<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIV.

Po chwilce księżna, uderzywszy się w piersi, wstała z klęcznika i poważnie a spokojnie postąpiła ku środkowi pokoju.
— Słucham waszej książęcej mości.
— Mościa księżno — rzekł wojewoda, brew marszcząc — proszę usiąść, dłużej z sobą pomówić będziemy musieli, rozmowa mogłaby (zwłaszcza po trudach dnia dzisiejszego) zbytecznie w. ks. mość znużyć.
Księżna, milcząc, usiadła w krześle.
— Jest temu lat blizko trzydzieści — począł wojewoda — gdym miał... szczęście w. ks. mość poślubić... Spłynęły one w pokoju... na pozór... w tem, co ludzie nazywają niezakłóconą pomyślnością... ale dla mnie, wyznam... były to długie trzydzieści lat męczarni.
— Mości książę — przerwała kobieta, podnosząc oczy zapłakane — i jabym może mogła o tem powiedzieć.
— Bardzo być może — ciągnął dalej wojewoda — znałem czasy i obyczaje, gdym się żenił. Ostatni z rodu, złamawszy niepotrzebnie uczynione Bogu śluby, musiałem się żenić, aby moje imię nie zgasło, zapomniawszy, że nie jest w mocy człowieka zachować, co los naznaczył na zgubę!... Nie szukałem żony ani na dworze, ani po pałacach, wziąłem was z ubogiego dworka, abyś była godną małżonką i nosiła niepokalanem imię wielkie, które jej dałem.
— Czy masz mi wasza książęca mość co do wyrzucenia? — spytała księżna.
— Ja? nie — ale sumienie wasze?
— Z sumienia i ja i wy, mości książę, zdamy rachunek przed Bogiem...
— Tak... a z niesławy — przerwał książę — a ze sromoty jawnej, przed ludźmi...
— Z niesławy? ze sromoty? — powtórzyła kobieta...
— Tak, nie omyliłem się — mówił dalej wojewoda — z niesławy! powtarzam. — Wszakże milczałem do dziś dnia... ale wiedziałem i wiem... wszystko... Wiem, że zostałem zdradzony, że występna miłość silniejsza była nad surową czujność moją. Jakkolwiek zręcznie starałaś się pani ukryć światu swoją i moją hańbę — byli ludzie, co o niej wiedzieli... do tych ja się też liczę. Temu, co mi wydarł wiarę w jej serce, sławę, spokój — ja wydarłem życie. Ukarałem go tak, jakby go ukarał sąd, gdyby hańbę przed trybunał wlec można. Tego się pani musiałaś dawno domyślać, żem ja, nie kto inny, był wykonawcą wyroku... Tak... Swoboda padł pod moim sztyletem. Ten sztylet, o którym tyle mówiono, pani jedna go poznać mogłaś, boś go dawniej znała... Znalazłem zdrajcę samym... było to w nocy... powtarzał pewnie tę pieśń, którą serce waszej ks. mości pozyskał... nie bronił mi się, nastawił sam piersi... żal mi nawet było tego biedaka... alem musiał dopełnić wymiaru sprawiedliwości... szło o sławę imienia... Żyjąc, byłby dla mnie i dla was wieczną groźbą... Zniszczyłem wszystko, co mogłem... jednego dziecięcia życie ocalało... Wiedziałem, że ono zostało ukryte, nie mogłem dośledzić, gdzie je doktór L... oddał na wychowanie.
Dziękuję waszej ks. mości, żeś mnie sama naprowadziła na drogę, a raczej mściwy Bóg, który na twarzy tego dziecięcia napisał niezmazane świadectwo jego pochodzenia.
Księżna zerwała się na te słowa z siedzenia, blada, drżąca, ale ze lwią odwagą w oczach błyszczących. Drżała raczej z gniewu, niż z obawy.
— Zabójco! — zawołała gwałtownie — jeżeli włos spadnie z głowy tego dziecka niewinnego, ród twój i ciebie okryję sromotą, dowiodę twej zbrodni, świadczyć pójdę przeciw tobie... zginiesz, jak on!
Książę na ten wybuch, niewzruszony uśmiechnął się zimno.
— W mojej mocy jest — rzekł — do takiego szaleństwa was nie dopuścić... mam tysiąc sposobów zamknąć wam usta na wieki, nim pierwsze wyrzekną słowo.
Księżna z krzykiem rzuciła się ku drzwiom przeciwnym, wojewoda wstrzymał ją, chwytając silnie za rękę i gwałtem posadził w krześle.
— Gróźb się nie boję — rzekł — jesteś w moich rękach, a że skrupułów nie mam, gdzie idzie o sławę rodu — dowiodłem.
— Dziecko moje! córko moja! — szlochała matka zrozpaczona, klękając przed wojewodą. — Czego chcesz ode mnie? abym umarła? Weź życie, weź... zatrułeś mi je całe... Ocal tylko tę niewinną istotę... Jam grzeszna, jam występna... niech się nade mną spełni sprawiedliwość.
Wojewoda stał, patrząc niemy, coś, jak łza, błyskało w jego oku szklistem, spoglądał długo, potem, myśląc, przeszedł po pokoju... ręce załamał.
— Kobieto! — zawołał, stając przed nią, głosem ponurym — tyś mnie zrobiła zabójcą! tyś spokojne życie moje zmieniła na długą męczarnię... tak.... ale i ty nie jesteś winna! Jam winien, żem złamał śluby, Bóg się pomścił. Ciężyło coś na tym rodzie, który we mnie ostatnim miał zagasnąć. Małżeństwo było świętokradzkiem. Winnaś i niewinna, jam występny i szalony... Pocom cię brał płaczącą, wiedząc, że serca mieć nie będę — zamknąłem cię, stałaś się ofiarą, a ja katem. Ale trzeba dopić kielich do dna, nie mogę pozwolić, aby na mnie ostatnim to imię okryło się plamą... dość, że je całun okryje... nie pozwolę, ażeby ludzie wskazywali palcem to dziecię i mówili, urągając po cichu: to dziecko wiarołomnej kobiety — i dodali może: a mąż był zabójcą.
Roześmiał się dziko.
— Nie! ona żyć nie powinna.
— Ona żyć będzie! — zawołała księżna. — Plama! ta plama na mnie! ja ją zmyję pokutą, łzami, śmiercią, jeżeli potrzeba... ale dziecię moje... ono żyć będzie.
Wojewoda stał, patrzał, słuchał.
— Już jeden ten cień zbroczony chodzi za mną... — rzekł po chwili — widzę go... czuję... śni mi się, gdy bezbronnemu w obnażone piersi wbiłem sztylet... z tą raną krwawą, uśmiechający się, chodzi za mną, prosząc przebaczenia... tyle lat... stoi nad łożem mojem, z piersią, po której struga krwi płynie. Nie! — nie chcę starej dłoni znów broczyć krwią... jeszcze krwią... dosyć... Ale nie zniosę, by mi hańbą plwano w oczy... by posądzenie nawet padło na tę, która nosi imię moje.
Przebłagałaś mnie, niech żyje... mam litość nad występnem macierzyństwem twojem... lecz więcej jej widzieć nie będziesz.
Nie chcę się mścić, chciałbym módz ci przebaczyć... Możesz jej okupić życie.
— Czem? mów! — zawołała wojewodzina.
Książę wziął krucyfiks ze stolika.
— Przysiąż mi na rany Tego, który dziś zmartwychwstał, że więcej widzieć jej starać się nie będziesz... że jej nie zobaczysz...
Wojewodzina szybko pochwyciła krzyż.
— Przysięgam ci — zawołała — przysięgam, że szukać jej, że starać się o to nie będę, dotrzymam przysięgi, lecz jeśli los...
— Przysięgaj! — rzekł wojewoda...
Księżna drżące ręce wyciągnęła na krzyżu i cichym głosem zawołała:
— Przysięgam!
Wojewoda krucyfiks postawił, nie mówiąc słowa, ujął lampę, pochylił głowę i wyszedł z pokoju.
A smuga światła znowu się przesunęła z lewego skrzydła pałacu i znikła w oknach na prawo.
— Coś chodzi po tych pustych izbach! — mówili wartownicy w podwórzu — boć wszyscy ludzie śpią.
— W tych ich pałacach — dodał drugi, starszy — zawsze coś straszy... i dziwy się dzieją...
Wszyscy przeżegnali się z obawą i zamilkli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.