do końca!...
— Niech mu wszystko wyczytają, co zrobił, niech wie! — ozwały się głosy.
Chruszczow szybko pisał wyrok na rogu stołu. Meder podsunął skazańcowi przygotowany kubek. Gdy nieszczęśnik otworzył oczy i ujrzał go przed sobą, znowu zmysły postradał.
— Gachu przeklęty, co masz odwagę zadzierać jeno białogłowskie spódnice!... — zasyczał Panow, chyląc się nad nim z obnażonym sztyletem. Beniowski schwycił go za rękę.
— Co robisz, Pawle, zastanów się!
— Idź precz!... Mam prawo żądać, żeby choć w ostatniej chwili nie kalał rodowego naszego imienia!
— Słuchaj: on żyć będzie!... Upewniam cię!
— Wolej, żeby umarł!... Niewiadomo, co jeszcze od niego nas czeka!... — odrzucił zapalczywie.
— Pozwólcie... pozwólcie mi raz jeszcze przed zgonem... zwrócić się!... — zaczął głuchym głosem Stiepanow, dźwigając się z trudnością.
— Milcz, milcz, psie!... Zdrajco!... Pij!... — rozlegały się głosy.
— Niech mówi!... Każdy ma prawo przemówić ostatni raz przed śmiercią!... — wołali inni.
— Niech mówi!... — rozkazał Beniowski.
Stiepanow zwrócił ku niemu trupią twarz i padł na kolana z wyciągniętemi rękoma:
— Łaski!... Łaski, najwspaniałomyślniejszy z ludzi!... Zaiste nie jestem godzien... Jako nędznego... robaka... rozdeptać mię winieneś... Ale zważ, że skoro nie będziesz... że skoro ona... nie będzie nigdy... niema powodu... Nieszczęsna moja nienawiść w najwierniejszą zamieni się miłość!... Zostanę czem chcecie... kuchtą... oprawcą... czyścicielem okrętowych ustępów... jeno błagam... łaski!... Wywieźcie mię na jaką wyspę bezludną i rzućcie, ale... pozwólcie mi odkupić... winy moje, zmazać hańbę moją... Wszak życie całe jeszcze przede mną. Wszak mam zaledwie trzydzieści pięć lat... trzydzieści pięć... O ludzie! Rodacy... Nie każcie mi ginąć tu w ziemi niewoli... tak młodo! O Beniowski, miłościwy panie, mądry wodzu nasz... przebacz, iżem śmiał się targnąć... nawet oczy podnieść na ciebie!... Słońce dobroci i honoru!... Czyż chcesz splamić ręce twe krwią najnędzniejszego z ludzi!...
Popełznął na klęczkach za Beniowskim, który się cofał. Aż znowu omdlał.
— Dosyć, dosyć!... On istotnie umrze!... — zawołał Beniowski.
— Umrze ze strachu!... — powtórzono w tłumie. — Co za tchórz!...
— Wziąć go i niech Meder puści mu krew natychmiast!... — rozkazał Beniowski.
Kilku litościwszych spiskowców pochyliło się nad nieszczęśnikiem i przeniosło go na ławę. Meder zbliżył się z lancetem i obnażył mu zesztywniałe ramię. Gdy struga czarnej krwi popłynęła w miednicę, spiskowcy zaczęli się rozchodzić.
Beniowski uspokoił Panowa, powiadamiając go o postanowieniu Rady.
— Pozwolisz jednak — zakończył — że w mieszkaniu twojem postawimy przy nim osobną straż. Ciebie, twą szlachetną otwartość on zna zbyt dobrze i łatwo wyprowadzi cię w pole. A przyznasz, że nie możemy już wierzyć mu obecnie!...
— Ależ słusznie!... Sam o to prosić chciałem. Co za nicpoń!... A wiesz, Beniowski, co on mi przed paru dniami mówił?... Otóż ni mniej ni więcej, jeno chciał osobno na swoją rękę córkę naczelnika gwałtem porwać, owładnąć jakim okrętem i uciec... Zmówił się w tym celu z Łoskarewym, Izmaiłowym i sześciu majtkami, których upewnił, że zająłeś się wyłącznie osadą rolniczą, że uciekać już nie myślisz, w czem powoływał się na świadectwo Wołodimirowa i Puszkarewa.
— Dlaczegoś mię o tem nie powiadomił?
Panow zmieszał się, głowę opuścił, ale po chwili podniósł się i spojrzał w oczy Beniowskiemu.
— Ha, źle zrobiłem. Widzę to teraz i to się już nie powtórzy, ale...
— Nie wierzyłeś mi... co?... Ach, Panow, Panow!... Nie daleko w ten sposób ujedziemy... Każdy na swoją rękę...
— To się już nie powtórzy! — rzekł znowu twardo oficer. — Bądź pewny!... Zresztą poprzysięgli mi, że nic bez mej wiedzy nie przedsięwezmą, miałem więc zawsze możność zwrócenia się w ostatniej chwili do ciebie, co też doprawdy zamierzałem uczynić...
Znowu spojrzał twardo w oczy Beniowskiemu, a widząc, że ten kiwa z rozżaleniem głową, chwycił go za rękę.
— Tak, to prawda, że to już po raz wtóry! Ale przysięgam ci, że po raz trzeci... już nie stanie się! Oficerskie słowo! Przeniknąłem do głębi tego kłamcę Stiepanowa... Już mu się więcej mię uwieść nie uda, nie uda... Twoja wspaniałomyśność... doprawdy... ty jesteś... doprawdy! — mruczał coraz niewyraźniej, z trudem kryjąc wzruszenie.
Z niemałym zachodem udało się Beniowskiemu uchronić Stiepanowa od gniewu naczelnika i naczelnikowej. Iwan Piotrowicz koniecznie chciał winowajcę wysłać do odległych ułusów i odroczył to jedynie na usilne prośby Beniowskiego do czasu wyzdrowienia przestępcy. Siedział więc Stiepanow pod silnym nadzorem w mieszkaniu Panowa, nosa stamtąd nie śmiejąc wychylić.
Tymczasem wiosna zbliżała się w szybkiem tempie. Pod ciepłemi promieniami słonecznemi, pod wilgotnem tchnieniem południowych wiatrów rwał się i nikł w oczach prawie gruby pokrowiec śniegów na ziemi. Schły i kruszyły się wyłaniające z pod nich wojłoki zeszłorocznych traw, zielona ruń wytryskała z czarnoziemu często tuż obok topniejących strzępów lodowych. Pączki drzew, nalane pachnącemi sokami, cicho otwierały swe łuski pod pieszczotą złotych promieni. Na haliznach gliniastych, wygrzanych, na południowych wystawach pagórków zakwitły łany blado-żółtych pierwiosnków i ametystowych krokusów. Rwąc brzegi, szumiała woda, ciepłe jej zalewy omywały coraz szerzej chylizny, wypełniały zamulone wgłębienia ziemi, jakby siląc się zmyć w nich ślady zimowego ucisku. Wartko płynęły potoki wśród korzeni drzew i krzewów, niosąc im nowe soki bogate, ożywcze. Prostowały rozkosznie zarośla zwątlałe do niedawna pędy; połyskiwały żywą, ciepłą barwą wczoraj jeszcze przymierzchłe pnie srebrnych brzóz, złotawych sosen i brunatnych modrzewi...
A w głębi niebios, pełnych płynących chmur i ruchu wiatrów, szumiały skrzydłami niezliczone stada ptactwa. Ich niespokojny gęgot, krzyki, świstania dzień cały przelewały się nad ziemią falą radosną, milknąc jeno w czas krótkiej, jasnej nocy.
Kto żył w mieście i okolicach, chwytał za broń i biegł na brzegi jezior, na piaszczyste przylądki morza i rzeki, szczególnie ulubione miejsca wytchnienia przelotnych gości. Furkotały strzały z łuków, huczały rusznice, mącąc i przerywając na chwilę rozlewną pieśń miłości i wesela. Lecz na krótką jeno chwilę śmierć zwyciężała je, na mgnienie oka, gdyż taką jest potęga radującego się życia!...
To powszechne zajęcie się polowaniem było bardzo na rękę spiskowcom, gdyż pozwalało im niepostrzeżenie czynić tysiące drobnych przygotowań do zbliżającej się wyprawy. Wszyscy byli dobrej myśli, a zapewnienie, że dwunastu zaprzysiężonych zostało już zaliczonych do załogi „Ś-go Piotra i Pawła“, nie budziło już żadnych obaw co do możności zawładnięcia okrętem.
Jako piorun więc spadła na spiskowych wieść, że Czurin, z którym prowadzono szczęśliwie układy, zrzeka się niespodzianie dowództwa statku. Przyniósł tę wiadomość Kuzniecow, a był tak zmieszany, że nie mógł nowiny ukryć przed bawiącymi właśnie u Beniowskiego związkówcami. Gospodarz wszakże nie dał mu dalej mówić, lecz wziąwszy pod ramię, poprowadził natychmiast do sąsiedniej świetlicy.
— Zastanów się, co robisz?... Masz minę, jakbyś ręce chciał na siebie nałożyć, a tymczasem rzecz cała może się da jeszcze naprawić!
— Nic się nie da naprawić!... Okazuje się, że Czurin ma szpetny proces w Admiralicji, który nagle wznowiono; jeżeli go przegra, to pójdzie do min. Więc wzbrania się jechać do Ochocka i robi starania, żeby go naznaczono gdzie indziej... Tymczasem już nasi ludzie zapisali się na ten okręt i wszystko omówione... więc... tymczasem... wszystko... w łeb bierze! Niema rady i Czurin tu nic nie winien! Okrętu Czurinowi nie zawierzą, skoro będzie pod sądem, a i władza go z portu nie puści... Chybaby ktoś dał za niego kaucję 3,000 rubli i wyrobił abszyt!... Ale o tem marzyć niepodobna... W naszym skarbcu, o ile wiem, niema nawet dwóch tysięcy, a wydatków moc... Nikt zaś inny nie zgodzi się na warunki przyjęcia ludzi i towaru na statek, na jakie już przystał Czurin, nikt nie będzie taki przyjazny i powolny... Całą zimę pracowałem, żeby sobie jego zaufanie zaskarbić... A tu... licho nadało!... — zaklął wstrzemięźliwy zwykle Kuzniecow.
— Cóż to za sprawa?... — spytał po dłuższym namyśle Beniowski.
— Ciężka sprawa o jakiś bunt... Dobrze nie wiem... W dodatku rozmiłował się on tu w pewnej panience i z tej okazji nie chce jechać i na niepewną narażać się przygodę...
— O cóż chodzi?... Niechby ją z sobą zabrał! Przecież dobrze wiesz, Kuzniecow, że nie do Ochocka popłyniemy!...
Milczał przez chwilę zdumiony kupiec, wreszcie odparł:
— To prawda!... Nie przyszło mi to do głowy! Ale ja mu przecież tego powiedzieć nie mogę... Wystraszy się i da znać jeszcze do urzędu, aby swoją wolność okupić!
— To da się zrobić!... Ty go tylko namów, żeby szukał u mnie porady i opieki, żeby stan swych interesów szczerze mi przedstawił.
— I cóż mu powiesz?... Bo jeżeli on się nie zgodzi, to ja muszę zawczasu wiedzieć. Porobiłem już pewne kroki u Agafji Matwiejewny. Ona umiera z trwogi, ale zgadza się. Zamówiłem u Czurina miejsce na okręcie dla siebie i dla niewiasty. Musiałem nakłamać, że inna jedzie. Bo jakby dowiedział się, że to sekretarzowa bohdanka, umarłby z samego strachu. Więc powiedziałem, że to Kuźmianka. Jest tu taka córka kozaka Kuźmy, lekkich obyczajów dziewczyna... Bo przecież Czurin wie, że jestem kawalerem, a inna nie pojedzie... Wszystko więc się gmatwa... wisi na włosku... Nowosiłow chytra bestja, widzi skroś ziemię... Zazdrosny, kat... szkoda, że nie mogę ukręcić mu łba przed odjazdem. Trzyma nieszczęśnicę za siedmiu zamkami i takim ją strachem napawa, że od zmysłów odchodzi biedaczka, gdy przypuszcza, iż może się wydać... Nie chciała się zgodzić... Musiałem jej powiedzieć, że ty całą sprawę prowadzisz, wtedy dopiero...
— Zupełnie niepotrzebnie! Ale stało się... Biegnij więc do twego Czurina i zrób tak, żeby był u mnie dzisiaj wieczorem...
— Biegnę!... Boże mój, jakże się wszystko plącze! Zdaje się czasem, że nigdy nie dojdziemy do końca...
— Eh, Kuzniecow, Kuzniecow! Miałem ciebie za najdzielniejszego!...
Kupiec zamyślił się znowu.
— Ha, może i jestem!... — odrzekł bez cienia przechwałki. — Tylko, widzisz, nie każdy jest taki jak ty... doszły!... I odrazu mu wszystko do głowy przychodzi!... Ja muszę się namyślić... A może to i lepiej, bo, gdyby takich jak ty było więcej, światby się zawalił!
Uścisnął Beniowskiego za rękę, czapkę na uszy wsadził i ruszył ku drzwiom.
Po obiedzie uprzedził Beniowskiego przez umyślnego, że Czurin niebawem przyjdzie. Beniowski kazał Jędrzejowi nastawić samowar i przygotować herbatę, a na straży postawił spiskowców, żeby doń nikogo w tym czasie nie puszczali prócz Czurina i żeby im nikt nie przeszkadzał.
Wpół godziny potem zatrzymały się przed szkołą sanki i Czurin dość nieśmiało wszedł na schody ganeczku. Beniowski ukazał się w sieni i, po krótkiem wzajemnem zapoznaniu się, zaprosił gościa do świetlicy.
Przybyły był średniego wzrostu szczupławy blondyn z twarzą jednostajnie ogorzałą, z jasnemi oczami i rzadkim jasnym, jakby wypłowiałym zarostem. Usiadł na brzeżku krzesła, trzymając w ręku swój marynarski kapelusz i, po kilkakrotnem chrząknięciu, zaczął cichym głosem:
— Wybaczy pan, że choć nieznajomy, ośmielam się nachodzić szanownego pana, lecz powiedziano mi, że ma pan do załatwienia jakoweś interesa i zakupy w Ochocku... Będąc komendantem okrętu „Ś-go Pawła i Piotra“, rad jestem, iż mogę ofiarować panu swą pomoc w sprawie tak ważnej dla ogółu, jak założenie pierwszej rolniczej w tym kraju kolonji... Wszelkie polecenia z największą pilnością wykonam i z największą też ochotą... Mogę czcigodnego pana upewnić, że...
Zakończył jednym tchem, śpiesząc się i plącząc w widocznie przygotowanej przemowie.
— Wybornie się składa!... — odparł żywo Beniowski. — Nietylko potrzebne mi są narzędzia i sprzęty, których tu dostać nie mogę, lecz ze sprawozdania magazynów rządowych wnioskuję, iż nie starczy ani mąki, ani soli moim osadnikom zwołanym i z Niżniego i z Wierchniego, i z wielu ułusów. Zanim zaś zbiory nasze się objawią, musimy żyć kupionemi wiktuałami. Gdyby więc szanowny pan zechciał podjąć się zakupu tych towarów według przedstawionej specyfikacji, wolelibyśmy polecić to panu, niż kupcom, którzy nie omieszkają nałożyć na przedmioty cen znacznie wyższych dla pokrycia swoich procentów. A będzie tego pewnie za parę tysięcy rubli, które w chwili spisania umowy zostaną panu z kasy osadniczej wypłacone. Wzamian za tę usługę i życzliwość żywioną dla nas, gotowi jesteśmy panu okazać wszelką pomoc w jego osobistych sprawach...
— Cóż ja... ja nic! Doprawdy taka drobnostka... — bąkał oficer, rumieniąc się na całej twarzy.
— Szanowny panie, zapewne, że i my niewiele możemy, ale... mamy już jaki taki kredyt i poparcie u władzy... Są to rzeczy, których przeceniać nie należy, lecz... sam byłem marynarzem, wiem dobrze, jak to często między jedną i drugą wyprawą zachodzą trudności niespodziane, które łatwo znikają dopiero w obrotach samej nawigacji.
— Ha, ha! — roześmiał się Czurin. — To prawda: w obrotach samej nawigacji!...
Na pięknej chińskiej tacy lakowej wniósł Jędrzej wspaniałą zastawę do herbaty, słodycze, ciasta, cukrzone owoce. Nieśmiało brał Czurin grubemi palcami cieniuchne porcelanowe filiżanki, pełne aromatycznego płynu, niezręcznie nabierał małemi srebrnemi łyżeczkami konfitur z kryształowych słoików.
W tym czasie Beniowski opowiadał swobodnie jakąś przygodę ze swej żeglugi po morzu Niemieckiem.
Suto dolany do herbaty rum rozwiązał wreszcie usta gościowi. Zaczął zająkliwie uskarżać się na zawiść i niesprawiedliwość ludzką, jako to mu niby przyjaciel, kapitan Lewaszow, podstawił nogę w Admiralicji i, zwalając własne winy na niego, oskarżył go o zbuntowanie załogi na okręcie „Św. Katarzyny“, gdzie Czurin służył za pomocnika kapitana w czasie wyprawy 1769 r.
— Nawet świadków fałszywych postawił, najgorszych pijaków i nicponiów z pośród majtków wyszukał i podkupił... A wcale tak nie było... Przeciwnie, ja odrazu dowodziłem, że okręt chyli się i jest w niebezpieczeństwie rozbicia, bo balast został przez niego, przez Lewaszowa, który był drugim pomocnikiem, źle załadowany... w pijanym stanie. I właśnie z tego poszło rozbicie statku na barze rzeki Bolszej i śmierć kapitana Krewicyna, zmytego przez fale. Ale on dowodzi, że to ja... a że ma romans z Niemką Schmitową, żoną komendanta portu, więc mu wierzą!
Długo mówił, rozgadany do niemożliwych granic, otwierając admiralickie i swoje własne sekreta, aż przerwał mu Beniowski w odpowiedniem miejscu, że chociaż słuszność zupełna po jego stronie, zręczni wrogowie skorzystali z jego uczciwości i obstawili go, jak to z opowiadania widać, tak chytrze formalnościami, iż wątpliwa rzecz, aby mu się udało sądu i kary uniknąć.
Zbladł Czurin i blade oczy na Beniowskiego wytrzeszczył.
— Juściż! Sam to czuję, że mię oplątali. I właściwie przyszedłem tu, do wielmożnego pana, po radę i pomoc... Udam chyba chorego i tem samem inny mię w komendzie „Piotra i Pawła“ zastąpi!
— Mało to pomoże. Jest to jeno zwłoka a nie ratunek. Admiralicja bowiem, widząc, iż pan nie powraca, rekwirować niechybnie gubernatora kamczackiego będzie, iżby cię wydał i pod strażą do Ochocka przystawił. Musi on przychylić się do tego żądania, a tak zyskasz pan kilka miesięcy na tym wybiegu, ale prędzej czy później interesa pańskie w gorszym niż przedtem znajdą się stanie!
Zakrył biedny oficer twarz rękami i nuż jęczeć i przeklinać swoją dolę:
— Gdybym był sam! Niechby tam już raz się stało, co się stać ma! Dziśbym dni moje zakończył... Nie raz śmierci zaglądałem w oczy... Ale związałem się tu z pewną... panienką, której losy ode mnie zupełnie obecnie zależą, gdyż zaufała mi całkowicie. Co więc czynić!? Co czynić!... Chyba, że pan ulituje się i weźmie mię do swej kolonji, gdzie ukryję się do czasu, aż w razie powodzenia uzyska pan powszechne dla wszystkich osadników wszelakich win przebaczenie. Albo porwę dziewczynę i ucieknę z nią... na wyspy Aleuckie, albo jeszcze gdzie dalej!
— Powoli, powoli, Wasyli Grzegorzewiczu!... Niema co jeszcze tak rozpaczać!... — pocieszał go Beniowski. — Przedewszystkiem jeszcze na was nie wydano wyroku, nawet mało kto wie o waszej sprawie. Należy więc to wszystko jak najdłużej, w jak najgłębszej zachować tajemnicy. Dlatego nietylko pan nie powinien składać komendy statku, ale owszem szykować wszystko tak, jakbyś miał zamiar z pierwszymi zaraz lodami wyruszyć. O wszystkiem, co się stanie, staraj się mnie natychmiast zawiadomić, a ja ze swej strony wybadam u naczelnika kraju wszystko, co się da o pańskiej sprawie i względnie do tego naradzimy się co robić. Być może, że się tu na miejscu uda całej sprawie łeb ukręcić!...
W miarę jak Beniowski mówił, Czurin nabierał otuchy, patrzał na wygnańca wniebowziętemi oczyma, mrugał zaczerwienionemi powiekami i nawet się uśmiechał.
— Skoro pan weźmiesz się do tego, to rozumie się... Już czuję się zbawion. Wdzięczność moja niewolnikiem mię uczyni pana po wsze czasy. A teraz już muszę odejść, gdyż czekają na mnie!
Gdy po uniżonem pożegnaniu wyszedł do sionki, Beniowski zawołał nań nagle od proga:
— Panie Czurin, wróć pan na chwileczkę!...
Marynarz zatrzymał się z błyskiem nowego strachu w oczach.
— Widzi pan — zaczął Beniowski, wychodząc za nim. — Zapomniałem zupełnie, że pan może być obecnie w kłopotach pieniężnych. Ponieważ bardzo nam chodzi o załatwienie tanio i dobrze naszych zakupów w Ochocku, więc może jako zadatek weźmie pan... pięćset rubli. Pewnie wyprawę musi pan narzeczonej na drogę kupić... Mało białogłowa na statku znajdzie odpowiednich dla siebie rzeczy i wygód!
Podał gościowi sakiewkę brzęczącą złotem. Ten zdumiony długo patrzał na nią z nieufnością, poczem nagle pochylił się i pocałował w ramię Beniowskiego.
— Pan... pan... nietylko szlachetny... pan... dobry!... Nie zapomnę... Istotnie w wielkim jestem kłopocie!
Rozstali się, mocno uścisnąwszy sobie dłonie.
Zaledwie sanki Czurina znikły za zakrętem drogi, już wpadli do Beniowskiego spiskowcy, czekający u Chruszczowa na rozwiązanie tak ważnej sprawy. Beniowski jednak nie kwapił się wtajemniczać ich we wszystkie szczegóły, ograniczył się jedynie do zapewnienia, że sprawa jest na najlepszej drodze.
— Więcej nie mogę na razie wam powiedzieć... Musimy być nad wyraz ostrożni, a wy musicie mi ufać. Najmniejszy rozgłos zgubi nas. Jestem pewny, że cała ta historja ze Stiepanowym jeszcze się nie skończyła i że lada chwila możemy być zmuszeni do najbardziej hazardownych kroków!
— Cóż wtedy zamierzasz czynić? — zapytał się Panow.
— To się zobaczy! Obecnie nic przewidzieć się nie da... Zależy od okoliczności, od przeciwników... Niewiadomo jeszcze, w jakich warunkach i gdzie będziemy zmuszeni przyjąć walkę. Ale zwycięża ten, kto gardzi śmiercią. Tuszę, że każdy z wygnańców dotrzyma przysięgi, a wtedy pierzchną nikczemni najemnicy. U szlachetnych narówni ze swobodą — śmierć chwalebna! Nikczemności jurgieltnika — popłoch i ucieczka odpowiada! My bronimy życia swego, oni jedynie swych urzędów i majętności. Upewniam was, że czuwam wciąż nad wszystkiem, że użyłem wszelkich sposobów i mam niezbitą nadzieję, iż o każdym kroku rządu powiadomią nas w porę. A byleśmy tylko kilkanaście do przygotowania mieli godzin, w zakład głowę mą stawiam, iż zamku i garnizonu zostaniemy panami, co gdy się uskuteczni, wówczas miasto musi nam się poddać, będąc zewsząd wystawione na ogień forteczny.
— Tak więc dalece!... Myślisz o zdobyciu miasta? zapytał pobladły Baturin. — Wstępnym bojem?... Co? Cóż więc znaczyły wówczas twoje zapewnienia pokojowe i odrzucenie moich projektów!?
— Gdyby szło wszystko tak, jak przypuszczaliśmy wtedy... Ale kto przewidział zdrad tyle? A co jeszcze będzie, niewiadomo!...
— Zapewne, niewiadomo!... Któż również ręczy, że ci twoi przyjaciele wśród rządu uwiadomią cię w porę o zamachu?... Kto oni są?... Czy można im tak bezwzględnie zaufać?...
— Kto są, to moja rzecz!... — odparł chłodno Beniowski. — Wymienić nazwisk nie mogę. Przekonałem się, że najcichszym głosem wypowiedziana tajemnica dziwnym jakimś sposobem przesiąka tutaj przez ściany. Dla waszego więc bezpieczeństwa, dla powodzenia sprawy, żądam raz jeszcze bezwarunkowego posłuszeństwa i zaufania... zaufania i raz jeszcze zaufania!...
— Czujesz chyba, że go posiadasz w zupełności!... — gorąco podchwycił Chruszczow. — Chodźcie, przyjaciele, niech Beniowski idzie do Niłowa, bo już wieczór i tylko patrzeć jak po niego przyślą... Niech rzadziej nas widzą razem z sobą ci wysłańcy!...
Cały wieczór spędził Beniowski u naczelnika, opowiadając mu to o swoich planach, tyczących się rolniczej kolonji, to wysłuchując uwag i projektów, co do wykończenia budujących się dla niego domów, oraz rolniczych narzędzi i sprzętów, potrzebnych na nowem gospodarstwie. Wszyscy również z natężoną uwagą wysłuchali ponownego opowiadania o zatargu ze Stiepanowym, o jego szaleństwie, o pojedynku i zdradzieckim zamachu pistoletowym.
— Już ja mu dam!... Niech się tylko z choroby wyliże!... — wołał Niłow, stukając twardym palcem po stole.
— Ze ślubem wszystko się skończy!... uspakajała go Marta Karłowna.
Beniowski milczał, rad, że będzie miał czem trzymać na wodzy Stiepanowa i jego cichych stronników.
Wrócił do domu po północy.
Cały następny ranek strawił na robieniu z doktorem Mederem petard do wysadzenia w potrzebie bramy forteczki, lub drzwi do składów oraz kancelarji. Poczem odwiedził Stiepanowa. Gorączka ominęła już chorego; poznał Beniowskiego i natychmiast zaczął uniżenie mu schlebiać, przysięgać wierność, obiecywać wdzięczność bezgraniczną. Beniowski udawał, że wierzy, upewniał go, że zapomniał już niedawne przewinienia i skoro się nie powtórzą, nic nie przeszkodzi powrotowi dawnej jego dla Stiepanowa życzliwości...
— Wobec jednak gniewu Niłowa, musisz do czasu pozostać w mieszkaniu i pilnować łóżka, a straż nazewnątrz strzec cię musi!... — zakończył rozmowę.
Stiepanow skrzywił się, lecz nie mógł nie usłuchać.
Przed wieczorem zjawił się u Beniowskiego wezwany przezeń Czurin.
— Otóż wszystko obraca się ku lepszemu, ale po pierwsze: zatrzymasz pan dowództwo statku; po drugie: wiernie spełnisz to, coś obiecał Kuzniecowowi; po trzecie: pod pozorem, że statek rozeschnął się i że sączy się woda do niego, zawiniesz pan nazajutrz po wyruszeniu z portu do brzegów Łopatki w miejscu, które ci w wilję wyjazdu Kuzniecow wskaże. Tam dowiesz się, co należy robić i co postanowił o twym losie naczelnik kraju. Mam nadzieję, że nietylko uda mi się proces przeciw panu unicestwić, lecz wyrobić ci nawet rangę rzeczywistego kapitana okrętu. Musisz wszakże poprzysiąc mi posłuszeństwo i tajemnicę do czasu. Pięćset dodatkowych rubli na wydatki bieżące dostaniesz pan zaraz... Siadaj więc pan i pisz pokwitowanie!
Zachwycony Czurin wziął pióro i napisał nietylko weksel, ale całe swe zobowiązanie.
Dnia 30 marca deputacja z dwudziestu pięciu wygnańców z Chruszczowym i Panowym na czele udała się do naczelnika, następnie do sekretarza i komendanta z prośbą, aby chcieli przyjąć tytuł protektorów rolniczej osady wygnańczej. Stamtąd udali się wygnańcy do Zarządu miejskiego, prosząc go o pomoc i wsparcie w założeniu kolonji, którą na cześć naczelnika nazwano „Niłowaja“.
Nazajutrz zarząd miasta odpowiedział uroczyście, że od poparcia materjalnego nie uchyla się, zaś przez wzgląd na zacność zamiaru oraz korzyści, jakie spłyną na cały kraj i państwo, postanawia przypuścić do obywatelstwa Bolszowskiego wszystkie dzieci, spłodzone w nowej osadzie, aby w ten sposób mogły odzyskać pełnię praw cywilnych.
Dnia 1 kwietnia Kuzniecow uwiadomił Beniowskiego, że statki, używane do żeglugi między Ochockiem i Kamczatką, biorą ładunku najwięcej dziesięć, do dwudziestu beczek. Kazał więc Beniowski natychmiast jednemu ze spiskowych, Salmonowi, przysposobić ich dwadzieścia i wysłać niezwłocznie do Czekawki, pod pozorem, że będą potrzebne do warzenia soli w nowej osadzie.
Właśnie był zajęty wyjaśnianiem szczegółów swego rozkazu, gdy wszedł do izby Grześ i wręczył mu liścik od Nastazji.
— Co się stało?... Czy wszyscy aby zdrowi!? — zapytał troskliwie Beniowski.
— Nic się nie stało i wszyscy zdrowi! — odrzekł z uśmiechem chłopak. — Ale Nastka lubi pisywać!... Nie to, co ja. Lepiej, gdyby to ją posłano do kadetów!... Doprawdy...
— Idź już, idź do szkoły!... Spóźniłeś się. Pan Chruszczów już dawno zaczął lekcję!...
— A ja właśnie chciałem prosić, żeby mię pan dziś uwolnił, bo zmówiłem się z Kieszką Rybnikowym, żeby pójść na gęsi na Ilimski cypel... — wybąkał nieśmiało.
— Hm!... A no, puszczę cię tym razem, skoroś obiecał, ale... mówiono mi, że wogóle mało w tych czasach uczęszczasz do szkoły! Co?
— Ojciec pozwolił!... Przylot ptactwa niedługo się skończy... Wtedy znowu...
— Wtedy pojedziesz do Ochocka!
— Tak, tak!... Wtedy pojadę do Ochocka! — westchnął chłopak.
Gdy chłopak odszedł, Beniowski rozdarł natychmiast trzymaną w ręku kopertę.
„Bądź o godzinie trzeciej po południu w domu, muszę się z tobą rozmówić w ważnej sprawie bez świadków. N.“
— Ani słowa więcej, ani pieszczotliwego przydomku, ani wesołego jak zwykle żartu!... Co to znaczy!? Jaka nowa czeka mię niespodzianka!?... I kiedy się to wszystko skończy?...
Serce mu się ścisnęło jak od ucisku niezabliźnionej rany. Znowu przypomniał sobie cały swój do dziewczyny stosunek od pierwszej chwili, od owego przelotnego widzenia w uchylonych drzwiach.
...„Kocham cię, kocham!... Niewolnica twoja jestem!... Rób ze mną, co chcesz!... Słuchaj, wracajmy zaraz do miasta i sprawimy w twym pustym domu nasze gody weselne!...“ — szeptał miły głos, lśniły jak gwiazdy agatowe oczy i rozchylały się do pocałunku drobne usta...
— Ha, niech będzie co chce!... Chodził wzburzony po izbie i zabronił Jędrzejowi wpuszczać kogokolwiek do siebie. Słyszał, jak kłócili się z nim na ganku rozmaici interesanci, lecz czuł, że nie będzie mógł spokojnie sądzić spraw i wydawać rozkazów w swojej obecnej rozterce. Bał się zbliżającego spotkania i zarazem go pragnął... O co jednak jej chodzi?... Zdawało się, że już pogodziła się z koniecznością czekania do... choć do świąt?... Może znowu Stiepanow?... Ależ niedawno jeszcze całował mię po rękach i obiecywał poprawę... Kocha ją, szczerze ją kocha i napewno ją wkońcu swoją stałością zdobędzie!...
Zżymnął się Beniowski i pięść ściśniętą na stół opuścił.
— Ale... jeżeli nicpoń tutaj zostanie, to go stracą za nas, za to, że nie wydał nas... Ostatecznie... Chyba, że wykręci się swoją słabością... Nic nie wiem i nikomu w tym wypadku wierzyć nie mogę... Porwać zaś ją na okręt nie mogę mu pozwolić, bo wtedy... pościg za nami będzie wścieklejszy... wszystko wcześniej się wyda... Zresztą lepiej, żeby została z rodzicami... zapomni... przeniosą się do innego miasta... wyjdzie tam za mąż... Czyż to mało zakochanych rozstaje się na świecie!?...
Wbrew rozumowaniom niepokój Beniowskiego wciąż jednak wzrastał i za zbliżeniem się godziny trzeciej każdy szelest na dworze wzruszał go niezmiernie. Pod koniec chodził po izbie, cały zamieniony w słuch i uwagę. Zdumiał się więc bardzo, gdy niespodzianie, bez uprzedniego hałasu, otwarły się drzwi i na progu pojawiła się Nastazja. Była bardzo blada i ogromne jej oczy, płonące pod sobolim kołpaczkiem, zdawało się, że wypełniały całą zdrobniałą i wychudłą twarzyczkę.
Postąpił ku niej kroków parę.
— Z kim przyjechałaś?... Nic nie słyszałem!?...
— Odesłałam sanki z rozdroża i przyszłam piechotą!... Odeślesz mię swojemi psami, dobrze?...
— Ależ zmęczona pewnie jesteś i nogi przemoczyłaś na roztopach...
— Bynajmniej!... Zresztą to drobnostka!
Chciał zdjąć z niej szubkę, ale odsunęła łagodnie jego rękę, rozpięła jeno pętlice i ciężko usiadła na ławie.
Beniowski stał przed nią, z trudem przezwyciężąjąc drżenie ciała.
— Cóż się stało?...
— Zaraz!... Ach... Auguście... Auguście... Samuelowiczu! — zakryła twarz i wybuchła nagłym płaczem.
Chwilę płakała tak, aż poczuła nagle, że obejmuje jej nogi, że tuli do jej kolan kochaną głowę. Więc jedną ręką zakrywając wciąż zalane łzami oczy, drugą położyła na bujnych, zwichrzonych kędziorach narzeczonego.
— Zaliż mię... miłujesz jeszcze?...
Mocniej przycisnął się do jej kolan, lecz milczał. Przyzwyczajona do jego w tych wypadkach milczenia, ciągnęła więc dalej cichym przełzawionym szeptem:
— ...Miłujesz?... Dlaczego więc chcesz mię opuścić?...
Uścisk Beniowskiego zwolniał. Odsunął się, a po chwili wstał. I ona też wyprostowała się na siedzeniu, opuściła z oczu dłoń i patrzała nań bystro obsychającemi oczami. Stał ciemny, chmurny jak burza; nie widziała go jeszcze takim i poczuła nieznany dotąd przed nim lęk.
— Skądże wiesz?...
— Wiem. Dawno domyślałam się, a teraz wiem napewno!...
— Skąd wiesz!?... — powtórzył. — Skąd wiesz!? Musisz mi powiedzieć!...
— To nie ma znaczenia! I nie to mię boli, że uchodzisz, że chcesz porzucić nasze smutne lodowe pustynie i dzikich ludzi tutejszych, że pragniesz wrócić do twoich ciepłych, pięknych krajów, do twoich rodaków ogładzonych i wytwornych, do twoich dostojeństw, do dóbr rozległych, zamków i pałaców... Nie to mię boli, gdyż rozumiem!... — dodała z westchnieniem.
— Co za niewczesny żart!... — próbował sprzeciwiać się Beniowski. — Powiedz nareszcie, kto ci go urządził?...
Nie zwróciła uwagi na jego uwagę i ciągnęła dalej głosem cichym, jak żałosny świegot jaskółki:
— Pomogłabym wam sama, ukrywałabym was bez względu na czekającą mię karę, radowałabym się z waszej wolności... Sama tęsknię doń... ja, niby pani, a gorsza od was niewolnica, bo przykuta na wieki do miejsca mego przez ojca, przez matkę, przez nieszczęsny mój los! Czyż nie mówiłam ci nieraz, czyż nie widziałeś sam, że rwę się stąd, że cierpię, choć przecie nie zaznałam dotychczas nic lepszego nad to, co mam dookoła!... Więc rozumiem i nie dziwię się tobie, wam wszystkim, że ujść zamierzacie!... Nie, nie to mię nawet boli, że mię wziąć z sobą nie chcesz... Być może byłabym zawadą w ciężkiej czekającej was drodze, być może nieobecność moja przed czasem wydałaby wasze przedsięwzięcie!... Nie, nie to mię boli, Maurycy! — szepnęła, używając po raz pierwszy tego zatajonego przed wszystkimi, jej tylko wiadomego imienia kochanka.
Wstała i spojrzała mu w oczy.
— Lecz boli mię to, że tak... kłamiesz, tak strasznie kłamiesz!... Słuchałam nieraz ze zdumieniem, z przerażeniem, patrzałam z trwogą zabobonną, jak na niepojętego z bajki czarownika, jakeś mówił z tą samą łatwością, z tym samym miłym uśmiechem, tym samym przeszywającym serce słodkim głosem, fałsz wierutny, dobrze mi wiadomy, zaprzeczenie prawdzie, którąś sam mi przed chwilą odkrył. I w głowie mi się mąciło, i nie wiedziałem już nieraz, gdzie kończy się zdrada, gdzie zaczyna prawda, czemu wierzyć a czemu nie, na co się oprzeć godziwie?... Sama wciągnięta w ten wir, musiałam potwierdzać wbrew wewnętrznemu zaprzeczeniu, musiałam kłamać, poniżać się. I tyś się poniżał!... To mię bolało i boli nad wszystko!... Bo widzę teraz wyraźnie, że wszystko od początku do końca było chytrze obmyślanym planem, fałszem, łańcuchem kłamstw, udawań, wzorem komedjanckiej gry, podczas gdym ja...
Umilkła, opuściła powieki i znowu łzy duże jak groch potoczyły się po jej bladych jagodach. Beniowski stał przed nią, mieniąc się na twarzy, która mu pociemniała, poszarzała i stężała jak lice rozgniewanego lwa; miarkował jednak swój głos i swoje wzburzenie i zaczął prawić spokojnie:
— Zastanów się, dziecko moje, zastanów co mówisz? Zali nie rozumiesz słów moich, żądając ode mnie otwartości w takiej sprawie!... Cóżby to było?... Należało albowiem ręce jedynie założyć i pozostać z prawdą na ustach w wiecznej niewoli. I ku czyjej to wygodzie?... Poco i dla kogo? Dla ciemiężycieli?... Mianujesz mię podłym i niskim za użyte fortele wojenne!... Bo to wojna, wojna między uzbrojonym od stóp do głów panem i zupełnie bezbronnym oraz słabym niewolnikiem! Wojna skrzywdzonego z krzywdzicielem, wojna sprawiedliwego z chytrą i okrutną przemocą. Gdyż zaiste bladą igraszką jest i, nawet, — cnotą ów łańcuch rzekomych fałszów, kłamstw, udawań i komedjanckiej gry, o które obwiniasz mię wobec tego, co się tu u was dzieje i zwie się porządkiem i prawem!... Ale i te obowiązują, jeżeli już chcesz, jeno ludzi waszego pochodzenia i waszego poddaństwa! Kto zaś jak ja jest z innego ludu, jest wolnym obywatelem niegdyś potężnego, dziś nieszczęśliwego państwa, ten nie winien wam jest nic i żaden środek użyty gwoli wyzwoleniu się nie ubliża jego honorowi. Dezarmowany wódz pobitego wojska, wzięty na placu boju, okryty ranami w nieudatnej imprezie... osoba, którą nawet pogańscy wyznawcy półksiężyca umieli uszanować i rycerskie jej oddawali honory... A cóżeście wy uczynili ze mną?... Co uczynili wasi jenerałowie, oficerowie i żołnierze, tylekroć zwyciężani przeze mnie, z którymi po skończonej batalji zawsze obchodziłem się po ludzku?... Co uczynili, zapytam?... Oto ociekającego krwią cisnęliście w srogie więzienie, w ciemnicę bez światła i powietrza, gdzie w nieopatrzonych ranach moich lęgło się robactwo i pleśń... gdzie jedynym głosem, jaki dochodził mię poprzez grube mury, był brzęk łańcuchów i jęki katowanych przez was mych współbraci... Mało tego, dla większej mej udręki, jeszcze okaleczałego i słabego wywlekliście w łańcuchach na plac i kazaliście mi przyglądać się kaźni moich walecznych, szlachetnych żołnierzy, bitych przez was aż do śmierci kijami, piętnowanych rozpalonem żelazem, szarpanych obcęgami przez siepaczy za nozdrza, policzki i piersi, zato jedynie, że nie chcieli wam na wierność przysięgać, że byli dobrymi synami nieskończenie pokrzywdzonej ojczyzny... A gdym i ja odmówił przysięgi, cóżeście uczynili ze mną?... Czyż wasz pachołek... i... mnie... — ciągnął urywanym głosem — czyż mnie... wycieńczonego chorobą i więzieniem, jako widmo... nie bił... ażem padł bez zmysłów?... Rzucono mię następnie, jako krwawy łachman do żelaznego pudła i powieziono o tysiąc mil bez względu na szalone zimno, na brak odzieży, na niewygody, na litości godny stan mój, wywołany przez dodanie nowych ran do niezgojonych blizn starych... I takich jak ja znajdowałem wszędzie po drodze tysiące... Zaludniliście ziomkami mymi swoje pustynie, zapełnili nimi swoje ostrogi i twierdze, wzmocniliście nimi swoje wojska, zmuszając ich do służenia sobie ku pojarzmieniu innych ludów. Jakoweż prawo macie więc mówić o prawdzie i cnocie? Wy, coście wdarli się w czas pokoju w granice wolnego państwa i chwytacie każdego cnotliwego, starającego się o poprawę ginącej ojczyzny i wleczecie go na katusze, na zgubę... Wzamian płodzicie zdrajców, przekupujecie ich i wysuwacie ich przewrotnie na czoło narodu, do steru rządów, abyśmy pohańbieni w najskrytszych ostojach duszy naszej zgnili za życia od własnego trądu... Kto zacny wśród nas pewien jest, że nocą nie wpadnie do jego dworku banda waszych żołnierzy i oficerów, nie wywlecze go, z łożnicy, nie pohańbi mu przed oczami żony i córek, nie osmaga, nie pomorduje czeladzi i obrońców, nie pokradnie albo nie pożga dzieci... nie zrabuje wszystkiego, nie spali i nie zniszczy i nie odejdzie, zostawiając jeno łzy i ruiny!?... Gorsi niźli pohańce i Tatarowie, gdyż żyjecie wciąż wśród nas, podczas gdy tamci zjawiali się i uchodzili. Nie, zaiste, to nie ja pozbawion jestem praw, lecz wy wyzuci jesteście z oblicza ludzkiego... I wszystko jest wolno względem was i wszystko jest cnotą, co kłoni się ku waszej zgubie, albowiem czynami waszymi postawiliście się poza granicą społeczności!... Nie bliźnich winien w was widzieć uciemiężony, lecz krwawych tygrysów... I wolen wszelkie brać i przeciwko wam sposoby i wszystkie są godziwe, jako uświęciliście je po stokroć razy sami niedościgłym w podłości i okrucieństwie przykładem!...
Zatrzymał się, gdyż wydało mu się, że dziewczyna go nie słyszy, że jest jakby oszalała. Otwarła jak do krzyku blade jak: sama twarz usta, a nieruchome oczy patrzały nań martwą źrenicą. Gniew i gorycz opuściły go nagle, zbliżył się do niej i wziął ją za rękę.
— Nastazjo Iwanówno — zaczął łagodnie. — Tobie jednej nie kłamałem... Jeżelim prawdę ukrywał, to tyle tylko, ile potrzeba było dla własnego twego i twych rodziców bezpieczeństwa...
W milczeniu podała mu list. Poznał od rzutu oka pismo Stiepanowa. Namiętnemi słowy zaklinał ją nieszczęśnik, aby zmieniła ku niemu uczucie, aby zgodziła się poślubić go i uciec z nim na okręcie, jaki gotuje Beniowski dla uprowadzenia wszystkich wygnańców... Opowiadał szczegółowo plany ucieczki, wyłuszczał sposoby, wykazywał fortele użyte dla zamaskowania zamiarów, wyśmiewał łatwowierność władz, mówił szyderczo o rzekomej kolonji rolniczej... A wszędzie podkreślał chytrość, fałsz, obłudę Beniowskiego, malował go jako potwora w ludzkiej postaci, lubującego się w podłych podejściach.
„On i miłości twej używał jeno za pokrywkę swych planów i drwił z niej w kole swych towarzyszów, opisując śmiesznie najtajniejsze twoje pieszczoty... Dowodził, że miał, do ciebie zawsze wstręt, jako do prostej dziewki, z którą ślubów nigdy zawrzeć nie myślał i zawrzeć nie mógł, jako już miał prawą żonę hrabinę i od niej prawe potomstwo...“ — kończył donosiciel.
Tu zmarszczone brwi i ściśnięte usta Beniowskiego drgnęły; śledząca za nim w milczeniu Nastazja z jękiem opuściła się na ziemię. Pośpieszył jej z pomocą Beniowski, dźwignął na ławę, rozpiął stanik na piersiach, zbryzgał twarz wodą.
— Ach, puśćcie mię, puśćcie!... Pozwólcie, niech umrę!... — szeptała, przychodząc do siebie. I odwróciwszy odeń twarz, znowu zalała się łzami. Szloch wkrótce przeszedł w straszne wewnętrzne łkanie, wstrząsające boleśnie wyciągniętem jej ciałem. Beniowski stał bezradny, a po wykrzywionej bólem twarzy płynęły mu niemęskie łzy.
— A jednak... tak nie jest, Nastazjo! — zaszeptał. — Też człowiekiem jestem... I gdyby... gdyby tak było... gdybym cię... nie... miłował... Nastazjo... możeby było inaczej... możebyśmy w tej, oto, chwili... prawie u wrót wybawienia... nie stanęli na progu zguby... Bo gdybym naprzykład poślubił cię... byłoby mi o wiele łatwiej ukryć wiele rzeczy... Ślub taki według kanonów mojej religji nie ma znaczenia... Tem bardziej... wymuszony położeniem mojem... A przecie nie chciałem... właśnie dlatego, kochana... że...
Urwał, pogładził leciuchno jej rękę.
— Słuchaj, Nastazjo, zniknę niedługo jak zły sen z twego życia... Młoda jesteś, przebolejesz, zapomnisz... Trafisz na godnego siebie młodzieńca... I wśród was są ludzie szlachetni, kryjący się w cieniu... Nie wątpię, że już nie poślubisz tyrana... lecz... możesz jeszcze być szczęśliwa!...
Dziewczyna usiadła na ławie i spojrzała nań z dołu smutnemi nad wyraz oczyma.
— Nie!... — odrzekła, wstrząsając głową. — To się nie stanie!... Ale ty się nie bój!... Nie wydam was... Rozumiem was... Skoro mnie samej cięży to wszystko, co widzę dokoła, jakże wam, bezwolnym, ciężyć musi!... Nawet twą... nienawiść... Maurycy... rozumiem... Tylko my... my przecież... zdaje się... inni...
— Ależ tak, osobiście doświadczyłem od was tylko życzliwości i wierzaj mi, że używałem i użyję wszelkich sposobów, aby rodzinie twej jak najmniej stało się z naszego powodu krzywdy... Zważ jednak, czy mogłem zrzec się własnej wolności i uwolnienia tylu nieszczęśliwych za cenę swego osobistego powodzenia... W dodatku należy ci wiedzieć, że powodzenie to niezmiernie kruche; pomijając, że opiera się jedynie na życzliwości i zaufaniu ku mnie twego ojca, co może zmienić się łatwo z byle powodu, lub zostać zniszczone przez intrygi nienawidzących jego i mnie urzędników, pomijając to, łacno może wypłynąć jakikolwiek ze sposobów już uczynionych przeze mnie wielokrotnie dawniej w drodze, gdyż nie zaniedbywałem nigdy okazji do swego uwolnienia, do ucieczki... Takich grzechów zarówno ja jak i moi towarzysze zostawiliśmy poza sobą mnóstwo!... Wykrycie jednego z nich zgubiłoby nas... Czyż mamy czekać, wiesz dobrze na co?
— Ależ nie!... Uciekajcie!... Obiecuję wam ze swej strony pomoc najgorliwszą... Uciekajcie!... Myślę nawet, że musicie uczynić to bardzo niedługo, gdyż wydaje mi się, że ojciec zaczyna się czegoś domyślać... Łażą tam rozmaici i suszą mu głowę... Masz rację, że wśród nas wszyscy prawie są jak urzędnicy i że nie macie w miasteczku przyjaciół... Na wasze wolności, na osłabienie waszego ucisku krzywem mieszkańcy tutejsi naogół patrzą okiem...
Wstała i gorączkowo zaczęła mu opowiadać rozmaite szczegóły, które udało się jej podchwycić, a które nabawiały ją nieokreślonej trwogi, dopóki nie wiedziała, że istotnie plan ucieczki pokryty jest planem kolonji. Wierzyła w tę kolonję i z oburzeniem odpierała wszelkie zarzuty i wątpliwości; obecnie ocenia ich grozę...
Beniowski, skupiony i pozornie spokojny, słuchał ją uważnie i rozpytywał pilnie o szczegóły.
Przegadali do zmierzchu i wkońcu umówili się co do sposobu porozumienia i planu postępowania.
— A głównie strzeż się ty... Bądź ostrożny, nie przychodź lekkomyślnie na moje nawet wezwanie, a skoro przyślę ci kawałek wstążki czerwonej... wiedz, że wszystko się wydało! Gdybyś jednak potrzebował uciec się do siły zbrojnej, pamiętaj, — szczędź ojca! On też według swych pojęć ma rację, pełni wiernie służbę!... Żegnaj, być może, że widzimy się po raz ostatni!... — westchnęła, wyciągając do niego rękę.
Ukląkł przed nią i, objąwszy jej kolana, długo tulił do nich swą głowę, wreszcie odepchnęła go ostrożnie i, dusząc łkania rękawem szubki, poszła szybko ku drzwiom.
Beniowski miał wrażenie, że otwarły się wszystkie jego stare rany i krew z niego uchodzi.
Sergjusz Mikołajewicz Nowosiłow już leżał na pościeli z miękkich poduszek i czekał niecierpliwie, kiedy nareszcie Agafja skończy swe gospodarcze w kuchni zabiegi i zjawi się w łożnicy, gdy wtem czujnych uszu jego dobiegł dźwięk niespodziewany, coś jakgdyby zatrzaśnięcie okna w opuszczonej niedawno jadalni, a potem rozległy się ostrożne kroki na dworze wzdłuż ściany domu. Uniósł się na łokciu i nasłuchiwał; dziwne szmery nie ustawały, przyłączył się do nich jakby szept stłumionej rozmowy; więc Sergjusz Mikołajewicz dźwignął się ruchem tygrysim, cichutko wdział miękkie futrzane ciżmy, atłasowy, gronostajami podbity szlafrok zarzucił na tłuste plecy i wśliznął się do ciemnej świetlicy. Ostrożnie, nie skrzypnąwszy ani razu podłogą, wstrzymując oddech, zbliżył się do przywartych drzwi jadalni i przyłożył ucho do dziurki od klucza. Szły stamtąd jakoweś szelesty, zbyt wszakże niewyraźne, aby z nich coś można było wyrozumieć; nacisnął więc klamkę ręką i drzwi gwałtownie otworzył.
Okno istotnie było otwarte i nawet wydało mu się, że coś w ciemnościach mignęło, uchodząc przeciwnemi drzwiami. Ale bardziej go uderzył tupot nóg nazewnątrz, wyraźny tupot uciekającego człowieka.
Przypadł więc do okna, lecz kraty przeszkodziły mu wytknąć głowę, musiał ograniczyć się widokiem pustego podwórza, poza którem ciepły wiosenny wiatr szamotał kępą czarnych, nagich jeszcze drzew i krzewów. Zato nadstawiał jak ryś wielkich, ostro zakończonych uszu. Ale kroki już ucichły i z poszumem wiatru leciała jeno z miasteczka pijana piosenka:
Poszła baba raz do popa,
Poprosiła go o chłopa,
On jej mówi:
Co ci złego,
Jeśli weźmiesz mnie samego!?...
Oj luli luli!...
Dalej nie słuchał. Sunął jak cień ku drzwiom, wiodącym na korytarz a stamtąd do kuchni. Wszędzie było ciemno; obmacał pośpiesznie drzwi wchodowe i przekonawszy się, że żelazne zawory są na miejscu, wrócił do świetlicy, gdzie przez niedomknięte drzwi wpadała smuga czerwonego blasku z łożnicy, jedynego światła w całym domu. Na palcach podkradł się i stanął niepostrzeżenie na progu; w głębi Agafja zwłóczyła z siebie odzienie.
— Gdzieżeś to była? — spytał słodziuchno.
— W kuchni byłam... — odrzekła, nie patrząc na niego.
— A którędyś przyszła?...
— Przez świetlicę...
— To w jadalni nie byłaś?...
— Nie byłam.
— Chodźno, gołąbko, chodź!... Coś ci pokażę!...
Chwycił ją za rękę i choć była bosa i w gieźle jeno, powlókł ją do jadalni.
— A to co?...
— Okno!... Darujcie, Sergjuszu Mikołajewiczu, zapomniałam zamknąć!
— Aha!... A czego tak drżysz, gołąbko moja... czego tak drżysz?...
— Boję się ciebie, panie najmiłościwszy, daruj mi, niewolnicy niedbałej... Daruj!
Próbowała upaść mu do nóg, ale nie dopuścił do tego i, podchwyciwszy ją w górę, powlókł napowrót do świetlicy. Wiedziała co ją czeka, i rwała mu się z rąk, całując je ze szlochem i szepcząc:
— Daruj, panie mój najsłodszy, miłościwy mój panie!...
— Kto tu był?... — syczał Nowosiłow!... — powiedz, gadzino?... Z kim gadałaś przez okno?...
— Nikt nie był!... Wydało się wam, panie, jak zawsze... któżby ośmielił się gadać ze mną, niewolnicą twoją...
— Łżyj, łżyj!... Zaśpiewasz ty zaraz inaczej, słowiczku mój!...
Zaciągnął kobietę na środek pokoju, gdzie z żelaznego, wśrubowanego w pułap kółka zwisał podwiązany wysoko, mocny sznur, żółtym opleciony jedwabiem; pętlicę sznura założył na zapięścia niewolnicy i pociągnął gwałtownie ręce jej ku górze, poczem zerwał z niej bieliznę. Stała wyprostowana, jak śliczny marmurowy słup, jeno piersi wypukłe i białe wznosiły się i opadały gwałtownym, bolesnym ruchem.
Nowosiłow szukał tymczasem w kącie, nie przestając piszczeć słodziuchno:
— Zaśpiewasz ty zaraz, zaśpiewasz, Matko Boska heretycka!... Wszystko mi opowiesz, najdrobniejszy kroczek przypomnisz sobie... Już ja ci dopomogę, duszo moja, postaram się, popracuję, nie pożałuję sił i zachodu!
Stanął przed nią z grubym bykowcem w ręku, ogarnął lubieżnym wzrokiem wdzięki, któremi się tylekroć razy cieszył, i spytał groźnie:
— Z kim gadałaś przez okno?...
— Z nikim, panie... Nie byłam tam wcale!... To wiatr szeleści!...
— Zaszeleści ci tu zaraz, zaszeleści!!... Patrz mi w oczy!...
Uniosła z trudem udręczone, obciążone łzami powieki.
— Dawnoś widziała tego... tego Kuzniecowa?... To nie on był?... Co?... Mów prawdę... Jak powiesz, to ci nic nie zrobię, a tylko z niego skórę zdejmę i wypchać każę... Już ja na niego sposób znajdę, choć on wolny, choć kupiec... Już on się złapał we własne sidła, kochanek twój... Widzieli go, jak z bronią w ręku, razem z tymi zbrodniarzami, bronił dostępu do domu Chruszczowa, nie chciał wydać nam donosiciela Stiepanowa... To się skończy, och, skończy niedługo!... Już on, ten twój miłośnik, trup! Więc lepiej powiedz, duszo moja, wszystko powiedz, co wiesz, siebie ratuj. Bo jeżeli jutro okażą się ślady nóg pod oknem, to od ciebie śledztwo zacznę... Choć mi szkoda twojej urody, choć mi szkoda... dam cię katu... Na Boga, dam cię katu!... Więc gadaj...
Obchodził ją dookoła i śmigał w powietrzu bykowcem.
— Nic nie wiem, panie i dobroczyńco mój! Nic nie wiem, nikogo nie znam i nie widziałam... Na nikogo oczu nie śmiem podnieść, wierna niewolnica twoja... Tego Kuzniecowa nie znam i nie słyszałam o nim...
— Jakto nie słyszałaś... Sam mówiłem ci o nim przeszłym razem, kiedy mi doniesiono, że był u ciebie w czasie mojej z naczelnikiem wycieczki... do tych tam nowo budowanych domów! Nie pamiętasz?... Hę!? To ja ci zaraz przypomnę!...
Zaszedł z przodu i ciął na odlew po drżących piersiach kobiety. Okropny krzyk rozdarł ciszę pustego domu.
— A co? Nie pamiętasz?... To może teraz przypomnisz sobie, coś dzisiaj robiła?... Gadaj: coś robiła od samego rana!... Gadaj zaraz, a nie utaj najmniejszego szczegółu...
— Z rana obudziłam się, jeszcze spałeś, miłościiwy panie! Otwarłam drzwi i zawołałam na niewolników, aby wstawali i szli robić porządki!... Przyszedł do kuchni podręczny kozak Siomka... — zaczęła nieszczęśliwa rwącym się głosem.
Nowosiłow chodził dookoła niej i poświstywał w powietrzu bykowcem. Wtem w sieni rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi. Urzędnik zatrzymał się z niepokojem na twarzy; oczy katowanej rozbłysły nagle nadzieją i obeschły.
— Ty, duszko, nie myśl, że to już koniec!... O nie, ty tu zaczekaj!... — szepnął Nowosiłow, biorąc kaganek ze stolika.
Stukanie, powtórzywszy się parękroć razy, ucichło, a potem rozległo się uderzenie w okiennicę jednego z okien łożnicy i gromki głos zawołał:
— Widzę, że wuj jeszcze nie śpi!... Niech wuj otworzy... Niezmiernie pilna sprawa... To ja, Izmaiłow!
— Do licha!... Tak pilna, że aż po nocy pod oknami się włóczysz?...
— Bardzo pilna, nieodłożnie pilna, Sergjuszu Mikołajewiczu! Pilna i tajemnicza... sprawa państwowa!...
— Głupiś, znam ja wasze tajemnice państwowe... Idź zresztą do drzwi, to ci otworzę... Sam jesteś? Co?
— Sam, wuju, sam!... Komuż mógłbym w takiej rzeczy zawierzyć, prócz ciebie!?...
Urzędnik schował w rękaw nabitą krócicę, zabrał światło i wyszedł.
Wyciągnięte ciało Agafji blado świeciło wpośród opustoszałej komnaty, ledwie rozjaśnionej płomykiem zielonej „lampady“, wiecznie gorejącej tu w rogu, przed wielką „ikoną“ Zbawiciela w bogatych złoconych „ryzach“.
Ogromne łoże bielało niewyraźnie w głębi pod ciemnym baldachimem, jak kamienny sarkofag. Niewolnica, pomimo bólu w skrępowanych rękach, obróciła się twarzą ku drzwiom i cała zamieniła się w słuch. Dobiegała ją urywana rozmowa, w której często powtarzało się nazwisko Beniowskiego.
— Domyślałem się tego!... — piszczał Nowosiłow. — Nigdy ten kanalja nie wzbudzał we mnie zaufania... Ale żeby śmiał taką rzecz zamierzyć... Nie do wiary!...
— On na wszystko się targnie!... Władzy nie szanuje, w Boga nie wierzy... Heretyk, cudzoziemiec! Co mu tam!...
— Ale jak go zmóc, bo on już siłę zebrał i gotów się na wszystko ważyć!... A my nawet nie wiemy, jak daleko spisek jego zaszedł, wielu ma zwolenników, co i jak?... Może ma ich tak dużo, że im nie podołamy...
— Jakto, nie podołamy?... A małoż to kozaków?... Żołnierzy... Wziąć zaraz kompanję, napaść, pobić, związać...
— Głupiś, a jeżeli on i wśród kozaków i żołnierzy ma swoich?... Co wtedy?... Trzeba ostrożnie poczynać sobie, z wybiegiem, z rozmysłem... A większa jeszcze trudność, że ten Niłow, stary dureń, wierzy w niego, jak w Boga!... Całkiem oplątały go baby!... Nicpoń, Beniowski, nie wiadomo nawet z którą z nich żyje, z matką czy z córką!... Tak chytrze sprawę prowadzi... Nie wiadomo z jakiego końca zacząć!?
— Z obiema romansuje... na pewno z obiema!... Oho, ale mam już i na to sposób. Zaraz jutro dostarczę wujowi dowodów...
Głosy zbliżyły się ku drzwiom i umilkły; do łożnicy wszedł sam Nowosiłow, odwiązał Agafję i rzekł jej surowo:
— Odziej się i zrób nam ponczu!...
Wyszedł i drzwi przymknął, ale ona ubierała się tuż przy odźwierzach, z uchem na szparze, aby nie stracić słowa z przyciszonej rozmowy.
Dowiedziała się, że spisek wykryty, że wydała go początkowo Kuźmianka, wygadawszy się, iż wyjedzie z Bolszeriecka niedługo z Kuzniecowym i innymi wygnańcami na okręcie Czurina, że Izmaiłow, podsłuchawszy tę jej opowieść, rozpoczął ze swej strony wywiady i dowiedział się prawdy od przyjaciół Stiepanowa, od Boskarewa i Ziablikowa młodszego... Ale że i ci niewiele i nic na pewno nie wiedzieli, więc ułożyli razem we trzech do Stiepanowa z zapytaniem wysłać list, który zobowiązała się dostarczyć uwięzionemu obsługująca go stara Kamczadalka. Jutro należało czekać odpowiedzi...
— A tymczasem, niech wuj radzi, co i jak!?...
Musiała Agafja wyjść nareszcie ze swego ukrycia, udać się do kuchni i gotować poncz, więc straciła koniec rozmowy. Coś niecoś jeszcze słyszała, przemykając się z naczyniami przez pokój, ale sekretarz rychło zrobił jej uwagę, że zbyt często do komnaty wchodzi, następnie co raz drzwi do korytarza otwierał i o mało jej na podsłuchiwaniu nie przyłapał. Zdążyła jednak wyrozumieć, że chodzi o jakieś zabójstwo z rozkazu Beniowskiego. Liczono, że go na niem przyłapią.
— Już ja to wszystko wyśledzę, jak Boga kocham... — gorączkował się rozgrzany napojem Izmaiłow. — Niech mi wuj wierzy... Już ja mu przystawię stołka...
— Ba, żebyś tylko nie przystawił go nam!... To sprawa mocno poplątana, wydaje mi się ponad twój rozum i ty już lepiej nic beze mnie nie poczynaj!... Trzeba i z nieszczęścia umieć swe szczęście wyciskać!... Czem się to skończy, jeszcze nie wiadomo!... Być może, że trzeba będzie wziąć się do samego Niłowa i że wszystkiem ja tu wkrótce rządzić będę... Więc mię musisz teraz słuchać...
— Ale wtedy nie zapomnijcie, wujaszku, i o mnie!...
— To się wie!... Ale teraz ani pary z ust!... Zanocujesz u mnie, a rano weźmiesz kozaka, aby ci zdala towarzyszył na świadka na wszelki wypadek, i pójdziesz do tego tam Boskarewa i Ziablikowa...
— Pójdę!... A jakże!... Zacne chłopy i moi przyjaciele!... Nienawidzą Beniowskiego ciemięzcy... Wszystko zrobią, co każę!...
— Więc słuchaj, co ja ci powiem... — zaczął Nowosiłow.
Ale przedtem zajrzał do korytarza i, spostrzegłszy stojącą tam z naczyniami w ręku Agafję, krzyknął na nią surowo:
— Znowu się szwendasz?... Zaraz wynoś się do kuchni i nie śmiej więcej nosa pokazywać!...
Dla pewności zamknął ją nawet tam na klucz.
O świcie zdążyła mimo to Agafja przywołać do okna wiernego sobie Kamczadalczyka i posłała go... z bułką chleba do Beniowskiego.
— Powiedz, że to od sekretarza, że dowiedział się nasz pan, iż nie ma pan Beniowski chleba na śniadanie i przysyła mu. On cię suto zato wynagrodzi, ale pamiętaj, milcz na Boga, słowa nie piśnij o tem nikomu, bo to wielki wstyd dla takiego pana jak Beniowski, zięcia samego naczelnika, że mu chleba zabrakło!... Mogliby cię za gadulstwo surowo ukarać!... A jak cicho wszystko minie, dostaniesz srebrnego rubla... Nawet Sergjuszowi Mikołajewieżowi nie godzi się więcej o tem wspominać. Zabronił... Rozumiesz?... Co?... Leć więc!...
Kamczadal kiwnął głową z przebiegłym uśmiechem i tyłami pomknął do pobliskiego lasu, otulonego różowemi porannemi mgłami, gędźbiącego od chórów przelotnego, budzącego się ptactwa.
Tegoż ranka, jeszcze sekretarz Nowosiłow z Izmaiłowym nie skończyli śniadać, jak wszedł do nich niespodzianie Beniowski. Zdziwiony gospodarz dał natychmiast znak siostrzeńcowi, żeby sobie poszedł, i zaprosił grzecznie do stołu wygnańca.
— Jakiż powód sprowadza was, czcigodny Auguście Samuelowiczu, do mnie w tak rannej porze!...
— Sprowadza mię skarga. Krzywda nam się stała i właśnie ze strony blisko ciebie stojącego człowieka... Wczoraj wieczorem twój krewny, niejaki Izmaiłow, wpadł do narzeczonej przyjaciela naszego Kuzniecowa, zelżył ją bez żadnego powodu i nawet pobił...
— Narzeczonej Kuzniecowa?... — powtórzył ze szczerem zdumieniem urzędnik. — Któż ona jest?... I z jakiej to racji?...
— Jest to siostra sierżanta Kuźmina, a powód ten, że obaj się mają ku onej dzierlatce, jak to często bywa na świecie. Nie mieszałbym się do tej sprawy, gdyby nie to, że Izmaiłow, znany z popędliwości, groził Kuzniecowowi zemstą i śmiercią, do czego żadną miarą dopuścić nie mogę...
— A cóż ci znowu o tego Kuzniecowa tak chodzi!?... Nie wygnaniec on przecie! Dawno już chciałem się ciebie, Auguście Samuelowiczu, spytać, jakie to stosunki go z wami łączą do tego stopnia, iż widziano go pono, jak z karabinem w ręku występował po waszej stronie, przeciw naszym żołnierzom, w owym zatargu o Stiepanowa...
Umilkł sekretarz i świdrował wygnańca zwężonemi jak szpileczki oczami, ale Beniowski spokojnie jego spojrzenie wytrzymał.
— Kuzniecow wiele mi okazał przychylności w samym początku mego tu pobytu, gdym był w potrzebie i powszechnej, jako wygnaniec, pogardzie. Za ostatniego uważałbym się człowieka, gdybym mu teraz nie starał się odwdzięczyć. Teraz jest naszym głównym dostawcą i przedsiębierze budowę naszej kolonji, jak to sam wiesz, Sergjuszu Mikołajewiczu, gdyż za Waszą zgodą podpisywał z nami kontrakt. Czy w zatargu brał jaki udział, nie wiem; nie dziwiłbym się, gdyby w szlachetnej zapalczywości, będąc w owej chwili u nas gościem, za broń razem z innymi chwycił. Błąd był z obu stron, jak to wykazało śledztwo, na co i Wasza Szlachetność się zgodziła...
— Tak to tak!... O cóż ci więc teraz chodzi?...
— Chodzi mi o to, że powyższa Kuźmianka miała razem z Kuzniecowym jechać do Ochocka, w jakim to celu już najęta została podwójna kajuta, o czem Wasza Szlachetność może się natychmiast przekonać, rozpytawszy kapitana Czurina. Właśnie przyjechał ze statku, widziałem go przed chwilą w mieście. Wiedziałem o tem i nawet pomagałem Kuzniecowowi, dając dziewczynie tysiąc rubli posagu... Myślałem, że jednocześnie wam, Sergjuszu Mikołajewiczu, wyrządzam przysługę, gdyż nie jest to zaiste dość cnotliwa osoba, aby mogła stać się waszą powinowatą. W sam raz ona dla poczciwego kupca Kuzniecowa, nie godna jest jednak przez swą kondycję wejść do domu szlacheckiego i tak wysoko w urzędowej hierarchji położonego, jak was... Toć wiadomo, że ani Kuzniecow, ani siostrzeniec wasz nie są jedynymi jej kochankami, że miała za gaszków nieomal wszystkich oficerów załogi... Czy nie lepiej więc, żeby sobie z nowym adoratorem wyjechała do Ochocka?
Nowosiłow wydął wygolone wargi w kształcie ryja i robił niemi rozmaite ruchy, starając się ukryć zmieszanie. Wreszcie sięgnął po dłoń Beniowskiego i zawołał z przyjacielskim uśmiechem:
— Dziękuję ci, przyjacielu, za pamięć o mnie! Nie zapomnę ci tego, choć rozumiem, że bardziej ci w tym wypadku chodzi o honor osób dzierżących urząd i przedstawiających władzę, do których sam rychło zaliczon zostaniesz, niż o mnie. Cieszy mię, iż rozumiesz dług wdzięczności, jaki zaciągnąłeś względem rosyjskiego rządu i szczególniej Miłościwej Pani naszej Imperatorowej. Byłeś w nędzy, a oto wydźwignion jesteś, byłeś niewolnikiem, a oto wywyższon jesteś i zrównan z najprzedniejszymi. Gdzież równy przykład sprawiedliwości i cnoty państwowej; oto kara przykładna za występki i nagroda za cnoty! Czy więc nie mamy prawa oczekiwać od ciebie również najwyższej wierności?... Przyznaj, że byłoby to szczytem podłości ze strony tak obdarzonego najmniejsze uchylenie się od wierności Ojczyźnie i Tronowi i zasługiwałoby na karę najsroższą?... Co?... Nie?... Powiedz sam!...
— Zapewne, zapewne!... — przerwał Beniowski, podnosząc nagle opuszczone powieki. Zmierzyli się przez krótką chwilkę oczyma.
— W tym wypadku jednak chciałbym wiedzieć, co Wasza Szlachetność postanowi. Czy nie należałoby Izmaiłowa na czas pewien wysłać z miasta, aby nie mógł przeszkodzić odjazdowi Kuzniecowa z dziewką w celu zaślubienia jej w Ochocku?
— Owszem ten plan mi się podoba... Muszę jednak, choć dla formy, wszystko sprawdzić, gdyż siostrzeniec przedstawiał mi tę rzecz wcale inaczej!... Beniowski spojrzał na urzędnika pytająco, lecz ten, nic nie dodawszy, wstał i, wyciągając doń rękę na pożegnanie, powiedział, że go przeprasza, lecz musi pójść się ubierać, aby następnie udać się do kancelarji, gdzie przeprowadzi śledztwo.
Beniowski mocno zamyślony poszedł wolno przez miasto na plac przed cerkwią, gdzie miał spotkać się z Chruszczowym. Istotnie ten już nań czekał.
— Wszystko załatwione. Byłem u Kuźmianki i kazałem jej zeznać, jakeś powiedział, uprzedziłem również Kuzniecowa.
— A list do Stiepanowa przejęliście?...
— Oto jest!... Skończony łotr!... Lękam się, że tym razem będziemy musieli z nim skończyć.
— Przyjacielu, gdzież twoja dawna filozofja? Szafujesz śmiercią, jak miłosierdziem! Nie wyjmuj listu, aż skręcimy w zarośla...
Dopiero gdy znaleźli się sami na błyszczącej od kałuż wody drodze, gdy przejrzeli na wsze strony przezroczystą, ledwie ledwie zielonym puchem pokrytą gęstwinę i przekonali się, że nikogo niema wpobliżu, Beniowski przyjął podany list, rozwinął go i odczytał półgłosem:
„Nie tajne nam jest niegodziwe z tobą postępowanie okrutnego waszego herszta, któregoście sami sobie za dowódcę wybrali. Los twój do żywego nas porusza, tem bardziej, gdy uszu naszych dochodzi, że i niebezpiecznie chorujesz, i więźniem jesteś. Korzystamy z niniejszej wydarzonej pory, iżbyśmy cię zapewnili, żeśmy gotowi oswobodzić cię z więzów i z hazardem nawet życia naszego wolność ci przywrócić. Przysięga, którą na nas wróg twój wymógł, przeszkadzała nam dotąd zdradzić niepoczciwego twego herszta; a do tego wstrzymywał nas los tylu zacnych ludzi z nim połączonych, których śmierci stalibyśmy się sprawcami przez wyjaśnienie zamiarów Beniowskiego. Nie zgubimy więc twoich przyjaciół, lecz jeżeli dni twoje są zagrożone, powiedz, a o godzinie, którą nam naznaczysz, zaręczamy ci, iż skruszone twe więzy zostaną. Jeżeli zaś sądzisz, iż bezpieczeństwo i zamiary twoje wymagają, by nie żył twój tyran, rozkaż tylko a wnet ręce nasze obmyją się we krwi tego powszechnego naszego nieprzyjaciela. Śpiesz się z twoją odpowiedzią, a nadewszystko nie zapominaj o wspólnej naszej umowie i obowiązkach, których się podjąłeś, a my nawzajem poprzysiężonej ci dotrzymamy wierności. Oddani ci do śmierci — Boskarew, Ziablikow“.
— Taak! A gdzież oni są? — spytał Beniowski.
— Nocowali u Ziablikowa, starszego, męża dawnej kochanki Stiepanowa... Ona to ułatwiła porozumienie z więźniem.
— Dużo ich?
— Dwóch, ale mają podobno jeszcze sześciu stronników wśród spiskowców; tak przynajmniej zeznała niecnota, Ziablikowowa, zbita przez męża.
— Źle! Kruszy się wszystko. Tymczasem my musimy przewlekać za wszelką cenę. Od Sybajewa ani słuchu, ani duchu!... Aresztowali ich, czy inna stała się im przygoda!? W każdym razie nie możemy ich tak na los szczęścia porzucić, musimy się o nich zatroszczyć... Piętnastu ludzi sukursu to również znaczy dla nas niemało! Następnie — aura!... Dziś jeszcze mówił mi Czurin, że wcześniej jak za miesiąc marzyć o nawigacji niepodobna. Góry lodowe w zatoce mają być niezwykle w tym roku liczne i potężne.
— A co powiedział sekretarz?
— Chytry lis. Przypuszczam, że niewiele wie na pewno, ale domyśla się wszystkiego. Będzie nam szył buty u naczelnika, ale powojujemy z nim jeszcze. Czy beczki z solonemi rybami i wódką odstawiono już do Czekawki?
— Pisał Salmonow przez umyślnego, że załadował je już na statek!...
— To dobrze!... Pośpieszajcie z odesłaniem reszty, a spiskowcom, zabroń stanowczo wydalać się z domów... bez; pozwolenia dowódców!
— A cóż zrobimy ze zdrajcami...
— Ha, trzeba będzie ich jakoś... pozyskać!...
— Co?... Jeszcze pozyskiwać!? Nasi chłopcy proponowali, że urządzą z nimi zwadę i usieką ich...
— Mamy i tak ludzi mało, spróbujemy inaczej...
Tak gawędząc, doszli do wioski, gdzie obecność mnogich wygnańców, rozmawiających kupkami na ulicach, zdradzała powszechne wzburzenie. Ujrzawszy idących przywódców, kłaniali się im zdaleka czapkami i szli ku nim tłumnie. Beniowski wstrzymał ich znakiem ręki i wszedł niezwłocznie do domu Chruszczowa. Przybył tam zaraz Panow, Baturin, Winblath.
Odbyli małą naradę.
Beniowski odrzucił wszystkie propozycje gwałtowne i skłonił Panowa, a za nim innych, że zobowiązali się wymusić na Stiepanowie następujący list do jego sprzymierzeńców:
„Pismo to niechaj was przekona, jak ciężką chorobą jestem złożony. Zapadłem na zdrowiu od momentu, kiedy ostatnim razem się z wami widziałem. Składam wam najuprzejmiejsze dzięki, szacowni moi przyjaciele, za wspaniałomyślną waszą pomoc, którą mi ofiarujecie, lecz ta dziś już niepotrzebna, a jedyną jest teraz moją pociechą poznawać, jak dalece niesprawiedliwie postępowałem z moim zwierzchnikiem. Nieznośny on wam jest, ponieważ wam go wystawiłem za człowieka nienawiści godnego; myliłem się; przeto zaklinam was na tę przysięgę, która nas wspólnie związała, nie powiększajcie mych zgryzot czyhaniem na życie tego szacownego i zewszechmiar kochania godnego męża. Twierdząc, że jest moim nieprzyjacielem, w tem błędnem przekonaniu działałem, jakeście widzieli, śmierci nawet onego szukałem. Wnieśliście stąd zapewne, iż zemsta jego mnie ściga; lecz on, przeciwnie, moim stał się obrońcą, a ratując me życie, własną swą całość na sztych wystawił. Gdy więc dni moje jemu szczególnie winienem, błagam was, byście go tyle poważali, ile przyjaciela waszego. Śpieszę się z tym odpisem, bym zapobiegł skutkom znajomej mi waszej żywości. Przybądźcie co prędzej do mnie, iżbym was ustnie obszerniej o moim uwiadomił stanie. Możecie mię odwiedzić bez żadnej obawy i pochlebiam sobie, iż w tej okoliczności tę wam największą uczynię przysługę, gdy was poznam z pewną osobą, która godna jest waszego szacunku i śmiało się z nią związać możecie“.
Niektórzy twierdzili, że Stiepanow podobnego listu napisać nie zgodzi się, ale Beniowski twierdził stanowczo, że nietylko napisze go, lecz odegra nawet całą potrzebną w dalszym ciągu komedję.
— Sam ja nie pójdę... Niepotrzebnieby go to rozjątrzyło, ale dam odpowiednie instrukcje Panowowi i jestem pewien dobrego skutku!
Wyszedł razem z Panowym i w drodze przedstawił mu zatajony przez siebie do tej pory list Stiepanowa do Nastazji, opowiedział co z tego wynikło i wytłumaczył blademu z gniewu i przerażenia Panowowi, jak tej rzeczy użyć powinien, aby nacisk na nędznika wywrzeć. Panow przysięgał, że go własną ręką tym razem zabije, gdyby się choć chwilkę wzdragał.
— Chwilkę może się i będzie wzdragał, lecz ty go nie zabijaj, gdyż koniec końców zrobi, co mu każesz... Nie przypuszcza nawet pewno, że wiemy o jego zdradzie!... Spadnie to na niego jak grom, a nie jest on bynajmniej... twardy!
— Nędznik!...
— Ma jednak stronników i... przyda się nam!
Stało się, jak przewidział Beniowski. O godzinie jedenastej wieczorem doniósł Panow, że Stiepanow chce przedstawić Beniowskiemu oraz Radzie związkowej swych przyjaciół: Boskarewa i Ziablikowa z sześciu towarzyszami.
Przyjął Stiepanow zwierzchników, leżąc w łóżku i odegrał swoją rolę znakomicie. Słabym głosem poprosił Beniowskiego, aby się doń zbliżył, chwycił jego rękę i ucałował gwałtownie. Poczem zaczął wyliczać mnogie swoje przestępstwa oraz dowody przyjaźni, pobłażania i ufności, jakich od towarzyszy doznał. Skończył prośbą o odpuszczenie mu win oraz przysięgą wierności i posłuszeństwa na przyszłość.
Poczem, nim zdążył mu ktokolwiek odpowiedzieć, zwrócił się wprost do Beniowskiego, przedstawiając mu swych przyjaciół: Boskarewa, Ziablikowa, oraz innych, prosił o przyjęcie ich niezwłocznie do związku i ręczył głową za ich zachowanie się oraz ścisłe przestrzeganie prawideł karności i tajemnicy.
Rozpytał się Beniowski każdego zosobna, kto zacz jest i czy istotnie szczerze, stanowczo i z dobrej swej woli przystępuje do spisku, za który grozi mu kara śmierci ze strony rządu.
Wszyscy wyrazili niezłomną gotowość służenia sprawie, w wielkiem podnieceniu wypytywali się o czasie i sposobie ucieczki i błagali o natychmiastowe ich zaprzysiężenie.
Beniowski trochę się opierał temu, naznaczył im termin o trzeciej po północy, kiedy przyjdą z miasta Gurcynin, Bielski, kniaź Zadskoj i inni, ale Rada postanowiła, że wobec powszechnego zmęczenia i konieczności wypoczynku poniektórych dla zajęć jutrzejszych, należy przysięgę przyjąć od nowozaciężnych natychmiast i rozejść się do domów.
Boskarew i Ziablikow z towarzyszami zanocowali u Panowa. Długo w nocy przesiedział z nimi Beniowski, zagrzewając w nich męstwo i zapalając pragnienie wolności. Przed odejściem wziął na stronę Boskarewa i Ziablikowa i dał im szczegółowe wskazówki, co i jak mają zeznawać w razie, gdyby Izmaiłow wezwał ich na świadków.
— Bo wyście nieopatrznie podzielili się z nim swemi myślami, a on nas zdradził!...
— Nie może być!? Sam chciał uciekać!...
— A jednak tak jest!... Widziałem go u sekretarza, którego, jak wiecie, jest krewniakiem!... Więc pamiętajcie, com wam mówił, i nie dajcie się oplątać! — powtórzył Beniowski na odchodnem.
Nazajutrz wielki ruch trwał dzień cały w osiedlu wygnańczem. Beniowski kazał Panowowi rozdać spiskowym pieniądze i zalecił im kupić niezwłocznie, gdzie kto będzie mógł, jak największą ilość prochu i ołowiu. Jednocześnie surowo im zabronił wstępować do szynkowni i wszelkich spelunek, gdzie łacno było o zwadę przy kieliszku i białogłowach z miejscowym garnizonem lub kozakami. Mieli chodzić zawsze parami, aby jeden drugiego pilnował i od lekkomyślnych kroków odwodził. Część na zmianę pozostawała wciąż pod bronią we wsi oraz w szkole. Dziesiątek umyślnych łączników kursował między Czekawką, miastem i osadą wygnańczą, przynosząc wieści o ładowaniu statku, o ruchu lodów, o prowadzonem przez sekretarza śledztwie w sprawie Izmaiłowa. Wieść o jego aresztowaniu dodała wszystkim otuchy. Po południu przybył do Beniowskiego w towarzystwie podręcznego kozaka sam Sergjusz Mikołajewicz Nowosiłow, przepraszał go za niesłuszne swe podejrzenia, upewniał o swej przyjaźni, opowiadał szczegółowo przebieg śledztwa, które niezbicie wykazało płonność złośliwych oskarżeń Izmaiłowa.
— Zadurzył się i głupstw narobił, których sam teraz żałuje!... — mówił urzędnik o siostrzeńcu. — Aby ostatecznie przyszedł do siebie, kazałem mu wyjechać do Wierchniego Ostroga i nie ruszać się stamtąd nigdzie bez mego pozwolenia. Tymczasem Kuzniecow wywiezie ową trojańską Helenę tutejszą, powód nowej wojny domowej. Proszę was więc, Auguście Samuelowiczu, nie mówcie nic o tem naczelnikowi do czasu, aż się wszystko uspokoi. Stary bardzo się tem wszystkiem przejmuje, a jest ogromnie ostatniemi czasy, może z braku zdrowia, a może z nadmiaru wesołości... drażliwy!... Sam mu przy sposobności w wesołym tonie opowiem owo homeryckie uganianie się za wdziękami niewieściemi... niezwykłe w tak zimnym klimacie!... Tymczasem zaś przyjmijcie ode mnie, Auguście Samuelowiczu, podarunek ślubny, który zdawna w przyjaźni swej gotowałem dla was, ale wręczyć nie miałem okazji!...
Tu położył na stole kiesę złota oraz kazał kozakowi rozłożyć przyniesiony w zawiniątku błam soboli.
— Królewski to zaiście podarunek, pozwolicie jednak, przyjacielu, iż ze względu na skromne me stanowisko i małe zasługi, nie mogę uważać się za godnego... — bronił się dworsko Beniowski.
Kazał przynieść kielichy i długo ugaszczał sekretarza drogiemi wódkami oraz zamorskiemi winami, których miał zapas znaczny na podobny wypadek.
Sekretarz pił, śmiał się, dowcipkował, śpiewał, ale „duszy“, jak to bywało dawniej, Beniowskiemu nie otwierał. Nie robił z nim planów o zawojowaniu Kalifornji i zabraniu obu brzegów Oceanu Spokojnego pod swoją władzę. Nie mówił o dochodach, o orderach, nawet o wdziękach białogłowskich nie wspominał. Beniowski, który pić umiał i miał najmocniejszą w miasteczku głowę, zrozumiał, że go tym razem nie spoi, a sam przeciwnie czuł w myślach lekki zamęt. Gdy więc sekretarz o zmierzchu zaczął wybierać się do domu, nie zatrzymywał go bardzo, choć zwykle takie hulanki ciągnęły się tu przez noc całą do białego dnia, a bywało i dłużej.
Po odejściu gościa wsadził zaraz Beniowski głowę w zimną wodę, umył się i posłał po Chruszczowa, który w jego zastępstwie przyjmował w tym czasie wieści i wydawał rozporządzenia.
— Izmaiłow wysłany do Wierchniego Ostroga!... — krzyknął ten radośnie, wpadając do izby.
— Wiem!
— Sam komendant go odwiózł z pięcioma kozakami!
— Oo! To mi się mniej podoba! Kiedyż wyjechali?
Dość dawno, pewnie przed południem. Nikt ich nie widział. Dopiero wieczorem jeden z naszych doniósł nam, że wracając z polowania, spotkał ich na drodze w górach, w dziesięciu wiorstach od miasta, że prowadzili z sobą juczne konie i byli w pełnem uzbrojeniu.
— Słuchaj, Chruszczów, my się tu im w naszej wsi ani szkole w razie zbrojnego napadu nie oprzemy. Zmogą nas. Otóż, mam pewien plan, który trzeba jednak szczegółowo obmyślić i na miejscu wykalkulować. Jutro rano pójdziemy obaj do Czekawki, zrób więc odpowiednie rozporządzenie na czas naszej nieobecności. A teraz, przyjacielu, muszę biec do naczelnika. Dawno tam nie byłem i dłużej wprost nie wypada... A potrzebuję się również dowiedzieć, jak stoi sprawa z sekretarzem, bo widzi mi się, że mię mocno okłamuje... Do widzenia więc, druhu!
Wybiegł z domu i szybkim krokiem skierował się po ciemniejącej drodze ku miastu, błyskającemu ogniami poprzez zarośla.
Była już dobra noc i wieczorne ognie gorzały w oknach domów, gdy stanął przed bramą fortecy.
Zatrwożył się, znalazłszy podniesione zwody; jednak straż, poznawszy go, przepuściła boczną furtką bez żadnej trudności.
Rodzina naczelnika zebrana była w jadalni, przyjęto go z ożywieniem, ale bez zwykłej radości. Nastazja zaraz mu podsunęła talerz i misę z pieczonem dzikiem ptactwem, naczelnik nalał mu kielich wódki.
— Cóżeś tak długo nie był?... — spytał go z surową wymówką.
Musiał Beniowski znów kłamać, opowiadać o swych kłopotach i trudach nad zorganizowaniem przewozu potrzebnych rzeczy, narzędzi oraz zapasów dla zakładanej osady rolniczej. W czasie tej opowieści od czasu do czasu rzucał smutne spojrzenie na wychudłą, znękaną twarz Nastazji, opływającą co chwila gorącym rumieńcem.
Naczelnik zwolna poweselał i z dawną ufnością słuchał pod koniec planów Beniowskiego, jak to on posieje na początku tylko jęczmień i jare żyto na miejscach suchych, mniej urodzajnych, ale wygrzanych słońcem, na południowych wystawach, aby zboża zwolna przyuczać do klimatu.
— Bo roślina, jak człowiek, boi się przeziębienia i może nawet dostać... kataru! — śmiał się wygnaniec.
— Co za szkoda, że nie można ich polewać wódką, bo to od kataru najlepsze lekarstwo!...
— Ryżkow, co już przed tobą, Auguście Samuelowiczu, tych rzeczy próbował, to w zimne noce jesienne, lękając się przymrozków, ogień na polach dookoła zbóż palił... Grzał je... Cóż kiedy od tego część plonu się spaliła. Ta co właśnie dojrzała. Zawiał wiatr i słoma zajęła się!... — opowiadała Marta Karłowna.
Szczery, dawny nastrój nie wrócił jednak i Beniowski wychodził od naczelnika w wielkim niepokoju. W korytarzu czatowała nań, jak za dawnych czasów, pani Niłowowa.
— Co to u was zaszło?... Dziewczyna znowu płacze, nie śpi po nocach, mizernieje... Pokłóciliście się, czy co?
— A tak, trochę... poróżniliśmy się. Nastazja Iwanowna chce, żebym... do greckiego przystąpił kościoła. A lubo jednakiem okiem spoglądam na wszystkie religje, brzydzę się jednak interesownem odszczepieństwem... Gdy więc mi oświadczyła, że upór mój może przeszkodzić naszym związkom, wręcz jej powiedziałem, iż wolę żyć nieszczęśliwym, aniżeli zasłużyć na najmniejsze wyrzuty sumienia!
Obruszyła się na córkę pani Niłowowa, zawołała ją i zaczęła surowo strofować. Dziewczyna pełnemi łez oczyma patrzała na matkę, ale nic nie odpowiadała i dopiero kiedy ta kazała jej uścisnąć Beniowskiego, wybuchła głębokiem łkaniem już na piersiach narzeczonego.
Wybiegł z duszą starganą, z sercem uciśnionem. Przebiegł szybko bramę i mostek warowni i ruszył przez śpiące miasto ku czerniejącym wdali lasom.
— Nie, nie mogę! Już i ja nie mogę!... — szeptał suchemi ustami.
Aby uspokoić się, poszedł dookoła brzegiem rzeki, gdzie zimna wstęga lodów bielała tajemniczo w głębokim parowie. Patrzał na nią z jakąś zabobonną trwogą.
Wydało mu się, że lody nie ruszą się nigdy. Poczuł potrzebę dotknięcia się ich dłonią i spuścił się po gliniastem osypisku na samo dno. Ogarnął go wilgotny grobowy wiew; gdy wszakże zbliżył się do trupio połyskujących cielsk lodowców, spostrzegł wartką, szeroką płoń żywej wody, oddzielającą stężałe kry od rozmokłej ziemi. Chcąc dostać się na sam lód, podążył z prądem i znalazł się pod cyplem wyniosłego przylądka. Obszerny widok otwierał się stąd na długą, zamgloną płosę rzeki, ginącą w zmieszanych cieniach brzegów i nocy. Wtem zauważył nieopodal figurę człowieka, stojącego na szczycie kry i tak samo jak on zapatrzonego wdal.
— Hej, kto tam?... — zawołał.
Nieznajomy szybko się obrócił.
— To ja, Sybajew!... Aha, Beniowski!
— Jakże się to stało, że tu przyszedłeś?... Anim myślał, że cię tu spotkam!...
— Przyjechałem już dawno. Znudziło mi się czekać w pustem mieszkaniu, więc wybiegłem zobaczyć jak tam stoją sprawy z lodami... Co, niezgorzej!...
Zamilkł na chwilę i uszu nadstawił. Beniowski również zwrócił nagle uwagę na ciche szmery, pluski, kapanie, oraz głuche mamroty nurtów, strumyków, strumyczków i kropel sączących się na całym obszarze rzeki w lodowych wnętrzach skuwającego ją pokrowca.
— Zupełnie jak my teraz!... nurkują... pod jarzmem despotyzmu!... — roześmiał się Sybajew.
— Czemuż nie mówisz, jak udała ci się wyprawa?... Czy przyprowadziłeś wszystkich towarzyszy?... Czy zauważyli w Niżnim wasze wyjście?... Czy nie przeszkadzali wam?... Wielki był czas!... Już zaczynałem się obawiać!...
— Zaskoczyło nas bezdroże. Nawet w górach śniegi miejscami zupełnie rozmokły, psy sani przeciągnąć nie mogły. Stąd zwłoka... Dobrze jednak i to, że się połączenie z Niżnim przerwie, gdyż podły tamtejszy protopop coś przewąchał; naszego diakona puścić nie chciał. Z trudem udało nam się go wyrwać, tem bardziej, że sam on również zląkł się i iść wzdragał. Przemocą nieledwie uprowadziliśmy go. Gdyby został, Boże broń, wydałby nas. A tymczasem podburzeni kozacy i mieszczanie nastawali na nas. Widząc, że zabieramy rzeczy, dobytek, broń, nie chcieli nas puszczać i rzeczy wydawać. Gdyby nie Norin, któremu zgodnie z twoją instrukcją przedstawiliśmy oficjalne do kolonji wezwanie, nie obeszłoby się bez bijatyki i krwi rozlewu...
Opowiadał szczegółowo przebieg wyprawy, zdawał sprawę ze stanu ducha, sił i zdrowia swego oddziału.
— Owszem nie są nawet od tego, żeby się pobić, a szczególniej mają ochotę zawładnąć kasą rządową i rządowemi składami futer!... — roześmiał się wkońcu.
Beniowski szedł w ciemnościach obok rozgadanego oficera, chmurny i milczący.
Nazajutrz rano Beniowski z Chruszczowym nie uszli i stajania od osady, gdy dogonił ich zdyszany kozak Niłowa i obwieścił:
— Pani prosi, żeby pan zaraz przyszedłl Starszy pan umiera!...
— Co?... kiedyż to?...
— A wrychle po śniadaniu. Rozgniewał się na sekretarza, wygnał go, a kiedy ten odszedł, położył się i jęczeć zaczął!...
— Wracaj i powiedz, że będę natychmiast!... — odesłał Beniowski kozaka; poczem zwrócił się do Chruszczowa. — Przyjacielu rzekł widzę, że nie będę mógł pójść z tobą, tymczasem jest to rzecz niecierpiąca zwłoki. Rozumiesz, iż dla szczupłych sił naszych, bezskuteczny byłby nasz opór wojskom rządowym, gdybyśmy walczyli pod miastem. Załoga i kozacy otoczyliby nas łatwo w polu, a zamkniętych w domu szkolnym łatwoby mogli podpalić lub ogłodzić... Nareszcie zbiegostwo i wszelki popłoch łatwiejszy w miejscu zewsząd otwartem. Przyszło mi więc na myśl, że najlepiej będzie, jeśli na pierwsze doniesienie, że nasze zamiary ostatecznie odkryte zostały, zrejterujemy całym taborem na brzeg morski, gdzie opanowawszy redutę przy latarni morskiej, łacno w niej wytrzymamy natarczywość nieprzyjaciela, aż do chwili, gdy stan aury i sprzyjające wiatry uwolnią zatokę od lodów i pozwolą Czurinowi z portu wypłynąć. Wiem, że w reducie są cztery armaty, lecz wiem takoż, że prochu tam na sześć jeno wystrzałów. Otóż zlustruj dobrze stan reduty i wszelki do niej dostęp, abyśmy mogli plan odpowiedni ułożyć; następnie przypilnuj spiskowców, żeby zabiegali koło zakupu prochu i część jego wydziel do artyleryjskiego użytku!...
— Więc idziesz do naczelnika?...
— Muszę!
— Bój się Boga, czy to aby nie wybieg, żeby ciebie zwabić! Drżę, kiedy myślę o tem... Co się z nami stanie... Wszystko pryśnie!... Ludzie tobie jednemu ufają, tobie tylko wierzą, ciebie się lękają!... Bez ciebie nie ruszą się, co gorzej wydadzą nas wszystkich natychmiast władzom, aby uzyskać przebaczenie!...
— To trudno, iść muszę!... Czas przyzwyczaić się, przyjacielu, do niepewności. Toć grę tę wciąż o włosek od zguby prowadzimy już oddawna!... Nie myślę wszakże, żeby to był podstęp... Jeszcze na to za wcześnie!... Staraj się wrócić co prędzej z twego przeglądu, gdyż czuję, że obecność twoja będzie potrzebna... Niepokoi mię, wyznaję, ten wyjazd komendanta z Izmaiłowym do Wierchniego, a i z Niżniego, sądząc ze słów Sybajewa, może przyjść donos lada dzień... Bywaj zdrów, a śpiesz się!
Na rozwidleniu drogi rozeszli się każdy w swoją stronę. Beniowski szybko pokroczył ku widniejącemu w wylocie lasu miastu, kierując się wprost ku ciemnym częstokołom fortecy.
Zastał spłakaną rodzinę Niłowowych dookoła łoża, na którem leżał nieruchomo wyciągnięty naczelnik. Twarz chory miał zsiniałą a z otwartych ust wydobywały się mu chrapliwe jęki. Felczer Lapin puścił mu krew, ale bezskutecznie; zabierał się właśnie do powtórzenia operacji.
Beniowski rozpytał się naprędce, co i jak było i pochylił nad chorym z zapytaniem, gdzie go boli? Ten odemknął cokolwiek powieki i w zmętniałem jego spojrzeniu zatliła się przez chwilkę skra radości i nadziei. Z trudem wielkim wskazał ręką na bok.
Beniowski bok zmacał, wywołując mocnym naciskiem zwiększone jęki chorego. Kazał grzać talerze cynowe, owijać chustami i przykładać do wskazanego miejsca, a w apteczce domowej wyszukał aloesu, zmieszał go z wódką i wlał płyn w gardło choremu.
W rezultacie po niejakim czasie naczelnik poczuł się na tyle dobrze, że mógł mówić i wpół przysiadł na łóżku. Rozradowane kobiety patrzały na Beniowskiego, jak na Boga.
— Wynoście się wy, wynoście!... Zostawcie nas samych! — zwrócił się do nich Niłow.
— Teraz jeszcze niemożna wiele gadać, musi pan, Iwanie Piotrowiczu, czas jakiś poleżeć w zupełnym spokoju!... — opierał się Beniowski.
— Nie, nie!... To mi ulży, czuję, że zaraz zdrów będę... Albo... niech się co chce stanie... Ja rozkazuję! — upierał się chory. — Słuchaj!... — zwrócił się do Beniowskiego, gdy zostali sami. — Pokochałem cię jak syna, córkę ci daję, urząd po sobie chciałbym ci zabezpieczyć... wywyższyć cię pragnę ponad wszystkich, bo wydało mi się, żeś wart, żeś jest człowiekiem, jakim sam niegdyś zostać marzyłem, a nie mogłem... Tymczasem ten... ten gad parszywy... gada mi, że ty, ty... zdradę mi szykujesz, że urządziłeś jakowyś wielki spisek w celu wyzwolenia wygnańców... Śmiał nawet twierdzić, że córka moja wmieszana doń jest i żądał pochwycenia was i oddania natychmiast pod surowe śledztwo, pod przymus i tortury... Czego myślał dociec w ten sposób, nie wiem... Może, jak Marta Karłowna mówi, chciał sprośne swe oczy nacieszyć widokiem wylękłej, obnażonej przez kata Nastki, która wiadomo, że go, gada, odpaliła!... Tfu!... Obrzydliwość!... Ale znany on z tego!... Ach łotr! Ach gałgan!... Słowem rozgniewał mię, wypędziłem go, oskarżając, że czyha na moje miejsce, na moje dobre imię, oraz rękę i wiano mojej córki... Jak to sobie dawniej układałem, zanim ty nie przybyłeś. Ale wyznaję, że mi tyle rozmaitych pozornych dowodów przytoczył, że czuję się zmąconym... Więc powiedz mi, co to wszystko znaczy, upewnij, że nic podobnego nigdy nie powstało ci w głowie, że to złe urojenia tego rozpustnika, jarzącego się do sromu każdej urodziwej niewiasty, tego okrutnika ohydnego, tego wieprza cuchnącego... tego... tego!... Powiedz, zaraz powiedz, że to nieprawda!...
Utkwił w Beniowskim groźne rozgorzałe od nowa oczy. Na twarzy wygnańca przez krótką chwilkę widać było jakby zmieszanie i walkę. Krzaczaste brwi Niłowa zsunęły się prawie w jedną linję, zjeżyły się sumiaste jego wąsy.
— Cóż... milczysz?...
— Zbyt nieoczekiwane i zbyt wielkie wniesiono na mnie oskarżenie, abym nie czuł się wytrącony z równowagi... — zaczął wreszcie Beniowski. — Ale rozumiem, skąd to pochodzi...
Tu w krótkich wyrazach opowiedział o niefortunnych, miłosnych zabiegach Izmaiłowa u Kuźmianki, o zamiarze Kuzniecowa uprowadzenia tej nowej „bolszerieckiej Heleny“ na okręcie do Ochocka, o swojem wmieszaniu się w tę sprawę i bajce zmyślonej z tej racji przez siostrzeńca sekretarza, wreszcie o wykryciu tego wszystkiego i zesłaniu Izmaiłowa przez wuja do Wierchniego Ostroga.
Naczelnik odrazu poweselał, kilka razy śmiał się w czasie opowiadania, ale wkońcu wybuchnął:
— W takim razie cóż on mi tutaj dzisiaj gadał!... Nie mogę tego puścić płazem!... Hej, Fomka!... wołał na dyżurnego kozaka. — Skocz do kancełarji i proś natychmiast do mnie sekretarza Nowosiłowa!...
— Należałoby odłożyć, nic pilnego!... Ze względu na zdrowie wasze, Iwanie Piotrowiczu!... — uspakajał go Beniowski, lecz żyły już nabrzmiewały na skroniach Niłowa i oczy rzucały błyskawice.
— Zaraz, natychmiast!... Lepiej odrazu z tem skończyć, łeb temu ukręcić, gdyż czuję, że żółć mię znowu zaleje!...
Zdziwił się niezmiernie Nowosiłow, zastawszy Beniowskiego u łoża naczelnika, gawędzącego z nim z dawną poufałością.
— Cóż to naplotłeś mi, Sergjuszu Mikołajewiczu? O mało nie wysłałeś mię na tamten świat!?... Tymczasem wszystko okazuje się babskiem gadaniem, spódnicową jakąś intrygą... Jakżeś śmiał mamić mię podobnemi głupstwami, co?... Jak się nie usprawiedliwisz, to popamiętaj sobie, że cię nauczę, jako ja tu jestem pierwszy, nikt inny! Rozumiesz, hę!? Dlaczegóż więc ponowiłeś swoje tutaj oszczerstwa, które sam uznałeś za niesłuszne i za które sam skazałeś wczoraj jeszcze na wygnanie swego synowca?... Co?... Ha!?...
Sekretarz rzucił zwężonemi oczkami w bok na Beniowskiego złośliwe spojrzenie i poprawił zwisający żołądek.
— Tak, istotnie, czas z tem skończyć i ponieważ główny ptaszek w rządowym znajduje się lokalu, żądam natychmiastowego przytrzymania go i gorącego nad nim śledztwa! Oto list, jaki otrzymałem w tym przedmiocie dzisiejszego rana!
Tu podał Niłowowi nowy list z drogi od Izmaiłowa, w którym ten nietylko ponawiał swoje oskarżenia, lecz wskazywał na Boskarewa i na Ziablikowa, jako na świadków.
Zmieszał się i spochmurniał naczelnik, ale Beniowski, nie tracąc ani na chwilę spokoju, zaproponował, aby stało się zadość żądaniu sekretarza, żeby wezwano natychmiast podanych przez Izmaiłowa świadków, a on zaczeka w sąsiednim pokoju na ich zeznania, aby ponieść karę, jeśli wina jego się potwierdzi.
— Wiadomo jest wszystkim, iż Stiepanow oddawna przysięgał mi zgubę, a i to nikomu nie tajno, w jak ścisłej z Boskarewym i Ziablikowym żyje on przyjaźni. Jakkolwiek więc świadkowie, na których szanowny Sergjusz Mikołajewicz powołuje się, są dla mnie nienawistni, zgadzam się na nich, aby raz koniec położyć potwarzom, które rząd niepokoją i grożą wszystkim moim pokojowym i kulturalnym planom!...
— Owszem, owszem!... Ale niech jednocześnie sprowadzą tu kata, żeby szczerą prawdę tym krętaczom i zbrodniarzom z wnętrzności wyrwał!... — srożył się sekretarz.
— Poco zaraz kata!? Tybyś wszystkich katował, wiadomo!... Jak nie dadzą należytych odpowiedzi, wezwiemy i jego... Lecz tak odrazu, bez śledztwa — na to i prawo nie pozwala!... — sprzeciwił się Niłow.
— Należałoby wciągnąć w to jeszcze jaką niewiastę, bo z nią ciekawsza byłaby igraszka!... Czy nie sprowadzić czasem Kuźmianki, aby ją przez kata rozdziać i na wolnym ogniu, gdzie należy, przypiekać!? — żartował Beniowski.
— Ha, ha!... — śmiał się Niłow. — Powiadają, Sergjuszu Mikołajewiczu, żeś znowu swoją Agafję przetrzepał!...
Zżymał się sekretarz i brzuch gniewnie co chwila poprawiał.
— Milcz, obieżyświacie!... — syknął wreszcie na Beniowskiego. — Jeszcześ nie wolny, jeszcześ „rab“, a i z wolnego za podobne twoim sztuczki skórę zdjąć należy!...
— No, no!... Dosyć!... Zapominasz z kim mówisz!... — wstrzymywał go naczelnik. — Zresztą zaraz to się okaże, z kogo ściągać skórę będziemy!...
Przyprowadzono Boskarewa i Ziablikowa. Zaczęło się badanie, podczas którego Beniowski zabawiał się rozmową z niewiastami w jadalni.
Pytani zosobna i pokolei zgodnie zeznali, że w ścisłej żyjąc przyjaźni ze Stiepanowym i słysząc go często utyskującego na Beniowskiego, znienawidzili tego i nawet szukali jego zguby, gotowi byli mu śmierć zadać, jednakowoż o żadnym spisku nie słyszeli.
— Wprawdzie Izmaiłow na kilka dni przed odjazdem ułożył sobie podobną bajeczkę, lecz pochodziła ona wyłącznie od niego i Stiepanow jej stanowczo zaprzeczył. Wtedy poznaliśmy, że Izmaiłow chciał nas użyć za narzędzie swojej osobistej zemsty i mocnośmy się na niego za tę niegodziwość oburzyli i gdyby nie nagły jego odjazd, zażądalibyśmy od niego z tego porachunku... Obecnie wstyd nam, że daliśmy mu się wplątać w tak szpetną sprawę i żałujemy naszych dawnych słów i podejrzeń z całego serca!
Po odejściu świadków powstał Niłow na sekretarza. Beniowski starał się gniew jego ułagodzić i nawet pozyskać znowu ufność zawstydzonego i poniżonego urzędnika.
— Cóżem ja winien?... — zaczął się ten wreszcie usprawiedliwiać. — Obowiązek służby kazał mi natychmiast o tak ważnej sprawie donieść wam, czcigodny Iwanie Piotrowiczu!... Czyż mogłem przypuszczać, że ten nicpoń tak mię okłamie!... Łotr i w dodatku rodzony synowiec... Już ja mu dam przy okazji, już ja mu za cały mój srom zapłacę!...
— Eh, co tam!... Dajmy temu spokój!... Małoż to głupstw i myśmy robili w młodości, szczególnie gdy nam krew zapaliła podwika!... Ale ognistego masz krewniaka, Sergjuszu Mikołajewiczu!... Widać, że to familijne!... Co?... Wszystko dobre, co się dobrze kończy! Co?... Wypijmy więc na zgodę i tyle, hę!? — radził rozweselony naczelnik.
Kazał sobie podać szlafrok kunami podbity, dźwignął się z loża i zasiadł na zwykłem miejscu przed stołem, na którym domyślna Marta Karłowna już postawiła kielichy i pełne wódek gąsiory.
Gdy na odchodnem opowiedział Niłowowej i Nastazji Beniowski o co go obwiniano i co mu groziło, zbielała z przerażenia Niłowowa jak płótno, a Nastazja nawet zemdlała. Gdy ocucono dziewczynę, Beniowski pożegnał się z niewiastami i wyniósł się co prędzej z fortecy z mocnem postanowieniem nie wracania tu już nigdy.
Przeżyte wzruszenia zmogły jednak i żelazne zdrowie Beniowskiego. Straszliwa żółciowa kolka i jego powaliła na łoże. Podczas gdy leżał nawpół z bólu przytomny, wpadł Chruszczow, donosząc, że komendant już wrócił z Wierchniego Ostroga i że kozak z jego konwoju przywiózł list od Izmaiłowa do Boskarewa i Ziablikowa.
Poczytując ich za swych przyjaciół, pisał Izmaiłow o swym rychłym powrocie, o wykryciu zabójstwa Lewantiewa z rozkazu Beniowskiego oraz o całym szeregu innych przestępstw „herszta“, udowodnionych przez licznych świadków, którzy niebawem zostaną sprowadzeni do Bolszeriecka po aresztowaniu głównego winowajcy i jego przyjaciół.
„Możecie więc powiedzieć Stiepanowowi, że wkrótce skończą się jego męczarnie!...“ — dodawał w dopisku.
Beniowski kazał natychmiast zgromadzić spiskowców, przeczytać im powtórnie porządek komendy, podział na oddziały i oznaczenie miejsc, które każdy miał na dany sygnał zająć. Na długiej żerdzi kazał umocować nad bramą szkoły latarnię, aby każdy w razie nocnego alarmu mógł łatwo znaleźć drogę; mostek na rowie, otaczającym dom, kazał rozrzucić i zostawić jedynie wąską kładkę, wiodącą do obronnej furtki. Przygotowano broń, ładunki, sprawdzono zamknięcia bramy, drzwi, okiennic oraz całość częstokołu. Rozstawiono straże.
Wieczorem dano znać Beniowskiemu, że przybyła Nastazja; kazał ją puścić natychmiast do wnętrza.
— Przychodzę pożegnać się z tobą; gdyż wydało się wszystko; przywieziono Izmaiłowa i dużo ludzi z Wierchniego. Ojciec wprost straszny, w matkę cisnął cynowym dzbanem i mocno ją zranił, a mnie szukał po całym domu... Niańka mię na strychu ukryła, skąd wieczorem uciekłam, aby ciebie ostrzec... Brama zwodzona w fortecy zamknięta i nikogo nie wpuszczają i nie wypuszczają bez pozwolenia ojca. Z trudem przekradłam się, przecisnęłam szparą w rozłamanym częstokole ztyłu, o której ci mówiłam. Ledwiem nie utonęła w błocie, w fosie fortecznej... Nie wiem jak wrócę!...
— Zostań!... — rzekł gwałtownie Beniowski.
Dziewczyna spojrzała nań przeciągle i wstrząsnęła głową.
— Nie!... Ale pamiętaj: jeżeli przyjdzie do bitwy — oszczędzaj, proszę, ojca!
— Rozumie się!... Nie potrzebujesz mię o to prosić!... Sam twego ojca lubię... pomimo wszystko! Nie zapomnij tylko otworzyć twego okna od ogrodu!
— Już idę! Niech cię Bóg chroni!... — szepnęła dziewczyna.
Beniowski zbliżył się, lecz nie śmiał jej objąć; ucałował jedynie jej drżącą rękę.
Nad ranem przyszła wieść, że całą noc trwały narady u naczelnika, że byli tam wszyscy urzędnicy, oficerowie i nawet główny zwierzchnik kamczadalskich „taju“ okolicznych.
O dziesiątej zjawił się w szkole sierżant i zaprosił Beniowskiego na śniadanie do naczelnika. Beniowski wymówił się chorobą i obiecał, że przyjdzie jutro, jeżeli stan zdrowia mu pozwoli. Wysłaniec nastawał i groził, że ma rozkaz zmuszenia siłą Beniowskiego do słuchania siebie, przyczem ujął za rękojeść szpady. Beniowski pogroził mu pistoletem, twierdząc, że nie mógł otrzymać tak dziwacznego rozkazu prowadzenia siłą na śniadanie, żeby wynosił się natychmiast i nie wracał bez pisemnego rozkazu.
W parę godzin potem przybył komendant z kilkoma kozakami i lektyką naczelnikowej... Beniowski na wieść, że idą, kazał wartom się ukryć i przepuścić ich swobodnie do wnętrza.
— Cóżto się stało, przyjacielu!... Chory jesteé!? A szkoda!... Wesoła gotuje się u naczelnika pohulanka!... Brak nam ciebie będzie... Pogadalibyśmy o naszych kalifornijskich zamiarach!... A i obecnością swoją rozproszyłbyś wszelkie podejrzenia, wylęgłe z głupich bajek Izmaiłowa! Co, namyśl się!... Może pójdziesz?...
— Żałuję bardzo, ale nie mogę! Ledwie się ruszam!... Mam ulanie żółci, a ten wasz sierżant swem zachowaniem mój stan pogorszył!
— To też my cię poprowadzimy ostrożnie!... Mam ludzi, którzy ci iść pomogą. A nawet w potrzebie poniosą cię w lektyce.
— Dzięki ci serdeczne, Nikandrze Gawryłowiczu, ale wcale iść nie mam zamiaru!...
Zmienił się setnik na twarzy i krzyknął gburowato:
— Nie pójdziesz!... Gwałtem cię zawlec tam rozkażę!...
Roześmiał się Beniowski.
— Za krótkie ręce, mości komendancie!
— Bierzcie go, wiążcie!... — ryczał coraz głośniej rozłoszczony setnik.
Wpadli kozacy, lecz na gwizdnięcie wyskoczyli z ukrycia związkowcy, schwycili wszystkich i nałożyli im pęta.
Widząc się pokonanym, spokorniał Czernych i poprosił Beniowskiego, aby pozwolił mu napisać list do naczelnika.
— Owszem, pod warunkiem, że ja go przeczytam, gdyż uważam cię za mego wojennego jeńca...
— Aż tak!...
— Aż tak!...
Do krótkiego zawiadomienia komendanta, że został wzięty i zatrzymany jako zakładnik, dodał Beniowski długie wyjaśnienie, iż wobec spisku na jego życie i wolność wszystkich jego towarzyszy ze strony sekretarza Nowosiłowa, musi się bronić, że prosi, aby naczelnik nie uważał tego jego kroku za bunt i pozwolił mu wraz z wygnańcami udać się spokojnie do Łopatki, a zakładnicy natychmiast zostaną uwolnieni i spokój publiczny przywrócony.
O piątej przyszła odpowiedź Niłowa. Żądał wypuszczenia natychmiastowego komendanta oraz kozaków, groził odpowiedzialnością, rozkazywał stawić się niezwłocznie wraz ze spólnikami do śledztwa.
„Jeżeli dowiedziesz istotnie swej niewinności, Bóg świadkiem, że surowo ukarzę sekretarza, Izmaiłowa i wszystkich twych oskarżycieli. W przeciwnym razie zdaj się na łaskę nieskończenie dobrotliwej naszej Monarchini, nie powiększaj daremnym oporem swej winy. Zaklinam cię na dawną naszą przyjaźń!...“ — pisał stary.
„Gdybym sam tylko jeden do tej okoliczności wchodził — odpowiedział Beniowski, — nie wahałbym się stanąć osobiście przed wami, Iwanie Piotrowiczu, moim sędzią i moim zwierzchnikiem. Lecz gdy podług własnych pana wyrazów uważany jestem za naczelnika wygnańców, których sekretarz Nowosiłow również zgubić zamierzą, nie mogę samowolnie działać i z towarzyszami mymi porozumieć się muszę. A że dziś zapóźno ich zwoływać, zaczem jutro rano kategoryczną dam odpowiedź!...“
Tymczasem wygnańcy pośpiesznie ściągali swoje siły i gromadzili wszelki oręż oraz zapasy żywności do swej małej warowni, jaką była szkoła.
W głębi najobszerniejszej komnaty, oświetlonej płonącym na kominie ogniem, siedział Beniowski, a obok niego dowódcy oddziałów: Winblath, Panow, Chruszczow. Co chwila rozbrzmiewały nazewnątrz okrzyki wart:
— Kto idzie?...
— Swój!...
— Hasło?...
— Wolność!...
Baturin, Sybajew, Gurcynin spotykali wchodzących, lustrowali ich broń, przeglądali rzeczy, odrzucając niemiłosiernie wszystko zbyteczne.
— Zlituj się, Wasza Szlachetność, przecież to wszystko moje własne!... Cóż ja z tem zrobię?... — opierali się niektórzy.
— Rzucisz, bratku, rzucisz!... I bez tego będziemy mieli dużo do niesienia amunicji i żywności!...
— To idziemy stąd?...
— A cóżeś ty myślał, że wiecznie tu będziemy siedzieć?... Zabieraj swoje i ruszaj a odłożone rzuć tam na kupę w kącie!...
Pokrzywdzony wahał się, spoglądał żałośliwie na Beniowskiego, ale ten zdawał się nic z tego nie widzieć, nie słyszeć. Ruchliwe rysy jego twarzy stężały w niezłomnem skupieniu, piękne, powłóczyste oczy otwarły się szeroko, patrzały surowo. Na kogo padło dziwne ich spojrzenie, milkł onieśmielony i przejęty.
Wtem na ganku rozległa się wrzawa i szamotanie, drzwi otwarły się szeroko i wpadła Ziablikowa z dwojgiem dzieci, a za nią jeszcze parę kobiet:
— Cóż wy chcecie z nami zrobić, niegodziwcy?... Rzucacie nas na sromotę i śmierć pewną!... Toć nas wyrżną rozjuszone kozaczyska na pewno... Ja tam nie zostanę! Jak sobie chcecie!... Gdzie mąż mój, tam i ja, według prawa!... wołała Ziablikowowa.
— A juści!... My też!... — krzyczały inne.
— Zlitujcie się, Auguście Samuelowiczu, dajcie rozkazanie! Toć ani z dobytku, ani z domu nic nie zostanie, wszystko spalą i rozdrapią tutejsze drapieżce!... Dozwólcie choć życie ratować, choć dzieciaków... — wybuchnęła z płaczem Ziablikowowa, rzucając się do nóg Beniowskiego.
Ten wstał.
— Kto was tu wpuścił, kiedy surowo zabroniłem wpuszczać niewojskowych!?... Sybajew, zmienić wartę i winnego postawić na godzinę w pełnym rynsztunku pod ścianą!...
— Ja nie pójdę, nie pójdę stąd!... Zarżnijcie nas lepiej sami własną ręką!... — piszczała Ziablikowowa, kładąc się na ziemi i przyciągając do siebie dzieci.
— Musisz, kobieto, odejść!... Tu nikt pozostać nie może, kto w boju udziału nie weźmie. Z tego tylko zamęt!... Potem, kiedy zdobędziemy okręt, zobaczymy, być może zabierzemy was!...
— A teraz co?... co?... Nie pójdę!... Ratunku!... Boże mój, Boże!...
W szeregach skupionych pod ścianami spiskowców rozległ się pomruk.
— Pójdziesz, pójdziesz!... Sama pójdziesz i przyjaciółki swoje zabierzesz, kobieto!... Zrozum, że zgubicie i nas i siebie!..
— Za nic, za nic!... Tam ciemnio, tam straszno...
Beniowski pomyślał chwilkę.
— Sybajew, zaprowadź je do mego gabinetu i zamknij!...
— Tam wszystek nasz proch i ognia zapalać nie można.
— Niech siedzą w ciemnościach!... Zrewidować i postawić wartę!... Pamiętajcie nic tam nie ruszać. Nieposłuszną zaraz wyrzucić każę za palisadę!
Zaledwie uporano się z żonami, gdy wprowadzono Stiepanowa; stanął blady i cokolwiek wylękły między dwoma uzbrojonymi strażnikami.
— Puśćcie go!... Jesteś wolny!... Więziliśmy cię dla własnego bezpieczeństwa, obecnie to zbyteczne!... Możesz odejść i zostać tutaj w miasteczku jakeś chciał... Nic ci nie zrobią, bo wiedzą o twej zdradzie!
— Teraz... nie mam już... poco zostawać!... — odszepnął cicho.
Wśród wygnańców znowu dało się zauważyć poruszenie. Boskarew, Ziablikow młodszy oraz ich przyjaciele wystąpili cokolwiek naprzód.
— Niechby poszedł z nami, naczelniku!... przebaczenia, przebaczenia... dla wszystkich!... Wszyscy za chwilę staniemy w obliczu śmierci!... Łaski, zgody i przebaczenia!... — wołali.
Beniowski pomyślał i skinął ręką.
— Dobrze, niech idzie! Ale głową swoją odpowiadacie mi za jego zachowanie się!...
— Odpowiadamy!...
— Panow, do twego zaliczam go oddziału!
Obstąpili Stiepanowa radośnie jego przyjaciele, a Panow zbliżył się do Beniowskiego i chciał dziękować, gdy do komnaty wpadł zmieszany wartownik.
— Idą!... Wszczął się ruch, rozległa się komenda. Chruszczow, Winblath, Panow wyprowadzili kolejno swoje oddziały, wzmacniali posterunki, rozstawione u palisady i przy bramie. Beniowski przepuszczał idących mimo siebie, przyglądał im się bystro, a z kroczącym za innymi z muszkietem w ręku Stiepanowym zamienił krótkie, zimne spojrzenie.
Okazało się wszakże, że trwoga była daremna, że to wracał Łoginow z sześciu towarzyszami, wysłany do miasta na zwiady oraz dla schwytania, jeśli się da, sekretarza. Lecz ten nosa nie wychylał z fortecy; splądrowano jedynie mu dom, zabrano papiery, uprowadzono Agafję. W drodze powrotnej udało się też podjazdowi schwytać Izmaiłowa, pisarza Sudejkina i głównego kamczadalskiego „taju“. Agafję przyłączono do zamkniętych w sypialni Beniowskiego kobiet, a zakładników zbadano, związano i wtrącono do lochu, gdzie mieścił się skład solonych ryb, tranu oraz innej żywności.
Z otrzymanych wieści należało wnioskować, że napad odłożony został na dzień, że urzędnicy ściągają wciąż do fortecy kozaków, uzbrajają mieszczan i Kamczadalów.
Beniowski kazał części swej załogi położyć się spać, a sam rozmawiał cicho z Chruszczowym, oglądając pilnie przedstawiony przezeń rysunek.
— Mam nadzieję, że przez dzień jutrzejszy jeszcze przetrzymamy. Udamy, że się niby chcemy tutaj bronić!... Wtedy ściągną wszystkie siły do miasteczka, rozumiejąc, że jesteśmy w położeniu bez wyjścia, że wcześniej czy później albo siłą, albo głodem, albo zdradą, nas wezmą, wobec tego, że nic przedsiębrać nie śmiemy. Tak uśpimy ich czujność i na pewno o Czekawce i baterji pod latarnią zapomną. Wtedy niespodzianym napadem łatwo zabierzemy tamtejsze składy rządowe oraz redutę... — dowodził Beniowski.
— A jeżeli wezmą nas szturmem?... Mają armaty!... — zauważył ostrożnie Chruszczow.
— Ha, zapewne!... Wojna zawsze jest grą!... Ale czyż dziś możemy wyruszyć, nie odebrawszy żadnej odpowiedzi od Kuzniecowa i Czurina?... A co jeżeli reduta już jest obsadzona a okręt zajęty? Na okręcie, nie zapominaj, jest dwanaście armat, które ztyłu mocno nam szkodzić mogą, gdy przeciwnie w naszych rękach będą nam wielką pomocą. Gdyby zaś nieprzyjaciel te kroki zapobiegawcze uczynił, znaleźlibyśmy się w otwartem polu otoczeni i łatwo zostalibyśmy wytępieni przez nadbiegłą z miasta załogę. Myślę, że należy czekać na odpowiedź i względnie do niej wziąć postanowienie... Wyślij jeszcze jednego pewnego posłańca do Czurina!
— A jeżeli złapią go?...
— Wyślij najzręczniejszego! Zresztą to trudno, bez hazardu niema wygranej!...
— Chyba Sybajewa, on jeden...
— Szkoda Sybajewa, mężnie się potyka, ale sprawa zbyt jest ważna!... Niech idzie!...
Reszta nocy przeszła spokojnie.
Pochmurny, dżdżysty poranek nie sprzyjał podniesieniu uczuć wśród niewyspanych, zmęczonych wygnańców.
Wstawali ze snu leniwo, jakby przygnębieni wspomnieniem tego, co się stało, i rozmyślaniem o tem, co ich czeka. Wolno porządkowali zmiętą w czasie spoczynku odzież i umywali się kolejno na ganeczku. Tymczasem kucharze przyrządzali strawę u suto płonącego ogniska, a kolejni wartownicy szykowali swą broń i ładownice.
Dusze jednak wszystkich były nazewnątrz, wsłuchane w najmniejszy dźwięk, przedzierający się przez szum łopocącego na wietrze lasu, przebijający się przez plusk i szmer pluchoty.
— Trzeba ich czemś zająć!... — szepnął Beniowski do Chruszczowa, oglądając chmurne twarze spiskowców. — Czy wszystko gotowe do drogi?
— Ach, tak! Wczoraj jeszcze powiązaliśmy węzły!...
— Każ Baturinowi, żeby ich przemustrował!... Tu w izbie częściami, żeby nie zmokli na deszczu...
Po śniadaniu zaczęły się więc ćwiczenia z bronią, które istotnie podniosły trochę ducha.
W tym czasie przyszła pierwsza wieść pomyślna; wrócił Sybajew ze spotkanym na drodze wysłańcem Kuzniecowa, który zawiadamiał, iż reduta jest zupełnie opuszczona, że Czurin przychylił się stanowczo do rebelji i poprze ją z okrętu w razie potrzeby armatami. Kuzniecow szedł ze swoim oddziałem na pomoc i miał zjawić się lada chwila.
Niedługo potem przybył zbieg z miasta, Kamczadal, niewolnik kupca Oleskowa, i opowiedział, że żołnierze i kozacy rewidują domy, ulice i zaułki w miasteczku, szukając zaginionego Izmaiłowa, pisarza Sudejkina i kamczadalskiego „taju“, którzy mieli wczoraj jeszcze przybyć do fortecy, aby świadczyć przeciw Beniowskiemu; że wściekły z powodu ich zniknięcia Niłow zaczyna wszystko uważać za intrygę sekretarza Nowosiłowa; kazał go nawet aresztować, a sam skłonny jest do zgody z rebeljantami.
Beniowski wypytał zbiega, co z tego opowiadania widział na własne oczy, a co słyszał i od kogo? Poczem ku zdziwieniu wszystkich kazał go związać i wtrącić do lochu z innymi jeńcami.
Wkrótce jednak istotnie przybył goniec z listem od gubernatora, ogłaszającym powszechne przebaczenie wygnańcom i pozwalający im na zatrzymanie komendanta Czernych oraz innych zakładników, ale żądający wzamian, aby Beniowski poddał się czterem żołnierzom, których w razie zgody niezwłocznie on, gubernator, po niego przyśle, żeby przybył pod ich strażą do fortecy złożyć usprawiedliwiające go zeznanie.
Jeszcze Beniowski nie zdążył dać na te punkty odpowiedzi, gdy przybiegła chyłkiem niewolnica Niłowowych i wręczyła mu list od Nastazji. Panienka zaklinała go, iżby co prędzej przybywał do fortecy, zaręczając mu bezpieczeństwo oraz upewniając o bezwzględnej przychylności ojca.
„Ojciec przejrzał i zrozumiał całą zdradliwość sekretarza w tej sprawie. Już kazał go zakuć w dyby. Przyjdź więc i dokonaj swego zwycięstwa. Liczę na twą miłość!...“ — pisała.
Wahał się chwilę Beniowski, a Chruszczow, któremu list ów pokazał, nawet nastawał, by raz jeszcze użył swej zręczności i zyskał pożądaną zwłokę aż do ustąpienia lodów z zatoki...
— Nie wytrzymamy oblężenia tak długo. Nawet gdy Kuzniecow z nami się połączy, nie będziemy mieli więcej jak sześćdziesięciu kilku ludzi. Obecnie jest nas wszystkiego pięćdziesięciu siedmiu... Czyż z taką siłą zdołamy złamać dziesięć kroć razy silniejszego i zasobniejszego w broń i amunicję nieprzyjaciela!... — dowodził.
— W dodatku ludzie nasi wcale kiepskie dziś mają miny... — podtrzymał go Baturin.
Wtem z wytrząśniętej przez Beniowskiego koperty wypadł strzępek czerwonej wstążki.
— Wszystko to jeno fortel! Znam ja dobrze waszych jenerałów!... — odrzekł spokojnie Beniowski. — Wyprowadźcie natychmiast swoje oddziały na podwórze i obsadźcie palisadę, aby wiedzieli, że się strzeżemy. A posłańca z moim listem odeślijcie natychmiast do miasta — zwrócił się do Winblatha, Baturina i Panowa.
O piątej wieczorem zjawił się przed bramą zapowiedziany kapral z czterema żołnierzami i imieniem Imperatorowej głośno zażądał, aby mu ją otwarto.
— Ach, głupi chłopie!... Cóżto myślisz w nas wmówić, że Imperatorowa takich jak ty drabów na posłańców sobie wybiera?... A gdzie masz rozkaz cesarski?... — żartował z żołnierza Winblath.
— Jego Wysoka Szlachetność naczelnik powiedział, że mam wziąć Beniowskiego, który obiecał się poddać!
— A w takim razie chodź po niego, ale sam jeden!... Beniowskiego może nie dostaniesz, ale dostaniesz zato wódki i list od niego do twojego gubernatora!
Żołnierz zgodził się; zaledwie wszakże próg furtki przekroczył, rozbrojono go, zatkano mu gębę szmatą i poprowadzono do domu przed oblicze Beniowskiego.
Tam musiał wyśpiewać wszystko, co wiedział o przygotowaniach i zamiarach rządowych. Poczem kazano mu wezwać jednego po drugim towarzyszy, niby na wódkę; wszystkich rozbrojono i zamknięto w piwnicy.
Już gęsty zmrok wieczorny zapadł nad lasem, gdy czujki znać dały, że ciągnie przez gęstwinę duży oddział żołnierzy. Aby upewnić się, czy to czasem nie Kuzniecow, wziął Beniowski Winblatha z dwudziestoma ludźmi i ruszył na spotkanie oddziału.
Oddział szedł drogą boczną wielką, ciemną kupą, migając w ciemnościach białemi lampasami ładownic. Po miarowem stąpaniu i tych białych błyskach poznał łacno Beniowski, że są to żołnierze. Puścił ich na strzał i okrzyknął, żeby nie ważyli się dalej posuwać. Kupa zatrzymała się, poczem naraz zachrzęściały zamki muszkietów, błysnęła podwójna nić czerwonych ogni, zahuczały strzały i kule ze świstem śmignęły po gałęziach drzew.
— Ognia z kolana!... — krzyknął zkolei Beniowski.
Zerwali się z ziemi leżący w ukryciu wygnańcy i dali salwę. Rozległy się jęki, krótka komenda i ciemna gromada, zamykająca przelot drogi, zniknęła w ciemnościach. Zapanowało głuche milczenie, nawet jęki ustały, szumiał jeno wiatr i słychać było ciche, pojedyńcze kroki oddalające się śpiesznie w stronę miasta.
— Położyli się i posłali po sukurs do miasta!... Słuchaj, Winblath, ty tu ich przytrzymaj!... Jak się ruszą, pal zaraz, a jak się zaczną cofać, gnaj ich przed sobą, ale niezbyt daleko!... Pójdę tymczasem rozporządzić się, żeby nas czasem nie oskrzydlili inni!
Z niecierpliwością czekano na Kuzniecowa, aby pod osłoną ciemności rozpocząć odwrót ku reducie pod morską latarnią. Zamiast niego jednak około północy usłyszano znowu od strony miasta wielki chrzęst, łoskot i chlupanie na głównej drodze, po których poznano, że toczą ku nim tamtędy działa.
Beniowski z oddziałem Baturina pośpieszył naprzeciw idącym. Zobaczył wśród swoich żołnierzy Stiepanowa z bronią w ręku i kiwnął mu życzliwie głową.
— Jak tak dalej pójdzie, to znowu będziemy przyjaciółmi! — rzekł mu dość głośno, aby usłyszano to w szeregach.
Oddział raźno ruszył przekątną dróżką wbok nieprzyjacielowi. Było ciemno, jak oko wykol, ale wygnańcom znany tu był każdy nieledwie wybój i sęczek, szli więc cicho. Gdy byli już na strzał i przygotowali się do niespodzianej salwy, krzyknął im nagle oficer rządowy, iżby się poddali, gdyż inaczej ma ordonans w pień ich wyciąć. Widocznie usłyszano ich.
— Możemy kapitulować, ale wprzód wiedzieć potrzeba na jakich warunkach? — odparł Beniowski.
— Jakież podajesz kondycje?...
Tak rozmawiając, oba oddziały zwolna zbliżały się do siebie; wtem Beniowski zauważył podejrzany ruch u armat, kazał więc pocichu swoim położyć się co prędzej i strzelać, leżąc.
W tejże chwili ryknął spiż, zaświegotały górą po gałęziach kartacze, a wśród czerwonego blasku i dymu wygnańcy spostrzegli tuż przed sobą paszcze dział wśród kolumny żołnierzy na dwie strony rozstąpionej.
Niezwłocznie puścili w nią swe kule raz za razem i rzucili się z krzykiem wielkim do ataku; z boku Winblath podtrzymał ich strzałami do swego leżącego na ziemi nieprzyjaciela. Zmieszani żołnierze, uważając się za otoczonych, pierzchnęli w stronę przeciwną w las, zostawiając bez osłony armaty. Beniowski w okamgnieniu opanował je, zwrócił na oddział przyczajony nad rowem pod strażą Winblatha i poczęstował go z flanku kartaczami. Niewiele pewnie wyrządził nieprzyjacielowi w ciemnościach szkody, lecz tak go przeraził, że chyłkiem rozpełzli się natychmiast i pośpieszyli wślad swych towarzyszy. Beniowski kazał zabrać rannym i zabitym muszkiety oraz ładownice, zebrał wszystkie oddziały razem i, tocząc przed sobą armaty, pomaszerował ku bolszerieckiej fortecy.
Powodzenie i obecność dział wielce dodały ducha rebeljantom. Jedynie Chruszczów szepnął w drodze do Beniowskiego:
— Czy nie lepiej jednak trzymać się starego planu i pomaszerować ku reducie nad morzem!?
— Na to zawsze będzie czas!... — odparł równie cicho Beniowski. — Spróbujemy przedtem ostrzelać fortecę! To im dobrze zrobi!... A może uda się i co innego!...
Zbliżył się do Sybajewa i, wziąwszy go pod rękę, szeptał z nim coś długo.
Szli przez miasteczko puste, jakby wymarłe, bez najmniejszego gdziekolwiek światełka. Wdali czerniała również ciemna, nieprzenikniona warownia. Ciężka, kwadratowa baszta wznosiła się wysoko za zwodzonym mostem; między drewnianemi bastjonami zębiły się długie linje ostrokołu.
Gdy zbliżyli się do zwodu, szyldwach otworzył nad furtą okienko i zapytał ich, czy prowadzą jeńców.
Wziął ich widocznie za swych kamratów.
— Spuszczaj, gapiu, most!... Naco czekasz!? — zagrzmiał oficerskim basem Sybajew.
Żołnierz widać poznał głos dawnego naczelnika, bo mruknął:
— Słucham, Wasza Szlachetność! — i zamknął okienko.
Zazgrzytały łańcuchy, most opadł, otwarła się czarna paszcza bramy z niewyraźnie majaczącemi u jej wejścia figurami zbrojnych żołnierzy.
— Naprzód! — zakomenderował Beniowski.
Spiskowcy rzucili się ławą i nim grenadjerzy zdołali krzyknąć, już opanowano wejście, broniących się zabito, innych zamknięto rozbrojonych na odwachu.
Niezwłocznie Beniowski kazał zwód napowrót podnieść, wysłał oddziały do obsadzenia bastjonów oraz do zajęcia koszar i rozbrojenia śpiących tam żołnierzy, sam zaś pośpieszył z małym oddziałem do domu Niłowa.
W sam czas, gdyż już wszczął się popłoch w twierdzy, wywołany strzałami napastowanych szyldwachów. W oknach domu płonęły i ruszały się niespokojnie światła.
Gdy Panow zastukał do drzwi, nie odpowiedziano mu wcale; natomiast w głębi rozległ się krzyk i płacz kobiet. Kazał Panow pod drzwi podłożyć petardę, a Beniowski tymczasem obszedł pośpiesznie dom dookoła i przez otwarte okno wpadł do pokoju Nastazji.
— Jestem!... Nie lękajcie się, nic wam nie będzie! Gdzie ojciec?
— W świetlicy. Szykuje się do obrony! Bądź ostrożny, Maurycy!... — szepnęła drżącym głosem dziewczyna.
Beniowski przebiegł korytarz, pokój jadalny, gdzie przy blasku kaganka dojrzał nawpół ubraną panią Niłowową, tulącą do piersi młodsze dzieci.
— Nieszczęście!... Nieszczęście!... Już są!... Auguście Samuelowiczu, co robić!? Łaski! — wołała.
— Niech się pani uspokoi, ręczę, że nikomu z was włos z głowy nie spadnie!
Wtem drzwi otwarły się i na progu ukazał się Niłow z pistoletem w ręku.
— Kto tu?... Co znaczą strzały?... Ach, Beniowski, więc przyszedłeś?...
— Poddaj się, Iwanie Piotrowiczu!... Opór daremny!... Twierdza wzięta, w naszej jesteś mocy!...
Niłow patrzał nań długą chwilę, jakby nie rozumiał. Dopiero gdy Beniowski krok ku niemu postąpił, wyprężył się stary, twarz mu się krwią nalała i krzyknął:
— Zdrajco!... Wprzód mi zapłacisz!
Wypalił jednocześnie w pierś napastnika; zachwiał się Beniowski, lewe ramię opadło mu bezwładnie, lecz nim dym się rozsiał, już rzucił się ku Niłowowi, błagając go rozpaczliwie:
— Poddaj się, poddaj!... Oddaj broń i uchodź do dziecinnego pokoju... Za chwilę będą tu moi żołnierze!... Słyszysz!
Istotnie do drzwi w korytarzu coraz gwałtowniej dobijał się wystraszony strzałem Panow...
Ale Niłow ani myślał się poddawać, wywijał pustym pistoletem i cofał się, klnąc brzydko.
— Komuż to ja mam się poddać, podły niewolniku?... Tobie?... Ja, Naczelnik Kraju, zastępca Jej Cesarskiej Mości! Kawaler orderów! Nie twoje doczekanie, podły psie!... Hej, do mnie, żołnierze!... Raczej ty sam zginiesz przedtem, plugawy Polaku! Niedoczekanie twoje, żebym ja, kapitan Niłow, weteran z pod Oczakowa, poddał się...
Skoczył do stołu i szukał na nim nowego ładunku, ale Beniowski przypadł i, pociągnąwszy za róg kilimu pokrywającego stół, zrzucił wszystko na ziemię. Wtedy stary z nalanemi krwią oczyma cisnął się jak dzik na przeciwnika i schwycił go za gardło. Po krótkiem szamotaniu się twarz Beniowskiego posiniała, zacharczał i potoczył się w tył, ale w tej chwili gwałtowny huk wstrząsnął domem, wyleciały drzwi, wysadzone petardą i zbrojny orszak wdarł się do domu. Zagrzmiały strzały...
Gdy Beniowski przyszedł do siebie, pierwszą rzeczą, jaką spostrzegł, była pochylona nad nim blada twarz Panowa, drugą — leżący obok niego trup starego Niłowa z przestrzeloną głową.
— Gdzie kobiety?... Postaw straż u drzwi! — wyszeptał cicho. — Dajcie mi wody!...
Podano mu kielich wódki, wypił go chciwie, a że nazewnątrz dalej huczały strzały i wzrastał tumult, Beniowski dźwignął się ciężko z ziemi i, poleciwszy straż nad domem Panowowi, zostawił mu paru ludzi, a resztę poprowadził w bój. Ogień regularny z ręcznej broni za palisadą wskazywał, ze fortecę atakują żołnierze. Szyldwach postawiony u bramy, wołał rozpaczliwie na całe gardło:
— Tutaj!... Tutaj!... Nieprzyjaciel idzie!...
Ale nikt nań nie zważał, wszyscy zajęci byli walką z rozproszonemi tu i tam gromadkami załogi, szturmowaniem do koszar, do składów, gdzie odstrzeliwali się zamknięci żołnierze.
Beniowski kazał zaprzestać szturmów i gromadzić się wszystkim ku bramie. Przy koszarach zostawił zaledwie czterech, aby pilnowali wyjścia i straszyli zamkniętych częstemi strzałami. Winblathowi polecił zbierać i prowadzić spiskowców na wały. Sam Beniowski obsadził niezwłocznie bastjony i raził stamtąd skutecznie nacierających kozaków i żołnierzy nieustającym ogniem z muszkietów. Ci raźno odpowiadali, wybornie wskazując cel błyskami swych strzałów. Wkrótce nadciągnął Winblath z dwudziestoma spiskowcami i przyprowadził zapasowe armaty. Zatoczono je natychmiast na wały i dano ognia kartaczami do rojących się za fosą kup. Za wydaniem powtórnego strzału rozproszyli się doszczętnie i nie ponawiali już ataku.
Beniowski kazał rozstawić warty, uprzątać trupy, opatrywać rannych, poprawić niezwłocznie uszkodzenia palisad i mieć się wciąż na baczności, w pogotowiu do odparcia ponownego szturmu.
Winblath, Chruszczow, Panow, Sybajew, Gurcynin rozbiegli się w rozmaite strony spełniać wydane rozkazy.
Zamknięci w koszarach żołnierze poddali się pod grozą ustawionych przeciwko nim armat.
Już świtało, gdy Beniowski, zlustrowawszy posterunki, posłał wreszcie Baturina do pani Niłowowej z prośbą, aby go przyjęła. Zanim posłany wrócił, pikieta postawiona od miasta dała znać, że z tamtej strony słychać wielki szmer jakowyś i łoskot. Wstąpił więc znowu Beniowski na bastjon i, spostrzegłszy wielką moc ogni płonących i poruszających się wśród miasta, wysłał Chruszczowa z dwoma odważnymi towarzyszami na zwiady. Sam, powiadomiony przez Basturina, że Niłowowa nań czeka, udał się do domu naczelnika.
Smutne to było spotkanie. Zbolała, nawpół przytomna z przerażenia, siedziała pani Niłowowa w giezle jeno i w spódnicy na ławie w tej samej sali, gdzie na stole leżał wyciągnięty trup jej męża.
Upadł przed nią na kolana Beniowski, ręce i nogi całował; błagając o przebaczenie. Nie odpychała go, nie broniła mu swych rąk, jeno nic nie mówiła, nie płakała nawet, jakby nieczuła na wszystko, co się dokoła działo.
— Gdzie dzieci?... — spytała wreszcie cichym głosem.
— Nastazja Iwanowna z resztą rodzeństwa jest zamknięta w piwnicy dla ochrony przed kulami!... Jest tam z niemi felczer, któremu kazałem puścić im krew dla bezpieczeństwa. Pani też by to należało zrobić!...
— Ale... wartę!... Poco postawiono wartę!? Nie puszczają mię!...
— Warta postawiona jedynie dla ochrony państwa. Każę ją natychmiast zdjąć, gdyż jest pani po dawnemu panią w swoim domu!
— Więc niech przyprowadzą dzieci!...
Beniowski wydał rozkaz i odszedł, nie chcąc spotkać się z Nastazją.
Tymczasem wrócił Panow i, wziąwszy na stronę Beniowskiego, zdał sprawę, że wszyscy mężczyźni wyruszyli z miasta, zostawiając jeno kobiety i dzieci, że uwolniony z lochu przez żołnierzy komendant gromadzi resztki garnizonu kozaków i okolicznych Kamczadalów, że obrał stanowisko na górach, gdzie się okopał w półmilowej odległości od miasta, że czeka jeszcze przybycia posiłków, aby ponownie szturm do fortecy przypuścić, a w razie niepowodzenia otoczyć ją i ogłodzić; że ma już koło siedmiuset ludzi i że napływają coraz nowi.
Beniowski zwołał natychmiast radę wojenną do kancelarji fortecznej i zaproponował przedewszystkiem wypuścić z więzienia aresztowanych za rozmaite przestępstwa, darować im winy i wkluczyć ich do szeregów spiskowych dla wzmocnienia siły zbrojnej. Następnie przedstawił położenie rzeczy, wykazał, że forteca ściśle oblężona długo się nie ostoi, że szczupłość załogi nie pozwoli obronić całego jej obszaru przed szturmem generalnym, poprowadzonym zewszechstron jednocześnie, że trzeba wyszukać jakich innych sposobów wysunięcia się z matni, albo obezwładnienia nieprzyjaciela.
— W takim razie wróćmy do starego planu i rejterujmy na redutę do Czekawki!... — radził Chruszczow.
— A armaty?... Czyż zdołamy wziąć z sobą wszystkie armaty i potrzebną do nich amunicję!... To na nic!... — oponował Winblath.
— Armaty zagwoździmy, amunicji weźmiemy tyle, ile trzeba, resztę utopimy w fosie... — dowodził Baturin.
— Nie dojdziemy nawet do Czekawki! — przerwał spór Beniowski. — Skoro zauważą, że opuściliśmy fortecę, napadną na nas i zgniotą przeważną liczbą w czystem polu!...
— Okopać się i obwarować tutaj w jakim z kątów fortecy, pomniejszyć linję obronną... — radził Gurcynin.
— Nie podobna, wszystko jest tak z sobą powiązane, że zdobywszy pewną część okopów, zapalą zaraz palisadę, budynki i żywcem nas upieką, albo wysadzą w powietrze, dzięki wybuchowi prochów! — zauważył Baturin.
Panow milczał i spoglądał na Beniowskiego. Ten słuchał i dopiero wkońcu, gdy wypowiedzieli się wszyscy i rozpacz zaczynała dźwięczeć w słowach radzących, ozwał się surowo:
— Niema co, trzeba będzie uciec się do środka ostatecznego, barbarzyńskiego, ale... nie widzę innego sposobu! Trzeba będzie dzieci i kobiety pozostałe w mieście spędzić do cerkwi i zagrozić, że je spalimy, w razie jeżeli ojcowie nie upokorzą się, nie wydadzą nam broni i zakładników!...
— I spalimy ich... doprawdy?... — spytał drżącym głosem Chruszczow.
— I spalimy ich doprawdy!... — groźnie powtórzył Beniowski.
Oficerowie powstali.
— Nie!... Nawet za cenę życia!... Toć to wszystko znajomi!... Nie!... — zaszeptali Sybajew, Gurcynin, Chruszczow.
— Pocóż ich palić?... Można udać, że ich spalić chcemy! Można w ostatniej chwili ich tajemnie z cerkwi wyprowadzić i spalić ją pustą! — radził Baturin.
— Ja też myślę, że do spalenia nie dojdzie, ale... wojna wymaga przedewszystkiem szczerości postanowienia, gotowości pójścia do końca! Jak się zacznie pożar i walka, to nie wiadomo co z temi nieszczęśliwemi ofiarami stać się może! — odrzekł Beniowski.
Długo milczeli oficerowie, wreszcie Winblath i Panow wypowiedzieli się za Beniowskim, zgodził się z nimi po pewnem wahaniu i Sybajew. Plan niewielką większością został przyjęty.
Niezwłocznie zabrano się do wykonania postanowienia. Kazał Beniowski sprowadzić więźniów z turmy i ogłosić im rezolucję Rady, że będą wolni, ale muszą wstąpić do wojska i słuchać ślepo rozkazów.
Stojący na przedzie ogromny kozak z wyrwanemi nozdrzami padł natychmiast na kolana i, wyciągając rękę ze złożonemi do przysięgi palcami, zawołał:
— Dotrzymałeś słowa watażko! Przysięgam ci na duszę mą i Zbawiciela, że będę ci służył... jak miecz katowski!...
Pochylił się, pocałował ziemię i uderzył po trzykroć czołem, inni więźniowie powtórzyli przysięgę i uczynili to samo.
— Pamiętajcie, że za najmniejsze nieposłuszeństwo kula w łeb bez długiego zachodu... Teraz tu rządzą prawa wojenne!... — surowo zapowiedział im Beniowski.
Odprowadzono ich do koszar, ubrano w mundury, wzięte ze skarbowych składów, i dano im broń.
Inna część załogi pod dowództwem Panowa i Łoginowa wyszła do miasta i rychło spędziła gromadę lamentujących kobiet i dzieci do cerkwi na placu przed forteczką.
Woddali widać było wśród zgromadzonych na stoku wzgórza kozaków i żołnierzy wielkie zaniepokojenie, ruch i formowanie szyków.
Beniowski przez lunetę pilnie śledził za nimi, stojąc na bastjonie; przed nim u armat, skierowanych na plac i drogę, stali z zapalonemi lontami artylerzyści Winblatha.
Obok z jednej strony skupiła się garstka oficerów, z drugiej strony stała w pogotowiu reszta załogi pod bronią, składająca się przeważnie z niedawnych „nowobrańców“, z ludzi piętnowanych, z osobników o twarzach dzikich, okrutnych, odrażających. Wszyscy z zapartym oddechem śledzili za gromadzeniem dookoła cerkwi palnych materjałów, sągów drzewa, desek, wiórów i chróstu.
Wysłany przez Beniowskiego niewolnik kamczadalski z listem już dosięgał obozu nieprzyjacielskiego; widać było wybornie, jak drapał się z trudem pod górę, wymachując białą chustką, widać było, jak obstąpili go kozacy, żołnierze, jak komendant w błyszczącym mundurze odbierał odeń pismo, jak je czytał. Następnie widać było, jak przybyła delegacja kobiet, jak zawrzało znowu, jak poruszyły się kolumny żołnierzy, jak kobiety padły przed niemi na kolana, jak przemawiał coś długo chytry komendant...
I, oto, nadspodziewanie znów wszystko uspokoiło się, cofnęły się na pozycje i wyrównały złamane na chwilę szeregi nieprzyjacielskiego wojska.
Długo czekał daremnie Beniowski, coraz spoglądając w lunetę, i czekali wokoło niego coraz bledsi i coraz bardziej wzruszeni spiskowcy.
Wreszcie przybiegł od cerkwi Łoginow i zapytał z odległości przez fosę:
— Co robić?...
— Powiedzcie kobietom, że zaraz zostaną żywcem spalone, i na mój znak chorągwią podpalcie z czterech rogów wióry!...
Po chwili okropny krzyk, wycia i łkania, pisk przeraźliwy dzieci buchnęły z cerkiewnego budynku. Przyglądający się w głębi placu Kamczadale częścią rozpierzchli się, częścią z jękiem popadali na ziemię; jeszcze chwilę i Beniowski podniósł rękę i powiał czerwoną chorągwią.
Białe dymki z początku małe, potem coraz gęstsze i ciemniejsze, słupem popłynęły z czterech rogów ku górze.
I wydało się na chwilę Beniowskiemu, że odległość między nim i jego oficerami jakgdyby zwiększa się, że oni jakgdyby bezwiednie cofają się, że zostaje on osamotniony z tą zgrają piętnowaną, stojącą bez ruchu po drugiej jego stronie z bronią u nogi. Gorzki uśmiech wykrzywił mu usta, podniósł lunetę i skierował ją ku kozackiemu obozowi.
— Wstrzymajcie ogień!... Gaście!... Idą, już idą!...
— Chwała niech będzie Miłościwemu Bogu!.. — krzyknął gorączkowo Chruszczow.
Istotnie na górze znowu wszczął się gwałtowny ruch, pojawiła się na dzidach moc białych chustek, roje ludzi bezładnie zbiegało po zboczu, a na przedzie pędziło dwóch kozaków, trąbiąc, wymachując papierem i białą chorągwią.
Pożarem już niepodobna było owładnąć, huczał i szalał i słał ku błękitom nieba czarne słupy dymu, przesnute krwawym płomieniem i siwym oparem. Ale budynek cerkiewny czerniał wśród wianka ognia jeszcze nietknięty.
— Wyprowadzajcie kobiety, wyprowadzajcie kobiety!... Zgadzamy się!... Komendanta, który nas oszukał, mówiąc, że ty nie ośmielisz się zapalić cerkwi, że to tylko z twej strony fortel, związaliśmy... Prowadzą go oraz innych oficerów, kupców i zakładników, których żądałeś... I my wszyscy idziemy poddać się; broń złożona została na górze... Poślij swoich, żeby ją odebrali!... Ale przedtem wyprowadźcie z ognia kobiety i nasze dzieci!... I nie pal miasta! Wyprowadźcie kobiety!...
— Owszem, wyprowadzimy je tu... pod armaty!... I wy wszyscy zgromadzicie się na tym tu placu pod armatami, zanim nie odbierzemy od was broni i zakładników! — rozkazywał Beniowski.
I tak się stało.
Po rozbrojeniu mieszkańców i kozaków, po wybraniu pięćdziesięciu przedniejszych obywateli, jako zakładników, kazał Beniowski otworzyć kazamaty i wypuścić czterdziestu więzionych tam żołnierzy.
Sekretarza Nowosiłowa, komendanta Czernych oraz paru radnych, znanych z przywiązania do rządu, kazał zamknąć wraz z zakładnikami; wyznaczył w mieście naczelników i sędziów dla utrzymania porządku, kozakom i żołnierzom obiecał w dalszym ciągu wydawać należny żołd i utrzymanie.
Ale sam Beniowski już nie mógł doglądać spełnienia tych rozporządzeń; rana w ręku tak się zapiekła, zaogniła i rozbolała, że musiał zawołać Lapina, by mu kulę wyjął. Długo krajał felczer opuchłe ciało, zanim ją znalazł. Osłabionego utratą krwi i cierpieniem Beniowskiego zaniesiono do domu komendanta, tu wkrótce dostał mocnej gorączki i wpadł w malignę.
Nie dowierzając zręczności felczera, zaczęto szukać fizyka Medera, lecz Meder przepadł bez śladu; dopiero z wielkim trudem odnaleziono go w ciemnej komórce w jego własnym domu. Nie chciał wyjść, siłą wywleczono go stamtąd i nieprzytomnego postawiono wobec chorego Beniowskiego. Meder wciąż nie poznawał towarzyszy spiskowych i pewny, że stoi przed naczelnikiem Niłowym, błagał go o łaskę i obiecywał wyznać całą prawdę. Dopiero wypiwszy na rozkaz Baturina kieliszek wódki, przyszedł do siebie i, dowiedziawszy się o zwycięstwie, o mało nie zwarjował z radości. Wziął się żywo do opatrzenia rany Beniowskiego, ale głową mocno kręcił.
— Musisz go uratować, — krzyknął na niego Panów — bo przecież to dopiero początek!... Co się z nami stanie!?...
— Wiem, że muszę, lecz do djaska, pocóżeście tak ranę zapaskudzili... ha? Słyszycie, co?...
— Chwili nie było wytchnienia!
— Teraz musicie mu dać choć parę dni spokoju!... Inaczej za nic nie ręczę!... — nastawał Meder.
W cichej, półciemnej jadalni Niłowowych usunięto stół, a na jego miejsce wstawiono łoże, na którem Beniowski przeleżał nieprzytomny dni kilka.
Nie słyszał, jak wynoszono ciało Niłowa, którego według pierwotnego rozkazu Beniowskiego pochowano ze wszystkimi honorami wojskowemi. Nie słyszał śpiewów duchowieństwa, ani strzałów salutowych; nie wiedział nic o zamachu, jaki dokonało stronnictwo rządowe, dowiedziawszy się o jego chorobie, ani o rozruchach miejskiego motłochu, który rozbił i zrabował sklepy kupca Kazarinowa i pokuszał się nawet owładnąć rządowemi składami wódki i futer.
W krótkich chwilach przebłysków świadomości, wydało mu się, że rozpoznaje, jak przez mgłę, pochyloną nad sobą miłą twarz Nastazji, lecz skoro przytomność zaczęła wracać, Nastazja znikła i czy to było urojenie, czy prawda, nie wiedział, gdyż wstydził się pytać.
Zaraz zresztą napłynęły setki ważniejszych spraw. Przyszedł Chruszczów i powiadomił go, że lody na rzece nareszcie ruszyły, że Kamczadale z dalekich ułusów niewiadomo, w jakim celu ciągną do miasta pod wodzą Orunczy, że wreszcie połączone załogi Wierchniego Ostroga i Niżnie-Kamczacka również szykują wyprawę, że w samem mieście głucho nurtuje wśród mieszkańców bunt, pomimo wymuszonej na nich uroczystej przysięgi.
— Któż im kazał przysięgać?
— Panow kazał za poradą, zdaje się, Stiepanowa i nas do tego zmusił... W samej załodze naszej o mało nie wybuchły z tego powodu swary, gdyż Panow, Baturin i inni oficerowie żądali, aby przysięgano na wierność cesarzewiczowi Pawłowi Piotrowiczowi, a Kuzniecow i czerń nie chcieli przysięgać nikomu, ino nieboszczykowi cesarzowi Piotrowi Trzeciemu, mówiąc, że ten wcale nie umarł i że rychło się ludowi objawi...
— Trzeba było nie dopuszczać do żadnych przysiąg!... Przysięgaliście mnie i jeszcze was od przysięgi nie zwolniłem! — wybuchnął Beniowski.
— Właśnie dowodziłem im to samo!... — bronił się Chruszczow. Pod wpływem tych wieści dźwignął się z łoża Beniowski wcześniej, niż mu doktór pozwolił. Wysłuchał sprawozdania Winblatha, któremu powierzył główny zarząd wojskowości. Okazało się, że choć dziewięciu ze spiskowców w czasie walki poległo, a siedmiu z nich ciężkie otrzymało rany, siła wojenna wzrosła do stu ludzi przez włączenie uwolnionych więźniów oraz napływ nowych ochotników. Że amunicji, broni, zapasów żywności i ubrania w magazynach rządowych znalazło się poddostatkiem, ale że pieniędzy w skarbcu narachowano wszystkiego dwadzieścia tysięcy rubli, zato futer jasakowych pełne składy.
Beniowski kazał zrobić niezwłocznie spis wszystkiego; z sum zabranych dziesięć tysięcy rubli rozdać między oficerów i załogę, resztę przelać do kasy. Skarbnikiem naznaczył Bielskiego.
Chruszczowowi polecił niezwłocznie popłynąć do Czekawki, objąć w jego, Beniowskiego, imieniu w posiadanie okręt „Św. Piotra i Pawła“, a inne statki stojące w zatoce spalić. Baturinowi i Gurcyninowi rozkazał zająć się pobudowaniem tratew, na których możnaby spławić do morsskiej zatoki odrazu działa, amunicję, żywność i ludzi, kiedy przyjdzie na to czas.
Zawrzała usilna praca w fortecy i miasteczku. Pojawienie się na fortecznym dziedzińcu Beniowskiego wywołało wśród załogi wybuch szczerej radości.
Tegoż wieczora Winblath doniósł mu, że pani Niłowowa prosi, żeby pozwolić jej opuścić twierdzę wraz z dziećmi i przenieść się do miasta.
— A gdym zwrócił jej uwagę, że dom dość obszerny i że mogłaby mieszkać w nim swobodnie aż do naszego wyjazdu, odparła, że nie godzi się jej korzystać z gościnności ludzi, którzy bądź co bądź zabili jej męża!... — dodał Szwed z przekąsem.
— Bardzo słusznie!... — odparł Beniowski i kazał niezwłocznie wydać Niłowowej glejt na wolny przejazd, gdzie tylko zechce, na przewóz wolny rzeczy oraz polecił wypłacić jej zaległą pensję mężowską ze skarbca. Prosił również, aby zgodziła się na widzenie z nim przed wyjazdem.
Pani Niłowowa odmówiła przyjęcia pieniędzy oraz uchyliła się od widzenia z Beniowskim, pod pretekstem słabości.
Wrócił Chruszczów z oznajmieniem, że okręt gotów jest i że zatoka szybko oczyszcza się od lodów, dzięki wiatrom wiejącym z lądu i prądom płynącej już rzeki. Tegoż dnia na kilku przygotowanych tratwach wysłał Beniowski pod mocnym konwojem na okręt trzydziestu trzech zakładników i sto sześćdziesiąt sześć fas z różnemi wiktuałami i towarami.
Dnia 5 maja rozkazał Beniowski protojerejowi odprawić uroczyste nabożeństwo i wypowiedzieć przychylne dla rewolucji kazanie, po którem związkowcy i cały nowo-zaciężny garnizon zaprzysiągł mu powtórnie posłuszeństwo, a rozmaici dawni urzędnicy, wojskowi i radni miejscy zobowiązali się również pod przysięgą, że nie uczynią nic do chwili wyjazdu Beniowskiego bez jego wiedzy i pozwolenia. On zaś obiecywał im przysłać z Kalifornji statki i siłę, zbrojną, która obroni ich przed śledztwem i wyzwoli z ucisku...
Poczem nastąpiła wspaniała biesiada, na którą byli zaproszeni i przedniejsi obywatele miasta.
Pod jej koniec dostał Beniowski poufny list od pani Niłowowej; prosiła, aby przyjął pod swą opiekę i wywiózł z Imperjum Rosyjskiego jej starszą córkę, Nastazję.
„Gdyż pobyt jej tu jest niemożliwy i po waszym odjeździe zostanie ona na pewno natychmiast schwytana i uwięziona za rzekomy udział w waszym spisku. Kara ją czeka sroga, tortury i śmierć. Niech więc jedzie z tobą i szuka swego losu... Mam nadzieję, że przez pamięć dawnych naszych stosunków otoczysz ją należytą opieką i zastąpisz ojca, którego śmierci mimowolną stałeś się przyczyną. Ponieważ w tych dniach mam zamiar zupełnie opuścić miasto, Nastazja uda ucieczkę i zjawi się, gdzie jej rozkażesz, ze swą kamczadalską służącą“.
Beniowski zaraz wziął na stronę Chruszczowa i wydał odpowiednie rozporządzenia, poczem wrócił do fortecy.
Jednocześnie Panow wraz z archidiakonem spiskowym Protopopem i wierniejszymi związkowcami zabrali przemocą z głównej cerkwi cudowny obraz Ś-go Mikołaja i z wielką ostentacją przewieźli go do Czekawki na okręt „Piotra i Pawła“.
Wszystko to zajęło niezmiernie wiele czasu i wzburzyło silnie mieszkańców; nikt jednak nie śmiał ani kroków żadnych czynić, ani się nawet skarżyć Beniowskiemu na nadużycia, jakie się działy w czasie rekwizycji, pomimo nadzoru oficerów. Dużo ludzi jednak porzuciło swe domy i uciekło w lasy.
W miarę jak przygotowywano tratwy, kazał Beniowski spławiać działa, amunicję, futra i zapasy. Kazał zabrać archiwum kancelarji. Natomiast zostawił odpis rzeczy skonfiskowanych.
Dzień cały od świtu do głębokiej nocy upływał mu na gorączkowej działalności, na słuchaniu doniesień i wydawaniu rozkazów.
Pewnego razu zjawił się doń, gdy pracował nad papierami, blady Stiepanow i oświadczył, że pani Niłowowa wyjechała, ale bez starszej córki, że ta podobno odeń uciekła i kryje się tu... w jego domu... w męskiem przebraniu.
— Pozwól mi, proszę cię!... Muszę się z nią widzieć!...
— Owszem, zobaczysz się z nią, ale nie prędzej, jak na okręcie...
— Więc jej tu niema?...
— Nie!...
— Porwałeś ją?...
— Jedzie dobrowolnie!...
— Aha!... — szepnął Stiepanow z zimnym błyskiem w oczach. — To tak!...
— Mój drogi, nudzisz mię! Wybaw mię od swoich rozmów i wracaj natychmiast do wyznaczonego ci zajęcia!...
— Słucham!... — odrzekł po wojskowemu spiskowiec, odwrócił się i wyszedł.
Tegoż dnia w nocy Beniowski popłynął łodzią do Czekawki. Czekano nań tam i przyjęto z radosnemi okrzykami. Czurin zdał raport i zapewnił, że za parę dni, jeżeli wiatr się nie odmieni, będzie można wyruszyć na pełne morze.
7-go maja Beniowski oglądał roboty prowadzone przy ładowaniu okrętu i wyrąbywaniu dokoła niego lodów. Pracowała nad tem większość związkowców i stu przypędzonych na robotę kozaków. Wtem dano mu znać, że schwytano wpobliżu obozu kamczadalskiego „taju“ z Kawki, u którego niegdyś gościł, zaczajonego z pistoletem na drodze, jaką miał Beniowski powracać. Wystraszony krajowiec wydał wspólników: wygnańca Guriewa i porucznika Wolnowa.
Złożono na nich natychmiast sąd, który skazał winowajców na śmierć, lecz za wstawiennictwem Beniowskiego zamienił ją na plagi. Osmaganych odesłano do miasta do lazaretu, a jednocześnie polecono konwojującemu ich kozakowi Riuminowowi zabrać z magazynu miejskiego wszystką mąkę, jaką tam znajdzie, gdyż żywności po obliczeniu okazało się za mało.
Mąka już była z magazynów rozdrapana przez mieszkańców i Riumin musiał ją zbierać po domach. To wywołało zwłokę w terminie wyruszenia statku.
Dopiero 11-go maja odesłał Beniowski zakładników do miasta, za wyjątkiem Izmaiłowa, którego za zdradę i wywołany przez nią przelew krwi skazano na pełnienie służby okrętowego kuchty.
Była godzina jedenasta rano. Zimne mgły, unoszące się nad morzem, pełnem jeszcze kier, już się rozsiały. Blado-lazurowy błękit ledwie marszczącej się wody i pogodnego nieba zlały się w jedną przedziwną całość. Daleko, daleko chmury i lody tworzyły mieniące się srebrem korowody.
Na statku zaintonowano „Ciebie, Boże, chwalimy“, według greckiego obrządku. Poczem wywieszono banderę konfederacji barskiej przy dwudziestu wystrzałach armatnich i podniesiono żagle.
Statek, spowity wieńcem prochowego dymu, kołysząc się wdzięcznie pod naporem wzdętych płótnisk, ruszył w modrą dal...