Bez paszportu/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bez paszportu |
Podtytuł | Z pamiętników wygnańca |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia L. Bilińskiego i W. Maślankiewicza |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Ze spiżowych serc, ze spiżowych łon dzwonów archikatedry i innych sąsiednich kościołów płyną i wysoko ponad miastem ciągną harmonijne dźwięki, wzywające wiernych na nabożeństwa.
To dziś pietnasty sierpnia, święto Matki Boskiej Zielnej.
Wieśniaczki w naręczach naniosły wiązanek kwiecia, ziół wonnych, makówek, jabłuszek i kłosów. — Warszawiacy chętnie rozkupują te sielskie poświęcone bukiety.
Więc miasto, a zwłaszcza ulice, kościołów bliskie, pełne są świeżości, pełne aromatów.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
...Po sumie idę ulicą św. Jana.
Jakaś kobieca rączka lekko wsuwa się pod moje ramię... Spoglądam, widzę: to pani Józefowa Leszczyńska, żona mego współtowarzysza więzienia w cytadeli i w Modlinie[1].
Uśmiecha się i mówi:
— Pułkownik wczoraj sygnalizował mi wasz przyjazd... zaraz telegrafowałam do męża, niezawodnie lada dzień przybiegnie z Litwy powitać was i uściskać. Dowiedziawszy się od pułkownika, żeście poszli do Fary, przed drzwiami kościoła czatowałam, aby was pochwycić i prosić o przyjęcie gościny u mnie. Dom kobiet, widzicie, mniej jest na oku policyi niżli magazyn ex-konspiratora, ex-wojaka Lewandowskiego.
Oba z Walentym musimy przyznać, że pani L. ma racyę.
Korzystam z tej propozycyi i przenoszę się do gościnnego domu pani Józefowej.
Co jak co, ale zamiłowanie do zabaw hucznych i traktamentów sutych, — to w Polsce trwa od wieków i nie zmieniło się bynajmniej.
„Wielki Przemysł“ witał mnie w hotelu „Victoria“ ucztą wspaniałą.
Przy humorach lekkich, niby pianka szampańskiego wina, które do kielichów szumiącym spływa strumieniem, — „Wielki Przemysł“ toastuje na intencyę rychłego mego powrotu do Warszawy (legalnego ma się rozumieć) i upewnia mię, że „w Polsce Szymonowi Tokarzewskiemu chleba nie zabraknie“.
Muszę wierzyć tym zapewnieniom, bo wszak „Wielki Przemysł“, to potencya ogromna, która w swoich dłoniach dzierży losy setek tysięcy biedaków i tymi według swej woli kieruje.
W latach sześćdziesiątych z tą potencyą łączyły mnie stosunki bardzo przyjazne i zażyłe.
Czy takie same stosunki dałyby się teraz nawiązać?... Wątpię!...
Serdeczności wymienione przy kielichach szampańskiego nektaru nie obowiązują nikogo... pomiędzy ową epoką, a chwilą obecną, pomiędzy — wczoraj, a dziś — czas i okoliczności głębokie wykopały przepaście...
Mimo to jestem pełen nadziei, że położenie moje chyba w tych czasach zmienić się musi. Wszystko wszak ma swój koniec. Bywałem w dość przykrych tarapatach, a przecież dawałem sobie radę. Otóż i teraz, gdyby mi tylko wrócić pozwolono, przy resztkach zdrowia, sił i energii, jakie zachowałem, potrafię jeśli nie zupełnie wygramolić się na wierzch, to przynajmniej chociaż z samego spodu się wydostać i nie być podścieliskiem...
Dziś oczy i nadzieje wszystkich Polaków pod zaborem rosyjskim zwrócone są ku — koronacyi. Nie dziw przeto, że i ja swój wzrok i swoje nadzieje w tę samą stronę obracam.
Jestem podobien do mieszkańców krain podbiegunowych...
Przez kilka zimowych miesięcy w arktycznej ich ojczyźnie — nie było widać słońca... Więc już w początku kwietnia, chociaż wiedzą, że jeszcze słonka nie zobaczą, wychodzą przecież ze swoich siedzib lodowych i z utęsknieniem, z upragnieniem spoglądają w tę stronę, gdzie się ma słońce pokazać...
A skoro się pokaże, z jakąż to oni witają je radością!...
Czas już chyba, aby po dziewiętnastu latach oczekiwania i w moje okienko upragnione słońce zajrzało.