Bezimienna/Tom I/LX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bezimienna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukiem Piotra Laskauera |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W małym szyneczku na rogu Bielańskiej ulicy i Tłomackiego, pod wieczór, siedziało dwóch niepoczesnych ludzi przy butelce miodu, który zdawał się niewiele więcej być wart od nich. Obaj jakoś pili smętnie i wzdychali.
Byli sami. Łojowa świeczka, zwieszona na bok, pryskała w lichtarzu, jakby drzemiąc i budząc się zaspana. W drugiej izbie chłopak posługujący, ręce w tył założywszy, kiwał się na ławie pod piecem. Obraz był flamandzki, ale niedobrego pendzla i oświetlony nie osobliwie.
— Mój Dyzmo — rzekł pierwszy, który miał nos okryty ogromnemi brodawkami, łysą zupełnie głowę i wąsy twarde, rosnące do góry nakształt szczeciny. — Mój kochany Dyzmo, już się to tam w życiu różne praktykowały różności — ale takiego głupiego interesu to nigdy.
Towarzysz, niepozorne człecze, żółte, ze śpiczastym nosem, jakby cudzym, bo czerwono-fioletowym, gdy reszta twarzy była cytrynowej barwy, lecz z oczyma nader bystremi, nadpił miodu, splunął i rzekł:
— Ale to, mospanie tego, choć ty Cyprusiu... interes głupi nie jest, wcale nie jest.
— Źle idzie, do dyabła.
— Co źle idzie! Albo to my temu choćby winni? Trudno znowu szturm do kamienicy przypuścić.
— No — a ten się niecierpliwi i gniewa.
— To co? kiedy płaci... Rzecz jest, mospanie choćby tego — cała w tem, iż płaci. Nad siły znowu nie pociągnie nikt, choćby tego.
— No — ale co będzie dalej?
— A dalej? Jeżeli wyjdzie w takiej godzinie, że będzie można, i w miejscu, że się udać może... to się pochwyci, gębę zatka... delikatnie i w powóz...
— A ten powóz już tyle czasu stoi...
— To cóż? Cóż, panie tego, choćby i stał, kiedy nie można... to nie można...
— Powiedz-że — odezwał się Cypruś brodawkowaty — jak się wam zdaje, czy ten stary się w niej kocha... czy co?...
— A no, musi się kochać, bo na cóżby mu się przydała? Toć z nią pacierzy pewnie odmawiać nie będzie. Ale nam co do tego!
— Taki stary!
— Stary... to nic nie szkodzi, u nich ta waryacya całe życie trwa. Waćpan widzisz, to widocznie wielki pan, a oni mają bestye takie sposoby, że gdy strupieszeje już, naleje sobie w gardło leku i odmłodzi się. Oni żyją po sto lat, to my tylko chude pachołki umierać musimy bez czasu...
Pomilczeli trochę.
— Jak się WPanu zdaje — spytał Cypruś Brodawka — kiedy się też to skończy, bo to grunt jest, aby pieniądze schować do kieszeni... a teraz, że daje nam strawne... co to znaczy! człek zje, wypije, kupi tabaki i goły...
— Mospanie, choćby tego — odpowiedział Dyzma z powagą — ty nie jesteś kalkulator..... Co tobie z pieniędzy grubszych, choćbyś je wziął? Ja tobie powiem zaraz, co choćby będzie. Weźmiesz na swoją część czy kilka, czy kilkanaście talarów, choćby tego... i naprzód się upijesz...
— A ty?
— A! i ja się upiję, choćby tego... ale inaczej. Ty jak się upijesz, masz zaraz impet do kart... No — choćbyś siadł, to albo ja, albo kto z brzegu cię orżnie i jutro będziesz goły znowu.
— E! e! — westchnął Cypruś — gdybyście nie byli takie szelmy...
— A znajdziesz mi ty jednego z tych, co w karty grają, żeby szelmą nie był? — spytał Dyzma. — Ty masz taką żyłkę, a nawet żyłę, że nie wytrzymasz.
— No! ja ci się klnę, zobaczysz, że was teraz wszystkich ogram... do koszuli... Byleśmy tę panienkę pochwycili... a pieniądze... zobaczycie...
Ale ja taki wracam do tego, że interes głupi! Ona gotowa tam siedzieć rok i my jej nie wypłoszymy... Żeby tak zacna jaka kobiecina, coby ją pod jakim pozorem wyprosiła?
— Prawda — gdzie dyabeł nie może, babę posyła... ale znowu!
— Trzeba to jemu powiedzieć, bo tak znowu czekaj, czekaj na strawnem...
— Śpieszy ci się... a jak krzyku narobi i do kozy...
— A chustki! a ręce...
— Broń-że Boże udusim...
— No... na to są u nich doktory, niechno jej dadzą tego lekarstwa, co odmładza...
Rozśmieli się obaj. Cypruś dobył karty zatłuszczone i zaczęli grać w elbika na kredyt.
Byli to podobno ci sami ludzie, których trwożliwa starościna widziała z okien czatujących w ulicy; bo istotnie nie schodzili prawie z przeciwka, szczególniej wieczorami. Na Tłomackiem w rogu stał powóz zamknięty, na którego koźle furman zawsze drzemał. Brano go pospolicie za najemną dryndę, której jakoś szczęście nie służyło, bo jej nikt nigdy nie brał.
Furman znać było ospały, gdyż nawet, jeśli przechodzień chciał nająć, pomruczawszy, odwracał się na drugą stronę, otulał płaszczem i spał znowu.