Bezimienna/Tom I/LXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bezimienna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukiem Piotra Laskauera |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ulice pełne były ludu... cała stolica jednym głosem brzmiała: Naczelnik narodu!! Wojska dotąd zwycięskie ciągnęły przez miasto na okopy... na czele ich z dobytym pałaszem jechał konno Tadeusz Kościuszko, ów wybraniec kraju... ukochany, ale smutny i ponury. Laury i zielone gałęzie i wieńce kwiatów rzucano mu pod nogi — uśmiechnął się tęskno, ale z czoła nie schodziła chmura.
Tłum i ścisk wszędzie po drodze, którędy szły wojska, był taki, że kobiety omdlewały — z okien zwisały kobierce, wstęgi, opony, a strojne panie wołaniem i bukietami starały się ściągnąć na siebie oczy — wódz rzadko spojrzał, a rzadziej się jeszcze uśmiechnął...
Naczelnik rękę podniósł do czapki, uśmiechnął się do nich... ale zatrzymywać się nie mógł, nieco tylko głowę odwrócił.
Kobieta w czarnej sukni krzyknęła... Naczelnik dojrzał, że omdlała, chciałby był może stanąć, ale wojsko następowało, konie się parły... ludzi tysiące patrzało, siwy się pod nim targał... musiał ruszyć dalej.
Z ręką na temblaku kobieta leżała... tłum koło niej, ratował kto jak mógł, chłopcy pobiegli po wodę, panie z pierwszego piętra przysłały jakąś wódkę... ulicznik jeden pióro smalił, aby ją ocucić. Baby krzyczały, że zmarłego-by piskiem mogły obudzić... Wniesiono chorą do kamienicy.
Z przeciwnej strony w oknie domu stał z okiem wlepionem w tę kobietę wysoki mężczyzna, w czarnym płaszczu i kapeluszu włoskim, nasuniętym na oczy... pałając jakby gniewem i niecierpliwością... Dalej jeszcze w drugiem oknie kobieta blada, pięknych rysów, niemłoda, z rękami złożonemi jak do modlitwy, wpatrywała się w mdlejącą i łzy jej ciekły po twarzy. Zdawała się być blizką omdlenia.
Z górnego piętra wychylony, w czapce niepozornej, mężczyzna młody jeszcze, z wąsami, blady, jakichś rysów nie polskich, spoglądał to na idące wojsko, to na kobietę i śmiał się ironicznie... złośliwie. Z pod płaszcza wyglądała mu zaciśnięta dłoń grożąca, a z pod warg wązkich bielały drobne zcięte zęby... mruczał, podśpiewując pod nosem: Rira bien qui rira le dernier!
Mężczyzna w kapeluszu włoskim, gdy naczelnik spojrzał, gdy kobieta omdlała, gdy tłum ją otoczył, oczyma zmierzył ich wszystkich i targnął na sobie płaszcz aksamitny.
— Dość-że już tego — rzekł po cichu — brakło, żeby ją palcami wytykano... żeby o niej bajki pletli, żeby porównywano, domniemywano się... Bądź co bądź... skończyć muszę.
To mówiąc, zszedł ze schodów domu, wmieszał się w tłum, prześliznął niepostrzeżony w róg Bielańskiej ulicy, i obejrzawszy dokoła, wszedł do znajomego nam szyneczku, w którym Dyzma z Cyprusiem grali znowu w elbika.
Nie mówiąc słowa, pochwycił Dyzmę za ramię i wypchnął go przeze drzwi. Przeszli na Tłomackie.
— Co myślicie, próżniaki i nicponie? — zawołał — długo to tego będzie?
— JW. panie, choćby tego — odparł Dyzma wzruszony niespodziewanem najściem — cóż my zrobimy, kiedy nie wychodzi?
— Nie wychodzi? I teraz jest w mieście.
— W biały dzień, choćby tego JPanie, to niepodobna.
— A wieczór nie wyjdzie, więc...
— Trzeba choćby czekać okoliczności.
— Do sądnego dnia?
— Tego wiedzieć nie można... może i rok trwać, jeśli się do tego baba nie weźmie... Tylko kobiecina jaka poczciwa może ją wywabić... o mroku...
Mężczyzna pomyślał. Dyzmie wskazał oczyma, aby szedł.
— Wywabią ją... ale baczność...
— A już co się tyczy nas, choćby tego... może Jpan być spokojny, że zakneblujem i w powóz ją oddamy, jak się należy.
Nie odpowiadając słowa kłaniającemu się słudze, nieznajomy zawrócił się niecierpliwie i poszedł żywo.
— Ot to, choćby tego, mu pilno! — mruknął Dyzma — a nawet na piwo dziś nie dał... taki czegoś sierdzisty... No! ale jak babę pośle, to się sporządzi jak należy.