Bezimienna/Tom I/LII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bezimienna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukiem Piotra Laskauera |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczorem w Wielką Sobotę, gdy dzwony stolicy biły na Zmartwychwstanie Chrystusa i narodu, a tłumy przeciągały przez ulice oświecone, w domu przy Bielańskiej cisza panowała głęboka.
Na pierwszem piętrze jenerał Puzonów z zaciętemi usty, z brwią namarszczoną leżał, słuchając dzwonów, które mu hasło powstania przypominały, i powtarzał przez zęby: Niedługo tego będzie! niedługo! my zagłuszymy wasze dzwony i radość zamienimy w jęki!!
W salonie starościna to padała zmęczona na kanapę, to się przechadzała gorączkowo, nieszczęśliwe sługi posyłając na wywiady co chwila. Obładowana precyozami, pieniędzmi, papierami, gotową była do ucieczki tylnemi drzwiami, na pierwszy znak trwogi.
Na drugiem piętrze obraz był wcale odmienny.
W ciemnym pokoiku Julka, której chorobę zdawały się pogorszać dni ostatnie, zrywała się w gorączce, to opadała senna i osłabiona... oddech ciężki zwiastował jakby walkę młodości z chorobą... U łóżka jej w nogach klęczała matka z głową opadłą na stopy dziecięcia, a u poduszek z rozpuszczonym włosem, z obłąkanym wzrokiem, z ręką związaną, przypadła Hela, tuląc dziecinę do siebie. Posłano po lekarzy, ale do jednych dobić się nie było podobna, drugich nie było w domu, inni albo się obawiali wychodzić, lub nie mogli opuścić strwożonej rodziny.
Dla matki i siostry widok tego zbolałego dziecięcia, którego cierpienie przedłużało się bez nadziei, bez ratunku, chyba od Boga, był zaprawdę straszliwy. Ale któż zbada wyroki Boże i znaczenie tych ofiar a cierpień, które On zsyła?
Każde słowo Julki krwawiło im serca, bo wstawała, podnosiła się chwilami, wyprężona, z oczyma żarzącemi i mówiła jakby przytomna przez sen, rzeczy niezrozumiałe nad wiek swój i pojęcie... Widziała coś zdala... rozmawiała z duchami, uśmiechała się do mar jakichś... płakała nad sobą i matką... zdawała się patrzeć na świat z góry, od stóp Bożego tronu.
Wśród tej ciszy ruszyła się, spocząwszy, przebudziła, pocałowała Helę, schyliła do głowy matki, oczy jej znowu zajaśniały blaskiem nieziemskim... poczęła mówić. Głos jej był cichy, spokojny a silny.
— Nie płaczcie — rzekła — nie płaczcie! nie ciągnijcie łzami swemi na ziemię... gdy anielskie skrzydła unoszą mnie stąd w obłoki.
O! nie płaczcie! Matusiu moja... pamiętasz — dodała — gdyśmy na wsi były w Dobrochowie, tę Kachnę, co przychodziła czasem do mnie... tę, co to nam tak śliczne bajki opowiadała. Otóż raz, w nocy, gdym spać nie mogła, ona mi mówiła jedną, o matce tak dobrej, jak ty, matusiu, której był Bóg wziął córkę, a ona po niej płakała... o! całe dnie, noce całe... Aż raz biedna usnęła znużona i we śnie ujrzała cały zastęp duszyczek, które leciały uśmiechnięte do nieba jasnego... A szły tak lekko... tak śpieszno, tak pilno! Patrzała i oczy jej pomiędzy niemi straconej córki szukały. Aż widzi, idzie Maryś, idzie, ale powoli, ciężko, ledwie nie pada, bo niesie w ręku dzban pełen łez matczynych, który jej cięży i opóźnia drogę.
Coraz ciszej mówiąc, skończyła Julka i matkę pocałowała w czoło, Helę w twarz, dodając:
— Nie płaczcie, proszę... Czyż tak dobre to życie, kiedy jest inny, lepszy świat... Choćbym tam poszła przed wami, czyż się wszyscy nie spotkamy?
A po chwilce dodała cicho, szepcząc do ucha Heli:
— Teraz ja zasnę... ty czuwaj... bo do ciebie idą goście! idą! idą...
I zmęczona położyła główkę na poduszce, zamknęła oczy... Hela usta zwilżyła wodą. Julka zdawała się usypiać z uśmiechem.
Była już późna godzina, jedna świeca paliła się w pierwszej izdebce... zapukano do drzwi... otwarły się cicho i w progu ukazała się wysoka postać czarna, z twarzą zakwefioną.
Za tą pierwszą szła druga kobieta... podobnież ubrana, mniejszego wzrostu. Stanęły w progu, jakby wahając się, czy wnijść mają, Helena pod wrażeniem przepowiedni Julki wyszła.
Na widok jej pierwsza kobieta pod zasłoną zadrżała... podstąpiła krok żywo i cofnęła się, wstrzymując.
— Pani ta — odezwała się towarzyszka pierwszej — chciałaby parę słów pomówić z panią Ksawerową.
Ksawerowa, widząc Julkę uśpioną, usłyszawszy szmer w pokoju, wstała i ukazała się na progu. Hela ustąpiła na bok, ale wzrok jej wlepiony był w twarz poważnej niewiasty.
Zdziwione, obie czekały, co te późne odwiedziny znaczyć mają. Przybyłe kobiety nie podnosiły czarnych kwefów. Starsza wreszcie, z widocznem wzruszeniem postąpiła ku wdowie.
— Pani moja — rzekła nieśmiało, oglądając się trwożliwie — jestem jedną z kilku osób... ze stowarzyszenia, które szuka biednych, opuszczonych sierót i wdów, aby im przynieść pomoc i słowo pociechy. Słyszałyśmy o nieszczęściach waszych — przybywam w nadziei, że wam w czemś użyteczną być potrafię...
Domawiając tych wyrazów, kobieta obejrzała się i, chwyciwszy krzesło, które jej towarzyszka podała, upadła na nie, napół omdlała. Hela podbiegła ku niej, potem po wodę, którą jej przyniosła. Nieznajoma, biorąc szklankę, ścisnęła jej rękę w drżącej dłoni, zatrzymała długo ze wzruszeniem i, uchyliwszy zasłonę, zbliżyła usta blade do szklanki... Ale w tejże chwili krzyknęła i omdlała zupełnie.
Przerazili się wszyscy, najbardziej jednak towarzyszka, która dobyła flakon z zapachami, aby ją co najprędzej ocucić... otoczyły ją wszystkie, podniesiono spadłą zasłonę.
Hela ujrzała zdziwiona piękną, szlachetnych rysów twarz, trupią prawie bladością okrytą, ale z uśmiechem błogim na ustach.
Powieki jej wkrótce podniosły się, i łagodny wzrok spoczął na Heli... z upragnieniem, z ciekawością jakąś pożerającą. Łzy płynęły z oczu, drżała... Trwało to chwilę, milczeli wszyscy, dopiero cichy szept towarzyszki oprzytomnił omdlałą. Podniosła się zwolna i cicho zaczęła przepraszać Ksawerową.
— Daruj mi pani — rzekła — to Wielki tydzień, to post, osłabiona byłam, a chciałam tu przyjść koniecznie. Przyjm pani małą pomoc ode mnie, a wierz mi, klnę się na Boga, który dziś zmartwychwstał, że to ani dar, ani jałmużna — ale spłata części należnego długu.
To rzekłszy słabym głosem, włożyła w ręce zdumionej Ksawerowej woreczek i, spojrzawszy na Helę, dodała ciszej:
Wyciągnęła ręce ku Heli, która z jakiemś wzruszeniem do kolan jej przypadła, podniosła ją i, objąwszy czule, całując, zaszła się od płaczu i jęku. Towarzyszka, trochę przelękła, musiała ją oderwać gwałtem z tego uścisku i spiesznie pociągnęła z sobą. Wyszły — a po oddaleniu się ich Hela i Ksawerowa długo zdziwione stały i nieme... jakby pod wrażeniem cudu jakiegoś, którego sobie wytłómaczyć nie umiały. Wreszcie wdowa oprzytomniała, otrząsła się i zawołała:
— Helo... to była matka twoja!...