Bez dogmatu/22 Maja.
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bez dogmatu Tom I
|
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Ze znajomych nie znalazłem tu prawie nikogo. Upał porozganiał ich do willi, albo w góry. W dzień mało ludzi chodzi po ulicach, spotyka się tylko cudzoziemców, po większej części Anglików, w korkowych hełmach, owiniętych muślinem, z czerwonym Bedekerem w ręku i z wiecznem «Very interesting!» na ustach. O południu, na naszem Babuino, bywa tak pusto, że kroki pojedynczych przechodniów dzwonią echem na chodnikach. Zato wieczorem roją się wszystkie ulice ludem. Miewam zawsze o tej godzinie nieco duszności i nerwowego niepokoju, więc wychodzę na świeże powietrze, włóczę się do zupełnego zmęczenia i to sprawia mi ogromną ulgę. Przechadzka moja kończy się zwykle na Pincio. Często trzy i cztery razy przechodzę wzdłuż ten wspaniały taras. O tej porze krąży tam mnóstwo par zakochanych. Jedne chodzą pod rękę, z głowami skroń przy skroni i z oczyma podniesionemi, jakby z nadmiaru szczęścia, w górę; drugie siedzą na ławkach, pogrążonych w mroku drzew. Migotliwe światło latarni wydobywa z tych czarnych głębin czasem nawpół ukryty pod piórami profil bersaliera, czasem jasną suknię dziewczyny, to znów twarz robotnika lub studenta. Co chwila dochodzą mych uszu szepty, zaklęcia, pieśni, nucone pół-głosem. Robi mi to wrażenie jakby wiosennego karnawału i znajduję dziwną przyjemność, gdy się mogę zgubić w tych tłumach i odetchnąć ich wesołością i zdrowiem. Takie to jakieś szczęśliwe, pełne prostoty! Ta prostota wchodzi we mnie i uspakaja lepiej, niż chloral, moje nerwy. Wieczory bywają ciepłe i jasne, ale pełne rzeźwych powiewów. Księżyc podnosi się z po za Trinta dei Monti i żegluje nad tem rojowiskiem ludzkiem, nakształt srebrnej łodzi, bieląc czuby drzew, dachy i wieże. U stóp tarasu szumi i świeci miasto, a hen, w dali, rysuje się w srebrnej mgle ciemna sylwetka świętego Piotra. o kopule błyszczącej, jak drugi księżyc. Dawno Rzym nie wydawał mi się tak piękny! Odnajduję w nim jakieś nowe uroki. Wracam codzień późno do domu i idę spać prawie uszczęśliwiony tą myślą, że jutro obudzę się znów w Rzymie. A śpię!... Nie wiem, może to sprawia utrudzenie, ale sypiam kamiennym snem, który jeszcze rankami pozostawia mi jakieś odurzenie.
Ranki spędzam z notaryuszem. Czasem robię sobie, dla własnego użytku, inwentarz zbiorów ojcowskich. Ojciec nie rozporządził niemi na korzyść miasta w testamencie, który czyni mnie ogólnym spadkobiercą, więc stały się one moją własnością. Wypełniając wolę ojca, darowałbym je bez wahania Rzymowi, ale obawiam się, czy przedstawienia ciotki nie wzbudziły w ojcu pewnych skrupułów i czy nie wstrzymał się od rozporządzenia zbiorami umyślnie dlatego, by kiedyś mogły być przewiezione do kraju. Że ojciec myślał o nim w ostatnich czasach, świadczą liczne klauzule w jego testamencie. Dużo jest także drobnych zapisów dla dalszej rodziny, a jeden z nich poruszył mnie więcej, niż mogę wypowiedzieć. Brzmi on tak: «Głowę Madonny (Sassoferato) zapisuję mojej przyszłej synowej».